3

Wróciłem z obchodu okolicy. Nic nie widać z żadnego okna, a ja nie bardzo mam ochotę łazić jeszcze raz w ciemności. Myślę, że siedząc tak z laptopem w kręgu światła lampy, stanowię doskonały cel. Jestem w saloniku, chyba tak można nazwać to pomieszczenie. W tym domu, a właściwie chacie zbudowanej tradycyjnym sposobem z prawdziwych bali, jest jedna duża izba na parterze i trzy sypialnie na pięterku, na które wchodzi się po schodach z czymś w rodzaju balustrady. Do tego jest też jeszcze jakby stryszek; można się tam dostać po spuszczanej drabince. Sypiała tam służba, kiedy ją jeszcze zatrudniano. Ściany są wyłożone sosnową boazerią i obudowane półkami na książki, jest dobra aparatura stereo i kominek z otoczaków, tak wielki, że można by w nim dosłownie upiec wołu. Małego wołu. W tej chwili płoną na palenisku dębowe, brzozowe i sosnowe polana, których wielki zapas piętrzy się pod domem, tuż za drzwiami kuchni. Podstawę balkonu zdobią łby łosi i jelenie poroża; to, jak mnie poinformował Mickey, świadectwo, że mężczyźni z rodu Haasów byli w swoim czasie doskonałymi myśliwymi. Na parterze jest dobrze wyposażona kuchnia z kamienną podłogą i kompletem

sprzętów z lat pięćdziesiątych, a także dwie łazienki. Mickey zainstalował na podeście na zewnątrz podgrzewany brodzik, ale teraz nie ma w nim wody. Odnoszę wrażenie, że nie korzysta zbyt często z domu, choć jako dziecko spędzał w nim z rodziną każde lato. Kiedy obaj byliśmy młodymi ogierami, przywoziliśmy tu dziewczyny na romantyczne weekendy.

Wracając do mojej historii: jak już mówiłem, profesor Bulstrode wręczył mi grubą kopertę oklejoną taśmą. Zapytałem go, co jest w środku, odpowiedział, że rękopis z 1642 roku. Czy to jest właśnie Dzieło? zapytałem. Nie, broń Boże. Było to wyłącznie świadectwo, że Dzieło istnieje, elaborat Bracegirdle'a. I sam w sobie nie ma wartości? Raczej nie, choć jest interesujący z czysto naukowych względów, powiedział, zdradzając oznaki jeszcze większej nerwowości i podkreślając absolutną konieczność zachowania zawartości pakietu w ścisłej tajemnicy. Właśnie dlatego przedsięwziął takie środki ostrożności. Zapewniłem go, że koperta będzie absolutnie bezpieczna, poza zasięgiem wścibskich oczu. Słysząc to, odrobinę się odprężył, ja zaś połączyłem się z panią Maldonado i poprosiłem o standardowy formularz pełnomocnictwa i pokwitowanie stosownej wpłaty. Czekając na papiery, usiłowałem wciągnąć profesora Bulstrode'a do swobodnej rozmowy. Nie udało się. Bez przerwy wlepiał wzrok w oklejoną kopertę, jakby skrywała bombę, i miałem wrażenie, że nie może się doczekać, kiedy odsunie od siebie to zagrożenie. W końcu zapytałem, czy sporządził kopię dokumentu, na co odpowiedział, że nie, ze względów bezpieczeństwa, po czym wymógł na mnie uroczyste przyrzeczenie, że i ja jej nie sporządzę. W tym momencie zacząłem tracić cierpliwość i powiedziałem mu, że w takiej atmosferze tajności czuję się nieswojo. Prawnika angażuje się po to, wyjaśniłem, żeby mieć kogoś, komu można zaufać; rozumiem, że jest skrępowany, ale to z kolei krępuje mnie jako jego przedstawiciela. Wiem na podstawie doświadczenia, dodałem, że ludzie zachowują się tak wobec swych doradców wtedy, gdy próbują coś zataić. Może więc będzie lepiej dla obu stron, jeśli oddam mu czek, bez urazy itd.

Na te słowa zaczął się znów pocić obficie i jeszcze bardziej poczerwieniał. Zapewnił mnie, że nie chce z tego robić tajemnicy i że w całej sprawie nie ma niczego choćby w najmniejszym stopniu nielegalnego czy podejrzanego. Ale w kwestiach

akademickich, które dotyczą cennych materiałów historycznych, pewna powściągliwość jest czymś naturalnym. Jeśli poczułem się urażony, prosi mnie pokornie o wybaczenie. W tym momencie pojawiła się pani Maldonado i położyła na biurku umowę. Nie zadałem sobie trudu, by po nią sięgnąć. Kiedy sekretarka wyszła, powiedziałem, że chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Chciałbym tylko, żeby mi zaufał. Odparł, że ufa. Poprosiłem, by powiedział mi jeszcze raz, kim był Bracegirdle, co jest w kopercie i czym jest Dzieło, do którego prowadziła zawarta w papierach informacja. Opowiedział więc całą historię.

Natrafił na manuskrypt podczas badań nad pewnymi kierunkami w filozofii renesansu. Rękopis składał się z dwudziestu sześciu arkuszy in folio, gęsto zapisanych, z datą 1642. Richard Bracegirdle nie był nikim szczególnym, prostym żołnierzem, który zmarł wkrótce po bitwie pod Edgehill podczas angielskiej wojny domowej. Większa część tej pisaniny nie przedstawiała sobą niczego ciekawego. Były jednak w tych listach pewne wzmianki, że Bracegirdle'a zatrudniono w celu przewiezienia majątku pewnego szlachcica, lorda Dunbartona. Zarówno on, jak i Bracegirdle walczyli w tej wojnie po stronie Parlamentu, a siedziba Dunbartona znajdowała się lub wkrótce miała się znaleźć na obszarze kontrolowanym przez rojalistów. Lord obawiał się konfiskaty swoich kosztowności i dokumentów z potwierdzonym tytułem własności, zaangażował więc Bracegirdle'a, by ten przewiózł to wszystko, z najcenniejszymi białymi krukami z biblioteki lorda włącznie, do jego londyńskiego domu. Tymczasem jednak siły rojalistów natarły na Londyn, odcinając posłańcowi drogę. Bracegirdle zakopał więc skarby i powiadomił Dunbartona listownie, gdzie ukrył drogocenny ładunek.

A więc ukryty skarb, powiedziałem z rezerwą i zapytałem go, co to ma wspólnego z własnością intelektualną. Chodzi o bibliotekę, powiedział, o bibliotekę.

Spytałem, czy wie konkretnie, co w niej było.

Nie odpowiedział. Zamiast tego zapytał mnie, czy wiem, co to jest Kodeks z Leicester. Tak się składało, że wiedziałem. Jedną z dziedzin rozwijających się na marginesie prawa autorskiego jest digitalizacja książek, rękopisów i dzieł sztuki oraz związanych z tym przeniesień praw i wznawianych negocjacji. Głównym graczem na tym polu jest miliarder William Gates, a prawnicy od własności intelektualnej starają się trzymać rękę na pulsie i orientować w jego rozległej działalności. Powiedziałem Bulstrode'owi, że o ile wiem, to właśnie Gates nabył mniej

więcej dziesięć lat temu Kodeks z Leicester, czyli jeden z rękopisów Leonarda, za sumę trzydziestu milionów dolarów.

