15

Kiedy Szwanow wyszedł, zadzwoniłem z komórki do Miriam. Była oczywiście poza domem i miała wyłączony telefon (nigdy w ciągu ponad dwudziestu lat nie dodzwoniłem się do swojej siostry za pierwszym razem), toteż zostawiłem jej wiadomość. Trochę histeryczną. Dlaczego? Dlatego, że nikt oprócz nas trojga miał nie znać naszego ojca? To śmieszne, ale poczułem paniczny lęk.

Nazajutrz, około dziesiątej rano, zadzwoniła do mnie na komórkę kobieta nazwiskiem Donna Crosetti i oznajmiła, że reprezentuje swego brata Alberta w sprawie pewnych papierów, które zmarły profesor Bulstrode nabył w wyniku oszustwa. Odpowiedziałem, że to się dopiero okaże, czy było w tym jakieś oszustwo, czy nie, ale że chętnie spotkam się z nią lub z Albertem, żeby wszystko omówić. Przez cały czas myślałem, że to dziwne jak na prawnika – reprezentować członka własnej rodziny, dziwne też wydało mi się miejsce spotkania, jakie zaproponowała dom w Queens, a nie jakaś kancelaria prawnicza. Po ustaleniu, że spotkamy się tego wieczoru, wybrałem numer, z którego dzwoniła, i zaskoczony stwierdziłem, że jest to biuro porad prawnych. Jeszcze jeden dowód świadczący o

tym, jak mi wtedy odbijało, bo gdybym był przy zdrowych zmysłach, nigdy nie zgodziłbym się na to spotkanie.

Na razie mój dziennik w ogóle mi nie pomaga, bo zostałem wyłączony ze swojej codziennej rutynowej roboty. Wszelkie spotkania zostały odłożone na czas nieokreślony, co okazało się nie takie znów dobre. Ludziom, którzy wykonują stresującą pracę, mówi się często, żeby odpoczęli, ale czasem to właśnie stres sprawia, że nie wypadają z formy; przypominają staroświecki dwupłatowiec, utrzymujący się w powietrzu dzięki gumkom i drutom, bez których spadłby na ziemię. A zatem teraz, przy tej bezczynności, do której nie przywykłem, trybiki się poluzowały albo zaczęły się zacinać. Chodziłem nerwowo po domu. Przerzucałem kanały w telewizorze. Przyglądałem się przez okno gołębiom i ruchowi ulicznemu. Miałem atak serca…

Tak mi się przynajmniej wydawało, bo w rzeczywistości był to tylko przypływ paniki: brak tchu, poty, mrowienie rąk, zaburzenia ruchu. Rozległ się standardowy, nagrany fabrycznie sygnał mojej komórki; chwyciłem ją, jakby to było samo życie. Dzwonił Omar: czy będę chciał dziś gdzieś pojechać? Właściwie to zamierzałem. Miałem pewną liczbę przyjaciół i znajomych w mieście, ale pomyślałem, że w sytuacji, gdy zostałem zwolniony z pracy za wykroczenie służbowe, jedyną osobą, do jakiej mogę się udać, jest moja żona. A więc odświeżyłem się, ubrałem skromnie, ale z niejaką starannością, i sprawdziłem, czy nie zdradzam zewnętrznych oznak deprawacji. Znalazłem ich wiele w swym wyglądzie, więc wziąłem xanax, żeby się tym za bardzo nie przejmować, i pojechaliśmy. Jeszcze większa Dummheit! Zawsze zapominam, że moja żona zbyt dobrze mnie rozumie.

Wspominałem chyba, że Amalie wydaje informator finansowy, redagowany w małym biurze w naszym domu. Jest to trochę mylące, bo istnieje także prawdziwe, pełne komputerów biuro na Broad Street i inne ważne dla międzynarodowych finansów biura rozrzucone na całej planecie w różnych strefach czasowych. Moja żona stara się je odwiedzać jak najrzadziej, bo lubi myśleć o sobie jako o zwykłej żonie i matce, która oddaje się tylko finansowemu hobby, tak jakby szydełkowała, a nie kierowała przedsięwzięciem, w którym ma do czynienia z wielomilionowymi sumami. Jest to swoisty żart w świecie finansów, jak słyszałem, ale okazuje się

(zapytajcie Mike'a Bloomberga), że z czasem takie imperium informacji finansowej zaczyna funkcjonować siłą rozpędu i głównym zadaniem jego założyciela jest opieranie się pokusie doradzania klientom.

Miałem zatem wszelkie powody sądzić, że Amalie znajdzie czas na krzepiącą pogawędkę, ale kiedy dotarłem na miejsce, Lourdes, która otworzyła drzwi, poinformowała mnie, że Amalie jest zajęta, bo ma właśnie spotkanie. Jeśli chcę, mogę poczekać w salonie.

A więc czekałem naburmuszony, żałując, że nie mam więcej tabletek; dręczyły mnie duszności w klatce piersiowej i wydawało mi się, że czekam tak godzinami, ale na zegarku, na który bez przerwy zerkałem, upłynęło niespełna czterdzieści minut, zanim wreszcie usłyszałem głosy w korytarzu. Zerwałem się i zdążyłem zobaczyć Amalie odprowadzającą trzech panów w garniturach, którzy spojrzeli na mnie zaciekawieni jak na jakiś eksponat (takie odniosłem wrażenie): oto bezrobotny były mąż, który czai się w pobliżu. Amalie natomiast nie okazała zdziwienia ani mnie nie przedstawiła, tylko z wdziękiem odprowadziła i pożegnała gości.

Kiedy wróciła, zapytałem, starając się mówić lekkim tonem:

– Ważne spotkanie?

– Owszem – odparła. – Co się stało, Jake?

Zrelacjonowałem całą aferę w kancelarii, w tonacji żałosnej i bezlitośnie samokrytycznej, siedząc na jej/mojej skórzanej sofie, podczas gdy Amalie przycupnęła sztywno na krześle naprzeciwko. Pominąłem tylko strasznego Rosjanina z poprzedniego wieczoru.

– Biedny Jake – oznajmiła, kiedy skończyłem. – Co zamierzasz zrobić?

– Nie wiem. Odetchnę trochę, zastanowię się nad życiem. Może się rozejrzę za tą zaginioną sztuką.

– Och, nawet nie żartuj na ten temat!

– Dlaczego nie? zapytałem. Co się może stać?

– Jeden człowiek już zginął z tego powodu, jak twierdzisz, a moich dzieci muszą pilnować gangsterzy Paula. Nie zniosę takiej sytuacji, Jake. Już powiedziałam Paulowi: „Dziękuję ci bardzo, ale proszę, daj sobie spokój”.

