12

Crosetti był przesłuchiwany przez policję setki razy, ale nigdy dotąd przez kogoś, kto nie był jego bliskim krewnym. Stwierdził, że znacznie łatwiej jest kłamać nieznajomym, zwłaszcza że byli wobec niego delikatni. Zasiedli w salonie rodzinnego domu Crosettich: detektyw Fernandez w fotelu ze swoim notatnikiem, Crosetti w drugim fotelu, krytym obiciem z niebieskiego wytartego brokatu; na stoliku stał serwis i dzbanek z kawą. Kawę nalała Mary Peg, zanim dyskretnie się usunęła. Za głową przesłuchiwanego wisiał duży obraz olejny namalowany na podstawie zdjęcia, przedstawiający bohaterskiego gliniarza, porucznika Crosettiego, w mundurze obwieszonym medalami i w otoczeniu młodej rodziny.

Obaj policjanci zerkali od czasu do czasu w stronę tej ikony; nie było zatem groźby, że zaczną za bardzo naciskać. W każdym razie oprócz bezprawnego wykorzystania czegoś, co należało do Sidneya Glasera (rękopisu Bracegirdle'a), Crosetti nie zrobił niczego złego i policjanci nie indagowali go w tej sprawie. Pytania o Bulstrode'a były rutynowe; znaleźli nazwisko Crosettiego w notesie profesora i prowadzili przesłuchanie w sposób mechaniczny. Byli umiarkowanie zainteresowani

osobą Rolly; to, że zniknęła, owszem, ciekawiło ich, ale kiedy Crosetti powiedział im o liście z Londynu, machnęli ręką. Wyjazd z kraju nie jest przestępstwem. Crosetti miał dość rozumu, by nie wciągać ich w spekulacje na temat morderstwa; w końcu policjanci nie przyszli po to, by przekazywać mu informacje, tylko żeby je uzyskać. Wizyta trwała dwadzieścia minut, z których część poświęcono wspominaniu zmarłego porucznika Crosettiego. Potem pożegnali się i w nastroju bardzo pogodnym jak na detektywów z wydziału zabójstw opuścili mieszkanie.

Z policjantką, która była jednocześnie siostrą, rzecz przedstawiała się całkiem inaczej. Kiedy przyjechała Patty Dolan, to jest w czterdzieści minut po wizycie detektywów, Crosetti wykazał się wolą dotarcia do sedna sprawy. Po ustaleniu, że odegrał w życiu ofiary tylko niewielką rolę, zapytał:

– A więc co sądzi o tym policja?

Miał na myśli jej kolegów po fachu. Zerknął przy tym na matkę.

– No cóż, facet był Brytyjczykiem i gejem oznajmiła Patty. Uważają, że to sprawa seksu i konfliktu na tym tle.

– Wątpię – odrzekł Crosetti.

– A co, współżyłeś z nim? – zapytała wielka siostra. – Poznałeś jego słabości?

– Nie, a ty? Jak go tylko zobaczyłem, pomyślałem: „O rany, Patty oszalałaby na punkcie tego gościa! Taki gruby, spocony, łysy…”

Była to aluzja do Jerry'ego Dolana, jej męża. W rodzinie Crosettiego fizyczne niedoskonałości były wśród rodzeństwa przedmiotem szyderstw. Patty Dolan sama doświadczyła tego aż w nadmiarze, kiedy dorastała. Była klocowata i miała grube rysy, co upodabniało ją nieco do ojca z olejnego obrazu. Miała też czarne włosy, ale jednocześnie niebieskie oczy po matce.

– I kto to mówi? – spytała pani detektyw i wyćwiczonym, błyskawicznym

ruchem sięgnęła do wałka tłuszczu nad jego paskiem.

Trzepnął ją po ręce.

– Bądźmy poważni – powiedział. – Pewnie wiesz, że parę lat temu facet był zamieszany w grube oszustwo, chodziło o wielkie pieniądze. I orżnął mnie na kupnie cennego manuskryptu. To dowodzi, że miał paskudny charakter.

– Co mogło rzutować na jego życie erotyczne. Jaką masz hipotezę?

– Nie wiem, czy w ogóle jakaś mam – odparł Crosetti. – Ale zwróć uwagę na pewien schemat. Bulstrode mnie oszukuje i znika, wyjeżdżając do Anglii. Carolyn Rolly zostawia wszystko i też tam wyjeżdża, tak przynajmniej pisze w liście, który, o ile mi wiadomo, zawiera w większości brednie. Potem Bulstrode wraca i zostaje zamęczony na śmierć. Znaleźliście przy nim ten manuskrypt?

– Nie wiem. Nie prowadzę tej sprawy.

– Bo jeśli zniknął, to mamy motyw.

– Ile był wart?

– Trudno powiedzieć. Fanny mówi, że na aukcji mógł osiągnąć jakieś pięćdziesiąt tysięcy.

Słysząc to, detektyw Dolan uniosła brwi i wysunęła dolną wargę.

– To mnóstwo forsy.

– To garść drobnych w stosunku do rzeczywistej wartości rękopisu.

– Jak to?

Crosetti spojrzał na matkę.

– Powiemy jej?

– Jeśli nie chcesz, żeby wyciągnęła to z ciebie biciem… – mruknęła Mary Peg.

Crosetti wyznał siostrze, co wiedzieli i co sugerował list Bracegirdle'a.

Patty zwróciła się do matki.

– Wierzysz w to wszystko?

– Sama nie wiem – odparła Mary Peg. – Fanny twierdzi, że oryginał, który mamy, to autentyk z siedemnastego wieku, więc może list Bracegirdle'a mówi prawdę. Może naprawdę istnieje zakopany gdzieś rękopis nieznanej sztuki Williama Szekspira. Może Bulstrode dostał cynk w tej sprawie, a może nie. Może powiedział o tym komuś, kiedy prowadził poszukiwania w Anglii, i dotarło to do ludzi, którzy mordują dla pieniędzy.

– Za dużo tych „może”, mamo. Najbardziej mi się nie podoba, że Allie został wplątany w wydarzenia, które doprowadziły do paskudnego zabójstwa. I że związał się jakoś z tą kobietą, która zniknęła.

– Co to ma znaczyć? – zapytał oburzony Crosetti.

– Jeśli założyć na chwilę, że wbrew temu, co sądzi policja, morderstwo nie miało tła seksualnego, to – z gliniarskiego punktu widzenia jest znacznie bardziej

prawdopodobne, że chodzi o wielki przekręt, podobny do tamtego, przez który kiedyś Bulstrode wpakował się w tarapaty. Ktoś wsunął fałszywy trop do starej księgi, ażeby mógł go tam znaleźć ktoś inny, ktoś, kto na pewno przekaże to Bulstrode'owi… Ta cała Rolly mogła cię podpuścić. Kręcisz głową, co? Crosetti rzeczywiście nie zgadzał się z jej wywodem.