I tu Bulstrode nie wytrzymał: wyrzucił z siebie, że Dunbarton był w posiadaniu rękopisu Szekspira. Czy wyobraża pan sobie, jaką to ma wartość? Cała powściągliwość profesora zniknęła i jego łagodne oczy zapłonęły dziwnym blaskiem, zaczęły wprost wychodzić z orbit. Skinąłem więc przyjaźnie głową i powiedziałem, że musi to być warte majątek; jednocześnie poczułem, że zaczyna mnie ogarniać ten dławiący niepokój, jakiego doznawałem zawsze w obecności pomyleńców. Nie jest mi on, niestety, obcy, bo my, specjaliści w zakresie praw autorskich, aż nadto dobrze znamy ten typ ludzi. Żaden przebój wylansowany przez show-biznes, żadna podbijająca świat książka o cudownej diecie, żaden dochodowy produkt ludzkiej wyobraźni nie może się obyć bez sunącej za nim zgrai naciągaczy wszelkiej maści, ściskających w dłoniach zatłuszczone papierowe teczki z dowodami, że to oni pierwsi wpadli na taki to a taki pomysł. I nie chcą nawet słyszeć, że nie można zastrzec prawa wyłączności do abstrakcyjnej idei, do samego pomysłu. Nie chcą słyszeć, że idee są jak woda, powietrze czy węgiel, powszechnie dostępne, i że jedyną rzeczą, jaką można objąć prawem autorskim i na tej podstawie wydusić z niej forsę, jest określony zestaw słów, nut lub składników chemicznych. Przyznaję, że nie miałem wcześniej do czynienia z typem od Tajemniczych Dokumentów, ale oto teraz siedział taki przede mną. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy aby czek tego nieszczęsnego drania ma pokrycie.

Spodziewałem się więc gwałtownych oznak obłędu: wybuchu gorączkowego entuzjazmu dla doniosłości zaginionego rękopisu, domniemań, jak wielką może się on okazać sensacją, i zapewnień, jak bliski jest on, Bulstrode, znalezienia klucza do sekretnego kodu, który pozwoli dotrzeć do niecodziennego znaleziska. Ale ku memu zaskoczeniu profesor, zdradziwszy mi ową rewelację, najwyraźniej oklapł. Pomyślałem sobie, że pewnie żałuje swej wylewności i tego, że nieopatrznie wciągnął w swoją paranoję także mnie, jeszcze jednego potencjalnego złodzieja drogocennego manuskryptu.

Podpisaliśmy papiery i mój rozmówca wyszedł. Poprosiłem panią M., żeby udała się czym prędzej na dół i złożyła czek oraz kopertę w naszym sejfie, sam zaś choć burczało mi w brzuchu, który domagał się lunchu zasiadłem do komputera,

wpisałem w wyszukiwarce nazwisko Andrew Bulstrode i dowiedziałem się o doktorze B. więcej zaskakujących rzeczy, niż mogłem się spodziewać. Otóż przed pięcioma laty ten przeciętny na pozór akademik, który wykładał literaturę angielską w Oksfordzie i uchodził za eksperta od licznych wydań Szekspira, padł ofiarą człowieka, który okazał się jednym z największych współczesnych fałszerzy. Leonard Hastings Pascoe to nazwisko, które nawet ja bez trudu sobie przypomniałem. Jego specjalnością stały się starodruki inkunabuły i manuskrypty kojarzone z wybitnymi autorami; był w tym istotnie bardzo biegły. Twierdził, że odkrył kolejne „złe quarto” Hamleta, czyli coś w rodzaju produktu wczesnego piractwa literackiego wersję sztuki złożoną przez drukarzy z tego, co zapamiętali aktorzy, i z tego, co im samym udało się zachować z oryginalnego zapisu, a następnie opublikowaną w takiej postaci bez zezwolenia autora.

Uznano to za niewątpliwie wielkie odkrycie, bo (jak wynikało z artykułów w Internecie) historia kolejnych wydań Hamleta była szalenie skomplikowana. Istnieje Pierwsze Quarto (złe) i Drugie Quarto (dobre, czyli autoryzowane przez Szekspira) oraz wersja, jaką znamy dzisiaj, to znaczy zamieszczona w Pierwszym Folio, które Heminges i Condell, przyjaciele i teatralni wspólnicy autora, skompletowali po jego śmierci. Rzekome nowe złe quarto zawierało wiele intrygujących różnic w stosunku do wersji autoryzowanej i nasuwało podejrzenie ingerencji w proces twórczy. Nosiło datę 1602, czyli miałoby się ukazać wkrótce po zarejestrowaniu Hamleta, a na rok przed publikacją Pierwszego Quarto. Wersja ta sprowokowała interesujące pytania: czy różnice były tylko zwykłymi błędami przy przepisywaniu, czy też oznaczały, że autor zmienił tekst już po wystawieniu sztuki? Było to pytanie z rodzaju tych, które wywołują wśród uczonych zbiorowy orgazm. Patriota Pascoe dał najpierw szansę British Museum, ono zaś rzuciło się na sensacyjne znalezisko, godząc się zapłacić, ile zażądał, pod warunkiem że wybitny znawca Andrew Bulstrode potwierdzi jego autentyczność.

Co też profesor uczynił. Pascoe użył prawdziwego XVII-wiecznego papieru i inkaustu z żółci wołu, sporządzonego według oryginalnej starej receptury (uzyskał go metodą ekstrakcji chemicznej ze starych dokumentów i dzięki temu atrament przeszedł pomyślnie wszelkie testy), krój czcionki natomiast został starannie skopiowany z jednego ze złych quarto z Biblioteki Folgera. Muzeum kupiło egzemplarz

za osiemset pięćdziesiąt tysięcy funtów. Oczywiście pierwszy dorwał się do niego Bulstrode i w pół roku wysmażył autorytatywną ekspertyzę, dowodząc, że jego zdaniem autor gruntownie przerobił słynną sztukę i że tak zwane Quarto Pascoe było w rzeczywistości ważnym ogniwem pomiędzy różnymi pierwowzorami Hamleta, które Szekspir wykorzystał jako teksty źródłowe. Sensacja w świecie nauki!

I rzecz cała weszłaby do kanonu krytycznoliterackiego, gdyby L.H. Pascoe nie gustował w zachwycających młodych chłopcach o rozmarzonych oczach i pełnych wargach i gdyby nie obiecał jednemu z nich podróży na Lazurowe Wybrzeże i nowych strojów. Niedotrzymanie obietnicy sprawiło bowiem, że młody człowiek zakablował swego sponsora. Policja zrobiła nalot na pewną fabryczkę w Ealing i znalazła ręczną prasę, papier i atrament oraz podrobionego Hamleta, wciąż tkwiącego w formach. A stało się to jakieś półtora roku po zakupieniu go przez muzeum.

