11

Ktoś, chyba Paul Goodman, powiedział kiedyś, że głupota jest formą obrony charakteru i niewiele ma wspólnego z posiadaniem lub brakiem inteligencji; między innymi dlatego tak zwane elity, ludzie najlepsi i najbardziej światli, wpakowały nas w wojnę wietnamską, a ci, którzy potrafią zgromadzić ogromne bogactwa, upierają się przy robieniu rzeczy kończących się długoletnim więzieniem. Mit der Dummheit kämpfen Götter selbst vergebens, jak podobno mawiała moja babka ze strony matki, cytując Schillera: „Z głupotą nawet bogowie walczą daremnie”. W każdym razie głupotą było opowiadanie mojemu synowi o gangsterach, a potem żonie… nie, chwileczkę, głupotą było przede wszystkim to, że nie oddałem manuskryptu Bracegirdle'a od razu, bo gdybym to zrobił, żaden gangster nie interesowałby się więcej ani mną, ani moją rodziną.

Jak już powiedziałem, Amalie odznacza się zazwyczaj świętym spokojem, ale w obliczu hipokryzji czy niesprawiedliwości potrafi, wzorem Pana Boga, wykrzesać z siebie gniew zdolny osuszyć drzewa figowe. Kiedy już wydobyła ze mnie całą historię w postaci przerażających okruchów prawdy wymieszanych z bezowocnymi kłamstwami, doświadczyłem pełnego impetu jej gniewu, i to takiego, że zasób jej

idealnie płynnej angielszczyzny został wyczerpany i chcąc dotkliwiej obrazić moją inteligencję, musiała się przerzucić na niemiecki: saudumm, schwachsinning, verblödet, verkorkst, vertrottelt, voll abgedreht i dumm wie die Nacht finster sein, by przywołać tylko kilka. Niemiecki obfituje w takie określenia i często wypełniały one dom mego dzieciństwa. „Tak głupi, jak ciemna jest noc” było wręcz jednym z ulubionych przekleństw Mutti. W końcu padło: du kotzt mich an, wulgarne i oznaczające w wolnym przekładzie „chce mi się rzygać, kiedy cię słucham”. Po tym ostatnim znalazłem się na ulicy. Odebrałem całą tę porcję niemal w milczeniu, czerpiąc perwersyjną przyjemność z tego, że w końcu naruszyłem świętą cierpliwość mej małżonki. Zadzwoniłem do Rashida, przyjechał natychmiast, wysiadł, żeby otworzyć mi drzwi (coś, czego Omar na moją prośbę nie robił), i zauważyłem, że patrzy w górę, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem jak Paphiopedilum hanoiensis sfruwa z najwyższego piętra domu Amalie i nowa doniczka roztrzaskuje się na jezdni tuż obok samochodu. Rozwścieczyłem ją i skłoniłem do działań gwałtownych – dobre zakończenie dnia i kolejna rata za moje mieszkanie poszła w diabły.

Ale było to, jak się okazało, najlepszą częścią wieczoru. Kiedy Rashid odstawił mnie do domu i próbowałem wetknąć klucz do zamka na dole, drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem przekręcić. Ktoś zakleił dziurkę kawałkiem taśmy. Z sercem w gardle popędziłem na górę. Drzwi do mieszkania były szeroko otwarte. W środku, w wąskim korytarzu prowadzącym do sypialni, znalazłem Omara. Tkwił w miejscu na czworaka i jęczał, wyglądając, jakby przypatrywał się jaskrawoczerwonej owalnej plamie na gładkim dębowym parkiecie. Po skroniach spływała mu krew z rany na wygolonej potylicy. Podniosłem go i posadziłem w fotelu, a potem przyniosłem z kuchni miednicę z wodą, czystą szmatkę i woreczek lodu. Kiedy obmyłem ranę i zatamowałem krew, zapytałem go, co się stało. Przypominam sobie, że kiedy tak siedziałem i słuchałem jego chaotycznego bełkotu w dodatku po arabsku – opanowało mnie uczucie nienaturalnego spokoju, jaki pamiętałem z wojska, kiedy po ataku ogniowym wynoszono z helikopterów dziesiątki rannych. W pierwszej chwili człowiek chciał uciekać z krzykiem, a potem ogarniał go ten nienaturalny spokój, który pozwalał zająć się zmasakrowanymi chłopcami. Teraz chciałem właśnie biec z krzykiem przez loft, żeby sprawdzić, co się stało z Mirandą, ale siłą woli usiadłem,

zadawałem pytania i słuchałem. Niewiele się dowiedziałem. Omar usłyszał krzyk i głuche uderzenie, wybiegł więc z sałonu, gdzie oglądał telewizję. To wszystko, co zapamiętał. Nikogo nie widział. Miranda oczywiście zniknęła. Zniknął też oryginał manuskryptu Bracegirdle'a.