– Nie, to autentyk – oznajmił cierpko. – Byłem przy tym, Patty. A że książki się nadpaliły i że mieliśmy je porozcinać, to czysty przypadek.

– Zapewne, ale Rolly mogła wcześniej przygotować te papiery i tylko udawała, że znalazła je w księgach.

– I wsunęła je tam, licząc na to, że wybuchnie pożar? To idiotyzm. Widziałem na własne oczy, jak wyjmowała je z okładek.

– Och, to rzeczywiście mocny dowód! Każdy oszust potrafi dokonać takiej manipulacji. Wybacz, ale kiedy słyszę o ukrytym skarbie i tajemniczym manuskrypcie, łapię się za portfel.

– Nie bądź śmieszna powiedział Crosetti podniesionym głosem. To prawdziwy manuskrypt, napisany przez żyjącego kiedyś faceta, a szyfr jest autentycznym szyfrem. Zapytaj Fanny, jeśli mi nie wierzysz. Albo Klima.

– Klima?

– Tak, naszego nowego lokatora. Mieszka w twoim dawnym pokoju.

Patty spojrzała na matkę.

– Nie patrz na mnie jak policjantka, Patricio. To bardzo przyzwoity dżentelmen z Polski, który pomaga nam odczytać te listy. I muszę ci powiedzieć, że jesteś przesadnie podejrzliwa, a nawet niesprawiedliwa wobec swojego brata.

– Świetnie – powiedziała policjantka Dolan, tłumiąc westchnienie. Kiedy dostawała się w dwa ognie, między Mary Peg i jej synalka, była od razu na straconej pozycji. – Ale gdy zjawia się jakiś wygadany typek z paczką, która zawiera rzekomo rękopis Szekspira, i żąda dziesięciu tysięcy…

– Ach, nie bądź śmieszna! zawołali matka i syn niemal równocześnie, co zabrzmiało wystarczająco zabawnie, żeby rozładować napięcie.

Patty, detektyw rodzinny Crosettich, zapewniła, że będzie śledzić sprawę Bulstrode'a w takim stopniu, w jakim pozwolą jej na to obowiązki i przepisy, i informować ich na bieżąco o postępach dochodzenia.

Kiedy wyszła, Mary Peg oświadczyła:

– Zobaczę, czy Radi ma ochotę na kawę. Zdaje się, że przez całą noc nie zmrużył oka.

– Radi?

– Och, pilnuj własnego nosa! – obruszyła się Mary Peg i wyszła z kuchni.

Crosetti pozostał sam na sam z rozmyślaniami o czymś tak nieprawdopodobnym jak matka i ewentualny romans. Potem poszedł do pracy, gdzie musiał ukrywać swą wiedzę o profesorze Bulstrodzie i jego ostatnich poczynaniach, podczas gdy Sidney Glaser rozwodził się nad tym, że to szokujące, kiedy zostaje zamordowany ktoś, kogo się znało, i że jest to kolejną oznaką upadku tego miasta i całej zachodniej cywilizacji. Wróciwszy tego wieczoru do domu, Crosetti zanurzył się w intensywnym zapachu duszonej jagnięciny z jarzynami. Zastał matkę i Radosława Klima w kuchni, popijających sherry i mocno rozbawionych. Mary Peg nie siedziała wprawdzie Klimowi na kolanach, ale Crosetti nie byłby zaskoczony takim widokiem, jeśli wziąć pod uwagę panującą tu atmosferę: para dobywała się nie tylko z garnka, który stał na piecyku.

– Cześć, kochanie! – zawołała Mary Peg wesoło. – Poczęstuj się sherry.

Nigdy dotąd nie witała tak syna, kiedy wracał do domu.

Crosetti spojrzał na matkę i stwierdził, że wygląda o dziesięć lat młodziej. Jej policzki barwiły intensywne rumieńce, ale w oczach można było dostrzec pewną nerwowość, jakby znów była młodą dziewczyną, która flirtuje z chłopakiem na bujanej kanapie pod czujnym okiem wścibskiego ojca.

Klim wstał i wyciągnął rękę; przywitali się bardzo formalnie. Crosetti czuł się, jakby grał w filmie, nie takim, jaki sam by chciał nakręcić czy choćby obejrzeć, ale w jednej z tych rodzinnych fars, gdzie samotna mama durzy się w nieodpowiednim mężczyźnie, dzieci zaś konspirują, żeby położyć temu kres, a na końcu się okazuje…

Zanim jednak zdołał zapanować nad zakłopotaniem, Mary Peg oznajmiła nienaturalnie szczebiotliwym głosem gospodyni podejmującej gości:

– Właśnie opowiadałam Radiemu, jak bardzo się interesujesz polskim kinem. On się w tym doskonale orientuje.

– Ach, tak – odparł Crosetti uprzejmie.

Podszedł do karafki z czerwonym winem i nalał sobie dużą szklankę.

– Wcale nie – zaprzeczył Klim. Jestem tylko fanem polskiego kina. Oczywiście nie potrzebuję napisów u dołu ekranu, żeby rozumieć dialog.

– Uhm. Ma pan na myśli jakieś konkretne filmy?

– Och, ostatnio podobało mi się Życie jako śmiertelna choroba Zanussiego. Bardzo piękny, choć jego katolickie… brakuje mi słowa… kaznodziejstwo?

– Prozelityzm.

– No właśnie. To trochę dla mnie zbyt toporne, zbyt oczywiste. Kieślowski robił to samo znacznie subtelniej. Często mawiał: „My nie walimy religią po głowie, byłoby to tak samo złe jak walenie po głowie komunizmem. Wystarczy, że mamy kino moralnego niepokoju, pozbawione ostentacji”. Jak na przykład Trzy kolory i naturalnie Dekalog.

– Chwileczkę, znał pan Kieślowskiego?

– O tak. Polska to bardzo mały kraj, mieszkaliśmy w Warszawie w tej samej dzielnicy, a ja byłem tylko o kilka lat od niego starszy. Kopaliśmy piłkę na ulicy i tak dalej. Później mogłem mu oddać pewne przysługi.

– Przy filmach?

– Nie bezpośrednio. Wyznaczyli mnie, żebym go śledził. Znałem go już wcześniej. Widzę, że jesteś zaszokowany. No cóż, to prawda. Wszystkich inwigilowano i wszyscy inwigilowali. Sam Lech Wałęsa był w pewnym okresie agentem. Najlepiej było mieć takiego, który się z człowiekiem solidaryzował i przekazywał władzy tylko to, co ten chciał. Byłem dla Krzysztofa takim agentem.

Przez jakieś dwadzieścia minut rozmawiali o polskim kinie, jednej z niezmiennych miłości Crosettiego, który teraz nauczył się właściwej wymowy nazwisk polskich reżyserów i tytułów filmów, od lat otaczanych przez niego kultem.

Wrócili do osoby wielkiego Kieślowskiego i Klim zauważył:

– Występuję nawet w jednym z jego filmów.

– Żartuje pan!

