17

W dniach, które nastąpiły po „wieczorze śmierci”, zorganizowałem naszą podróż do Europy; oprócz mojej rodziny poleciał też Crosetti. Amalie lubi spędzać urlopy w Zurychu i choć mogła sama wyczarterować samolot, skorzystała z mojej propozycji, musiałem tylko trochę popłakać i wywołać u niej współczucie z powodu traumy, jaką właśnie przeżyłem; nie wspominając już, że sporo na tym zaoszczędziła, a jak większość ludzi bogatych Amalie szczyci się umiejętnością ograniczania wydatków.

Gliniarze – z nimi nie było problemu, ale też nie uzyskaliśmy żadnych informacji. Schwytani bandyci tylko się śmiali, gdy ich pytano, dla kogo pracują. Firma była zadowolona z mojego urlopu i z radością pozwoliła mi skorzystać z karty lotniczej, żebym mógł załatwić pewną drobną sprawę służbową w Londynie. Że zamierzam odwiedzić spadkobiercę Bulstrode'a nie wspomniałem.

Poszedłem się zobaczyć z Paulem; miła rozmowa o strzelaninie i trupach, chciało mi się płakać, ale się powstrzymałem, wspomagany dwoma miligramami xanaxu. Brat wyraził chęć wzięcia udziału w podróży aby zabezpieczać moje tyły, jak się wyraził. Nigdy dotąd nie słyszałem czegoś takiego z jego ust; roześmiałem

się, lecz po zastanowieniu wyraziłem zgodę. Zapytałem, czy nie obawia się zostawić swej uświęconej misji. Nie ma problemu, Bóg się nią zaopiekuje. Poza tym mój brat chciał spędzić Boże Narodzenie z Amalie i z dziećmi; zasłużył na wakacje po ciężkiej pracy na pastwiskach Pana. Zgodziłem się zatem. Od czasu do czasu, tak jak w tym wypadku, uświadamiam sobie, że Paul naprawdę mnie kocha, że nie jestem tylko godnym pogardy utrapieniem. Takie myśli zawsze budzą coś w rodzaju nerwowego lęku, nie wiem dlaczego. Omar chciał lecieć z nami, ale że widnieje na wszystkich listach potencjalnych terrorystów, miałby trudności z przekraczaniem granic. Powiedział, że będzie się za mnie modlił.

Następnego ranka podjechałem po Crosettiego i upewniłem się na wszelki wypadek, że ma wszystkie kopie zaszyfrowanych listów. Poinformował mnie, że oryginały są u kogoś godnego zaufania, w sejfie nowojorskiej biblioteki publicznej, za metalowymi drzwiami, co uznałem za dobre posunięcie. Spotkaliśmy się z pozostałymi na Teterboro, w wydzielonej poczekalni. Doszło tam do nieprzyjemnej sytuacji z małym dupkiem, który bluźnił do telefonu. Moja interwencja spotkała się z aprobatą obecnych, ale Amalie patrzyła na to z przerażeniem. O co chodzi? – warknąłem. Doszło do pyskówki. W samolocie, jak zwykle, doskonała obsługa. Zrządzeniem losu stewardesą była długonoga Karen McAllister; oboje w tej sytuacji udawaliśmy obojętność, choć podczas kilku poprzednich rejsów nieraz ją przeleciałem. Naturalnie Amalie to zwęszyła. Jak? Czyżbym zostawiał, jak dzikie zwierzę, zapach na kobietach? Czy zdradza mnie mimowolny wyraz twarzy? W każdym razie mieliśmy atak płaczu, bezgłośne szlochy, a co najgorsze – odtrąciła moją rękę. Nie mogłem tego znieść, poszedłem na tył i wywaliłem Crosettiego z jego fotela, żeby porozmawiać z Paulem.

Pamiętam, że skarżyłem się na swoją żonę nudna stara śpiewka, której nie będę przytaczał. – Paul słuchał, a potem jakoś tak rozmowa zeszła na ojca i Mutti, na to, który z nas był bardziej, a który mniej faworyzowanym synem nasz ulubiony motyw przy okazji wspomnień ze wspólnej przeszłości i z rozbawieniem przypomnieliśmy sobie pewien incydent. Paul, wtedy mniej więcej siedmioletni, stłukł cenną figurkę z miśnieńskiej porcelany i matka sięgnęła po szczotkę do włosów, zwykłe narzędzie służące dyscyplinowaniu dzieci. Nie była to, nawiasem mówiąc, tandetna plastikowa szczotka, jaką można dostać w każ dym kiosku, ale solidny

kawał niemieckiego klonu z powtykaną szczeciną dzika ze Schwarzwaldu, oręż odpowiedni do odbicia Jerozolimy z rąk Saracenów. Paul usiłował uniknąć kary, biegając dookoła owalnego stołu w jadalni i wrzeszcząc histerycznie. Mutti uganiała się za nim, miotając groźby po niemiecku, a młodsze dzieci patrzyły zafascynowane. Kiedy już wycisnęliśmy ostatnią ciepłą kroplę z tego miłego wspomnienia, zauważyłem mimochodem, że w odróżnieniu od niego i od Miriam, jako dobry synek, rzadko miałem okazję poczuć szczotkę na własnej skórze.

Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział:

– Tak, ciebie biła ręką. W sypialni.

– O czym ty mówisz? Nigdy mnie nie tknęła.

– Naprawdę nie pamiętasz? Niemal za każdym razem, kiedy tato jej przyłożył, zaczynała się z tobą szarpać, brała cię do sypialni, kładła przez kolano i biła gołą ręką w tyłek, a ty wyłeś jak potępieniec. A potem tuliła cię na łóżku i kołysała, i mruczała do ucha czułe słówka, aż przestawałeś płakać. Miri i ja patrzyliśmy przez dziurkę od klucza. Mama mówiła do ciebie zawsze: mein kleines Judchen.

– Ach, gówno prawda! Wymyśliłeś to.

Wzruszył ramionami.

– Jak nie wierzysz, spytaj Miri. Już wtedy uważaliśmy to za dziwne, nawet w tym gabinecie osobliwości, jakim był nasz dom.

– A więc myślisz, że wyparłem to ze świadomości? Boże, ale banał! I to tłumaczy wszystkie moje problemy miłosne i rodzinne?

– Nie, chodzi o to, że Bóg obdarzył cię wolną wolą, a ty postanowiłeś wybrać grzech, zamiast wyzbyć się swojej monstrualnej pychy i poddać się Jego woli, skoro już o to pytasz.