Odszukałem w portfelu wizytówkę detektywa Murraya, zadzwoniłem do niego, nagrałem pilny komunikat i wybrałem numer 911. Nastąpiła chaotyczna wymiana informacji pomiędzy wieloma obcymi sobie ludźmi, którą zawsze wycinają w telewizyjnych widowiskach kryminalnych, a która w rzeczywistości pochłania mnóstwo frustrujących minut. Sanitariusze zabrali Omara, choć upierał się, że zejdzie o własnych siłach, a ja podejmowałem policjantów, najpierw dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, następnie dwóch detektywów, Simoniego i Harrisa. Obejrzeli uważnie frontowe drzwi mojego loftu i oświadczyli, że zamek nosi ślady włamania, a to znaczy, że sprawa jest poważniejsza i nie ogranicza się do awantury domowej, co, jak sądziłem, było ich pierwszą hipotezą krwawiący mężczyzna, zniknięcie kobiety, zamożni ludzie, grzeszne romanse… A jednak wyczuwało się w ich głosach drwinę. Myślę, że oczekiwali ode mnie jakiejś dowcipnej, ironicznej kwestii w stylu tych, które scenarzyści wkładali w usta Jerry'ego Orbacha z klasycznej wersji Prawa i porządku. Chcieli wiedzieć, kim jest Omar, skąd się wziął i jaki ma związek z zaginioną kobietą. Należało jeszcze wyjaśnić sprawę jego pistoletu, moje domysły na temat zagrożenia pani Kellogg i to, co się zdarzyło na ulicy, kiedy napadły nas prawdopodobnie rosyjskie zbiry. Pani Kellogg mieszka tu z panem? Dlaczego nie zatrzymała się w hotelu? Czy to pańska przyjaciółka, panie Mishkin?

Nie, to nie jest moja przyjaciółka; nie, nie wiem, dlaczego ktoś miałby ją uprowadzić, oni chcieli tylko rękopisu. Dlaczego im na nim zależało, panie Mishkin? Czy był bardzo cenny? Właściwie nie, ale niektórzy ludzie uważają, że może doprowadzić ich do czegoś bardzo cennego. Ach, to coś w rodzaju mapy ze skarbem? Przewracanie oczami, drwiące uśmieszki. I wtedy powiedziałem mniej więcej coś takiego: „Możecie się panowie uśmiechać, jeśli chcecie, ale zamęczono człowieka na śmierć, żeby coś z niego wyciągnąć w tej kwestii, teraz jeszcze uprowadzono kobietę, a wy wciąż traktujecie to wszystko jak żart”. No a potem zaczęła się dyskusja o profesorze Bulstrodzie.

Trzeba uczciwie przyznać, że była to sprawa, z jakimi detektywi z wielkich miast rzadko mają do czynienia. Pragnęli, by była to jakaś afera rodzinna z elementami szaleństwa bogatego faceta. Funkcjonariusze posypali wszystkie możliwe powierzchnie czarnym proszkiem, żeby pobrać odciski palców, zrobili masę zdjęć, zabezpieczyli broń Omara, pobrali próbki krwi, jaką przelał w mojej służbie, i poszli sobie, obiecując, że będą ze mną w kontakcie. Kiedy tylko zniknęli, też wyszedłem i udałem się do garażu, w którym Rashid parkował lincolna. Pojechałem do szpitala St. Vincent, żeby sprawdzić, co z Omarem. Nie zaskoczył mnie specjalnie widok dwóch detektywów przy jego łóżku; nie mogłem z nim porozmawiać, dopóki nie wyciągnęli z biedaka owego „nic”, które wiedział. W szpitalu chcieli go zatrzymać do rana na obserwacji z powodu wstrząśnienia mózgu, zadzwoniłem więc do niego, zapewniając, że skontaktuję się z jego rodziną i pokryję koszty leczenia.

Już miałem schować komórkę do kieszeni, kiedy rozległa się melodyjka. Dzwoniła Miranda.