Uzyskane pieniądze zostały w większości przepuszczone na wystawne i rozpustne życie. Tabloidy żerowały na tej historii, rezerwując najbardziej zabójczy jad dla pechowego eksperta. W to właśnie bagienko wdepnął mój stary kumpel Mickey Haas, który bronił swego kolegi na łamach poważnej prasy, tłumacząc, że naukowiec popełnił błąd, jaki mógł popełnić każdy ekspert na świecie, także on sam. I w nadziei, że po pewnym czasie burza w Anglii przycichnie, załatwił Bulstrode'owi wykłady na Uniwersytecie Columbia. A teraz najwyraźniej ktoś inny podsunął profesorkowi kolejny dokument, co wydało mi się co najmniej dziwne, jako że był on ostatnią osobą, która mogłaby zaprezentować światu ważny rękopis, jak również ostatnią, która chciałaby to zrobić. Ale już dawno straciłem przekonanie, że doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. Gdybym sam umiał uczyć się na błędach, byłbym zapewne wciąż szczęśliwym mężem.

A może profesor załamał się pod wpływem stresu. Uczonym też odbija, być może nawet częściej niż innym, choć ze względu na charakter ich zawodu rzadziej się o tym mówi. Na wszelki wypadek poszukałem w Internecie lorda Dunbartona i ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że nie jest on wytworem wyobraźni. Henry Reith (1570-1655), drugi baron Dunbarton, był purytańskim szlachcicem. Jego

ojciec, pierwszy lord Dunbarton, zdobył ostrogi jako jeden ze sługusów króla Henryka VIII – „gości”, jak ich nazywano – którzy wyrzucali mnichów i mniszki z klasztorów, dbając o to, żeby siły protestanckiej reformacji nie przeoczyły żadnego nadającego się do splądrowania majątku kościelnego w Anglii. W nagrodę dostał tytuł i posiadłość Darden Hall w Warwickshire. Jego syn został przedstawiony na dworze pod koniec panowania Elżbiety, otrzymał tytuł lorda Burghley i zaangażował się w działalność szpiegowską: tropił jezuitów, demaskując ich podstępne knowania przeciw królowej i późniejszemu królowi Jakubowi. Za panowania Karola I, świetnie wyczuwając, podobnie jak ojciec, z kim warto trzymać, był zagorzałym zwolennikiem obozu parlamentarzystów, choć robił też wrażenie szczerego purytańskiego fanatyka, jako że w Warwickshire energicznie ścigał rekuzantów. Podczas krótkiej kampanii zakończonej bitwą pod Edgehill Darden Hall zostało zajęte przez wojska rojalistów. Ani słowa o bibliotekach, Bracegirdle'u czy zaginionych dziełach Szekspira. Pomyślałem, że aby poznać całą historię nieszczęsnego szekspirologa, powinienem zadzwonić do Mickeya Haasa. Co też uczyniłem, lecz uzyskałem jedynie informację, że doktor Haas jest na konferencji w Austin i wróci dopiero na początku przyszłego tygodnia. Poszedłem więc na lunch.

Tu zaglądam do swojego terminarza. Pani Maldonado notuje oczywiście moje spotkania i co poniedziałek dostaję od niej kartkę z planem na cały tydzień, lecz ja przepisuję to wszystko do oprawionego w skórę notesika z cienkimi niebieskawymi kartkami, który noszę w kieszonce koszuli. Nie można mnie właściwie nazwać roztargnionym, zdarza mi się jednak zasiedzieć w bibliotece lub zagadać przez telefon i jeśli nie zerknę co jakiś czas do notesu, bywa, że zapominam o umówionym spotkaniu. Dzięki tym zapiskom wiem, że z doktorem B. spotkałem się jedenastego października, i kiedy zaglądam do nich teraz, dowiaduję się również, że tego samego dnia, kiedy poznałem Bulstrode'a, wyszedłem wcześniej z pracy, żeby odebrać Imogen i Nicka ze szkoły i wziąć ich na obiad, a potem do kina. Środowe popołudnie to czas spotkania z dziećmi; widuję się też z nimi co drugi weekend i spędzamy razem dwa tygodnie latem.

Imogen, moja córka, skończyła trzynaście lat. Ma jasne włosy i szare oczy i jest tak podobna do matki, że mogłaby być jej klonem, a nie owocem tradycyjnego

poczęcia. To, nawiasem mówiąc, wydaje się osobliwością naszej rodziny. Geny rodu Mishkinów nie współpracują i nie współgrają dobrze z innymi. Albo całkowicie dominują, albo zirytowane ustępują pola. Ja jestem wierną kopią ojca, żydowskim opakowaniem, podczas gdy mój brat i siostra to jasnowłose smukłe typy z plakatów werbujących do Hitlerjugend. Mój syn Nicholas, jedenastolatek, to absurdalna pomniejszona replika Jake'a. Kiedy zalecałem się do Amalie, siostra zwróciła mi uwagę, że wygląda ona zupełnie jak młodsza wersja naszej mamy. Nie mogę powiedzieć, żebym to dostrzegł, choć koloryt i rysy są ogólnie podobne. Niemieckie, by tak rzec. Gdy wuj Paul i ciotka Miri wychodzą z Imogen na spacer, wszyscy biorą ją za ich córkę, a kiedy idę z nią ja, przygodny przechodzień patrzy na mnie spode łba jak na pedofila.

Pod względem charakteru Imogen w odróżnieniu od swej matki jest klasycznym okazem narcyzmu; wszyscy inni istnieją tylko po to, żeby ją adorować, i biada temu, kto tego nie robi! Jest sportsmenką – utalentowaną pływaczką i chce zostać aktorką, co zresztą popieram, bo uważam, że nie nadaje się do niczego innego. Żywię przekonanie, że tę skłonność do aktorstwa odziedziczyła po mnie. Kiedy chodziłem do liceum na Brooklynie, nauczyciel powiedział mi, że mam dobry głos i że powinienem spróbować sił w dramacie, co też zrobiłem. Dostałem rolę Tielegina w Wujaszku Wani, małą, ale, jak wszystkie role u Czechowa, zapadającą w pamięć. Przypuszczam, że teraz już nie wystawiają Czechowa w brooklyńskich liceach, ale wtedy wystawiali, organizowali też wiele imprez, które w dzisiejszej epoce szmalu byłyby nie do pomyślenia. Tielegina nazywają w sztuce „Andrut”, bo ma dziobatą twarz, a moja, gdy miałem szesnaście lat, była prawdziwą katastrofą. Za swoją popisową kwestię uważałem: „Szczęście moje uciekło, ale duma została”. Oczywiście zakochałem się w Glorii Gottleib, która grała Sonię i która nie dostrzegała mojego istnienia; ciekawe było to, że nawet poza sceną i później, kiedy już daliśmy trzy przedstawienia w pachnącej pomarańczami sali, wciąż czułem się Tieleginem i wydawało mi się cudowne to, że wymyślona postać, stworzona przez dawno nieżyjącego autora, może w pewnym sensie wypierać moją własną osobowość.