– Co takiego? Nikt nie pilnuje dzieci?

– Tak, i nie ma powodu, by ktokolwiek zawracał sobie tym głowę, bo nie masz już tego, czego oni chcą. – Musiała zauważyć w wyrazie mojej twarzy coś, czego nie byłem świadom, bo dodała nieco bardziej dobitnie: W każdym razie tak mi powiedziałeś. A może jednak coś masz?

– Nie – odparłem pośpiesznie. – Oczywiście, że nie. Oni już zdobyli oryginał listu, a to jedyne, co w ogóle miałem. Sprawa jest skończona.

Patrzyła na mnie, jakby na coś czekając. W końcu zapytałem:

– O co chodzi?

– O nic. Ze swej strony nie mam nic do powiedzenia. To ty przyszedłeś do mojego domu.

– Wydawało mi się, że będziemy mogli porozmawiać – wyjaśniłem.

– O czym? Czy mamy rozmawiać o twojej nowej kochance?

– Nie ma nowej kochanki.

– To zdumiewające. Słuchaj, stoczyliśmy straszną walkę, kolejną straszną, gorszącą walkę o twoje kłamstwa i dziewczyny, a teraz przez jedną z nich zniszczyłeś swoją karierę zawodową i wracasz do mnie… po co właściwie? Żebym cię ukarała? Mam jak żona z kreskówek stanąć w drzwiach z założonymi rękami albo z wałkiem w dłoni i tupać nogą? Czy też przyjąć cię z powrotem? Na jakiej podstawie? Żebyś mógł sobie szaleć jak napalony kundel, kiedy ci się tylko zachce, podczas gdy ja będę czekać i palić lampę w oknie?

Nie pamiętam już, co odpowiedziałem. Nie pamiętam, czego chciałem od tej nieszczęśliwej kobiety. Chyba tego, by zgodziła się wymazać przeszłość i zacząć wszystko od nowa. Wydaje mi się, że upadłem nisko i zacząłem apelować do jej chrześcijańskiego miłosierdzia: czy uważa, że nie ma dla mnie wybaczenia? Wtedy oświadczyła coś, co już nieraz słyszałem: że nie ma przebaczenia bez skruchy i że nigdy tak naprawdę jej nie okazałem. A potem straciła panowanie nad sobą i zaczęła krzyczeć, że znów to robię, znów sprawiam, że czuje się jak jakaś cholerna nauczycielka ze szkółki niedzielnej, a przecież ona nie będzie pouczać mnie, swojego męża, i prawić morałów, bo sam powinien to wiedzieć.

I tak dalej. We wczesnym okresie naszego związku Amalie zwierzyła mi się, że kiedy miała trzynaście lat, wyszło na jaw, że jej ukochany ojczulek ma jeszcze jedną rodzinę po drugiej stronie tunelu Mont Blanc, kochankę i dwie córki, à la

Mitterand. Wszystko było oczywiście na najwyższym poziomie i cywilizowane, rozwód nie wchodził w rachubę, do przyjęcia była tylko kontynuacja tego piekła milczących posiłków, oddzielnych sypialni i dzieci wysyłanych do szkół z internatem. Amalie znała więc grozę niewierności, dlatego porzuciła wyrafinowaną dekadencką Europę dla purytańskiej Ameryki; jesteśmy otyli, głupi i brak nam kultury, ale być może amerykańscy mężczyźni nie są takimi hipokrytami, gdy w grę wchodzi przysięga małżeńska. I wyszła za mnie.

Potem zmieniła temat, wstała i lekko zgarbiona zaczęła się przechadzać po pokoju, z rękami w kieszeniach kaszmirowego swetra, jaki często wkładała do pracy. Powiedziała mi, że mężczyźni, których u niej widziałem, byli z organizacji Dow Jones. Już od pewnego czasu zamierzali nabyć „Mishkin's Arbitrage Letter” i Amalie właśnie zgodziła się sprzedać biuletyn za kwotę, która może nie pokryłaby kosztów nabycia eskadry nowoczesnych myśliwców. Dodała, że zamierza też sprzedać dom i przenieść się do Zurychu. Jej matka była coraz starsza, samotna i przygnębiona i dobrze by jej zrobiła opieka nad wnukami, poza tym Amalie była zła na mój naród, nie chciała wychowywać dzieci w chrześcijańsko-faszystowskim imperium, nie było to jej zamiarem, kiedy pierwszy raz przyleciała do Ameryki, wolnego kraju, i teraz chciała się bez reszty poświęcić działalności dobroczynnej w jakimś bardziej sensownym miejscu na Ziemi. Kiedy skończyła, wypaliłem:

– A co ze mną?

To bardzo boli, kiedy ktoś, kogo się kochało, patrzy na człowieka z politowaniem, tak jak zrobiła to wtedy Amalie. Powinienem był sobie uświadomić, jak mi się teraz wydaje, że moja miłość była wciąż żywa, bo inaczej nie cierpiałbym tak bardzo. Mogłem stać się modnym, „odseparowanym” mężczyzną, jak ci, których w niedziele widuje się w parkach i eleganckich restauracjach na Manhattanie: niespokojni, sztucznie weseli, pobłażliwi dla swych nieszczęśliwych dzieci. Amalie spuściła wzrok, jakby zakłopotana tym, co widzi, i wyciągnęła chusteczkę higieniczną z paczki, którą zawsze trzymała w kieszeni swetra. Otarła oczy, wydmuchała nos. W swej niegodziwości pomyślałem: Ach, płacze, to dobry znak! Mimo woli zacząłem ją błagać, by nie odchodziła, przyrzekać, że się zmienię, itd. Powiedziała, że zawsze mnie kochała i będzie kochać, i bardzo by chciała być miła, ale nie może,

i gdybym się kiedyś zdecydował wrócić na honorowych warunkach, ona to rozważy, na co odparłem: „Zaraz, ja już zdecydowałem”, a ona rzuciła mi badawcze spojrzenie, jak to tylko ona potrafi, i odrzekła: „O nie, Jake, obawiam się, że się nie zdecydowałeś”.

Co było prawdą, bo dosłownie przed chwileczką, kiedy oczekiwałem, że może jednak da się ugłaskać, jednocześnie wciąż myślałem, że jakoś mógłbym odzyskać Mirandę, wyjaśnić nasze małe nieporozumienie i w efekcie mieć do dyspozycji obie Amalie, tę dawną i tę nową. Nie mogę kontynuować zapisywania tych wstrętnych myśli, które krążyły w moim szachrajskim mózgu. Nie ma to znaczenia.