– Wcale nie. W Robotnikach 1971 jestem jednym z młodych policjantów na drugim planie, tych, którzy tłumią sprzeciw robotników. To były szalone czasy, myślę, że bardzo podobne do tych, w których żył ten twój Bracegirdle. A przy okazji: poczyniłem pewne postępy w łamaniu szyfru.

– Udało się panu?

– Niestety, nie. Ale zidentyfikowałem jego rodzaj. Niezwykle interesujący jak na klasyczny szyfr, myślę, że wyjątkowy. Mam ci pokazać? Czy najpierw zjemy tę wspaniałą kolację, którą szykuje twoja mama?

– Och, pokaż nam, proszę – powiedziała Mary Peg. – Muszę jeszcze zrobić sałatę, a główne danie możemy zjeść potem.

Skłoniwszy się z charakterystyczną dla siebie nieśmiałością, Klim wyszedł z kuchni.

Crosetti zauważył spojrzenie matki i przewrócił wymownie oczami.

– Co jest? – spytała zaczepnie.

– Nic. Nie nadążam. Żyjemy tu sobie spokojnie od lat i nagle znaleźliśmy się w polskim filmie.

Mary Peg machnęła lekceważąco ręką.

– Ach, dajże spokój! To kochany człowiek i naprawdę wiele w życiu wycierpiał zmarła mu żona, siedział w więzieniu. Fanny od lat zależało, żeby mnie z nim poznać. Przecież go lubisz, prawda?

– Owszem, lubię. Oczywiście nie tak bardzo jak ty. A więc… czy wy…? – Zatarł ręce, jakby smarował je kremem.

Mary Peg chwyciła drewnianą kopyść i stuknęła go żartobliwie w ciemię.

– Uważaj, koleś. Mogę i dziś wyszorować ci buzię mydłem.

Tu oboje wybuchnęli śmiechem.

W tym momencie do kuchni wszedł Klim, niosąc gruby plik pokrytych gęstym tekstem kartek i bloczek z mnóstwem notatek. Usiadł obok Crosettiego i uśmiechnął się łagodnie.

– Jest nam wesoło? To dobrze. Może i to cię rozbawi. Widzisz po moich czerwonych oczach, że niewiele spałem dziś w nocy, komunikując się z kolegami z całego świata. Doczekałem się licznych komentarzy dotyczących tego fascynującego kryptogramu. Najpierw wypróbujemy oczywiście metody Friedmana, czyli nadpisywania. To sprawa podstawowa, prawda? Musimy wyszczególnić wiele różnych alfabetów wykorzystanych w szyfrze polialfabetycznym, byśmy mogli znaleźć rozwiązanie metodą Kerckhoffa, czyli na drodze analizy częstotliwościowej. A dokonamy tego przez nadpisanie jednego ciągu zaszyfrowanego tekstu na drugim, aby odnaleźć punkty zbieżne, i jeśli zrobimy to prawidłowo, liczba zbieżnych liter

osiągnie wartość kappa sub p, czyli w przybliżeniu siedem procent. To chyba jasne, prawda?

– Nie. Może przejdzie pan od razu do sedna.

Klim, speszony, zaczął wertować kartki.

– Do sedna? Ale sedno jest zaszyfrowane, podobnie jak…

– Nie, to tylko taka przenośnia. Chodziło mi o to, żeby podsumował pan swoje ustalenia bez tego całego technicznego żargonu.

– Ach, o to chodzi. No więc sprawa wygląda tak, że nie możemy niczego nadpisać na tym zaszyfrowanym tekście, bo klucz nie powtarza się w ogóle w obrębie tej liczby liter, jaką dysponujemy, to znaczy czterdziestu paru tysięcy. Odkryliśmy też, że klucz ma wysoki stopień entropii znacznie wyższy, niż można by się spodziewać po zmiennym kluczu wziętym z książki a więc nie możemy przeprowadzić prostej analizy, posługując się zwykłymi angielskimi słowami. A więc albo twój Bracegirdle nie posługiwał się tabula recta, ca wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, albo wynalazł system klucza jednorazowego na trzysta lat przed Josephem Mauborgne, który dokonał tego około tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. W co też mi trudno uwierzyć. Nie ma przekazów o takim odkryciu. Właściwie nawet tablica Vigenere'a nie była powszechnie stosowana. Zanim pojawił się telegraf, a nawet i później, większość wywiadów europejskich korzystała z prostych nomenklatorów. Nie było potrzeby zachowywania tak daleko posuniętej ostrożności.

– Więc jeśli to nie jednorazowy system, to w takim razie co?

– Och, mam pewną teorię. Myślę, że Bracegirdle zaczął od prostego klucza zmiennego wziętego z książki, tak jak od początku podejrzewaliśmy. Ale myślę też, że był bardzo mądrym człowiekiem i szybko się zorientował, jak łatwo jest taki klucz złamać metodą podstawiania. Teraz moglibyśmy zastąpić jego tabliczkę jakimś mieszanym alfabetem, aby zastąpić często występujące angielskie dwuznaki, jak tt, gg, in, th i tak dalej, ale nie wydaje mi się, by na tym polegał jego system. Sądzę raczej, że połączył po prostu dwie metody dobrze znane w tamtych czasach, mianowicie klucz zmienny z książki z siatką. To sposób na łatwe generowanie pseudolosowego klucza dowolnej długości.

– Co to oznacza? Jeśli chodzi o szansę złamania szyfru.

– Niestety, tylko to, że utknęliśmy. Jak wiesz, systemy jednorazowe są nie do złamania. Co prawda, nie mamy tu klasycznego systemu jednorazowego. Gdybyśmy dysponowali dziesięcioma tysiącami czy choćby tysiącem takich listów, to pewnie ruszylibyśmy z miejsca. Ale te kilka kryptogramów jest absolutnie hermetyczne.

– Nawet gdybyśmy użyli komputerów?

– Nawet wtedy. Mogę ci pokazać na wzorach matematycznych…

– Nie, zawsze byłem słaby z algebry.

– Naprawdę? Ale jesteś inteligentny, a to takie łatwe! Zrozumiesz więc, jeśli ci powiem, że to jak równanie z dwiema niewiadomymi: te niewiadome to tekst- klucz i tekst zaszyfrowany. Przykład: jak rozwiążesz równanie x dodać y równa się dziesięć?

– X to jeden, a Y dziewięć?

– Tak. Ale również dwa i osiem, trzy i siedem albo sto i minus dziewięćdziesiąt, i tak dalej. Istnieje nieskończona liczba rozwiązań podobnych równań i tak samo jest w systemie jednorazowym. Żeby odczytać kryptogram, trzeba mieć określone rozwiązanie dla każdej poszczególnej litery, bez względu na to, jak bardzo jest zakamuflowana przez użycie wielorakich alfabetów i kluczy. Bo jak inaczej odróżnimy komunikat „Uciekaj natychmiast” od komunikatu „Przyjedź do Paryża”? Oba mogą pochodzić z tego samego tekstu zaszyfrowanego w systemie jednorazowym. Nawet jeśli uda ci się odczytać fragment odkrytego tekstu, niewiele to da, bo nie jest możliwe cofnięcie się do zaszyfrowanego w celu określenia klucza, który zmienia się nieustannie i nigdy nie jest wykorzystywany dwukrotnie. Nie, to nie do odczytania, chyba że miałbyś i książkę, którą się posłużył, i siatkę.