Muszę tu wspomnieć, że zanim pojawiłem się w tej sztuce, byłem figurą dość żałosną, zbyt nijaką, by stać się choćby obiektem kpin. Stosunkowo łatwo jest

zniknąć w wielkiej miejskiej szkole, ale ja miałem specjalne powody, aby wtopić się w tło, stać się jedną z brązowych płytek, którymi były wyłożone ściany. W szkole, gdzie swoistą arystokrację stanowili intelektualiści i prawie wyłącznie Żydzi, byłem katolikiem z żydowskim nazwiskiem i z dziadkiem nazistą, a do tego „Izzy Buchalter”, jako człowiek często oskarżany, ale nigdy nie skazany, nie był w tym czasie postacią nieznaną brukowcom. Żyłem w ciągłym strachu, że ktoś (na przykład Gloria Gottleib) coś skojarzy. Na domiar złego mój brat Paul, o dwa lata ode mnie starszy, był znanym bandziorem. Manifestował to jak mieli w zwyczaju ówcześni chuligani nosząc czarną skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem i czesząc się w kaczy kuper. Wolałem pozostawać kimś całkowicie anonimowym, niż cieszyć się sławą brata Pauliego Mishkina. W pewnym sensie ta otaczająca go groźna aura chroniła mnie przed agresją i prześladowaniami, które w przeciwnym wypadku byłyby moim udziałem. Paul upierał się, że jeśli mam oberwać, co zdarzało się całkiem często, to mogę oberwać tylko od niego. W najgorszej bójce, jaką zapamiętałem z okresu dorastania, sprawił łomot dwóm gościom ze znanego gangu ulicznego, którzy dopadli mnie w drodze do szkoły i ukradli mi kieszonkowe. Mój brat posługiwał się wtedy cegłą.

Ach, te obsesyjne obrazy! Wcale nie chciałem o tym pisać, choć może jest rzeczą istotną, że po tej właśnie bójce, za którą Paula wyrzucono ze szkoły, zacząłem ćwiczyć podnoszenie ciężarów. Doszedłem do wniosku, że muszę się od niego uniezależnić, a poza tym pomyślałem, że jeśli stanę się gościem, to będę mógł uniknąć bójek. Bardzo się myliłem.

W każdym razie po Wujaszku Wani zrobiłem z siebie okropnego dupka, pozostając do pewnego stopnia w skórze granej postaci: nosiłem staroświecką brokatową kamizelkę, którą znalazłem w sklepie ze starzyzną, mówiłem z lekkim akcentem, udając, że szukam angielskiego słowa, i bełkocząc coś w języku, który w moim mniemaniu brzmiał jak rosyjski. Zyskałem sobie pewną popularność, jak to się zdarza niektórym zabawnym świrom, i zaczęto mnie zapraszać na wystrzałowe imprezy, organizowane przez popularne w szkole żydowskie dziewczyny. Kolejną sztuką, jaką wystawiliśmy, był Romeo i Julia; zagrałem Merkucja. Identyfikacja z tą postacią była czymś o wiele lepszym niż utożsamianie się z Tieleginem, bo wygłaszanie błyskotliwych nonsensów, przybieranie ekstrawaganckich póz i absurdalna

śmierć wydają się młodym ludziom czymś szalenie atrakcyjnym; nie jest też specjalnie trudno przemawiać efektownymi i potoczystymi jambami. Dla nastolatka grającego Merkucja najtrudniejsze jest wypowiadanie bez chichotów dwuznacznego monologu w czwartej scenie pierwszego aktu; może to nawet być trudniejsze niż zagranie przekonująco Romea. A co do Julii… właściwie, mówiąc językiem prawniczym, powiedziałbym, że słynna inwencja Szekspira nie przejawia się bynajmniej w konstruowaniu intrygi. Wszystkie jego sztuki, z wyjątkiem dwóch, są zerżnięte, czasem bezczelnie, z innych źródeł. Miał szczęście, że w tamtych czasach nie znano pojęcia prawa autorskiego. Chodzimy na jego sztuki dla języka, tak jak chodzimy do opery dla muzyki; i tu, i tam intryga jest sprawą drugorzędną, właściwie trywialną, ale i współcześni autora również to wyczuwali nie miał on sobie równych w uchwyceniu samej istoty życia i przeniesieniu jej na scenę. Takim wyczynem jest druga scena w drugim akcie. Mówię o scenie balkonowej nie o jej początku, który potrafią zacytować wszyscy, ale o jej końcu i stworzonym przez autora obrazie oszalałego z miłości dziecka. Kiedy gra dorosła aktorka powiedzmy Claire Bloom wygląda to, niestety, absurdalnie, lecz szesnastolatki mogą w takie role tchnąć życie, zwłaszcza gdy jedno z nich jest zakochane, tak jak ja byłem. Pamiętam wyraźnie tę chwilę, kiedy patrząc, jak panna Gottleib odwleka chwilę pożegnania, myślałem sobie, że to jest życie dla mnie, że moim przeznaczeniem jest otworzyć się na ludzki geniusz, pozwolić mu, by mną zawładnął, uwolnić się od swojego żałosnego ja.

Był to mój przedostatni rok w liceum rok, który wyznaczał początek długiego zmierzchu mafii w Nowym Jorku. W tamtych czasach, zanim jeszcze Joe Valachi złamał honorowy kodeks milczenia, najlepszym sposobem na to, by wpakować jakąś grubą rybę mafijną za kratki, było przyłapać ją na przestępstwach podatkowych. I mój ojciec znalazł się w końcu na celowniku. Postawili mu mnóstwo zarzutów i wywierali nań presję, żeby zeznawał przeciw swoim pracodawcom. Gdyby się tak nie śpieszyli i pogadali wpierw z jego rodziną, zorientowaliby się, że nie jest mięczakiem. Przez cały okres prób do R i J okręgowy Sąd Federalny w Nowym Jorku rozpatrywał sprawę ojca. Choć nasze życie domowe nigdy nie było sielanką, tamte dni wspominam jako szczególnie ponure.

Tu pozwolę sobie napomknąć o rodzinnym dramacie. Między Izzym i Ermentrude od początku szło na noże, przynajmniej w sensie metaforycznym, choć sądzę, że oni sami uważali, iż są kochającym się małżeństwem, jeśli za takie można uznać stadło, w którym trwa bezustanna walka o podporządkowanie sobie ukochanego współmałżonka. Widzę wciąż oczami wyobraźni taką oto scenę: wieczór, my, chłopcy, jesteśmy jeszcze mali, ja mam może osiem lat, Paul dziesięć, Miriam sześć. Odrobiliśmy już lekcje, które skrupulatnie sprawdziła Obersturmbahnfuhrer Mutti. Powietrze jest gęste od zapachów ciężkiej teutońskiej kuchni. Wciąż trwa okres Alles in Ordnung, nasza mama nie odkryła jeszcze Tej Kurwy, jego kochanki, za sprawą której straci na pewien czas ochotę do życia. Patrzymy pewnie w czarno-biały telewizor z maleńkim ekranem, może się kłócimy, który program oglądać. W okolicach szóstej rośnie napięcie. Zjawi się czy nie? Będzie w dobrym nastroju czy w kiepskim? Jest wpół do siódmej, Mutti trzaska garnkami i szufladami, burcząc coś po niemiecku. Nasłuchujemy brzęknięcia butelki o kieliszek. Siódma. Swąd przypalonej potrawy, wysychających drogich protein, parujących jarzyn, które zamieniają się w niejadalną packę. Umieramy z głodu, ale żadne nie ma odwagi wejść do kuchni.