W każdym razie powiedział coś w tym rodzaju, a takie przemowy w ogóle do mnie nie trafiają. Inna ciekawa rzecz: nieco później spytałem go w zadumie, jak to się stało, że nasi rodzice stali się parą, a on znów spojrzał na mnie dziwnie i odparł:

– Naprawdę nie wiesz?

– Zawsze myślałem, że to był namiętny wojenny romans. Choć nigdy nie mówili o stronie uczuciowej.

– Nie żartuj. Czy nigdy nie wydało ci się dziwne, że nazistowska księżniczka postanowiła wyjść za Żyda? I to za bardzo żydowskiego Żyda?

– Tajemnice egzogamii?

– Nie, była po prostu dobrą nazistką.

Musiałem mieć głupią minę, bo powiedział:

– Słuchaj, oni traktowali tę swoją teorię rasy panów bardzo serio. Herrnvolk miał prawo podbijać inne narody, bo był silny, prawda? A kto był ich głównym rywalem, jeśli chodzi o dominację światową?

– Rosjanie?

– Nie, Rosjanie to bydło. Żydzi są jedyną rasą zdolną rywalizować z kimkolwiek. Kontrolują Rosję i potęgi zachodnie, zwłaszcza Stany Zjednoczone. Ta wojna była przeciw Żydom. I Żydzi wygrali.

– Co? Przecież Żydów wyniszczono.

– Żydzi wygrali. To prawda, stracili sześć milionów, ale wrócili do Jerozolimy, Niemcy zaś stracili siedem milionów. A armie, które starły Niemców na proch, były poddawane tajnym machinacjom żydowskiej rasy. Nigdy ci tego nie mówiła?

– Nigdy.

– No to szczęściarz z ciebie. A zatem gdy Żydzi zwyciężyli, ich rasa stała się wyższa – przepraszamy za obozy koncentracyjne – i w konsekwencji aryjska dziewoja postanowiła ofiarować swe łono przedstawicielowi wyższej rasy. To wszystko jest bardzo logiczne dla kogoś, kto oszalał.

Muszę wyznać, że nie przyszło mi to do głowy. Ani Paul, ani moja siostra nigdy nie poruszali tego tematu. Rodzice oczywiście walczyli ze sobą jak wściekli, ale ja osnułem wokół ich konfliktu romantyczny mit, który zaczerpnąłem z kina. Ludzie zakochiwali się w sobie, płodzili dzieci, mężczyzna dopuszczał się zdrady, żona tłukła talerze, wtedy mąż albo przyrzekał poprawę i uświadamiał sobie, że jego serce jest w domu, albo też odchodził i mama znajdowała sobie nowego i lepszego męża (Roberta Younga), a kiedy dawny mąż wracał, czołgając się u jej stóp, zostawał wyrzucony. Albo, co było jeszcze lepszym rozwiązaniem, umierał.

Po przerwie, która wydawała się długa jak wieczność aż dziw, że samolot nie runął na ziemię spytałem ochrypłym głosem:

– Więc co chcesz przez to powiedzieć, Paul? Że jesteśmy drugą fazą w procesie wyższej rasy? Sądziłem, że skundlenie było czymś, czego Niemcy próbowali uniknąć.

– Owszem, ale fascynowały ich kundle i idea krzyżowania ras. W obozach ratowali od śmierci w komorach gazowych żydowskie dzieci o aryjskim wyglądzie i oddawali je porządnym nazistowskim rodzinom na wychowanie, czego, gdyby naprawdę wierzyli w ideę czystości rasowej, nie powinni byli robić. No i to ich mierzenie czaszek, eksperymenty Mengelego z bliźniakami…

Przypomniałem sobie, co powiedział przed chwilą, i zapytałem:

– Dlaczego nazwałeś mnie szczęściarzem?

– Och, chodzi tylko o to, że Mutti zrobiła nam wykład o krwi, którego najwidoczniej nie słyszałeś. Myślisz, że to wszystko sobie wymyśliłem?

– Powiedziała wam, że poślubiła ojca, by rozwijać teorie rasowe Trzeciej Rzeszy?

– Niedosłownie, często jednak mówiła nam, że naziści przegrali, bo byli zbyt czyści i szlachetni, więc ona poświęciła się, żeby pobrać do mieszanki trochę podstępnych jak węże żydowskich genów. Nie sądzisz, że zadziwiający dobór cech fizycznych w naszej rodzinie miał coś wspólnego z tym, jak traktowała naszą trójkę? Ach, racja, mogłeś to zapomnieć. W każdym razie rozczarowaliśmy ją jako Ubermenschen, choć nasza powierzchowność była nieskazitelnie aryjska; ja byłem kryminalistą, Miri dziwką, ale ty, że tak powiem, złotym kundlem, który wynagradzał jej wszystko. To dlatego się zabiła. My dwoje byliśmy poza jej zasięgiem, ciebie zaś nie chciała odciągać od studiów i absorbować opieką nad starszą panią. Ritterkreuz mit Eichenlaub, Schwertern und Brillianten dla heroicznej Mutti. Wyglądasz na zaskoczonego, Jake. Nigdy nie przyszło ci to do głowy?

– Nie, i chciałbym ci podziękować za zwrócenie mi na to uwagi… Powinniśmy częściej odbywać takie braterskie rozmowy czuję się teraz niebywale pokrzepiony. Cholera, jaka szkoda, że Mutti nie doczekała chwili, gdy syn marnotrawny powróci w chwale, by sądzić żywych i umarłych. Byłaby z ciebie taka dumna!

Paul zignorował sarkastyczny ton mojej uwagi, jak to robi prawie zawsze, i odparł łagodnie:

– Owszem, zawsze tego żałowałem. A tak nawiasem mówiąc, skończyliśmy z tym tematem? Bo mam pewne przemyślenia dotyczące twojej obecnej sytuacji.

Zaczęliśmy omawiać strategię na najbliższe dni. Jego zdaniem cała ta afera była jednym wielkim oszustwem, należało się więc zastanowić, jakie działania podejmiemy w Anglii. Pomyślałem, że ma chyba rację. Oczywiście, że to oszustwo. Czyż wszystko nie jest oszustwem?