– Myślałem, że mamy książkę. Mówił pan, że to Biblia.

– Powiedziałem, że prawdopodobnie Biblia. Rozmawiałem o tym z Fanny i ona twierdzi, że najprawdopodobniej chodzi o wydanie z tysiąc pięćset sześćdziesiątego roku albo jeszcze późniejsze. To najbardziej popularne wydanie w tamtej epoce, tak zwana Biblia Genewska, powszechnie wtedy używana, wygodna w noszeniu, dziewięć cali na siedem. Siatka mogła być z kartonu albo z cienkiej blachy, prawdopodobnie podziurkowanej w jakiś prosty deseń, żeby ukryć jej sekretne

przeznaczenie. Twój Bracegirdle umieszczał ją na stronach, które uzgodnił wcześniej z odbiorcą wiadomości, i kopiował litery, które widoczne były w dziurkach. To był jego klucz. Kopiował wystarczająco dużo liter, żeby zaszyfrować wiadomość, a jej odbiorca robił to samo, tylko w odwrotnym porządku. Przy następnej wiadomości Bracegirdle korzystał z innej strony Biblii. Tak jak powiedziałem: gdybyśmy mieli miliony znaków z szyfrowanego tekstu, co znaczyłoby, że musiałby powtórzyć tę samą pozycję siatki na stronach, wtedy moglibyśmy to rozwiązać zwykłymi metodami, ale nie w tej sytuacji. Przykro mi.

I naprawdę miał zawiedzioną minę, najbardziej zawiedzioną, jaką Crosetti widział u kogokolwiek, niemal komiczną, jak u smutnego klauna. Ale w tym momencie Mary Peg oznajmiła, że kolacja jest gotowa, i postawiła przed nimi wielką wazę z parującą jagnięcina. Wyraz twarzy Klima zmienił się w mgnieniu oka: pojawił się na niej zachwyt. Crosetti też się nieco rozchmurzył. Zawsze czuł się bezpieczniej w jakiejś filmowej fabule, a teraz, jak już wcześniej powiedział matce, tkwili wszyscy jakby w polskim filmie: przygnieceni brzemieniem historii i odwiecznych problemów, odżywający na widok ciepłego posiłku.

– Wiesz, nie rozumiem jeszcze jednego – wyznał Klim w zadumie, gdy ceremoniał jedzenia dobiegał końca. – Po co on to w ogóle szyfrował?

– Jak to? – zapytał Crosetti.

– No więc ten człowiek, ten twój Bracegirdle, powiada, że szpiegował Szekspira dla angielskiego rządu. Ja też byłam agentem rządu i pisałem raporty, podobnie jak tysiące moich rodaków. Są tego całe tony w warszawskich archiwach i nic nie jest zaszyfrowane. Tylko szpiedzy, którzy działają za granicą, posługują się szyfrem. Hiszpan szpiegujący Anglików posługiwałby się szyfrem. Albo gdyby twój Bracegirdle był za granicą i wysyłał wiadomości do kraju, wtedy też by to robił. Ale rządowi agenci nie posługują się szyfrem. Po co mieliby to robić? Przecież to ludzie z rządu otwierają pocztę, prawda?

– Może dmuchali na zimne – podsunął Crosetti. – Uważali, że ci, których szpiegują, mogą przechwycić pocztę.

Klim potrząsnął głową, zabawnie poruszając białą czupryną.

– Nie sądzę, aby to było możliwe. Szpiedzy tworzą tajne wiadomości, nie rozszyfrowują ich. Szyfry i kody są używane przez rządy tylko wtedy, kiedy istnieje

niebezpieczeństwo, że będą je czytać inne rządy. Ten szyfr, z którym mamy do czynienia, jest trudny w użyciu, prawda? Każdy list musi być zaszyfrowany ręcznie i za pomocą klucza, którego zastosowanie jest rzeczą bardzo żmudną. Dlaczego po prostu tego nie napisać i nie oddać królewskiemu posłańcowi?

Przez chwilę panowało pełne zadumy milczenie.

– Wiem, dlaczego – oznajmiła Mary Peg.

Spojrzeli na nią, starszy z zachwytem, młodszy z powątpiewaniem,

– Dlaczego? – zapytał Crosetti.

– Bo nie pracowali dla rządu. Spiskowali przeciwko królowi i jego polityce. Nie czytałeś w listach Bracegirdle'a o tej historii z katolicką żoną dla księcia i o tym, jak zamierzali sprawić, by król Jakub jeszcze bardziej zdecydowanie obrócił się przeciw katolikom? Moim zdaniem to było sedno sprawy. Zamierzali za jednym zamachem zniszczyć teatr i zdyskredytować prokatolicką politykę. Nie mogli dopuścić, żeby ktokolwiek z otoczenia króla odkrył, co knują, a więc zastosowali ten piekielny szyfr.

Zgodzili się po krótkiej dyskusji, że takie wytłumaczenie ma sens. Zwłaszcza Klim był pełen podziwu. Mary Peg skromnie przypisała swą przenikliwość irlandzkiemu wychowaniu, które nauczyło ją dostrzegać przebiegłość i perfidię Anglików. Na Crosettim również zrobiło to wrażenie, ale nie był zaskoczony, w końcu ta kobieta go wychowywała. Z satysfakcją też zauważył, że wzbudziła podziw agenta szkolonego przez KGB. W tym momencie wielki dzban czerwonego wina kalifornijskiego, który zainaugurował wieczór prawie pełny, był już prawie pusty. Rozmowa, nieco chaotyczna, znów skupiła się na filmie. Klim opowiedział parę anegdot o Kieślowskim, dostarczając Crosettiemu nieocenionego materiału do przyszłych dyskusji na temat kina, a z kolei Crosetti zapytał Klima, co sądzi o Polańskim.

Mężczyzna westchnął znacząco i skubiąc w zamyśleniu czubek nosa, wyznał:

– Nie mogę go lubić. Nie jestem zwolennikiem nihilizmu, choćby w najpiękniejszym wydaniu.

– To trochę za surowa ocena, jak sądzę. Wcześniej wspomniał pan, że Zanussi jest dla pana zbyt religijny. Religia czy jej brak nie ma tu znaczenia. Polański to wielki reżyser. Potrafi opowiedzieć historię z pełnokrwistymi postaciami w

fantastycznym rytmie i nastroju. To tak, jakby pan powiedział, że ten, komu się podoba Dziecko Rosemary, opowiada się po stronie diabła.

– A nie jest tak?