– Gdzie jesteś? Wszystko w porządku? – padło odruchowo (i głupio) z moich ust, choć wiedziałem, że na pierwsze pytanie odpowiedzieć nie może, odpowiedź zaś na drugie była przerażająco oczywista.

– Nic mi nie jest.

Powiedziała to głosem, który świadczył o czymś wręcz przeciwnym.

– Gdzie jesteś?

Co za głupota!

– Nie wiem. Założyli mi worek na głowę. Słuchaj, Jake, nie wolno ci zawiadamiać policji. Kazali mi do ciebie zadzwonić, żeby ci to powiedzieć.

– W porządku, nie będę zawiadamiał – skłamałem.

– Co z Omarem? Uderzyli go…

– Nic mu nie jest. Czego od ciebie chcą? Mają przecież ten przeklęty list, po co cię uprowadzali?

– Chcą mieć pozostałe listy, te zaszyfrowane.

– Nie rozumiem; dałem ci wszystko, co dostałem od twojego wuja. Zaszyfrowane? Nic o tym nie wiem.

– Nie, te listy były w tym rękopisie. Jest tu pewna kobieta, Carolyn, myślę, że ją też przetrzymują…

– Rosjanka?

– Nie, Amerykanka. Mówi, że były tam zakodowane listy, ale ktoś ich nie dostarczył, tak jak miał to zrobić.

– Kto?

– Nieważne. Ci ludzie mówią, że mają dokumenty, że zapłacili za nie mojemu wujkowi mnóstwo pieniędzy, a on próbował ich oszukać. Jake, oni zamierzają…

Właściwie to dla mnie zbyt bolesne, ta próba odtworzenia naszej rozmowy. Oboje wrzeszczeliśmy do słuchawki (choć zwykle zważam, żeby nie podnosić głosu, kiedy rozmawiam przez komórkę, w przeciwieństwie do wielu współobywateli, przez co ulica wygląda tak, jakby opanowali ją wariaci, i często się zastanawiam, co o tym myślą prawdziwi szaleńcy) i ktoś wyłączył jej telefon w połowie zdania. Przesłanie tej rozmowy było jasne: jeśli nie dostarczę wspomnianych przez Bracegirdle'a zaszyfrowanych listów, potraktują ją tak jak jej wuja. A jeśli się dowiedzą, że powiadomiłem policję, zlikwidują ją natychmiast.

Odgłosy strzałów we mgle, trzy płaskie, zakłócające ciszę dźwięki od strony jeziora, a potem wyraźny warkot silnika, owadzie brzęczenie, które dociera jakby z bardzo daleka. Myśliwi? Czy to sezon polowań na kaczki? Nie mam pojęcia. Na wypadek gdyby chodziło o coś innego, naładowałem i odbezpieczyłem pistolet, co, jak stwierdzam, jest czynnością, która przynosi ulgę. Powinienem był wcześniej powiedzieć, że chata Mickeya stoi na najbardziej wysuniętym na południe krańcu jeziora Henry. Na ścianie salonu wisi oprawiona w ramki szczegółowa mapa hydrograficzna, z której wynika, że kiedyś były to dwa jeziora. Około roku 1900 odpoczywający tu latem plutokraci, do których należała ta ziemia, zamknęli odpływ tamą, woda się podniosła i powstał łańcuch wysepek ciągnący się od wschodniego brzegu, doskonałe miejsce do zabawy w piratów, jak poinformował mnie Mickey, ale nie dawało się pływać między nimi łodzią ze względu na ukryte skały. Do jego domu można było dotrzeć albo przez New Weimar, decydując się na długą, powolną jazdę trzeciorzędną drogą, a potem żwirowym traktem (jak to zrobiłem ja), albo zjechać z trasy szybkiego ruchu koło Underwood i pokonać krótki odcinek dobrej drogi do miasteczka Lake Henry, wokół najbardziej wysuniętego na

północ skrawka jeziora, następnie wsiąść do swego mahoniowego ścigacza i po niespełna dwudziestokilometrowej przejażdżce dotrzeć tu bardziej stylowo. To trasa, którą prawie zawsze podróżował Mickey z rodziną. Trasa lądowa jest w gruncie rzeczy krótsza o nieco ponad godzinę, ale znacznie mniej wygodna. Gdybym był bandziorem, który lubi szpan, wynająłbym lub kupił motorówkę, podpłynął od południa, stuknął swoją ofiarę, a potem, w drodze powrotnej, wyrzucił obciążone ciało do jeziora, sięgającego w najgłębszym miejscu dwudziestu metrów. Nie „głębiej, niż sonda kiedy bądź dosięgła”, ale dostatecznie głęboko.