Za dziesięć ósma otwierają się drzwi. Serce w nas zamiera, kiedy widzimy jego twarz. Nie ma dziś obdarowywania prezencikami, nie ma wesołych pohukiwań, drobniaków dla chłopców, piruetów z córeczką w ramionach. Nie, dziś idziemy prosto do stołu i spaprany obiad ląduje z plaśnięciem na talerzach. Ojciec mówi: „Nie będę jadł tego gówna”, i zaczyna się pyskówka, obustronna, po angielsku i w prostej niemczyźnie, tak że nawet jeśli nie rozumiemy dokładnie, o czym mowa, wyczuwamy wyraźnie agresję. Zaczynają fruwać talerze i sztućce, Miriam chowa się pod stół, a za nią ja, tuląc do piersi jej zapłakaną twarzyczkę. Paul pozostaje wyprostowany na krześle; widzę z dołu bladą twarz, pobielałe kłykcie palców zaciśniętych na stołowym nożu. Awantura przybiera na sile, kończąc się zwykle „pieprzoną nazistką” z jednej strony i „żydowską świnią” z drugiej; potem on daje jej w twarz i wychodzi. Trzask! Gramolimy się spod stołu, matka każe nam usiąść prosto i wymieść do czysta niejadalną breję, a tymczasem opowiada nam, jak wyglądał „phawdziwy głód w Niemcach” po wojnie, więc musimy zjeść wszystko.

Nie dlatego jednak zmuszamy się do przełknięcia jedzenia, ale dlatego, że nic innego nie możemy dla niej zrobić.

Kiedy jednak ojciec staje przed sądem, sytuacja się zmienia; teraz króluje cisza. Mutti stawia odgrzane jedzenie z puszki na stole i wycofuje się do swojej sypialni, skąd docierają dźwięki niemieckiej klasyki: Beethoven, Bruckner, Wagner.

Matka zaczęła więcej pić, a kiedy sobie podchmieliła, podkręcała gramofon. Ojciec mógł wtedy wywalić kopniakiem drzwi albo potłuc płyty, albo po prostu wyjść i nie wracać przez kilka dni. Paul też rzadko bywał w domu. Po ukończeniu (z trudem) szkoły zaczął się włóczyć ze swoim gangiem, który (jak się wkrótce dowiedzieliśmy) zdał wtedy ważny egzamin, przechodząc od drobnych kradzieży do napadu z bronią w ręku.

W ten sposób obowiązek prowadzenia domu spadł na mnie. Musiałem się też zająć Miriam, już czternastoletnią. Miri rozkwitała; jej urodziwa twarz, którą zachowa do późnych lat, działała jak niewykrywalny przez radar bombowiec, przenikający w głąb terytorium wroga, w tym przypadku na obszar męskiego libido. Nie starałem się jej nawet kontrolować, wiedząc, że to daremne, ale mogłem przynajmniej zadbać o to, żeby miała co jeść i w co się ubrać. Udawało nam się też z Paulem (tak przynajmniej sądzę) zniechęcać do niej skutecznie facetów powyżej trzydziestki. Pewnego ranka, tuż przed Świętem Dziękczynienia, tato nie stawił się w sądzie ani nie wrócił do domu. Obawialiśmy się oczywiście najgorszego: jego kumple z mafii mogli przestać wierzyć w to, że będzie milczał (bo było oczywiste, że jeśli nie pójdzie na współpracę, grozi mu najwyższy wymiar kary), i postanowili zapobiec większej wsypie. Pamiętam, że oczami wyobraźni widziałem ojca wepchniętego do obciążonej blaszanej beczki lub spoczywającego pod asfaltem autostrady, i próbowałem wzbudzić w sobie uczucie smutku i bezradności.

A jednak przeżył. Po kilku tygodniach gazety doniosły, że widziano go w Tel Awiwie. Nie wpłacił ani grosza kaucji i poszedł w ślady swego mentora, Meyera Lanskyego, chroniąc się na komfortowym wygnaniu. Żadnej kartki do nas, żadnego telefonu. Potem dowiedziałem się, że zmienił nazwisko na bardziej hebrajskie, do czego zachęciły go władze, choć myślę, że w tej nacji niemało jest Mishkinów. Wszystko to działo się w czasach, kiedy medialna paranoja nie stała się

jeszcze normą. W naszym domu pojawiło się tylko kilku dziennikarzy i Paulie z kumplami dali im straszny wycisk – porozwalali aparaty fotograficzne i tak dalej. Wtedy można było tłuc pismaków ile wlezie, nie obawiając się, że będzie to utrwalone na wideo, co moim zdaniem sprzyjało większemu ucywilizowaniu prasy. Żeby zdobyć pieniądze na astronomiczną kaucję, ojciec zastawił dom wraz z wyposażeniem trwałym i czmychnął z całą gotówką, jaką miał, zostaliśmy więc praktycznie bez środków do życia. Po pewnym czasie pojawili się komornicy, zajęli volkswagena taty i wręczyli nam nakaz eksmisji.

Tu wydarzył się mały cud. Pewnego sobotniego poranka obudziły mnie odgłosy intensywnego pakowania i głośne dźwięki Parsifala. Mutti znów objęła dowodzenie, znów wydawała komendy. Zapędziła nas do roboty razem z dwoma mówiącymi po niemiecku osobnikami, których nigdy przedtem nie widziałem, prawdopodobnie ukrywającymi się zbrodniarzami wojennymi. Znów mieliśmy Ratyzbonę 1945 roku, Hitler nie żył, nadchodzili Czerwoni i należało na nowo ułożyć sobie na gruzach życie. Wiedziałem, że w 1941 roku ukraińskie wsie radośnie witały wkraczające wojska hitlerowskie, i teraz my, dzieciaki, znaleźliśmy się w takiej samej sytuacji – wszystko wydawało się lepsze od tego, czego właśnie doświadczyliśmy, a kojarzący się z matką faszyzm był dla nas przynajmniej czymś znajomym. Niemcy mieli ciężarówkę, która przewiozła nas wraz z dobytkiem z naszego wygodnego mieszkania na Flatbush do zagraconego dwupokojowego mieszkanka w bloku komunalnym na krańcach Queens.