Crosetti już szykował się do wywodu o czysto estetycznych walorach kina, ale to pytanie Klima, które, jak sądził, było czystą retoryką, powstrzymało go. Spojrzał na rozmówcę, aby się upewnić, czy mówi serio, i stwierdził, że spojrzenie jasnoniebieskich oczu jest z całą pewnością śmiertelnie poważne.

– Jeśli film czy jakiekolwiek dzieło sztuki nie ma żadnej moralnej podstawy, to równie dobrze można by oglądać migoczące obrazki lub przypadkowe sceny. Nie określam owej podstawy, mówię tylko, że powinna być obecna. Pogański hedonizm jest absolutnie do przyjęcia jako podstawa moralna dzieła sztuki, jak to na przykład bywa w filmach hollywoodzkich. Szczęście rodzinne. Romans. To nie zawsze musi być… jak to się określa?… no, kiedy czarny charakter ginie, a bohater zdobywa dziewczynę…

– Melodramat.

– No właśnie. Ale nie może być tak, że nie ma niczego. Że jest tylko śmiejący się z nas diabeł. A w każdym razie nie jedynie.

– Dlaczego nie? Jeśli tak się postrzega świat…

– Bo wtedy sztuka się dławi. Ten diabeł nie daje nam niczego. On tylko bierze i bierze. Słuchaj, my, Europejczycy, postanowiliśmy w zeszłym stuleciu, że nie będziemy dłużej czcić Boga, zaczniemy natomiast czcić naród, rasę, historię, klasę robotniczą, co tylko chcesz, i w rezultacie wszystko uległo całkowitej ruinie. A wtedy oni, to znaczy artyści, powiedzieli: nie wierzmy w nic oprócz sztuki. Nie wyznawajmy żadnej wiary, to zbyt bolesne, wszystko zawodzi, ale sztuce ufamy i rozumiemy ją, więc wierzmy przynajmniej w nią. Ale sztuka też zdradza. I także bywa niewdzięczna wobec życia.

– Nie rozumiem.

Klim odwrócił się do Mary Peg z uśmiechem, który całkowicie przeobraził jego twarz; zobaczyła niewyraźny obraz człowieka, jakim był, kiedy znał Kieślowskiego.

– Nie spodziewałem się, że będę rozmawiał o takich sprawach. Czuję się zupełnie, jakbyśmy siedzieli w zadymionej kawiarni w Warszawie.

– Pójdę i zrobię parę grzanek – powiedziała Mary Peg. – Ale co miałeś na

myśli?

– No więc… Polański. Miał koszmarne życie. Urodził się w niewłaściwym

czasie. Jest Żydem, jego rodziców wywieziono do obozu zagłady, wychowywał

się na ulicy. Odniósł sukces dzięki ciężkiej pracy i talentowi, ożenił się z piękną

kobietą, którą zamordował szaleniec. Dlaczego miałby nie wierzyć, że światem

rządzi szatan? Urodziłem się mniej więcej w tym samym czasie, nie jestem Żydem, ale życie nie było też lekkie dla Polaków. Naziści uważali nas za prawie ta

kie samo zło jak Żydów, więc choć mój los był inny niż Polańskiego, należeliśmy

do tej samej kategorii ludzi. Ojca zamordowali hitlerowcy, matka zginęła w po

wstaniu warszawskim, znalazłem się na ulicy, opiekowała się mną siostra. Moje

pierwsze wspomnienia to płonący stos trupów i swąd palonych ciał. Nie wiem,

jak udało się nam przeżyć, chodzi mi o całe nasze pokolenie. Muszę też wspomnieć, że podobnie jak Polański straciłem żonę; nie zabił jej szaleniec, tylko choroba, trwało to miesiącami. Moje stosunki z władzami nie były wtedy najlepsze

i trudno było zdobyć dla niej morfinę. Ale nie mówmy o moich osobistych problemach. Chciałem tylko powiedzieć, że po wojnie, wbrew Rosjanom i Niemcom, rozejrzeliśmy się wokół i odkryliśmy, że wciąż jest w nas życie. Uczyliśmy się, kochaliśmy, mieliśmy dzieci. Warszawa została odbudowana, co do cegiełki, taka sama, jak była przed wojną. Miłosz dostał Nobla, Szymborska dostała Nobla, jeden z nas został papieżem. Kto by się tego spodziewał? A więc jeśli tworzymy, to nasza sztuka mówi najczęściej coś więcej niż tylko: „Ach, jaki jestem biedny, ile wycierpiałem! Diabeł rządzi światem, życie jest bagnem, nie można nic zrobić”. To miałem na myśli.

Crosetti próbował rozważyć jego słowa, lecz nie bardzo mu to wychodziło, bo był Amerykaninem, chciał robić i sprzedawać filmy. Pomyślał, że musi pojechać przynajmniej jako turysta do tego mrocznego kraju. Cierpienie, nihilizm, chichot szatana, cały ten sztafaż Polańskiego był niezbędną przyprawą, jak oregano, nie zaś czymś, z czego dałoby się zrobić potrawę. U Polaków podziwiał nieskazitelną formę, pracę kamery, sposób oświetlania twarzy, to, jak obiektyw potrafi tę twarz uchwycić.

Po chwili milczenia zaproponował:

– A może ma pan ochotę obejrzeć jakiś film?

– Tylko nie Chinatown, błagam! – zawołała Mary Peg.

– Nie, obejrzymy coś z moralnym przesłaniem oświadczył jej syn. – Urządzimy sobie festiwal filmów Johna Wayne’a.

I tak zrobili. Crosetti miał prawie pięćset płyt DVD z filmami i mnóstwo kaset wideo; zaczęli od Dyliżansu, potem przyszła kolej na najważniejsze dzieła w karierze Duke'a. Mary Peg zrezygnowała w połowie westernu Nosiła żółtą wstążkę, oparłszy głowę na ramieniu Klima. Kiedy film się skończył, ułożyli ją na kanapie i przykryli pledem, a potem wyłączyli telewizor i wrócili do kuchni. Crosetti uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu jego matka przegapiła Tonight Show, i sprawiło mu to przyjemność, jakby zdobył jakąś cenną nagrodę.

– Chyba też się położę oznajmił Klim. – Dziękuję za niezwykle interesujący wieczór. Muszę wyznać, że zawsze lubiłem westerny. Są dla mnie bardzo kojące, jak kołysanka dla dziecka. Powiedz mi, co zamierzasz zrobić z tym szyfrem?

Crosettiego zaniepokoiła ta zmiana tematu; przypomniał sobie, jak ojciec mawiał, że to stary trik policyjny, który stosowano, aby wytrącić podejrzanego z równowagi.

– Nie wiem, co mogę z nim zrobić. Powiedział pan, że jest nie do złamania.