Sprawdzając w moim notesie, co działo się następnego dnia, stwierdzam, że umówione poranne spotkania zostały skreślone, przypominam też sobie, że po nieprzespanej nocy zadzwoniłem do pani Maldonado. Poprosiłem ją, żeby odwołała spotkania i ustaliła nowe terminy. Potem zadałem jej jedno ważne pytanie, na które odpowiedziała twierdząco. Pani Maldonado sporządza po dwie kopie absolutnie wszystkiego, jest księżniczką Xeroxa, i okazało się, że istotnie odbiła dwie kopie manuskryptu Bracegirdle'a. Potem zadzwonił Omar, błagając, żeby wydostać go ze szpitala, spełniłem więc jego prośbę. Z zadowoleniem usiadł za kierownicą; w białym czepku szpitalnym przypominał swoich pustynnych przodków jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Jak mnie z dumą poinformował, miał już nowy pistolet; nie chciałem wnikać, skąd go wziął.

Po drodze odebraliśmy z biura kopie rękopisu Bracegirdle'a i przez East River Drive pojechaliśmy do Harlemu. Choć zacząłem go znów wypytywać o zdarzenia poprzedniego wieczoru, nie potrafił nic dodać, przeprosił tylko, że pozwolił się uderzyć i że zawiódł. Nie mógł pojąć, jak napastnicy dostali się do loftu i jak im się udało go zaskoczyć; ja też nie mogłem tego zrozumieć – pozostało to jeszcze jedną tajemnicą.

Celem naszej podróży owego ranka był kompleks budynków na Sto Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy przy Frederick Douglass Boulevard. Ich właścicielem, a raczej zarządcą (bo oficjalnie nic nie posiada), jest mój brat Paul. Kupił je, doszczętnie wypalone, wiele lat temu na licytacji i wyremontował, przekształcając w coś, co nazywał wielkomiejskim klasztorem. Paul jest księdzem, jezuitą. Może to

być zaskakujące, bo kiedy wspominałem o nim ostatnio, był przestępcą i siedział w więzieniu. W pewnym sensie nadal jest przestępcą i dlatego właśnie pojechałem do niego po zniknięciu Mirandy. Paul doskonale rozumie przemoc i zło.

Był to dla mnie wstrząs, gdy uświadomiłem sobie, że Paul jest bystry, prawdopodobnie pod niejednym względem bystrzejszy ode mnie. Wiele rodzin wyznacza swoim członkom role i w naszej Miriam była głupiutką ślicznotką, ja mądralą, a Paul twardzielem, czarną owcą. Nigdy nie odrabiał lekcji, wyleciał ze szkoły, kiedy miał siedemnaście lat, a później, jak już wspominałem, odsiedział dwa lata i dwa miesiące w Auburn za napad z bronią w ręku. Możecie sobie wyobrazić los przystojnego, jasnowłosego, białego chłopaka w Auburn. Zwykle ma się do wyboru: być gwałconym przez wszystkich albo być gwałconym wyłącznie przez jednego z potężnych byków. Paul wybrał to drugie, jako zdrowsze i bezpieczniejsze, i ulegał zalotom tego gościa do chwili, gdy zdobył gdzieś kosę, po czym pewnej nocy, gdy tamten spał, rzucił się na niego i ugodził go wielokrotnie (choć na szczęście nie zadźgał na śmierć). Odsiedział resztę wyroku w pojedynce, sąsiadując ze skazanymi za molestowanie dzieci i informatorami mafii. Tam nabrał chęci do czytania, a wiem to stąd, że co miesiąc przygotowywałem na jego prośbę paczkę książek. W ciągu dwóch lat zaobserwowałem zdumiewającą przemianę z pożeracza literackiej tandety w miłośnika ambitnej beletrystyki, następnie dzieł filozoficznych i historycznych, a w końcu teologicznych. Kiedy go zwalniali, miał za sobą lekturę Künga i Rahnera.