Samolot wylądował. Pojechaliśmy do Londynu limuzyną wynajętą przez Paula w Osborne Security Service. Kierowca, niejaki Brown, był pracownikiem rzeczonej firmy ochroniarskiej i, jak powiedział nam Paul, eksżołnierzem SAS, specjalistą od strun fortepianowych. Nie zrobił na mnie wrażenia; wydawał się jakiś niepozorny i łasicowaty. W hotelu trochę za dużo wypiłem co, jak sądzę, w tych okolicznościach było usprawiedliwione i poszedłem szybko spać. Rano, zdecydowanie za wcześnie, obudziłem się z koszmarnym bólem głowy i spuchniętym, suchym językiem, a mój brat, w stroju duchownego, poinformował mnie, że natychmiast opuszczamy hotel. Najwidoczniej jego zespół ochroniarski wypatrzył jakichś opryszków i musieliśmy się im urwać. Pozwoliłem, żeby doprowadził mnie do jakiego takiego stanu, a następnie poszliśmy po Crosettiego, który przez jedną noc przeobraził się we wrednego małego durnia. W drodze do Oksfordu ledwie dbał o pozory grzeczności.

Musiałem się zdrzemnąć, ale obudził mnie głos Paula, który opisywał coś, co znalazł w jakimś kościele w starym City. Uważał, że to siatka, którą posługiwał się Bracegirdle, szyfrując swoje listy. Byłoby to wielkie odkrycie, ale, szczerze mówiąc, w tym momencie nie mogłem rozbudzić w sobie większego zainteresowania. Jestem człowiekiem o ustalonych nawykach, jak już chyba wspominałem, i jeżdżenie samochodami po jakichś obcych okolicach nie jest dla mnie żadną atrakcją. Zauważyłem jednak, że młodemu Crosettiemu błyszczą się oczy. Mógłbym z powrotem odpłynąć w sen, gdyby nie napomknienie Paula, że siatka została zwędzona przez jakąś młodą kobietę. Z miejsca odrzuciłem przypuszczenie Crosettiego, że mogła to być Carolyn Rolly. Wszelkie znamiona przestępstwa świadczyły o tym, że popełniła je Miranda: niewinny wizerunek, nakłonienie do zachowania dyskrecji prawdopodobnie samotnego wikarego, błyskawiczne, raptowne rozwiązanie…

Miranda! Nawet się z nim nie spierałem. O ile sobie przypominam, pomyślałem, że to my mamy wszystkie szyfry, a więc będzie musiała przyjść do nas ze swoją siatką. Pamiętam też, że ogarnęło mnie uczucie wyczekiwania, jakie rzadko mi się zdarzało, zupełnie jakbym był dzieckiem w drodze na karnawał.

Do przedmieść Oksfordu dotarliśmy około południa; czułem coraz większy głód. Napomknąłem o tym Paulowi, na co odparł, że mamy się spotkać z Oliverem Marchem w wiejskim pubie. Gdy tylko dotarło to do Browna, zaczął prowadzić jak oszalały, śmigając po czterech pasmach M40, aby w ostatniej chwili skręcić błyskawicznie w szosę A40, a potem w lokalną drogę na zachód od Oksfordu.

Crosetti zapytał go, czy próbujemy urwać się naszym prześladowcom, na co Brown odparł: „Nie, tylko jednemu z nich”. Potem pomknęliśmy z rykiem silnika coraz węższymi drogami, wyrzucając w górę fontanny wody i błota i podskakując niemiłosiernie. Zerknąłem na swoich towarzyszy: im taka jazda chyba odpowiadała, a moje rosnące zdenerwowanie wydawało się sprawiać przyjemność. Potem, po szczególnie ostrym wirażu, skręciliśmy w zwykłą wiejską ścieżkę. Brown zatrzymał samochód, wyskoczył z niego, błyskawicznie otworzył bagażnik i wyciągnął długi, czarny nylonowy worek. Też wysiadłem z samochodu, oparłem się o niski płotek i długo wymiotowałem. Kiedy wreszcie przyszedłem do siebie, usłyszałem warkot nadjeżdżającego wozu i spojrzawszy w tamtą stronę, zobaczyłem Browna, który w rozwidleniu przydrożnej wierzby trzymał wielki, egzotycznie wyglądający karabin i celował w kierunku drogi. Pędziło ku niemu z wielką szybkością niebieskie bmw; kiedy zbliżyło się na odległość jakichś stu metrów, strzelił. Silnik zakrztusił się, samochód zahamował raptownie i stanął, spod maski buchnęła para. Brown schował karabin do pokrowca i zauważył, że stoję nieopodal z wytrzeszczonymi oczami i ocieram usta chusteczką.

– Wszystko w porządku, sir?

– Nic mi nie jest. Zastrzelił pan kogoś?

– Nie, sir, trafiłem tylko auto. To jest barrett, sir, idealny do zatrzymywania samochodów. Ojciec Paul prosił, żeby zapewnić mu trochę prywatności podczas tego spotkania.

Gapiłem się na niego bez słowa. Ujął mnie za łokieć i powiedział:

– Wsiądźmy do auta, sir.

Wsiedliśmy i po pewnym czasie dotarliśmy do małej, typowo angielskiej wioski, której nazwy zapomniałem: Dorking Smedley? Inching Tweedle? Coś w tym rodzaju. Wjechaliśmy na podwórko przed budynkiem, który wyglądał jak gospoda dla woźniców z ozdobnego pudełka z herbatnikami: strzecha, ciemne krokwie z epoki Tudorów, ciężkie szklanice z liliowego szkła, z jakich Bracegirdle popijał małmazję. Weszliśmy wszyscy gęsiego do środka, z wyjątkiem Browna, który czekał przy samochodzie, rozmawiając przez trzeszczącą krótkofalówkę.

W środku było mroczno i przytulnie, na kominku płonął ogień. Za barem stał zwalisty mężczyzna ze staromodnymi rudymi bokobrodami. Na nasz widok skinął głową i wskazał boczne drzwi. Za nimi znajdował się mały pokój z gazowym kominkiem i pokiereszowanym okrągłym stołem, przy którym siedział szczupły, przystojny mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, ubrany w tweedową marynarkę, koszulę w drobną kratkę i czarny wełniany krawat. Kiedy weszliśmy, wstał; Paul dokonał prezentacji, wymieniliśmy uściski dłoni i usiedliśmy. Był to Oliver March, towarzysz życia Bulstrode'a. Kolejny dowód, że Paul przejął przywództwo nad naszą ekspedycją. Było mi wszystko jedno. Czułem się jak jeden z tych wielkich czarnych pęcherzy z przemysłowymi chemikaliami, jakie widuje się na barkach w porcie, bezwładne i ogromne, przesuwające się pod wpływem kołysania.

Po krótkiej wstępnej rozmowie March powiedział:

– Tajne spotkanie. To wszystko wydaje się takie dziwne: „Kiedy widziałeś

ostatnio swego ojca” i tak dalej.