– Tak, ale… twoja matka opowiedziała mi całą historię, to znaczy tyle, ile mogła, stąd wiem, że zginął już człowiek. A teraz pomyśl: ludzie, którzy zabili profesora, nie wiedzą, że szyfr jest nie do odczytania. Załóżmy, że mają list Bracegirdle'a albo jego kopię. W tym liście jest wzmianka o innych dokumentach, zaszyfrowanych. Nie mają ich i pewnie zapragnęli je zdobyć. I jestem pewien, że wydobyli twoje nazwisko od człowieka, którego zamordowali. Przynajmniej jedna osoba, ta młoda dama, która była z tobą, kiedy je znalazłeś, wie, że szyfry istnieją. Zdążyła już zniknąć i przysłała list, który wydaje ci się podejrzany i całkiem słusznie: każdy może napisać lub wymusić napisanie listu i wysłać go, skądkolwiek. Być może ta kobieta jest na sąsiedniej ulicy. Albo nie żyje.

Crosetti rozważał taką możliwość wielokrotnie i za każdym razem ją odrzucał. Carolyn mogła uciec – nie wiedział jeszcze przed czym. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że dziewczyna może być już martwa. W pewnym sensie zdawał sobie

sprawę, że jest to myślenie infantylne: ludzie umierali, ale nie Carolyn Rolly. Umiała przetrwać w ukryciu, a jego scenariusz wymagał, by się zjawiła i sfinalizowała sprawę z Albertem Crosettim.

– Ona żyje – powiedział, by usłyszeć ową magiczną formułkę i przekazać tę myśl Klimowi. – A w ogóle do czego pan zmierza?

– Do tego, że są w to zamieszani brutalni ludzie i nie ma żadnego powodu, by w następnej kolejności nie dobrali się do ciebie. Albo do twojej matki.

– Do mojej matki?

– No, tak. Bo gdyby była w ich rękach, oddałbyś im wszystko, czego by zażądali.

Crosetti mimo woli parsknął śmiechem.

– Jezu, Klim! Nie trzeba było pokazywać panu tych filmów z Wayne'em. Mogą sobie wziąć ten cholerny szyfr, choćby teraz. Zamieszczę w prasie ogłoszenie: „Bandziorów, którzy zakatrupili Bulstrode'a, informuję, że mogą odebrać zaszyfrowane listy w dogodnej dla nich chwili”.

– Tak, ale oni uznaliby to oczywiście za podstęp. Problem ze złymi ludźmi polega na tym, że w innych widzą tylko zło. To jedno z największych przekleństw złego człowieka: taki nigdy nie doświadcza dobra. Możesz mi wierzyć, bo prawdopodobnie widziałem więcej złych ludzi niż ty. Powiedz mi… twój ojciec był policjantem macie jakąś broń w domu?

Crosetti, słysząc to, otworzył usta, poczuł, jak narasta w nim histeria, ale szybko się opanował.

– Tak, mam jego pistolet. A o co chodzi?

– Bo kiedy ciebie nie będzie, muszę mieć jakąś broń.

– Co to znaczy: kiedy mnie nie będzie? Jak pójdę do pracy?

– Nie, kiedy będziesz w Anglii. Musisz tam natychmiast wyjechać.

Crosetti otworzył szeroko oczy. Klim robił wrażenie absolutnie spokojnego, ale z pewnym typem szaleńców nigdy nic nie wiadomo. Może tak właśnie się zachowywał, gdy się upił. Crosetti sam miał porządnie w czubie i postanowił traktować tę rozmowę jak gadaninę pijanego albo dyskusję z kolegami, kiedy się zastanawiali, jak zdobyć pieniądze na realizację filmu. Z przyklejonym do ust uśmieszkiem spojrzał na Klima.

– Dlaczego miałbym wyjeżdżać do Anglii, panie Klim?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, powinieneś zniknąć. Po drugie, jeśli ci się uda, musisz ustalić, czego się dowiedział Bulstrode, kiedy tam był. I po trzecie, znaleźć siatkę.

– Aha. Cóż, to nie powinno mi zabrać zbyt wiele czasu. Pewnie pełno jest takich siatek w składnicach złomu. Ale najpierw się prześpię. Dobranoc, Klim.

– Dobrze, ale najpierw pokaż tę broń. Mogą przyjść dziś w nocy.

– O Boże, widzę, że to naprawdę poważna sprawa.

– Niezwykle poważna. Broń to nie żarty.

Crosetti osiągnął akurat tę fazę upojenia, kiedy człowiek jest fizycznie zdolny do działań, o jakich trzeźwy nie pomyślałby nawet przez sekundę („Hej, chłopaki, przejedźmy się pikapem po lodzie, z poślizgami!”), poszedł więc do sypialni matki i wyjął z szafy pudło z policyjnym ekwipunkiem ojca. Złota odznaka, kajdanki, notesy i dwa pistolety w skórzanych kaburach: Smith i Wesson model 10, klasyczna trzydziestka ósemka, jakiej używali wszyscy mundurowi w Nowym Jorku, zanim weszła do użytku broń półautomatyczna, i Chief's Special tego samego kalibru z dwucalową lufą, który ojciec nosił przy sobie, kiedy został detektywem. Było tam też opróżnione do połowy pudełko amunicji; wyjął je i załadował oba pistolety na dębowym biurku matki. Włożył Chief's Special w kaburze do kieszeni i wyszedł z pokoju z modelem 10 w dłoni.

– Zakładam, że umie się pan tym posługiwać powiedział, wręczając pistolet Klimowi. – Proszę nie strzelić sobie w stopę. Albo do mamy.

– W porządku – przytaknął Klim, ważąc pistolet w dłoni, jakby to był funt kiełbasy.

Ku zadowoleniu Crosettiego nie sprawdził muszki i nie położył palca na spuście.

– To pistolet Johna Wayne'a. Cały świat wie, jak z niego strzelać.

– To nie takie proste.

– Żartowałem. Przeszedłem porządne szkolenie w posługiwaniu się bronią.

– Świetnie. Teraz niech pan uderzy w kimono.

– Przepraszam, co mam zrobić?

– To takie powiedzonko. Ja idę spać.

Tak też zrobił; obudził się dziesięć po czwartej nad ranem, przekonany, że to był tylko sen, w którym dał załadowaną broń prawie obcemu człowiekowi. Wyskoczył z łóżka i sięgnął po spodnie wiszące na klamce; wyczuł ciężar drugiego pistoletu tkwiącego w kieszeni. Zaklął po cichu, wyjął spluwę i ruszył w stronę matczynej sypialni, ale się rozmyślił. Mary Peg zawsze budziła się w nocy, jeśli wcześniej zasnęła przed telewizorem, a on wolał sobie nie wyobrażać, co pomyśli na widok syna wymachującego bronią. Włożył więc pistolet do brezentowej torby, z którą chodził do pracy, i wrócił do łóżka. Spał niespokojnie, pojękując w krótkich chwilach przytomności na wspomnienie ostatniego dowodu swojej bezdennej głupoty.