A zatem nasze życie toczyło się dalej bez ojca. Pieniądze zarabiane przez matkę w izbie przyjęć szpitala King's County ledwie wystarczały na bieliznę i Bratwurst. Dokonaliśmy wyborów życiowych, jakie naszym zdaniem najbardziej wkurzyłyby ojca: Paul został raczej głupim niż mądrym przestępcą, Miri, mówiąc wprost, dziwką, ja zaś wzorowym uczniem. W krótkim czasie Paula przyskrzynili za napad na magazyn z alkoholem i kazali mu wypić piwo, którego sobie nawarzył, Miri uciekła z jakimś playboyem, ja natomiast ukończyłem szkołę z wyróżnieniem i zacząłem studia na Uniwersytecie Columbia, gdzie spotkałem Mickeya Haasa. Mam nadzieję, że to stosunkowo pełny obraz.

Zacząłem jednak tę przydługą dygresję od opisywania swoich dzieci i teraz widzę, że nie powiedziałem jeszcze niczego o synu Nicholasie – czyli, jak go nazywamy,

Niko. Byliśmy bardzo długo przekonani, że coś z nim jest nie tak, że jest to dziecko dotknięte jakąś formą autyzmu lub innym z wielu syndromów odkrytych ostatnio tylko po to, by otworzyć nowe rynki dla koncernów farmaceutycznych. Ponieważ nie zaczął chodzić ani mówić w stosownym czasie, nalegałem, żeby odwiedzać z nim różnych specjalistów, choć jego matka utrzymywała, że wszystko jest w porządku. Z czasem okazało się, że miała rację. Zaczął mówić w wieku czterech lat, od razu pełnymi zdaniami, i mniej więcej w tym samym czasie zademonstrował nam umiejętność czytania. Jest czymś w rodzaju cudownego dziecka, ale nie bardzo wiadomo, w jakiej dziedzinie. Przyznaję teraz ze wstydem, że w jego obecności zawsze czułem się trochę nieswojo. Kiedy miał sześć lat, jeszcze zanim nasz dom zaczął się rozpadać, zachodził często do pokoiku, który był moim gabinetem, i wpatrywał się we mnie bez słowa, nie odpowiadając, gdy pytałem, czego chce. W końcu zacząłem ignorować jego obecność, a przynajmniej usiłowałem to robić. Miałem czasem wrażenie, że potrafi przeniknąć mnie wzrokiem, dotrzeć do moich najtajniejszych myśli i pragnień i że on jeden z całej rodziny wie, jak gruntownie jestem sparszywiały.

Uczęszcza na Copley Academy z Imogen i ma indywidualny tok studiów w zakresie matematyki i informatyki, w których to dziedzinach wykazuje wybitne uzdolnienia. Czuję w tym palec „Izzyego Buchaltera”, palec ponadpokoleniowy, którego dotknięcie najwidoczniej mnie ominęło, bo ja nigdy nie miałem z matematyki oceny wyższej niż dostateczna, nawet przy tak skromnych wymaganiach, jakie stawiała szkoła średnia. Niko jest solidnym, poważnym chłopcem i zaczyna przypominać swojego dziadka te same czarne, czujne, nieprzeniknione oczy, duży nos, szerokie usta, gęste, kędzierzawe włosy. O ile wiem, nigdy niczego się ode mnie nie nauczył. Ostatnią próbę podjąłem na basenie, kiedy usiłowałem mu pokazać, jak się pływa. Nie tylko nic nie wskórałem, ale na dodatek moje wysiłki wywołały u niego atak histerii tak intensywny i długotrwały, że nikt już nie próbował go więcej uczyć. W wodzie Niko natychmiast idzie na dno jak kamień. Na lądzie, jak przypuszczam, jest całkiem szczęśliwy; Copley to miejsce, w którym człowiek, o ile nie ma destrukcyjnej natury, żyje w spokoju. Nie podają tam do wiadomości ocen i każą sobie płacić dwadzieścia osiem i pół tysiąca rocznie. Nie skąpię, bo dobrze zarabiam. Moja stawka to przeciętnie siedemset pięćdziesiąt za

godzinę, rocznie zaś mam tych godzin grubo ponad dwa tysiące. Możecie sobie policzyć. Nie mam kosztownych pasji (a właściwie tylko jedną), nie lubię podróżować i nie uznaję ekstrawagancji. Kupiłem loft w Tribece, zanim ceny oszalały. Amalie również wiedzie proste życie i nieźle zarabia, chociaż gdyby dać jej wolną rękę, rozdałaby wszystko biednym i cierpiącym i żyłaby z dziećmi pod mostem, a nie w eleganckim apartamentowcu z piaskowca na Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej.

Kocham swoje dzieci tak jak wszystko, czyli, można powiedzieć, nie za mocno. Potrafię grać rolę dobrego ojca, jak kiedyś odgrywałem dobrego syna, brata, przyjaciela i tak dalej. Oszukać ludzi jest łatwiej, niż myślicie, i zanim poznałem Amalie, sądziłem, że wszyscy są tacy jak ja, że bierze się scenariusz z etykietką „kultura” i gra się jak w teatrze i że nie ma właściwie różnicy między Jakiem Mishkinem grającym Merkucja a Jakiem Mishkinem grającym Jake'a Mishkina, tyle że rola Merkucja została lepiej napisana.

Dlatego, nawiasem mówiąc, nie zostałem w końcu aktorem zawodowym. Powiedziałem sobie, że rezygnuję z teatru (ileż w tym obrzydliwego użalania się nad sobą!), bo muszę mieć pewne źródło dochodów, żeby utrzymać rodzinę, ale w rzeczywistości stało się tak dlatego, że kiedy już raz wszedłem w pewną rolę, nie mogłem z niej wyjść. To, co było sympatycznym wybrykiem w liceum, z upływem lat stało się śmiesznym dziwactwem, a potem w ogóle przestało być zabawne. Ujrzałem siebie samego, jak spędzam życie w zamkniętej na klucz izolatce, nie mogąc wyjść z roli Makbeta lub Torvalda Helmera. Albo Estragona. Było też coś, sam nie wiem co, zdecydowanie toksycznego w ludziach teatru, a może tylko tak mi się wydawało, dość, że się wystraszyłem. Zapisałem się więc na studia przygotowawcze na prawo i nie miałem powodów do narzekania. Do teatru nie chodzę.

Dopiłem po przerwie kawę i zjadłem pączka. Kupiłem ich dwadzieścia parę w sklepie w Saranac Lake i przez pewien czas żywiłem się wyłącznie nimi i kawą. Dom jest dobrze zaopatrzony w konserwy i podstawowe produkty, niektóre mocno przeterminowane, mam też do dyspozycji zamrażalnik pełen ryb i dziczyzny. Mickey powiedział, że mogę siedzieć tu w nieskończoność, choć dodał, że w razie