Po zwolnieniu, nie mając innych perspektyw i czując potrzebę dalszej edukacji, natychmiast wstąpił do wojska. Było to apogeum wojny w Wietnamie i komisja poborowa nie przebierała specjalnie w kandydatach. Myślę, że musiały odezwać się geny po dziadku Stieffie, bo Paul okazał się wzorowym żołnierzem: oddziały powietrzno-desantowe, rangersi, jednostki specjalne, medal za odwagę. Odsłużył dwie tury, głównie w spornym regionie, gdzie graniczyły ze sobą Laos, Wietnam i Kambodża, a rządziły bandy samozwańczych watażków, takich jak Marlon Brando w Czasie apokalipsy. Tak właśnie brzmiał jedyny komentarz do tych wojennych doświadczeń: było całkiem jak w filmie.

Co dziwne, groza tamtego czasu nie zrobiła z niego potwora, ale coś w rodzaju świętego. Poszedł do St. Johns na prawach weterana, a potem wstąpił do jezuitów.

Kiedy mi to powiedział, pomyślałem, że żartuje, bo nie wyobrażałem sobie Paula jako kapłana, a już tym bardziej jako jezuity. Ale to dowodzi, że najtrudniej powiedzieć coś o swoich bliskich i drogich sercu. Wiadomość wprawiła mnie w absolutne osłupienie.

W każdym razie mój brat wrócił do Nowego Jorku z ideą zbudowania czegoś w rodzaju domu opieki w zaniedbanej dzielnicy miasta. I zrealizował swój pomysł, ale ponieważ chodziło o Paula i żywą w Towarzystwie Jezusowym tradycję eksperymentu społecznego, w całym tym przedsięwzięciu zawierał się pewien paradoks: Paula łatwo było odróżnić od Jane Addams. Uważam go za świętego, ale był też draniem. Jest sporo takich osobników w kalendarzu świętych, chociażby założyciel zakonu Paula. Mój brat ma teorię, że nasza cywilizacja pogrąża się w epoce mroku, której zwiastuny widoczne są w wielkomiejskich gettach. Mówi, że ta epoka to całkowity upadek cywilizacji i sztuki, a także rosnący opór klas rządzących przed finansowaniem życia społecznego. Taka postawa przypieczętowała los starożytnego Rzymu, twierdzi. Nie uważa jednak, aby getta potrzebowały wsparcia, twierdzi natomiast, że kiedy nadejdzie krach, biedota przeżyje łatwiej niż panujący. Biedacy potrzebują mniej, mówi, są bardziej skłonni do aktów miłosierdzia i nie muszą się od wielu rzeczy odzwyczajać. To dlatego Jezus wolał ich od bogatych. Owszem, zwariowana teoria, ale kiedy widzę absolutną bezradność współobywateli z klasy średniej i tych wyższych, naszą całkowitą zależność od elektryczności, taniej benzyny i usług anonimowych milionów, a także naszą niechęć do uczciwego płacenia swojego udziału, nasze absurdalnie strzeżone enklawy, nasze „dobre domy” i naszą niekompetencję we wszystkich dziedzinach oprócz manipulowania symbolami, często myślę, że Paul ma rację.

A więc mój brat stworzył pod postacią kościoła misyjnego i szkoły coś w rodzaju wczesnośredniowiecznego opactwa. Składa się ono z trzech budynków, a raczej dwóch, i pustej przestrzeni między nimi, zajmowanej kiedyś przez kamienice doszczętnie strawioną przez ogień, a potem zdemolowaną. Przestrzeń ta ograniczona jest od ulicy murem z bramą, przez którą weszliśmy tego dnia z Omarem. Jest ona zawsze otwarta. (Limuzynę zostawiliśmy na ulicy. Majestat tego miejsca jest tak wielki, że nie mam odwagi go zakłócać). Śladem po dawnej kamienicy jest

teraz coś w rodzaju dziedzińca klasztornego z ogrodem warzywnym, niewielkim tarasem z fontanną oraz boiskiem. Jeden z budynków to szkoła z przedszkolem i częścią mieszkalną, drugi to biura, dormitoria i warsztaty Jest tu też siedziba Fundacji Arka, zajmującej się niepełnosprawnymi, przychodnia i prowadzona przez działaczy katolickich kuchnia, która wydaje zupę dla bezdomnych. Panował tu zwykły chaos; kulawi, obłąkani i kalecy załatwiali swoje sprawy, grupki nawróconych gangsterów w habitach wykonywały różne prace, wszędzie biegały dzieci w szkolnych mundurkach scena jak ze średniowiecza. Omar zawsze czuje się tu jak u siebie.