Rano zszedł na śniadanie późno, w nadziei, że będzie mógł ograniczyć kontakty z resztą domowników do towarzyskiego minimum. Kiedy wszedł do kuchni, matka już tam była, kompletnie ubrana i umalowana, a Klim w swoim tandetnym garniturze siedział przy stole. Rewolweru nigdzie nie było widać. Mary Peg smażyła jajka na bekonie i prowadziła ożywioną rozmowę ze swoim gościem. Wybierali się na przejażdżkę, może na Long Island, planowali lunch w plenerze, zapowiadał się słoneczny dzień, niezbyt zimny, i tak dalej. Ta przyjazna pogawędka tylko pogłębiła w Crosettim depresję i poczucie winy. To gorące śniadanie było oczywiście z powodu Klima, bo zwykle jedli płatki kukurydziane i pili kawę. Crosetti przez grzeczność przełknął parę kęsów. Odczekawszy dla przyzwoitości parę minut, złapał płaszcz i aktówkę, po czym wybiegł z domu.

Pomyślał, że skoro praca nad szyfrem utknęła w martwym punkcie, musi zapytać, kiedy Klim się wyprowadzi, ale postanowił, że tego nie zrobi, gdyż uznano by to za nietakt. Matka była we własnym domu i mogła się zadawać, z kim chciała. Nawiasem mówiąc, dlaczego on wciąż z nią mieszkał? Było to śmieszne i niestosowne, do diabła z oszczędzaniem na szkołę filmową! Carolyn Rolly obmyśliła wyjście z beznadziejnej sytuacji, a miała znacznie mniej środków niż on (co mu udowodniła). Postanowił dokonać radykalnej zmiany. Znał pewnych ludzi w Williamsburgu i na Long Island, którzy mieszkali razem w squatach; wszyscy byli jego rówieśnikami i mieli bzika na punkcie filmu i muzyki. Musiałby wprawdzie dokładać się do czynszu, ale może mógłby zapomnieć na chwilę o szkole filmowej, może

zdołałby wysmażyć jakiś scenariusz i uzyskać na tej podstawie stypendium albo może zacząłby wysyłać scenariusze na konkursy. Zaprzątał sobie głowę myślami, które nie dotyczyły broni ani śmiertelnego zagrożenia ze strony nieznanych ludzi, i metoda ta zdawała egzamin, dopóki nie podniósł torby, przechodząc przez bramkę w metrze. Szczęk metalu ocierającego się o drążek uświadomił mu, że wciąż ma przy sobie rewolwer.

Trzeci zaszyfrowany list

Wielmożny Panie, nic się na razie nie zmieniło od mojego ostatniego listu, bo cała kompania jest zaangażowana w teatrze Globe i upraszam, żeby Wasza Lordowska Mość nie denerwował się, jeśli będę pisał rzadziej, bo szyfrowanie jest żmudne, tak jak żmudne być musi dla Waszej Lordowskiej Mości odczytywanie listów. Mniemam jednak, że nasz plan rozwija się pomyślnie. Skończywszy sztukę „Burza” z bliskim początkiem lata, W.S. udał się do Stratfordu nad Avonem, jak to miał w zwyczaju od wielu lat, i zażyczył sobie, bym jechał z nim i zatrzymał się w jego domu. A zatem wyjechaliśmy z Londynu piątego czerwca, w towarzystwie kilku kupców bławatnych i Spade’a jako ochrony. Na miejsce przybyliśmy ósmego czerwca i zostaliśmy powitani z wielką radością przez rodzinę pana S.: jego żonę i dwie córki, starszą Zuzannę i młodszą Judytę, a także innych mieszkańców miasta, jako że W.S. jest teraz człowiekiem majętnym, a jego domostwo w New Place bardzo przestronne. Ale ceną grzechu jest śmierć.

W.S. znowu ukazał się jako człowiek fałszywy i niegodziwy, bo gra całkiem kogoś innego w Stratfordzie niż w Londynie, mówi językiem prostym, na tutejszą modłę, jak zwykły mieszkaniec, mówi zir zamiast sir i inne takie, nie rozprawia o teatrze ani o swoim życiu żadnych sprośności, chociaż folgował sobie w tym względzie w piwiarniach Londynu. Żona, typ sekutnicy, karci go, że utrzymuje dziewki i nie przysyła dość pieniędzy na utrzymanie, a on się nie odzywa, tylko zaciska zęby. W istocie, utrzymuje dziewkę, śpiewaczkę z Italii, myślę, że Żydówkę, bardzo czarną, widziałem ich w łożu ze trzy albo cztery razy, ale nie chełpi się nią przed innymi, jest skrytym człowiekiem w tym względzie ani nie bywa w domach rozpusty. Wszystkie jego rozmowy obracają się tutaj wokół zakupu ziemi, dzierżawy, pożyczek pod zastaw etc.

Wszakże przebywając ze swoją córką Zuzanną, jest wyraźnie weselszy i jej towarzystwa najczęściej szuka. Ma ona więcej rozumu, niż zwykle mają białogłowy tak się tu przynajmniej mówi. Jest żoną Johna Halla, medyka, purytanina o dobrej reputacji. O religii nie rozprawiają, co podejrzane, bo któż o tym nie rozmawia, jeśli jest człek uczciwy i prawdziwej wiary? Chodzą do kościoła i nie płacą grzywny chociaż mówi się tu, że ojciec często grzywnę płacił i jest przeklętym i zatwardziałym papistą, co w nabożeństwach nie uczestniczy, takoż i matka. Szukałem potajemnie w całym domu kryjówek dla księży katolików, ale żem nie naszedł żadnej.

W.S. bardzo swobodny w rozmowach ze mną i tylko ze mną mówi o teatrze, sztukach i zamówionej (tak myśli) dramie o królowej Maryi, którą ma do napisania, ale przez wiele dni, kiedy tu jesteśmy nie pisał wcale albo tylko niewiele w swoim małym kajeciku. Często wyjeżdżamy za miasto i ja ze swym nowo wynalezionym przyrządem pomogłem mu wykreślić mapę skrawka ziemi w pobliżu Rowington, o który spiera się ze swym sąsiadem, i wielce go tym ukontentowałem. Żona jego, chociaż niemłoda, żywa jest i wszystkim zarządza, jej rachunki wielce nieporządne (zerknąłem do nich ukradkiem), a jednak zna ona każdą piędź ziemi, którą dzierżawią, i wie, gdzie leży najmniejsze poletko. Młodsza córka nie cieszy się przychylnością, jest niezamężna i nie widać, by miało się to zmienić; nie lubi mnie i nie wiem dlaczego, bo traktuję ją z największą atencją. Alem podsłuchał pod drzwiami gadaniny służby i słyszę, że zazdrosna o swoją starszą siostrę, że ojciec kocha tamtą bardziej, tak przynajmniej myśli; był też niegdyś syn, jej brat bliźniak, który zmarł przed paru laty, i W.S. wolałby, żeby to ona umarła, a zdaje się, że jestem w tych latach co ten zmarły chłopiec albo trochę młodszy dlatego też mnie faworyzuje i córka nienawidzi mnie za to. Tak mówią, a czy to prawda, czy nie, przekonamy się później, ale jeśli prawda, to, jak myślę, przysłuży się naszej sprawie.