Co zrobiłem, kiedy, całkiem zresztą słusznie, pokazała mi drzwi? Poszedłem do siłowni, gdzie Arkady objął mnie serdecznie na powitanie, choć w jego spojrzeniu czaiła się nieszczerość. Bóg jeden wie, co zrobił Szwanow, żebym mógł tu wrócić, ale było jasne, że dawna poufałość ulotniła się bez śladu. Plotki musiały dotrzeć także do innych klientów siłowni, bo traktowali mnie jak radioaktywnego księcia: nie musiałem czekać na ławkę ani na wolne miejsce przy urządzeniach. Wyciskałem ciężary, aż zrobiło mi się niedobrze, a potem wziąłem piekielnie gorący prysznic; siłownia Arkadego słynie z niebezpiecznie wysokiej temperatury wody (są tu nawet znaki ostrzegawcze) i zastanawiałem się nawet, czy nie można się w ten sposób zabić, przypadkowo lub umyślnie. Kiedy byłem już czerwony jak surowe mięso, zakręciłem gorącą wodę i poddałem się torturze lodowatego prysznica, aż zacząłem szczękać zębami.

Ubierałem się właśnie, gdy odezwała się moja komórka: dzwoniła siostra. Bez zbędnych wstępów spytałem ją, czy wiedziała, że Osip Szwanow zna naszego ojca. Jasne, odpowiedziała. Znają się z Izraela. A o co chodzi?

Rzeczywiście, o co chodzi? Tamta informacja napełniła mnie dziwnie infantylnym lękiem, takim, jaki odczuwa dziecko, gdy musi zataić coś przed rodzicami, nie bardzo wiedząc czemu, świadome jedynie tego, że jeśli to odkryją, zareagują złością albo, co gorsza, ulegną podświadomemu impulsowi, aby zawładnąć cząstką jego duszy.

– Jake, czy coś się stało?

Szczerze mówiąc, nie pamiętam, co takiego powiedziałem, że zadała mi to pytanie; musiałem coś bełkotać, czego zwykle nie robię. Powinienem był zamilknąć,

bo Miri rzadko interesuje się kłopotami swoich bliskich, woląc rozmawiać o własnych, których ma tak wiele.

– Nie skłamałem. Słuchaj, Miri, czy ty… jak by to powiedzieć… dyskutowałaś z kimś o tym manuskrypcie, którym się zajmuję? Ze Szwanowem? Albo z ojcem?

– O jakim manuskrypcie?

– No wiesz, mówiłem ci o tym tamtego wieczoru u Amalie… Szekspir, profesor zamęczony na śmierć.

– Ach, o tym. Nie sądzę, ale wiesz, nie notuję wszystkiego, o czym rozmawiam. A o co chodzi? Czy to miał być jakiś wielki sekret? Nie, nie zostawiajcie tam tego! Przysuńcie do fortepianu!

– O czym ty mówisz?

– Ach, właśnie coś mi przywieźli. Słuchaj, kochanie, muszę kończyć, bo ci ludzie zdemolują mi salon. Pa, pa!

Po czym odłożyła słuchawkę, pozostawiając mnie z przekonaniem, że to ona, moja siostra, rozpowszechniła w kręgu swoich przyjaciół, do których zaliczali się także ludzie działający na styku biznesu i świata przestępczego, zabawną historyjkę o tym, jak to jej brat znalazł klucz do bajecznego skarbu. Miri nigdy nie zawracała sobie głowy właściwym doborem znajomych, a to oznaczało, że Szwanow mógł mówić prawdę miasto roiło się od rosyjskich zbirów do wynajęcia i ci, którzy mnie zaatakowali, nie musieli mieć związku z jego najemnikami. Zresztą nie wiem. Może była to wielka konspiracja, która się przyczaiła, czekając na stosowny moment do ataku. Jak mogłem być tak głupi, żeby chodzić do siłowni pełnej rosyjskich brutali? Myślę, że panika nie zagnieżdża się w umyśle na trwałe, jest ulotna jak zapach, choć i on może powrócić, jak u Prousta, pod wpływem jakiegoś pierwotnego bodźca. W tej chwili trochę mi odbija, nie mogę więc sobie dobrze przypomnieć tej irracjonalnej desperacji, która mnie wówczas ogarnęła, gdy tak siedziałem półnagi w szatni. Trzymałem w dłoni komórkę i niemal machinalnie wybrałem numer Mickeya Haasa. Zostawiłem mu wiadomość, żeby natychmiast się ze mną skontaktował. Musiał wyczuć w moim głosie nutę szaleństwa, bo oddzwonił jakieś dwadzieścia minut później, kiedy czekałem przy krawężniku, aż Omar zawróci samochodem.

– Zjesz ze mną lunch?

– O to chodzi? Miałeś taki głos, jakby ci się paliło pod tyłkiem.

– To rozpaczliwe zaproszenie. Ścigają mnie rosyjscy gangsterzy. Naprawdę muszę z kimś porozmawiać.

– Okay. Jestem umówiony ze swoim wydawcą, ale mogę odwołać spotkanie. Przyślesz po mnie Omara?

– Przyjadę po ciebie. Wybierzemy jakieś nowe miejsce.

Oczywiście zakładałem, że będą obserwować lokale, w których bywam…

Pojechaliśmy do „Sichuan Gardens” na Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy, co nawet lekko rozbawiło Mickeya. Knajpka jest mroczna, na piętrze dużego budynku usługowego; usiadłem przodem do lustrzanej ściany, skąd mogłem obserwować wejście. Aby jeszcze bardziej wyostrzyć swą czujność, zamówiłem martini.

– A więc, lewusie – powiedział Mickey, kiedy złożyliśmy zamówienie – myślisz, że Wielki Max zlecił sprzątnięcie twojej osoby?

– Nie ma się z czego śmiać, człowieku odparłem. – To nie życie w moim stylu.

– Nie, twoje życie to długie, nudne godziny w biurze, praca, za którą nie przepadasz i której celem jest przekształcenie aktu twórczego w towar jeszcze bardziej chodliwy. I uganianie się za laskami w czasie wolnym w poszukiwaniu romantycznego związku, który pozostałby romantycznym związkiem, mimo że już coś takiego znalazłeś przed laty. I jeśli jeszcze raz przekonasz sam siebie, że znalazłeś kobietę idealną, zaczniesz znów uganiać się za laskami, i to zaraz po ślubie, w ponurym cyklu, który skończy się dopiero wtedy, kiedy trafisz na kogoś solidnego, niezawodnego i interesownego, kto będzie przy tobie trwać i pielęgnować cię w twojej ostatniej chorobie, a potem zgarnie cały szmal.