Drgnąłem na te słowa i spojrzałem nerwowo na Paula, który wyjaśnił, że to aluzja do słynnego obrazu, przedstawiającego synka rojalisty przesłuchiwanego przez żołnierzy Cromwella, coś w rodzaju zwrotu retorycznego. Profesor ciągnął:

– Otóż to. I nie zgodziłbym się, proszę księdza, na spotkanie w takim nieodpowiednim miejscu, gdyby ksiądz nie zasugerował, że Andrew zginął w innych

okolicznościach, niż ustaliła to policja.

W tym momencie po raz pierwszy usłyszałem o zaangażowaniu Paula w sprawę Bulstrode'a, słuchałem więc z zainteresowaniem, gdy zaczął wyjaśniać:

– Rzeczywiście, było inaczej. Znaleźli naćpanego chłopca nazwiskiem Chico Garza, który posługiwał się kartą kredytową pańskiego przyjaciela, i wymusili na nim zeznania. Ten chłopiec był męską prostytutką i nie miał nic wspólnego ze śmiercią profesora.

– Jakie są na to dowody?

– No cóż, po pierwsze odwiedziłem go w więzieniu. W chwili gdy profesora zamordowano, chłopak nocował w squacie, a kiedy się obudził, znalazł portfel profesora w swojej torbie. Nigdy w życiu go nie spotkał, ale został sprytnie wrobiony w to morderstwo. Policja znalazła ważne dla sądu ślady pozostawione przez Garze w mieszkaniu profesora, a więc wszystko było starannie przygotowane. Inny, jeszcze bardziej przekonujący argument jest taki, że nikt oprócz mojego brata i jego sekretarki nie wiedział o tym, że profesor przekazał papiery Bracegirdle'a w depozyt do firmy prawniczej, a jednak w ciągu paru dni po morderstwie rosyjscy gangsterzy zaczęli śledzić mojego brata. Skąd wiedzieli? Musieli wydobyć tę informację od pańskiego przyjaciela.

Słowo „wydobyć” zawisło w powietrzu i March na chwilę przymknął oczy. Pomyślałem w tym momencie: Szwanow wspomniał o „źródłach”, kiedy opowiadał mi o tym, dlaczego się mną zainteresował, a ja nie naciskałem go więcej w tej sprawie. Było oczywiste, że gangsterzy mieli swoje „źródła”. Ludzie mówią im różne rzeczy albo oni sami ich śledzą. Albo też Szwanow kłamał, może to on torturował Bulstrode'a…

(I znów, z perspektywy czasu, kiedy słabną emocje, rzeczy wydają się cudownie proste, ale w chwili, gdy wszystko się rozgrywa, spowija je gęsta mgła. A my jesteśmy tak bardzo skłonni do zaprzeczania temu, co rozgrywa się na naszych oczach, jak na przykład obrazowi moich relacji z Mutti, jaki przedstawił mi w samolocie Paul, obrazowi, o którym nie mogę przestać myśleć. Nie powinniście więc winić mnie za to, że nie zaproponowałem od razu czegoś, co później okazało się tak oczywiste).

W tym momencie weszła barmanka, nie taka, jakiej należałoby się spodziewać w starej gospodzie, a więc nie hoża, różowa i jasnowłosa dziewczyna w prostej, wiejskiej bluzce i płóciennym fartuszku, tylko chuda, śniada i szczupła brunetka w oliwkowym kostiumie, pochodząca być może z Malty albo i z Korsyki. Przyjęła

nasze zamówienia i odeszła bez żadnych falstaffowskich przekomarzań.

– Nie potrafię pojąć, jakim cudem Andrew mógł się zadawać z rosyjskimi gangsterami. To się po prostu nie mieści w głowie.

– Potrzebował pieniędzy na ekspertyzę, która potwierdzałaby autentyczność manuskryptu – powiedziałem. – A gdyby okazał się autentyczny, na zlokalizowanie rękopisu sztuki, o której wspomina Bracegirdle.

– Zaraz… Bracegirdle? – zapytał March. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni.

– To Andrew nie powiedział panu, dlaczego przyjechał latem do Anglii?

– Mówił tylko, że prowadzi pewne badania. Ale on zawsze prowadził jakieś

badania. Kto to jest Bracegirdle?

Wyjaśniłem mu pokrótce, a tymczasem wróciła barmanka, przynosząc jedzenie i drinki. Zamówiłem kufel piwa i zanim się oddaliła, zdążyłem go opróżnić, aby zamówić następny. March słuchał uważnie, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie. Kiedy skończyłem, pokręcił ze smutkiem głową.

– Andrew i ja spędziliśmy ze sobą niemal bez przerwy blisko trzydzieści lat – powiedział. I zawsze zwierzaliśmy się sobie ze wszystkiego, choć bez nadmiernej wylewności. Muszę powiedzieć, że nie miałem najmniejszego pojęcia o tej sprawie. Andrew mógł oczywiście coś skrywać, zwłaszcza po tej cholernej historii, jaką przeżył, jednakże… poza tym to nie wyjaśnia najważniejszego: dlaczego, jeśli potrzebował pieniędzy, nie zwrócił się z tym do mnie?

– Jest pan zamożny? spytałem.

– Ach, bynajmniej, ale mam pewne środki, trochę nieruchomości, parę odziedziczonych rzeczy. Przypuszczam, że w razie potrzeby mógłbym zebrać co najmniej setkę, nie popadając przy tym w skrajną nędzę. Chce pan powiedzieć, że Andrew potrzebował większej sumy?

– Jeśli mówi pan o stu tysiącach funtów, to raczej nie. Nic nie wskazuje na to, żeby dostał od Rosjan więcej niż około dwudziestu tysięcy dolarów.

– Boże! To wszystko wydaje się jeszcze bardziej absurdalne. Dlaczego nie zwrócił się z tym do mnie?

– Może krępował się z powodu tego skandalu – powiedziałem, – wspominając, że Mickey Haas zadał mi identyczne pytanie.

Kiedy tylko padło to nazwisko, na kulturalnej twarzy Marcha pojawił się zaskakujący wyraz niechęci.

– To oczywiste, że nie mógł zwrócić się do Haasa powiedział. Haas go nienawidził.

– Co takiego? Jak pan może tak mówić? zaprotestowałem. – Przyjaźnili się. Mickey był jednym z nielicznych ludzi na uczelni, którzy go nie opuścili, kiedy wybuchł skandal z fałszywym quarto. Załatwił mu pracę na Columbii, gdy inni się odwrócili.