Uniknąłem niebezpieczeństwa i teraz o tym opowiem. Wieczorem przyszedł do mojej izby w jego domu, a ja akurat szyfrowałem ze swoją siatką, i zapytał

mnie, co takiego robię. Bardzo mnie to zbiło z tropu, jednak dzielniem odpowiedział, że czytam Pismo Święte. Zapytał, co to za metalowa płytka, odrzekłem, że to zrobiona na pamiątkę kopia latarni, która zdobi kryptę, gdzie leży moja matka. Potem zapytał: Czy jesteś też poetą, Dick, bo widzę, żeś szybko ukrył to, co piszesz, gdym wszedł, jak to robią niektórzy poeci, wśród nich ja sam. Nie, kuzynie, odparłem, to tylko takie matematyczne obliczenia z nudów. Ho, ho, powiedział, Pismo Święte i liczby zarazem, jesteś niezwykły, nic dziwnego, że w twojej czaszce brak miejsca na koncept. No i wyszedł, zostawiwszy mnie.

A oto jego tajemnica, którą odkryłem: w niedziele jest jego zwyczajem po nabożeństwie wsiąść na koń i wyjechać z miasta z towarzyszem swoim Spade'em. Mówi, że jeżdżą po pobliskim Lesie Ardeńskim. Którejś niedzieli wziąłem konia i pojechałem za nimi przez las na północny zachód, przez dolinę pięć mil to być musiało albo i więcej. Znalazłem się na wzniesieniu i zobaczyłem nieopodal zamek Warwick i jego wieże. Dojechałem do ich koni i też zsiadłem, i poszedłem za nimi ścieżką przez las. Po niejakim czasie dotarłem do ruin starego opactwa czy też rzymskokatolickiej świątyni zamkniętej po śmierci króla Henryka, gdzie klęczało wielu ludzi i odmawiało różaniec. I był tam człowiek, bez wątpienia papieski kapłan z kielichem, i mamrotał po łacinie. W.S. też tam był wśród nich wszystkich. Przyglądałem się i słuchałem, potem ludzie zaczęli się rozchodzić i W.S. wdał się w rozmowę z księdzem. Odważyłem się podejść bliżej, żeby usłyszeć ich diabelskie knowania, kiedy ktoś mnie chwycił od tyłu i wielka łapa zamknęła mi usta. Potem wielki ciężar przygniótł mnie do ziemi i poczułem na policzku ostrze i głos powiedział: Leż cicho albo umrzesz. I tak to trwało chwilę, potem mnie podnieśli i zobaczyłem, że jest tam W.S. i że to Spode mnie obalił, a teraz stoi z obnażonym sztyletem.

Rzecze W.S.: Dick, dlaczego skradasz się w mroku, dlaczego nie przyjdziesz na mszę, jesteś przecież dobrym katolikiem, czyż nie? A ja odpowiedziałem: Sir, bałem się, czy to nie jakaś pułapka zastawiona przez prześladowców, żeby zyskać nazwiska tych, co uczęszczają na mszę świętą, jak to się często robi w tych

czasach. Nie, powiada on, to tylko poczciwi ludzie wiejscy którzy są wierni starej religii. I ty wśród nich, powiadam. Częściowo, rzecze on, bo jestem wiernym poddanym Króla i muszę też pokazać twarz w niedzielę, gdzie władza tego wymaga. Na co ja pytam: I nie wierzysz? To, mówi on, sprawa Boga, a nie takich jak ty czy Króla, żeby to wiedzieć, alem chociaż kalwin i wszyscy biskupi mówią, że nie mogę się modlić za dusze swoich rodziców i synka, ja jednak to robić będę. Jeśli zostanę potępiony, pójdę dopiekła. I mówi to z ogniem w oczach. Potem rzecze z uśmiechem: Chodź, pokażę ci coś, co cię zadziwi, ty zaś, zacny Spade, schowaj sztylet, to przyjaciel.

Tak więc poszliśmy po starych kamieniach przez ruiny opactwa, porosłe całe paprocią i drzewkami; było to opactwo Świętego Bosy, biskupa Yorku, jak mi powiedział, gdyśmy szli, kiedyś siedziba świętych siostrzyczek. Pokazywał mi różności, tu kaplica, tu klasztor, i na koniec przyszliśmy do kamiennego kręgu w środku większego czarnego koła. To jest święta studnia Bosy, mówi, i wsłuchaj się dobrze, i wrzuca kamyk, któren spada długo, zanim dobiega bardzo słaby plusk. Tak głęboko, zdziwiłem się. Jeszcze jak głęboko, mówi on, powiadają, że żaden człowiek nigdy jej nie zmierzył. W dawnych czasach dziewki zbierały się tutaj w dniu świętej Agnieszki, wyciągały wiadro wody i patrzyły w nią, żeby zobaczyć twarz przyszłego męża. Ale już się nie zbierają, bo Bóg jak się nas teraz uczy, nie lubi uciechy, nie lubi żartów ani muzyki, ani wspaniałych widowisk, ani żadnej pięknej rzeczy, nie lubi też dobroczynności, ale chce, żebyśmy drżeli w surowych, szarych izbach, ubierali się jak żałobnicy, a bladolicy kapłan mruczy monotonnie, że jesteśmy potępieni, skazani napiekło. Potem roześmiał się, klepnął mnie w ramię i powiedział: Koniec z tą sekciarską gadką, bo teraz jedziemy do domu, będziemy ucztować, pić i grać w młynek jak ludzie prości.

Tak też zrobiliśmy, a po biesiadzie wyszliśmy na murawę całą familią i Spade wyciął swoim sztyletem kilka płatów darni, żeby zrobić planszę, i rozpoczęła się gra. Powiedziałem, że jej nie znam, i W.S. na to, że co, nie znam gry w młynek? Grałeś przecież w gry głębsze niż święta studnia Bosy, zmyślny kuzynie.

Pytam go, co ma na myśli, i on mówi, no wiesz, myślę tylko o grach w Londynie, karcianych, takich jak pinero i gleake. Ale wiem, że co innego miał na myśli.

Tej nocy świeca w jego izbie paliła się do późna, słyszałem, jak chodzi tam i sam, i kiedym nadstawił ucha, doszedł mnie skrzyp pióra i szelest papieru, przeto myślę, że zabrał się do pisania sztuki o Maryi. Panie, prosiłeś mnie, abym podejrzał w jego papierach i zobaczył, co napisał, i spróbuję to uczynić. Ale on jest taki skryty ze swoimi papierami i nikomu nie pozwala tam zaglądać, dopóki nie skończy.

Modlę się, Panie, o zdrowie Twoje i pomyślność Twego domu, ze Stratfordu nad Avonem, 19 czerwca 1611, Twój uniżony sługa

Richard Bracegirdle

Загрузка...