– Dziękuję ci za wsparcie, Mickey – powiedziałem najbardziej lodowatym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. – I pieprz się.

– Gdy tymczasem teraz – ciągnął niezrażony – prowadzisz życie prawdziwego mężczyzny, każda chwila ma wielkie znaczenie, jest brzemienna w niebezpieczeństwa i podniecająca. Szekspirowskie życie, można powiedzieć, życie godne Richarda Bracegirdle'a. Chciałbyś, żeby Hamlet wrócił do college'u i wstąpił do studenckiej korporacji? Upijał się, balował i dostał trzy minus ze scholastyki?

– Czy przypadkiem nie zabijają go na końcu sztuki?

– Owszem, ale czyż nie umrzemy wszyscy? Wybór polega tylko na tym, jak żyjemy przez wcześniejsze pięć aktów. A skoro już mowa o podniecających chwilach: czy jesteś choć odrobinę bliżej ustalenia, gdzie może się znajdować oryginał Bracegirdle'a?

– Nie, i nie zamierzam go szukać – odwarknąłem, bo byłem z nim szczery. – Nie żądałem od niego współczucia i było mi obojętne, czy uważa, że jestem w niebezpieczeństwie, co z premedytacją zasugerowałem swojej żonie. Nie chcę mieć nic wspólnego z Bracegirdle'em, chcę być tylko pewien, że rosyjscy gangsterzy, czy ktokolwiek, kto szuka tych szyfrów, zostawią mnie, kurwa, w spokoju. A co z tobą? Przebadałeś ten tajemniczy manuskrypt od naszego ostatniego spotkania?

– Nie, i nie zamierzam – powtórzył po mnie jak echo. – Przekazać coś takiego specjaliście to tak, jakby ofiarować głodującemu kolorowe zdjęcie krwistego befsztyka. Pocieknie mu ślinka, ale się nie pożywi. Bez oryginału, jak już chyba mówiłem, tekst sam w sobie jest niczym. Nie oglądając się na domniemany list jegomościa, który szpiegował naszego Williama, mógłbym w wolne popołudnie wysmażyć przekonujące faksymile osobistego dziennika Szekspira, odpowiadając na pytania, które dręczą naukowców od lat. Wspomniałeś o rosyjskich gangsterach?

Teraz wszystko runęło lawiną Miranda, Amalie, Rosjanie, firma prawnicza, dosłownie wszystko. Mickey atakował pałeczkami swój mocno przyprawiony befsztyk z gryczanymi kluskami i słuchał spokojnie, tak jak ja przez całe lata wysłuchiwałem jego. Kiedy zabrakło mi słów, zapytałem go o zdanie i zasugerowałem, żeby nie mówił po prostu, że zostałem wydymany, bo już to wiem.

– Chcesz się zobaczyć z tym małym Crosettim w sprawie szyfru? spytał.

– Tak, ale oni myślą, że zamierzam pertraktować w sprawie zwrotu oryginału, który wyłudził od niego Bulstrode. Nie mam absolutnie żadnych środków nacisku oprócz pieniędzy.

– Zawsze uważałem, że to całkiem niezły środek nacisku. A przy okazji: co zamierzasz zrobić ze swoim życiem? Sądzisz, że naprawdę mogą cię wykluczyć z palestry?

– Możliwe, jeśli spadkobierca wniesie skargę. Oczywiście wtedy się odwołam…

– Powinieneś się z nim zobaczyć.

– Ze spadkobiercą? Wykluczone!

– Dlaczego? Pogadaj z nim, wyjaśnij, co się stało, uderz się w pierś i błagaj o zmiłowanie. Wiesz, kłopot z wami, prawnikami, polega na tym, że czasem, usiłując działać absolutnie legalnie, zapominacie o zwykłych, międzyludzkich stosunkach. Co ci może zrobić? Nazwać cię fiutem? To już wiesz. A może uda ci się dowiedzieć czegoś o… no wiesz, o czym. Może Andrew wtajemniczył w to swego długoletniego towarzysza życia. W każdym razie miło sobie porozmawiacie. Jesteś prawdopodobnie jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli jego przyjaciela żywego – będzie ci pewnie wdzięczny za to spotkanie. I będziesz mógł mu oddać osobiste drobiazgi Bulstrode'a. Byłby to miły gest jako rekompensata twoich grzeszków.

Tak, to zdecydowanie Mickey był tym, który podsunął mi pomysł, żeby jechać do Anglii i porozmawiać z Oliverem Marchem. To, czy tak postąpię, było wciąż wątpliwe, kiedy odwoziłem Mickeya na kampus, ale późniejsze wydarzenia to zmieniły. Po lunchu poczułem się trochę lepiej. Z jakichś powodów dosłownie każda chińska restauracja w Nowym Jorku ma świetnie zaopatrzony bar, nawet spelunki, które wyglądają tak, jakby nikt tam nie zamawiał martini częściej niż raz na miesiąc. Wypiłem trzy kolejki, czego nigdy dotąd nie robiłem w porze lunchu.

Wspomnienie tamtego popołudnia mam dość mętne. Być może rozmawiałem z Omarem o instytucji małżeństwa, wypytując go o muzułmańskie praktyki na Wschodzie. Czy dochowanie wierności było łatwiejsze, kiedy miało się dwie albo trzy żony? Nie pamiętam dokładnie jego odpowiedzi. Wróciłem do mojego loftu i tam wypiłem jeszcze jednego drinka, szkocką whisky, a potem uciąłem sobie drzemkę. Wyrwało mnie z niej radosne dzwonienie komórki, na której zasnąłem. Nacisnąłem zielony guziczek i usłyszałem okrzyk: „Ty palancie!”, dzięki czemu już wiedziałem, że dzwoni mój brat.

Najwidoczniej zdążył rozmawiać z Amalie i Miri, kiedy jadłem lunch i spałem, i poznał całą historię przedstawioną z dwóch punktów widzenia, a teraz chciał mi powiedzieć, co sądzi o moim zachowaniu w ostatnim okresie.

– Czy to wszystko? – spytałem, kiedy impet jego ataku osłabł. – Bo za dwadzieścia minut jestem umówiony z młodocianą prostytutką w burdelu.