– Rozumiem, że Haas jest panu bliski?

– Owszem. To mój najstarszy przyjaciel i jeden z najprzyzwoitszych i najbardziej wielkodusznych ludzi, jakich znam. Dlaczego Andrew wyobrażał sobie, że

Mickey go nienawidzi?

– To nie miało nic wspólnego z wyobraźnią rzucił gniewnie March. – Niech pan posłucha. Ponad dwadzieścia lat temu Haas opublikował książkę o kobietach u Szekspira, o postaciach kobiecych w jego sztukach; postawił tezę, że traktowanie wielkiego dramaturga jako oryginalnego geniusza służy po prostu ugruntowaniu toksycznego indywidualizmu kultury burżuazyjnej. Zdaje się napisał tam, że Makbet to w rzeczywistości sztuka o trzech wiedźmach i mnóstwo innych bzdur. Andrew poproszono o zrecenzowanie książki dla „Times Literary Supplement” i on schlastał tę książkę, tak jak na to zasługiwała, nie tylko obnażając luki w logice wywodu i wiedzy autora, lecz także sugerując, że Haas, o czym świadczą inne jego teksty, wysmażył tę brednię z premedytacją, żeby podlizać się marksistom, feministkom i wszystkim tym, którzy podobno kontrolują politykę personalną większości amerykańskich uniwersytetów. Nie znam się na Szekspirze, ledwie zdałem maturę z tego tematu, jestem tylko zwykłym biologiem. To zdumiewające, że Andrew i ja tak do siebie pasowaliśmy, może to kwestia braku rywalizacji, dwóch uzupełniających się połówek. Czytywał mi wieczorami fragmenty. Zrobił się wielki skandal, do gazety przychodziły pełne oburzenia listy, ukazywały się też długie wywody w mniejszych pismach. Pamiętam, jak pomyślałem sobie wtedy, że mam szczęście, pracując w dziedzinie, która opiera się na wymiernych, konkretnych

danych. W końcu burza ucichła, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, i kiedy Andrew przez tego okropnego oszusta stracił reputację, Haas wystąpił zdecydowanie w jego obronie, a potem zaproponował mu pracę. Jak pamiętam, żaden z nas nie wspomniał o tej wcześniejszej awanturze. Uznaliśmy, że rzecz została zapomniana, jak to zwykle bywa przy okazji akademickich sporów. Okazało się, że jest inaczej. Prawie natychmiast, gdy tylko Andrew przyjechał do Nowego Jorku, Haas zaczął go dręczyć. Początkowo były to tylko złośliwe prztyczki, drobnostki, które można by od biedy wziąć za przejawy prostackiego amerykańskiego humoru, ale potem się to nasiliło, pojawiły się drobne akty tyranii.

– Na przykład?

– Ach, obiecano Andrew, że poprowadzi seminarium szekspirowskie i zajęcia podyplomowe, a zamiast tego dostał zajęcia ze studentami pierwszego roku, co wyglądało tak, jakby neurochirurga poproszono o sprzątanie sal w szpitalu, wycieranie krwi z podłogi i opróżnianie basenów. Kiedy poskarżył się na takie traktowanie, Haas powiedział mu, że powinien się cieszyć, że w ogóle ma pracę, że nie musi żyć z zasiłku albo sprzedawać zegarków na ulicy. Andrew zadzwonił i opowiedział mi o tej paskudnej sytuacji. Oczywiście zażądałem, żeby powiedział Haasowi, co może zrobić ze swoim cholernym kontraktem, i żeby natychmiast wracał do Anglii. Ale on nie chciał tego zrobić. Myślę, że uważał to za rodzaj ekspiacji za swój dawny grzech. I… wiem, że to zabrzmi dziwnie, zupełnie jakby pogrążał się w jakimś piekle paranoi, ale powiedział mi, że w jego odczuciu Haas dręczy go także w bardziej podstępny sposób. Ginęły jego pobory. Znikały różne drobiazgi z teczki i z pokoju. Ktoś zmienił zamek w drzwiach jego gabinetu. Pewnego dnia przyszedł do pracy i stwierdził, że wszystkie rzeczy wystawiono mu na korytarz. Bez uprzedzenia przeniesiono gabinet. Grupy, z którymi miał zaplanowane zajęcia w określonej sali, w jakiś tajemniczy sposób lądowały w innej, na drugim końcu kampusu. Czasem musiał gnać tam w upale, aby odszukać swoich studentów. Lato w Nowym Jorku jest koszmarne, bardzo źle to znosił. Nie był przyzwyczajony, wie pan, jako Anglik. A klimatyzacja w jego pokoju wciąż się psuła…

– I o to też obwiniał Mickeya? – zapytałem niezbyt uprzejmie.

– Tak. Wiem, co pan myśli, i przyznaję, że ja też myślałem podobnie. Czy on oszalał? Ale pozostawał ciężar dowodów, to znaczy mnogość okropnych szczegółów czy mógł je wszystkie wymyślić? Mało prawdopodobne. Moim zdaniem biedny Andrew w żadnym wypadku nie był fantastą. Żartowaliśmy sobie nawet, że jest w ogóle pozbawiony wyobraźni. No i co zobaczyłem, kiedy wrócił w sierpniu?

Przerwał i łyknął piwa. Widziałem, że oczy mu zwilgotniały, i modliłem się, żeby się nie rozkleił i nie załamał, wspominając przyjaciela. Pociągnąłem łyk ze swojego kufla, już trzeciego.

– Trudno to opisać. Był obłąkany i przerażony jednocześnie. Przyjechała z nim jakaś młoda kobieta. Nalegał, żeby mogła zamieszkać w naszym domu, choć w pobliżu jest kilka bardzo dobrych hoteli.

– Carolyn Rolly – powiedział Crosetti.

– Zgadza się, tak chyba się nazywała. Pomagała mu w pewnych badaniach…

– Czy mówił, jakie to badania? – zapytał Paul.

– Właściwie nie. Ale powiedział, że chodzi o najważniejsze odkrycie w dziejach szekspirologii i że to wielka tajemnica. Tak jakbym był paplą. W każdym razie wychodzili i wracali. Odniosłem wrażenie, że ma sporo gotówki, wynajął samochód, mieszkał parę dni poza domem, wracał w doskonałym nastroju. Powiedział tylko, że weryfikuje autentyczność pewnego starego manuskryptu i że nikt nie może tego zobaczyć. To był główny powód, dla którego woził ze sobą pannę Rolly. O ile dobrze zrozumiałem, sprawdzali autentyczność tego dokumentu za pomocą jakichś środków technicznych. W końcu wyjechali do Warwickshire.