ataku nuklearnego będę musiał znieść obecność jego i tej z jego trzech żon, którą zdecyduje się przywieźć. Ponad czterdzieści kilometrów stąd jest miasteczko New Weimar, ale jeszcze tam nie byłem. Uznałem, że lepiej, aby nikt z miejscowych nie wiedział, że tu mieszkam. Dom stoi na uboczu, przy końcu długiej piaszczystej drogi, która odbija od szerszej drogi szutrowej, ta zaś na zachód od Saranac Lake odchodzi od szosy stanowej prowadzącej do autostrady numer 30. Izolacja jednakże jest czysto fizyczna, bo przed paroma laty Mickey zainstalował talerz satelitarny, można tu więc odbierać dwieście programów, a co ważniejsze – mam też dostęp do szerokopasmowego Internetu. Dobrze mieć świadomość, że za naciśnięciem guzika mogę wysłać to, co piszę, całemu światu. Może to być w pewnej chwili kartą przetargową w negocjacjach z kim, na razie nie wiem. Czytając to powtórnie, widzę, że kompletnie spieprzyłem linię narracyjną. Byłoby chyba lepiej, gdybym po prostu spisał historię swojego życia, leżąc jak Bracegirdle na łożu śmierci, a nie rozwodził się nad prawdopodobieństwem gwałtownego końca w niezbyt odległym czasie. Śmierć, jak przypuszczam, sprzyja skupieniu myśli, o ile ktoś jeszcze może wtedy myśleć. Problem w tym, że zacząłem od opowiadania prostej historii, jaką można znaleźć w tanich dreszczowcach: elektronicznej wersji ostatnich słów konającego, zagadkowych bazgrołów na ścianie, napisu krwią „szmaragdy są w p [dalej nieczytelne]” lub „To nie był Har” – z czego rodzi się fabuła. Ale mam wrażenie, że moje życie wymieszało się z opowiadaniem, tak jak u Bracegirdle'a:

choć Bóg nie powołał mnie w szeregi wielkich, to jednak jestem mężczyzną, nie zaś chłystkiem, i moja historia będzie miała wielkie znaczenie choćby dla mojego syna, który musi wyrosnąć na mężczyznę, nie mając wzoru choć tak marnego, za jaki ja mógłbym mu stanąć.

Tako rzecze Bracegirdle i tak mówię ja.

Podejmując więc opowieść: z zapisków w moim notesie wynika, że dwa następne dni minęły bez znaczących incydentów, podobnie jak cały weekend; są tylko czyste kartki, jeśli nie liczyć samotnego słowa „Ingrid”, które oznacza, że musiałem się wybrać do Tarrytown.

No nie, obrażam tu bardzo miłą kobietę, z zawodu choreografa, którą poznałem na gali firmy muzycznej i która skapitulowała wobec mojej kurtuazji, życzliwości, hojności i tak dalej. Nie ona pierwsza i zapewne nie ostatnia popełniła ten błąd. Trudno powiedzieć, co się dzieje z dzisiejszymi mężczyznami, ale wyspa Manhattan wydaje się roić od atrakcyjnych, seksownych kobiet z klasą, w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, zarówno mężatek, jak i samotnych, które nie wierzą, aby ktoś zechciał się z nimi przespać. Robię co w mojej mocy, ale to przygnębiająca sprawa. Pozwólcie, że nie będę się w to teraz zagłębiał.

W tamten poniedziałek mieliśmy rano rutynowe zebranie wspólników, a potem, tak jak zwykle, wezwałem swojego kierowcę i kazałem się zawieźć do siłowni. Napisałem wcześniej, że wiodę proste życie, nie mam kosztownego hobby i tak dalej, ale posiadanie osobistego kierowcy pewnie uznacie za ekstrawagancję. Razem z samochodem kosztuje mnie to prawie pięćdziesiąt tysięcy rocznie, z drugiej jednak strony większa część tej sumy jest wliczana w koszty firmy. Między moim domem a kancelarią nie ma dobrego, szybkiego, bezpośredniego połączenia, a do normalnej taksówki jakoś nie mogę się przyzwyczaić, tak mi się przynajmniej wydaje. Mój samochód to lincoln, granatowy, dla odróżnienia od wszystkich czarnych. Kierowca, który jeździ ze mną prawie sześć lat, ma na imię Omar. Jest Palestyńczykiem i tak jak ja ciężarowcem. Kiedy się poznaliśmy, jeździł taksówką i obaj byliśmy zgodni co do tego, że zwykłe taksówki nie są dla takich jak my, czyli ani dla mnie jako pasażera, ani dla niego jako kierowcy; stąd decyzja, żeby wynająć lincolna i zatrudnić Omara. Jest fantastycznym kierowcą, jeździ szybko i zarazem bezpiecznie, nie pije i utrzymuje samochód w idealnym stanie. Jedyną jego wadą (o ile można tak to nazwać) jest to, że gdy nadchodzi pora modlitwy, uważa za swój obowiązek zatrzymać się, wyciągnąć z bagażnika dywanik i klęknąć na nim na chodniku. Ale podczas jazdy ze mną zdarzyło mu się to zaledwie parę razy.

Ja sam nie jestem pobożny, choć nie mogę też uznać się za ateistę. Ani za agnostyka, którą to postawę uważam za absurdalną i tchórzliwą. Myślę, że jestem wciąż katolikiem, choć niepraktykującym. Niczym piekielne demony wierzę i dygoczę. Jeśli ludzie o to pytają, wyjaśniam, że stanowisko watykańskiej hierarchii w pewnych sprawach jest dla mnie nie do przyjęcia, co wygląda tak, jakbym uważał, że Kościół nie jest wystarczająco dobry dla tak wspaniałej istoty jak Jake

Mishkin, ale to nieprawda. Zarzuciłem praktyki religijne, żeby być szatanem w stosunkach z kobietami. Tak, to moje jedyne kosztowne hobby.

Wróćmy do poniedziałku. Byłem w siłowni przy Ósmej Alei pod numerem 51. Część lokalu to wyłożona dywanem strefa Nautilusa dla miejscowych, ale salka dla ciężarowców jest doskonale wyposażona. A to stąd, że właściciel, Arkady Demiczewski, reprezentował kiedyś Związek Radziecki w podnoszeniu ciężarów. Jeśli się go poprosi, udziela fachowych rad i ma prawdziwą rosyjską banię z masażystą. Ta część siłowni pachnie rózgami, potem i parą. Arkady mawia, że wielcy ciężarowcy dźwigają raczej głową niż ciałem, i przekonałem się, że to prawda. Wydaje się niemożliwe, żeby człowiek, choćby najlepiej umięśniony, podniósł ćwierć tony, a jednak takie rzeczy zdarzają się regularnie. Jak już wspomniałem, mnie samemu udało się tego dokonać. Wszystko polega na koncentracji i kto wie pewnie na jakiejś dziwnej formie telekinezy. Spędzenie w środku dnia godziny na podnoszeniu ciężarów to dla mnie cudowny relaks. Kiedy poćwiczę i posiedzę w łaźni parowej, niemal zapominam, że jestem prawnikiem.