Zignorował tę odzywkę, tak jak na to zasługiwała, i powiedział…

Jakie właściwie ma znaczenie, co dokładnie powiedział? Byłem odurzony drinkiem i nieprzyjemnymi, pijackimi snami, a więc nie bardzo mogę sobie przypomnieć. Przypuszczam, że rozmawialiśmy o Amalie, o jej prośbie, żeby zabrał spod domu swoich zbirów, i o jej planach wyjazdu z kraju. Prawdopodobnie byłem dla niego niegrzeczny, jak mi się to często zdarza, bo nigdy nie wybaczyłem mu do końca tego, że okazał się człowiekiem lepszym ode mnie, a poza tym miałem serdecznie dość kazań ze strony rodziny na temat moich licznych wad. Mogłem go też spytać o naszego ojca, o to, czy coś go łączyło ze Szwanowem i jego działalnością. Odpowiedział mi, że nie wie, ale że było to możliwe, jeśli w grę wchodziły jakieś przekręty. Jakie przekręty?

Cała ta afera z Szekspirem, tępaku, – powiedział. – To wszystko nosi znamiona wielkiego oszustwa: jakiś tajny dokument, którego autentyczności nigdy nie potwierdzono, a który zaginął, bezcenny skarb, frajer Bulstrode, fałszywa spadkobierczyni. Śmierdziało to kantem na milę, a ponieważ przy okazji wykiwano bandę wyjątkowo niebezpiecznych gangsterów, byłoby rzeczą rozsądną nie pakować się w to więcej i dać do zrozumienia, że już nie uczestniczę w tej grze. Coś w tym rodzaju. Czy błagałem go, żeby porozmawiał z Amalie i odwiódł ją od zamiaru wyjazdu? Być może. Jak już mówiłem, nie jest to pewne.

Dla kontrastu odrażająco wręcz wyraziste jest to, co wydarzyło się później tego samego wieczoru. Mój żołądek szalał, jak zawsze, gdy przesadzę z alkoholem w ciągu dnia, zrobiłem więc sobie jajka sadzone na grzance i herbatę, a mniej więcej o szóstej poprosiłem Omara, żeby zawiózł mnie do zapomnianej przez Boga i ludzi części Queens, do Ozone Park. Było ciemno, kiedy dotarliśmy do dzielnicy zabudowanej przygnębiającymi małymi bungalowami; wszystkie miały mikroskopijne podwórka od frontu, ogrodzone słupkami i łańcuchami, przyozdobione posążkami Madonny i lustrzanymi kulami na cokołach. Przypomniało mi to brutalnie moje brooklyńskie korzenie i nieszczęśliwe dzieciństwo. Byłem pewny, że nie polubię mieszkańców.

Otworzyła mi szczupła kobieta o irlandzkich ustach i burzy rudych loków na głowie, ubrana w czarny bawełniany sweter i wytarte dżinsy. Miała miłą, piegowatą twarz, ale jej niebieskie, przenikliwe oczy trudno byłoby okłamać. Przedstawiłem

się, uścisnąłem jej dłoń. To była Mary Crosetti, matka. Poszliśmy do salonu: stare i podniszczone meble, dość porządnie utrzymane, typowy dom ludzi z klasy średniej, taki, w jakim sam się wychowywałem, zadbany, ale nie tak jak dom mojej matki, bez zapachu politury czy wybielacza. Za to z mocną wonią wina. Albert Crosetti okazał się dobrze odżywionym młodzieńcem średniego wzrostu, o szczerej twarzy i dużych czarnych oczach, które bezskutecznie usiłowały być czujne. Siostra prawniczka była dla odmiany „jedną z nas” bystra, chłodna, niebezpieczna. Ale ładna i szczupła, też rudzielec, trochę jaśniejsze włosy upięte w nieco infantylny koński ogon, mniej piegów niż u mamy, jedna z tych, na które mój urok nie działa. Ojciec rodziny był gliniarzem; patrzył na nas z jednego z tych okropnych portretów wykonanych na podstawie zdjęcia, na których wszyscy wyglądają jak wypchani i pokryci winylem.

Po wstępnych uprzejmościach opowiedziałem swoją historię, odbyłem spowiedź. Dowiedziałem się, że mają zaszyfrowane listy, ale wciąż nie mogą ich rozgryźć. Porozmawialiśmy też o Carolyn Rolly, kobiecie, z którą Crosetti poszedł do Bulstrode'a, aby sprzedać mu rękopis. Wydawało się, że Rolly jest interesującą kobietą i kluczową postacią w całej aferze, i już miałem spytać, czy ktoś podjął poważne starania, by ustalić miejsce jej pobytu, gdy do mieszkania wtargnęli gangsterzy.

Chyba już pisałem, że nie jestem człowiekiem gwałtownym i że moje doświadczenie wojskowe ogranicza się głównie do opieki nad rannymi, a zatem to, czego dokonałem w ciągu następnych kilkunastu minut, nie powinno sugerować, że różnię się w jakikolwiek sposób od przeciętnego tchórza. Najpierw rozległ się strzał na ulicy, a potem istna pukanina. Myślałem, że to fajerwerki, ale trójka gospodarzy zerwała się na nogi, a młody Crosetti wyjrzał przez okno. Jego matka podniosła słuchawkę bezprzewodowego telefonu i wybrała 911. Zapytałem głupkowato: „Co się dzieje?”, ale nikt mi nie odpowiedział; rozległ się brzęk szkła i do pokoju wpadło trzech mężczyzn. Aby zrozumieć to, co stało się potem, trzeba sobie uświadomić, że przebywaliśmy w pomieszczeniu szerokim na jakieś trzy metry.

Rozpoznałem w nich mężczyzn, którzy zaatakowali mnie i Mirandę pod moim domem: olbrzyma, człowieka maczugę i tego trzeciego. Wszyscy mieli pistolety.

Było mnóstwo wrzasku, choć żadna z kobiet nie krzyczała. Bandyci próbowali chyba nas skłonić, żebyśmy padli na podłogę, ale nikt z rodziny Crosettich się nie poruszył. Pamiętam tylko, że człowiek maczuga podszedł do mnie i zamierzył się pistoletem, jakby chciał mnie uderzyć, chyba w odwecie za to, co niedawno z nim zrobiłem; pamiętam też, że odczułem ulgę, bo oznaczało to, że mamy do czynienia z amatorami. Schwyciłem zmierzający w stronę mojej głowy pistolet, potem złapałem faceta za przegub i wyrwałem mu broń. Całkowicie go to zaskoczyło, bo filmy, których się naoglądał i w których walenie pistoletem w głowę pokazywano nader często, nie przygotowały go na tak oczywisty manewr z mojej strony. Jak pouczył mnie kiedyś mój brat: jeśli chcesz kogoś załatwić i masz pistolet, należy po prostu strzelać. To właśnie po to są naboje w magazynku, powiedział, poza tym półautomatyczny pistolet jest delikatną bronią i nie można nim zadać mocnego ciosu w czaszkę.