– Wie pan, dokąd konkretnie? zapytałem.

– Wiem, natknąłem się przypadkiem na jakieś papiery, które zostawiła panna Rolly, i wynikało z nich, że pojechali do Darden Hall. Andrew wrócił sam, wyglądał na oklapniętego i jeszcze bardziej wystraszonego. Spytałem go o pannę Rolly, ale nie chciał nic powiedzieć. Była „daleko”, prowadziła badania. Nie wierzyłem mu ani przez chwilę – pomyślałem, że może się poróżnili. W każdym razie, tak jak mówię, był innym człowiekiem. Nalegał, żeby zaciągać zasłony w oknach, i chodził w nocy po domu z pogrzebaczem, oświetlając latarką ciemne kąty. Błagałem

go, żeby mi zdradził, o co chodzi, ale odparł, że lepiej, bym nie wiedział.

Crosetti zaczął się dopytywać, co się stało z Rolly. Czy sądzi, że wróciła do Stanów z Bulstrode'em? March nie wiedział i na tym mniej więcej skończyła się nasza rozmowa. Zapewniłem go, że wszystkie rzeczy osobiste Bulstrode'a zostaną mu przekazane, i (zatajając naturalnie kwestię zaginionego manuskryptu) poinformowałem, że postępowanie spadkowe prowadzi pani Ping. Potem się pożegnaliśmy.

W samochodzie wyniknął mały spór co do naszych dalszych kroków. Paul uważał, że powinniśmy kontynuować realizację pierwotnego planu i podążać śladami Bulstrode'a, co oznaczało, że należy jechać do Warwickshire i odwiedzić Darden Hall. Crosetti przekonywał, że Bulstrode najwyraźniej niczego tam nie znalazł, i dopytywał się, dlaczego uważamy, że nam pójdzie lepiej niż ekspertowi. Był za tym, żeby zostać na miejscu, pogrzebać w domu Marcha i Bulstrode'a i rzucić okiem na te „papiery”, o których wspomniał March. Zauważyłem głośno, że robi wrażenie znacznie bardziej zainteresowanego odszukaniem panny Rolly niż lokalizacją Dzieła. Odpowiedział, że ona była źródłem, kluczem i siłą napędową całej tej afery. Znajdźmy Rolly, a będziemy mieli wszystkie dostępne informacje o Dziele i najprawdopodobniej też skradzioną siatkę. Przez chwilę przerzucaliśmy się argumentami, z rosnącą irytacją z mojej strony (bo ja oczywiście wiedziałem, że to Miranda ukradła siatkę!), aż w końcu Brown przypomniał nam, że po okolicznych drogach będą krążyć inni agenci i wypytywać miejscowych, czy ktoś nie widział mercedesa SEL, od których się zapewne nie roiło na szosach Oxfordshire, w związku z czym wkrótce znów zaczną nam deptać po piętach.

Paul zasugerował, żeby Crosetti wrócił do gospody i zapytał, czy March zgodziłby się udostępnić te papiery do przejrzenia; mógłby się zatrzymać w jednym z bardzo dobrych hoteli. March nie miał zastrzeżeń do tego planu, więc zostawiliśmy go z Crosettim. Ulżyło mi, bo doszedłem do wniosku, że ten facet coraz bardziej mnie denerwuje. Napomknąłem o tym Paulowi, kiedy odjechaliśmy spod gospody; Paul zapytał, co mnie tak złości, bo na nim Crosetti zrobił wrażenie człowieka dość łagodnego, podczas naszej podróży na północ prawie się nie odzywał.

– Nie lubię go – powiedziałem. – Typowy pozer z przedmieścia. Scenarzysta, akurat! Nie ufam mu ani trochę. Co mi strzeliło do głowy, żeby go zabierać?

– Powinieneś przyjrzeć się ludziom, – którzy cię drażnią doradził Paul.

– Co to niby ma znaczyć?

– Ach, myślę, że wiesz – powiedział irytująco pewnym tonem, jaki przybiera czasami. Zabrzmiało to jak głos z nieba.

– Otóż nie wiem. Powiedziałbym, gdybym wiedział. A może spłynęła na ciebie łaska i umiesz czytać w cudzych myślach?

– Hm. Nie przychodzi ci do głowy inny pozer z przedmieść, raczej aktor, nie

scenarzysta? Z tym, że ten nie miał tak szczęśliwej rodziny jak Crosetti, nie miał

kochającej mamy, nie miał ojca bohatera…

– Co, myślisz, że jestem o niego zazdrosny. Że jestem taki jak on?

– …postanowił więc nie ryzykować i wybrał studia prawnicze, zamiast robić to, co naprawdę by chciał. A teraz widzi chłopaka, który ma serdeczną i kochającą rodzinę i który odważnie podążył za swymi marzeniami…

– Co za bzdury…

– Wcale nie. W dodatku niemal oskarżyłeś go o to, że próbował ci uwieść żonę, a nawet go do tego zachęcałeś. Tuż przed tym, jak zdemolowałeś bar w hotelu, a barman wylądował w szpitalu.

– Nic takiego nie zrobiłem – zaprotestowałem gwałtownie.

– Wiem, że tak uważasz, ale w rzeczywistości zrobiłeś. Miewałeś już wcześniej podobne zaćmienia?

– Ach, stokrotne dzięki! Jestem pewien, że w piwnicach twojego kościoła zbiera się grupa AA, do której bym doskonale pasował.

– Nie, nie uważam cię za pijaka, przynajmniej jeszcze nie, choć trzy duże piwa w środku dnia to sporo.

– Jestem rosłym mężczyzną – oznajmiłem bez przekonania, bo wszystko zaczęło ożywać w mojej pamięci, wszystkie koszmarne szczegóły. Zwykle nie piję na umór.

Do diabła z tym!

Około czwartej dotarliśmy do Darden Hall. Niebo było szare. Zaskakująco krótki jesienny dzień, typowy na tej szerokości geograficznej, prawie się kończył i w świetle reflektorów naszego samochodu tańczyły miotane wiatrem liście na długiej drodze dojazdowej.

Miejsce znajdowało się na liście Narodowego Funduszu Ochrony Zabytków od 1999 roku, czyli od śmierci ostatniego barona Reitha. Trwała jeszcze renowacja, posiadłość była niedostępna dla publiczności. Zadzwoniliśmy wcześniej, aby umówić się na rozmowę z mieszkającą tu konserwatorką, panią Randolph.