W każdym razie skończyłem właśnie serię ćwiczeń na ławce, wyciskając pod okiem Omara stutrzydziestosześciokilogramową sztangę. Kiedy w strefie Nautilusa napełniałem wodą butelkę, zobaczyłem wchodzących do siłowni dwóch mężczyzn. Zaczęli rozmawiać w recepcji z Eugenią, córką Arkadego, i zauważyłem, że dziewczyna wskazuje na mnie. Podeszli, pokazali swoje odznaki i przedstawili się jako policyjni detektywi, Michael Murray i Larry Fernandez. Za sprawą seriali policyjnych jesteśmy wszyscy świetnie przygotowani do przesłuchań, widzieliśmy to milion razy, więc kiedy coś takiego przytrafia się nam w życiu, doznajemy dziwnego zawodu. Moi policjanci wyglądali jak faceci, którzy właśnie odpadli z castingu do takiego serialu: jeden zwykły nowojorczyk średniego wzrostu o semickich rysach, drugi równie przeciętny Latynos. Murray był trochę tęższy od tych pokazywanych w telewizji, a Fernandez miał marne uzębienie. Trudno mi było zachować powagę, kiedy zapytali mnie, czy znam Andrew Bulstrode'a, bo wyobraziłem sobie, że odgrywamy swoje role na małym ekranie. Wyczuwałem też, że oni myślą to samo i że wręcz nauczyli się odpowiedniego zachowania na serialach Nowojorscy gliniarze oraz Prawo i porządek.

Wyjaśniłem, że Bulstrode był moim klientem, oni zaś zapytali, kiedy widziałem się z nim ostatni raz, na co odparłem, że nasze pierwsze spotkanie było zarazem spotkaniem jedynym. Potem zapytali, czy może wiem, z jakiego powodu ktoś chciałby mu zrobić krzywdę. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale zastrzegłem, że nie znam go aż tak dobrze, i zapytałem, dlaczego przesłuchują w tej sprawie akurat mnie. Odrzekli, że w jego pokoju hotelowym, który Uniwersytet Columbia wynajmował mu na Broadwayu, znaleźli umowę. Zapytałem z kolei, czy już mu się coś stało. Odpowiedzieli, że w niedzielę wieczorem ktoś złożył mu wizytę w hotelu, przywiązał go do krzesła i torturował tak długo, aż zamęczył na śmierć. Spytali jeszcze, co robiłem w niedzielę w nocy, a ja powiedziałem im o Ingrid.

Zamęczony na śmierć. Nie zdradzili mi żadnych szczegółów, a ja się więcej nie dopytywałem. Pamiętam, że byłem zaszokowany, ale co dziwne – niezbyt zaskoczony. Nie powiedziałem policjantom o kopercie, którą mi zostawił, bo uznałem, że nic im do tego, przynajmniej dopóki ja sam nie przestudiuję rękopisu.

List Bracegirdle'a (3)

Zaczęliśmy przeto i odkryłem, że mam głowę do tych rzeczy ~ liczby trzymały się jej tak mocno, jak łacina nigdy jej się utrzymać nie mogła. Nauczyłem się, ile jest dwakroć dwa, dwakroć trzy i aż do szesnaście po szesnastokroć, i on objaśniał, a ja wbijałem sobie do głowy, jak rachować, używając tylko ołówka i kawałka papieru. I także było dzielenie, na przykład jeśli ktoś chce spakować 2300 dzbanków po 12 w skrzynce, ile musi zrobić skrzynek i ile zostanie w ostatniej – wszystko obliczone bez liczydeł. Dał mi poza tym książkę, która była dla mnie cudem, „DISME albo Sztuka dziesiątek” pióra Holendra Simona Stevina, i choć trudno Ci będzie pojąć, Nan, to jednak Ci powiem, że Disme jest rodzajem arytmetyki składającej się ze znaków i cyfr, za pomocą których pewien numer jest opisany i dzięki którym także wszelkie obrachunki, jakie towarzyszą ludzkim sprawom, są podane w całkowitych liczbach bez ułamków. Kiedy wykazałem, że jestem w tym mistrzem, pozwolił mi zajrzeć do swojego Euklida, świeżo zangielszczonego przez Hillingsleya, burmistrza Londynu. Którą to księgę pożerałem jak wygłodzony albo jak ktoś, kto nagle się uwolnił z żelaznych oków. Kromie tego nauczył mnie sztuki posługiwania się kwadrantem i innymi filozoficznymi wynalazkami, których, jak mniemam, nigdy dotąd nie widziano na Fish Street, i nauczył mnie kreślić w skali mapy na podstawie pomiarów robionych kwadrantem i łańcuchem mierniczym, a także elementów obliczeń astronomicznych, takich jak szerokość geograficzna według słońca i rozmaitych gwiazd, mnie, który gdy zaczynałem, to klnę się, nie odróżniałem szerokości geograficznej od sera. A zatem wielka to była rzecz dla mnie, którego miano za osła w szkole.

„Wszystko to wydarzyło się, gdym liczył dwanaście roków, ale mój ojciec, widząc to, zarzucił nam, że się lenimy, i powiedział: Nie dość, żeś sam próżniak,

ale jeszcze do próżniactwa mojego rachmistrza nakłaniasz? Ale pan Wenke zachował się jak mężczyzna i powiedział: Sir, ten tu wasz syn jest tak biegły w matematyce, że drugiego takiego nie znam, w parę miesięcy nauczył się prawie wszystkiego, czego sam mogłem go nauczyć, i w krótkim czasie mnie prześcignie. A on, to jest mój ojciec, odrzekł: A jak ta matematyka sprzeda mi więcej żelaza? A pan Wenke na to: To, czegom nauczył tego chłopca, przyśpieszy wielce rachowanie, a do mnie rzekł: Pokaż ojcu swemu swoje arytmetyczne talenty.

Wziąłem przeto ołówek i kawałek papieru z kasy i chcąc się popisać, pomnożyłem dwie siedmiocyfrowe liczby przez siebie. Ojciec spojrzał i rzekł: Ba, to tylko zwykłe bazgroły. Ne, sir, powiedział pan Wenke, obliczył to dobrze. A ojciec zapytał: Skąd pan to wiesz? Bo zajęłoby to godzinę albo i więcej obliczyć to na liczydłach. A więc każdy obstawał przy swoim, u ojca tkwiło ponadto w głowie, że było w tej metodzie coś papistycznego, skoro przyszła ona być może z Italii albo innych krain pozostających pod wpływami tej wszetecznicy Romy.

Nazajutrz zarządził, że nie będę się więcej uczył od pana Wenke, a zamiast tego zostanę odlewnikiem. Zobaczymy czy będziesz sobie tak samo radził z surówką, jak sobie radzisz z gotówką, powiedział i zaśmiewał się ze swojego żartu. Tak więc wśród łez mojej drogiej matki, i ja też płakałem gorzko, odesłano mnie do moich kuzynów Bracegirdle'ów do Titchfield. Tego wieczoru, kiedy wyjeżdżałem, pan Wenke odszukał mnie i wcisnął mi ukradkiem dziesięć pierwszych książek Euklida, mówiąc, że on sam zna je na pamięć: Mogę kupić u Paula, jeśli zajdzie potrzeba, a ty zrób z nich dobry użytek. Opuściłem przeto dom rodzinny.

U moich kuzynów w Titchfield było zgoła inaczej niż w domu rachunkowym przy Fish Street, bo odlewanie żelaza tak się różni od sprzedawania wyrobów jak zarzynanie wołów od podawania na stół pasztetu; chcę przez to powiedzieć, że praca jest brudna, znojna i okrutna.

Загрузка...