Tymczasem ten wielki rzucił się i wyrwał telefon z ręki pani Crosetti. Zacisnął ramię na jej szyi i przyłożył pistolet do skroni. Coś krzyczał, ale miał tak silny akcent i był tak wzburzony, że ja w każdym razie nie mogłem nic z tego zrozumieć. Trzeci mężczyzna stał po prostu w drzwiach, wymachiwał pistoletem i też wrzeszczał. Kiedy zobaczył, że wyrwałem pistolet jego kumplowi, strzelił, ale nie mógł dokładnie wycelować, bo zasłaniał mnie częściowo ów kumpel. Uniosłem broń, cofnąłem się o krok i obróciłem w stronę mężczyzny, który trzymał panią Crosetti.

Podniósł okropny wrzask, żądając ode mnie, bym rzucił broń, bo zastrzeli kobietę, i dla podkreślenia groźby przycisnął mocniej lufę do jej skroni. Miałem przed sobą innego kinomana, który imitował to, czego nauczył się z ekranu, ignorując w ten sposób tę oczywistą zaletę wszelkiej broni palnej, że mając ją, można stać z daleka od ofiary i trzymać ją w szachu, podczas gdy nieuzbrojona ofiara jest pozbawiona tej możliwości. Pani Crosetti potrafiła jednak odróżnić rzeczywistość od fikcji i odepchnęła raptownie pistolet, który wypalił w sufit, nie czyniąc nikomu szkody. W tym momencie strzeliłem gangsterowi w nasadę nosa z odległości, która nie mogła przekraczać półtora metra.

Poczułem, że chwyta mnie od tyłu człowiek maczuga, ale jednocześnie rozległ się huk kolejnego wystrzału i mężczyzna osunął się na mnie z jękiem, bo trzeci z

napastników postrzelił niechcący swego towarzysza, który próbując bohatersko unieruchomić mnie od tyłu, znalazł się na linii ognia. Ranny krzyknął coś w obcym języku (prawdopodobnie po rosyjsku) i opadł ciężko na stolik, który się pod nim załamał. Mając teraz przed sobą odsłonięty cel, dwukrotnie strzeliłem trzeciemu mężczyźnie w pierś. Upadł na podłogę, brocząc krwią.

Powiedziałbym, że upłynęło jakieś czterdzieści pięć sekund od chwili, gdy usłyszeliśmy pierwszy strzał. Mam przed oczami ten obraz: stoję z pistoletem w dłoni, podczas gdy zbir, któremu go odebrałem, podnosi się powoli ze szczątków stolika i przez chwilę stoi zgarbiony, jakby w tym krótkim czasie przybyło mu czterdzieści lat. Spojrzał mi w oczy i wycofał się w stronę drzwi, powłócząc nogami. W uszach dzwoniło mi od strzelaniny, ale miałem wrażenie, że słychać też strzały na ulicy, i zastanawiałem się, jakby mimochodem, co się tam dzieje. Nie zrobiłem nic, by zatrzymać gangstera, a on, uświadomiwszy sobie moją obojętność, obrócił się i wytoczył niepewnym krokiem z pokoju. Nikt nie próbował go zatrzymać.

Wszystko to jest niezwykle wyraziste; wryło mi się w pamięć i przemieniło w nieodłączny składnik nocnych koszmarów: budzę się zlany potem, wyobrażając sobie, że zabiłem dwóch ludzi, i wtedy dopada mnie myśl, że to nie sen, ze naprawdę ich zastrzeliłem. Wyjątkowo nieprzyjemne doznanie. Właściwie bardzo trudno zabić człowieka z broni krótkiej, bo amunicja pistoletu nie jest szczególnie silna, chyba że pocisk trafi i zniszczy rdzeń mózgowy albo spowoduje wewnętrzny krwotok. Standardowy pocisk dziewięć milimetrów generuje u wylotu lufy około czterystu siedemdziesięciu pięciu dżuli, co nie jest fraszką, jeśli cię trafi, ale nie dokonuje bezwzględnych spustoszeń, dlatego właśnie gliniarze strzelają do kogoś czterdzieści razy. Policjantów uczy się, aby strzelali, dopóki cel nie leży na ziemi, i czasem wymaga to właśnie takiej ilości ołowiu. Kule karabinowe są nieporównanie groźniejsze i właśnie dlatego żołnierze mają karabiny. Pocisk kalibru 30,06 razi z siłą prawie sześciuset jedenastu dżuli. Robię tu unik tą pisaniną o rzeczach, których dowiedziałem się od swojego brata podczas jego chwalebnej kariery wojskowej, bo takie wspomnienia są jednocześnie straszne i mętne jak w złym śnie. Wyobrażamy sobie, że mogło być jeszcze gorzej, niż zapamiętaliśmy, które to przekonanie potwierdza się jeszcze długo po wydarzeniu, gdy jakiś miłosiernie zapomniany

szczegół wyłania się nagle z mroku, by znów nas przerazić.

A więc stoję otoczony smrodem prochu, a rodzeństwo Crosettich pochyla się nad matką, podnosi ją z podłogi i sadza na kanapie, ona zaś pokryta jest krwią i strzępkami tkanki z rany faceta, którego mózg rozprysnął się przed chwilą. Patrzę z góry na martwą twarz trzeciego mężczyzny: strzeliłem do niego tylko dwa razy, ale widocznie miałem szczęście, bo najwyraźniej nie żyje, oczy ma na wpół przymknięte, twarz białą i zwiotczałą, kałuża krwi jest wielka, o rozmiarach małego basenu. Przystojny chłopak, przed trzydziestką. No cóż, nie zamierzam mu się przyglądać, tak jak i facetowi, którego mózg obryzgał stolik pani Crosetti, podchodzę więc do okna i widzę strzelaninę, w której uczestniczy mężczyzna z czarnego SUV-a, jakiś nieznany mi gość celujący znad maski karawanu i Omar, który strzela zza lincolna. Patrzę na to obojętnie, wszystko wydaje się takie odległe, i dopiero teraz spostrzegam, że kolana trzęsą mi się tak, iż dosłownie nie mogę ustać. Opadam więc na fotel. Słyszę syreny, choć początkowo trudno odróżnić ich dalekie wycie od dzwonienia w moich uszach. Teraz następuje przeskok, którego nie mogę sobie dokładnie przypomnieć; wydaje mi się tylko, że pani Crosetti pyta, jak się czuję.