Rezydencja przypominała rozpadającą się budowlę z filmowych horrorów albo anglofilskich przedstawień telewizyjnego Teatru Arcydzieł, choć pora dnia i pogoda nadawały jej wygląd przywodzący na myśl raczej ten pierwszy gatunek. Jakobicka w stylu, miała dwa georgiańskie skrzydła i trochę wiktoriańskich ozdóbek profanujących fasadę. Przed domostwem natknęliśmy się na robotnika na maleńkim traktorze. Skierował nas do dawnego wejścia dla służby.

Drzwi otworzyła krzepka kobieta koło czterdziestki, typowa ładna Angielka, w dwuogniskowych okularach, tweedowej spódnicy i dwóch grubych rozpinanych swetrach, co okazało się rozsądne, bo w pomieszczeniu, do którego nas zaprowadziła, było tak zimno, że niemal para buchała nam z ust. Mały elektryczny grzejnik buczał dzielnie, ale najwyraźniej na próżno. Jak wyjaśniła pani Randolph, była to kancelaria dawnego zarządcy, jedyne nadające się do mieszkania miejsce, które pełniło funkcję jej kwatery głównej.

Spytała, czym może służyć, na co odpowiedziałem, że przyjechaliśmy się spotkać z hrabią Drakulą. Uśmiechnęła się i odpowiedziała tonem stosownym dla widowisk Teatru Arcydzieł:

– Tak, wszyscy tak mówią albo napomykają coś o wieśniakach ścigających Frankensteina. Nakręcono mnóstwo gotyckich powieści i filmów, ale myślę, że jest coś w tym nonsensie. Nawet wtedy, w dziewiętnastym wieku, kiedy wydawało się, że styl życia, który zrodził te domy, będzie trwał wiecznie, pisarze wiedzieli, że coś jest z nimi nie tak, że wzniesiono je na straszliwym cierpieniu, co znalazło ujście w opowieści gotyckiej.

– Na jakim cierpieniu zbudowano ten dom?

– Ach, ma pan wiele możliwości do wyboru. Pierwszy właściciel, lord Dunbarton, ukradł go za łaskawym przyzwoleniem Henryka VIII jakimś benedyktyńskim zakonnicom, które prowadziły tu szpital dla ubogich. Barona to oczywiście nie interesowało, a później Dunbartonowie wzbogacili się na cukrze i niewolnikach. Dzięki temu dobudowali georgiańskie skrzydła, następnie doszedł do tego

węgiel, gaz i nieruchomości w Nottingham i Coventry. Nikt z tej rodziny nie przepracował uczciwie ani jednego dnia, a żyli jak cesarze. Ale…

– Co takiego? – zapytał Paul.

– Trudno to wyjaśnić. Chodźcie panowie ze mną, coś wam pokażę.

Ruszyliśmy za nią długim ciemnym korytarzem, gdzie paliły się piętnastowatowe żarówki w kinkietach. Ziąb panujący w biurze konserwatorki wydawał się teraz przyjemny w porównaniu z wilgocią korytarzy, przywodzącą mi na myśl chłód grobu. Weszliśmy do jednej z komnat i pani Randolph zapaliła światło. Zatkało mnie.

– Była to kiedyś jakobicka jadalnia, w której podawano obiady, a potem śniadania. Możecie panowie podziwiać jeden z najwspanialszych w środkowej Anglii przykładów orzechowej boazerii imitującej kotarę, nie mówiąc o rzeźbieniach na kredensach i o intarsjowanych parkietach. Przyjrzyjcie się szczegółom! Angielscy rzemieślnicy wykonali to dla kompletnych prostaków, a jednak włożyli w te boazerie z orzecha całą duszę. Dlaczego? Z miłości, i za to ich szanuję, dlatego

zajęłam się konserwacją. Chodźmy, jest tu jeszcze więcej do obejrzenia.

Następna komnata była salą balową.

– Proszę spojrzeć na sufit. Giacomo Quarenghi, około tysiąc siedemset siedemdziesiątego piątego roku. Brytania królująca falom. Widzimy ją w morskim rydwanie ciągnionym przez delfiny, a czarnoskórzy na brzegach składają jej hołd. Komnatę projektował Adam. Spójrzcie na te proporcje! Na te okna! Na parkiet! Nikt już nie zbuduje takiego domu, choć mamy w tym kraju ludzi, którzy mogliby kupić dowolnego lorda Dunbartona za swoje kieszonkowe, a to oznacza, że coś cudownego odeszło bezpowrotnie. Chciałabym wiedzieć – dlaczego?

– Ja również rzekł Paul. Znam to uczucie. Często nachodziły mnie takie myśli w Rzymie. Powszechne zepsucie i rozpusta, upadek religii, a jednak… jakie wspaniałe dzieła tworzyli!

Przez chwilę rozmawiali z ożywieniem o Rzymie i zagadnieniach estetyki, gdy tymczasem ja gapiłem się na Brytanię i próbowałem zidentyfikować postaci na malowidle. Potem wróciliśmy do nieco cieplejszego biura i do sprawy, z którą przyjechaliśmy. Przedstawiał ją Paul, jako że wcześniej nawiązał kontakt, a poza

tym miał koloratkę a któż by nie zaufał księdzu? Kiedy skończył, pani Randolph spytała:

– A więc przyjechaliście tu z tak daleka tylko z powodu pomyłki sądowej? Idziecie śladami tego Bulstrode'a w nadziei, że znajdziecie nitkę, która doprowadzi was do prawdziwego mordercy?

– Zgadła pani powiedział Paul. Czy w ogóle pamięta pani tamtą wizytę?

– O tak, oczywiście. Nie mam tu zbyt wielu gości, z którymi mogłabym porozmawiać o czymś innym niż o piłce nożnej czy cenach paliwa, a więc jeśli tacy się trafią, rzucam się na nich i po prostu zagaduję ich na śmierć. Tak jak zrobiłam z panami, za co przepraszam. Tak, profesor Bulstrode, oddelegowany na jakiś uniwersytet w Stanach. Była z nim młoda kobieta, Carolyn Raleigh. Dobrze zapamiętałam?

– Mniej więcej. Czy może przypomina pani sobie, czego szukali?

Pani Randolph zastanawiała się przez chwilę, wpatrzona w spiralę elektrycznego grzejnika.