Potem nagle pokój zapełnia się tłumem wrzeszczących policjantów, takich z pistoletami maszynowymi, w hełmach i czarnych mundurach, podobnych do tego, który nosił mój dziadek. (Jak to się stało, że amerykańska policja zaczęła się ubierać jak SS? Jak to możliwe, że nikt nie protestował? Albo te hełmy w nazistowskim stylu, które noszą teraz nasi żołnierze? Gdzie są semiotycy, kiedy ich potrzebujemy? Prawdopodobnie wszyscy żrą się o Szekspira). Automaty celowały we mnie; uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam swój pistolet na kolanach jak dama w operze torebkę.

Kazali mi się położyć twarzą do podłogi i zapięli kajdanki, ale nie zostałem aresztowany, bo policjant kierujący akcją znał kiedyś świętej pamięci porucznika Crosettiego i skłonny był wysłuchać relacji pani Crosetti czy też Mary Peg, jak kazała mi się do siebie zwracać. Teraz jesteśmy wszyscy zakumplowani. Druga pani Crosetti – Donna podjęła się jako prawnik obrony zarówno mojej i Omara, jak i karawaniarza nazwiskiem Klim, który, jak się później dowiedziałem, był także

polskim kryptografem i pracował nad naszymi szyframi. Zjawiło się też pogotowie; oznajmiono, że moje ofiary nie żyją, i zabrano ciała, pozostawiając na podłodze mnóstwo galaretowatej krwi. Policja spisała nasze zeznania. Każdy z uczestników zajścia był wzywany kolejno do kuchni i opowiadał o przebiegu zdarzeń dwóm detektywom, których nazwiska zapomniałem, podobnie jak treść tego, co im mówiłem. Wyjaśnienie, że działałem w obronie własnej, najwyraźniej ich zadowoliło; odniosłem wrażenie, że Mary Peg cieszy się sporym autorytetem u nowojorskiej policji. Aresztowano jedynie kierowcę SUV-a i rannego bandziora, którego zgarnięto kilka przecznic dalej.

W końcu policja odjechała. Mieli dwóch zabitych facetów, których mogli oskarżyć o sprowokowanie strzelaniny, i nie widzieli sposobu, aby aresztować kogokolwiek innego bez wplątywania w aferę wdowy po bohaterskim policjancie i jego syna. Mary Peg spojrzała na zdemolowany salon i zaczęła lamentować, a ja bezwstydnie do niej dołączyłem. Klim objął ją i zaczął szeptać jej coś do ucha, a Omar zajął się troskliwie moją osobą. Jak mi wyjaśnił, siedział w lincolnie, kiedy pod dom zajechał SUV i wyskoczyło z niego, po czym wbiegło do środka, trzech uzbrojonych mężczyzn. Omar chwycił za broń i pobiegł za nimi, ale kierowca do niego strzelił, więc dał nura za nasz samochód i odpowiedział ogniem. Potem nadjechał karawan i do akcji włączył się Klim. Warto zauważyć, że nikt z tej trójki nie odniósł ran, co jeszcze raz dowodzi, jak nieskuteczna jest broń krótka przy poważnej rozróbie, jeśli nie liczyć przypadku czy sytuacji, kiedy strzela się z bardzo małej odległości do nieuzbrojonego przeciwnika.

Później zamówiliśmy pizzę, usiedliśmy przy kuchennym stole i jedliśmy, popijając czerwonym winem i gratulując sobie wzajemnie tego, że przeżyliśmy. Donna Crosetti pożegnała się, instruując wcześniej swych klientów, aby nie rozmawiali z policją; miałem wrażenie, że po jej wyjściu Mary Peg i Albert Crosetti trochę się rozluźnili, już swobodniej rozmawiając i popijając. Pani Crosetti podała kawę wzmocnioną porządną porcją whisky. Wydarzenia wieczoru nieco przyblakły i tylko ja rozpłakałem się jeszcze raz, choć zdążyłem uciec do łazienki, zanim wyrwał mi się z piersi pierwszy szloch. Stres pourazowy – tak się obecnie określa uczucie, które ogarnia człowieka po zabiciu istoty ludzkiej, i nie ma naprawdę znaczenia, czy było to działanie usprawiedliwione, czy nie, choć morderstwo stało

się sportem narodowym wielu nacji na całym świecie i tysiące ludzi są najwyraźniej zdolne zabijać bez wyrzutów sumienia czy żalu. Pewnie nigdy się z tego nie otrząsnę.

Właściwie nie jest to prawdą. Człowiek ma wrażenie, że z tego nie wyjdzie, a jednak wychodzi. Przynajmniej ja wyszedłem. Być może jest we mnie więcej z mojego dziadka, niż sądziłem. Paul jakoś się uleczył, a przecież było mu zdecydowanie trudniej po tak bogatej karierze zabójcy, choć mówi, że modli się codziennie za dusze ludzi, których wysłał na tamten świat, kiedy wojował w Azji. W gruncie rzeczy nie bardzo wiem, co to znaczy „modlić się za dusze”.

W każdym razie kiedy wyszedłem z toalety, nikt nie zwrócił uwagi na moje zaczerwienione oczy. Klim był pochłonięty sporem z młodym Crosettim. Temat był intrygujący: Polak dowodził, że istnieje jeden sposób na powstrzymanie tej eskalacji brutalności: prześledzić losy Bulstrode'a w ostatnim okresie, odkryć to co on, jeśli cokolwiek odkrył, i zdobyć to coś. Kiedy już do tego dotrzemy, sprawa nabierze publicznego rozgłosu i nikt nie będzie chciał stosować przemocy. A jeśli, przeciwnie, niczego nie ma, to trzeba będzie przekonać o tym złych osobników, co jest trudne, ale wykonalne. Należało zwiększyć tempo działań, by nie pozostawać w defensywie, tylko przejąć kontrolę nad grą. Jak w szachach.

Crosetti się temu sprzeciwił; chodziło właśnie o to, aby nie zagłębiać się w tę sprawę, nie dociekać jej sedna. Jeśli ktoś pragnął zdobyć te papiery, to należało mu je dać, on nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Było mi żal tego chłopaka. Współczułem mu ja też wolałbym, żeby się to wszystko nie zdarzyło. Uważałem także, że Klim ma rację. Dopóki ktoś pozbawiony skrupułów i dysponujący uzbrojonymi ludźmi sądził, że jesteśmy na tropie czegoś, co może być warte sto milionów dolarów, żadne z nas nie było bezpieczne. Klim uważał, że może dostatecznie dobrze strzec Mary Peg przez krótki czas, a policja będzie miała oko na pozostałych Crosettich i przyciśnie trochę różnych rosyjskich gangsterów. Ale to tylko tymczasowe rozwiązanie, nadmienił. Pogłoska o skarbie rozejdzie się po świecie przestępczym i ani się obejrzymy, gdy inny łotr spróbuje się do niego dobrać.

W końcu Crosetti oznajmił:

– Okay, powiedzmy, że się zgadzam. Co mam zrobić? Wędrować po Anglii w nieskończoność? A co z pieniędzmi?

– Masz chyba jakieś oszczędności? – spytała Mary Peg.

– Nic z tego! Przeznaczyłem te pieniądze na swoje studia. Harowałem na nie jak wół i niech mnie szlag trafi, jeśli przepuszczę je na jakieś wariactwo.

– Mogę wziąć trochę z konta emerytalnego – zasugerowała matka.

– Tak? I z czego będziesz żyła? To idiotyczny pomysł. Nawet teraz ledwie wiążesz koniec z końcem.

– Pieniądze to nie problem powiedziałem i wszyscy spojrzeli na mnie tak, jakbym obwieścił, że ziemia jest płaska. – Mówię poważnie. Jestem nadziany. I będzie mi miło, jeśli Albert pojedzie ze mną do Anglii na mój koszt.

Szósty zaszyfrowany list (fragment 1)

czymże zasłużyłem na Twą łaskę, Panie? Bom wystąpił przeciwko swemu Królowi, ale klnę się, Panie, na wszystko, co tylko chcesz, żem tego nie wiedział, oszukano mnie i uczyniono ze mnie zdrajcę przez fortele lorda Dunbartona, jak już mówiłem.

Teraz wyznam, jak do tego doszło, żem został zdradzony, i w taki sposób zdam się na miłosierdzie Waszej Lordowskiej Mości. Było to minionej zimy, parę dni po święcie Matki Boskiej Gromnicznej, kiedym wypatrzył pana Piggotta idącego po Fenchurch Street. Skłoniłem mu się, ale dał znak, żebym tego nie robił, i szedł dalej. Jednak poczułem się nieswojo, bom od wielu tygodni nie miał wieści od lorda D. ani od samego pana Piggotta i zezłościło mnie to, że tak mnie lekceważą, jakbym był zbyt kłopotliwy dla ich intryg. Poszedłem za nim, on zaś skręcił ku rzece w St. Clements Lane i wszedł do gospody Pod Jagnięciem, miejsca nędznego i mrocznego. Dałem chłopcu od miotły szylinga, po czym uprosiłem go, żeby wszedł do środka, dałem mu też na piwo i mięsiwo, żeby usiadł jak najbliżej pana Piggotta, któregom opisał najlepiej, jak umiałem, a potem wyszedł i powiedział mi, co usłyszał i z kim pan Piggott się spotkał, i obiecałem mu, że jeśli dobrze się spisze, dostanie jeszcze 6 pensów.

Tak więc czekałem w cieniu pod okapem i po jakimś czasie chłopak wyszedł i powiada, że mój człowiek spotkał się z Harrym Crabbe'em i Johnem Simpsonem i mówili cicho, ale słyszał, jak brzęczą pieniądze podawane w sakiewce. Poczekaliśmy trochę w cieniu i wkrótce wyszedł pan Piggott, a w chwilę po nim dwóch szpetnych jegomościów, jeden z obciętym nosem i skórzanym na jego miejscu i drugi bardzo gruby, czarny na twarzy, ale obwieszony błyskotkami, z długim żółtym piórem u kapelusza. Chłopak wskazał mi ich ukradkiem, mówiąc, że to są

ci, z którymi się spotkał. A jakiego to rodzaju ludzie, zapytałem go, na co odpowiedział, że Crabbe (ten ze sztucznym nosem) dobre ma nazwisko, bo kocha kraby tak bardzo, że karmi je ludzkim mięsem, a znów ten Simpson Janem Krzcicielem jest nazywany bo krzci w wodach Tamizy lepiej niż biskup, jako że ci, których okrzcił, nie grzeszą już więcej na tym świecie, przez co chciał powiedzieć, że ich topi. A więc nie słyszałeś nic z ich spiskowania? – pytam ja. A on na to: Tak, słyszałem, że ten od sztuk musi zginąć i Simpson powiada, że dziesięć złotych monet przysporzy tylko jednego anioła i musi zapłacić jeszcze dziesiątaka, jeśli chce, żeby on, Simpson, utopił tego Richarda w rzece, i ten pański się zgodził, ale niechętnie, i dał mu więcej i obyś, mój panie, był tak hojny jak on. A więc zapłaciłem mu i oddaliłem się stamtąd w wielkiej trwodze, nie wiedząc, do kogo się zwrócić o pomoc.

Z wielkim pomieszaniem w sercu doszedłem wzdłuż rzeki do teatru Globe i sposobiłem się do swoich obowiązków, ale moją melankoliję spostrzegli inni z kompanii, jako że nie masz większych plotkarzy niż aktorowie, a więc wielem się nasłuchał złośliwości tego wieczoru. Jeden mówi: Musi być zakochany, a drugi: Nie, dowiedział się, że złapał syfilisa, a jeszcze inny: Nie, przerżnął wszystko w karty i musiał zastawić u Żyda swój płaszcz razem z rapciami. Aż wreszcie cisnąłem stołkiem w Samuela Gilburne'a, a potem w Thomasa Pope'a i dobyliśmy już prawie sztyletów, kiedy pan Burbage i paru innych nakazało nam przestać, grożąc, że nas będą pławić, ale nie posłuchaliśmy i wrzucili nas do rzeki dla naszego własnego dobra.

Potem odegraliśmy po południu „Hamleta” i ja zagrałem dworzanina z orszaku króla i wyszedłem na przód sceny ze wszystkimi, kiedy zaczął się actus primus, scena II, ale gdym spojrzał tam, gdzie są najtańsze miejsca, serce o mało nie stanęło mi w piersi, bo na samym przodzie stało tych dwóch łotrów z gospody Pod Jagnięciem i przysięgam, żem nie mógł się ruszyć bardziej niż jegomość namalowany na planszy i nie ruszyłem się, gdy przyszła moja kolej, aż Harry Condell musiał mi dać kuksańca w żebra, żebym ruszył.

Загрузка...