– Powiedzieli, że prowadzą badania nad historią rodziny Dunbartonów, ale myślę, że chodziło o coś innego. Wymieniali spojrzenia, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi, i mówili raczej ogólnikami. Naukowcy, jak zauważyłam, zwykle rozwodzą się nad przedmiotem swoich badań, a profesor Bulstrode i jego asystentka byli zdecydowanie małomówni. Ale to w końcu nie moja sprawa, miał stosowne referencje, dałam mu więc klucz do archiwum i zajęłam się swoimi sprawami. Spędzili tam cały dzień, co było naprawdę zastanawiające, bo w archiwum jest straszny bałagan, nic nie zostało porządnie skatalogowane, a kiedy wyszli, byli pokryci od stóp do głów wielowiekowym kurzem. Zapytałam, czy znaleźli to, czego szukali, odpowiedzieli, że tak, podziękowali, profesor wpłacił całkiem sporo na konto Funduszu, bo sto funtów, i poszli.

– Zabrali coś?

– Czy wynieśli jakiś dokument? Nie sądzę, ale mogli ich zabrać mnóstwo. Nie przyglądałam się i oczywiście nie zrewidowałam ich przed wyjściem.

W tym momencie zadzwonił telefon; pani Randolph podniosła staroświecką ciężką słuchawkę. Słuchała przez chwilę, po czym wyjaśniła, że to murarz. Podziękowaliśmy i wyszliśmy.

Siedząc już w ciepłym wnętrzu samochodu, spytałem Paula, co o tym sądzi.

– Przypuszczam, że coś znaleźli i Rolly z tym zwiała. Wydaje mi się, że to chytra sztuka.

– Też tak myślę. No więc co teraz, braciszku? Zdaje się, że wyczerpaliśmy możliwości.

– Tak, przynajmniej tutaj. – Spojrzał na zegarek. – Na dziś to wszystko. Proponuję, żebyśmy wrócili do Oksfordu, spędzili noc w dobrym hotelu, wstąpili po Crosettiego i pojechali do Aylesbury.

– Po co? Co takiego jest w Aylesbury?

– Springhill House, jedno z więzień Jej Królewskiej Mości. Chciałbym porozmawiać z Leonardem Pascoe, sławnym w świecie fałszerzem starych dokumentów. Panie Brown, czy mógłby pan załatwić, żeby ktoś za nami pojechał?

– Tak, sir. Znam podłego typka, który może dać komuś cynk, dokąd jedziemy.

– Tak, tak, wiele jest podłości na tym świecie – oświadczył Paul z taką satysfakcją, że miałem ochotę mu przyłożyć. – Aha, i jeszcze jedno, panie Brown dorzucił.

– Tak, sir?

– Czy mógłby pan zlokalizować na trasie fermę? Taką, na której hodują gęsi.

– Gęsi – powtórzył kierowca. – Dobrze, sir.

– O co chodzi, Paul? zapytałem.

– Ach, po prostu pojedziemy na spotkanie z Richardem Bracegirdle'em odparł i więcej już nie pisnął słowa, zadufany sukinsyn. Szósty zaszyfrowany list (fragment 3)

śmy do gospody George'a i rozmawialiśmy do późna: Pan W.S. rzekł jakby do siebie: Zabiłem człowieka, muszę się wyspowiadać, a gdzie ja znajdę księdza w dzisiejszych czasach? Potem rzecze: Dick, posłaliśmy dwóch zbirów do piekła, ale w piekle jest więcej miejsca, diabeł trzyma ich w beczkach jak śledzie, więc jeśli twój Piggott usłyszy o tej burdzie, wyśle ich więcej i jeszcze więcej, aż w końcu zostaniemy pokonani, żebyśmy nie mogli uderzyć w korzenie i w lorda Dunbartona. Musimy się odwołać do potężniejszych niż my, bo większych władców może obalić tylko większy od nich. Jestem w dobrych stosunkach z Montague'ami, a Montague'owie w dobrych stosunkach z Howardami, jedni i drudzy są wyznawcami starej religii i Frances Howard podbił serce lorda Rochestera, jak o tym wie cały dwór, i zaniesie list, i przysięgnie, że to jest prawdziwy, bo będzie prawdziwy, i wtedy lord Dunbarton będzie skompromitowany, a ty ocalony. A jaki to list? – pytam ja. Nie, mówi on, powinienem powiedzieć dwa listy, jeden, coś go otrzymał od fałszywego Veneya, który podrabiał pismo lorda Rochestera, i drugi, który musisz napisać dziś w nocy i w którym opowiesz całą historię. A więc napisałem, Panie, to, co czytasz teraz, a kiedym skończył, przeczytał go i postawił znaczki, gdzie miałbym go poprawić, ale ja powiedziałem nie, bo to mój list, nie rób ze mnie jednej ze swoich postaci, bo to wszystko, com napisał, jest szczere, a nie żadna sztuka. Uśmiał się do łez i mówi: Dzięki ci, chłopcze, masz racyję, boja jak ten rzeźnik muszę dźgać każde cielę, czy moje ono, czy nie.

Potem zapytałem go: Sir, czy to na pewno nas ocali, czy musimy zrobić coś innego, i on na to, że na pewno ocali mnie, ale co do niego, nie wiadomo. Ale przecież sam mówisz, że masz możnych przyjaciół, powiadam, a on rzecze: Wszystko się ciągle zmienia i aura nie jest dla mnie łaskawa. Król Henryk

francuski ostatnio zamordowany, i to przez mnicha, co znów zwróciło uwagę króla Jakuba na knowania papistów. Wyznaczył fanatycznego purytanina na arcybiskupa Canterbury i jego stronnictwo naciska jeszcze bardziej na nas, ludzi teatru. Ja sam jestem atakowany w publicznych pismach i nikt nie odważy się wystąpić w mojej obronie. Władza moich przyjaciół z rodu Montague’ów i innych mojej wiary słabnie, ich domy, kiedyś bezpieczne, są teraz przeszukiwane jak zwykłe chałupy. Powiadam ja: Ale jednak napisałeś sztukę. Tak, mówi on, napisałem, tak jak więzień długo trzymany w okowach dziarsko stuknie piętami, gdy żelaza opadną. Ach, chłopcze, wyobrażasz sobie, że myślałem o tym, iż taka sztuka może być kiedyś wystawiona? Nie, ale spłynęła ze mnie za sprawą twej namowy i nie mogłem już przestać; wielka to głupota, wiem, ale oto jest, poroniony płód, i cóż mogę z nią zrobić? Musi być spalona, mówię ja. Tak, trzeba ją spalić, rzecze on, moje heretyckie dzieło.

Загрузка...