Przyjechałem do Paula, bo jego umysł jest pokrętny, podobnie jak umysł naszego ojca. W porównaniu z nim jestem dzieciakiem i choć często irytuje mnie tego rodzaju zależność od brata, od czasu do czasu jej ulegam. Paul mówi, że to dobre dla mojej duszy.

Znaleźliśmy go w piwnicy, rozmawiał akurat z jakimiś fachowcami o bojlerze. Miał na sobie niebieski kombinezon, bardzo brudny, ale na Paulu nawet brud wygląda dobrze. Jest trochę niższy ode mnie, ale ma zgrabniejszą sylwetkę. W moich oczach nie zmienił się bardzo od tego dnia, kiedy czekałem na niego na lotnisku, gdy wracał z wojska przed dwudziestu pięciu laty. Tylko włosy ma dłuższe. Wciąż przypomina Rutgera Hauera z Łowcy androidów albo faceta z plakatów werbunkowych SS. Uśmiechnął się do nas szeroko, a jego białe zęby zalśniły w półmroku piwnicy? uściskał nas obu. Udzieliwszy fachowcom paru wskazówek, zostawił ich przy robocie, a nas zabrał na górę, do swego gabinetu, zagraconego pokoiku z oknami wychodzącymi na klasztorny taras, ogród i boisko, i oczywiście zaczął się dopytywać, co się stało z głową Omara. Myślę, że w pewnym sensie lubi go bardziej ode mnie. Nie, to nieprawda, ale pozostawmy to na papierze. Paul mnie kocha, co przyprawia mnie o wściekłość. Nie jestem dla niego miły. I nic nie mogę na to poradzić.

Kiedy już wyciągnął wszystko z Omara i wysłuchał masy nudnych szczegółów dotyczących cierpień jego krewnych na Zachodnim Brzegu, mój kierowca przeprosił nas, bo zbliżała się dlań pora południowych modłów. Kiedy zniknął, do pokoju wbiegł drobnym kroczkiem piękny śniady chłopiec z wiadomością dla Paula; wyglądał wprost wspaniale w swoim mundurku złożonym z granatowej marynarki,

szarych spodni, białej koszuli i krawata w czarno-białe prążki. Kiedy wyszedł, spytałem, przewracając wymownie oczami:

– Bawisz się teraz w takie rzeczy? Brzoskwiniowe pośladki w przyćmionych światłach zakrystii…

– Resztki mojej żądzy zaspokajają zaawansowane wiekiem zakonnice, dziękuję odparł, wciąż się uśmiechając. A skoro mowa o ekscesach seksualnych, to mam wrażenie, że znów wpakowałeś się w historię z kobietą. Kim jest ta Miranda?

– Nikim szczególnym, po prostu klientką. Zamieszkała u mnie, bo wydawało się, że ktoś ją prześladuje.

– Aha. Dzwoniła dziś do mnie rano Amalie. Robiła wrażenie bardzo zdenerwowanej.

– O rany, Paul, bardzo mi przykro, że Amalie się zdenerwowała. Wiem o tym! Dlaczego się z nią nie ożenisz? Tworzylibyście idealną parę, a ja mógłbym grzęznąć dalej w bagnie rozwiązłości. Ja i Miri…

– Miri też się o ciebie martwi. Co to za historia z tymi rosyjskimi gangsterami?

Jeszcze jedną rzeczą, która doprowadza mnie do pasji, jest to, że rodzinka obgaduje mnie za plecami. Powodem, dla którego staram się prowadzić wzorowy tryb życia (pomijając sprawy seksu), jest ograniczenie tych plotek, ale najwyraźniej mi się to nie udaje. Stłumiłem jednak odruch niechęci, bo jedynym celem mojej wizyty było szukanie u Paula rady w całej tej aferze. Żadna ze znanych mi osób nie miała bardziej rozległych kontaktów wśród nowojorczyków wszelkich warstw społecznych i środowisk, począwszy od bezdomnych, a skończywszy na burmistrzu. Opowiedziałem mu więc o wszystkim o profesorze, manuskrypcie Bracegirdle'a, morderstwie, prześladowaniach, rozmowie z Miri (choć o tym wiedział już od niej samej), o Mirandzie, jej uprowadzeniu i telefonie od porywaczy.

Słuchał w milczeniu, a kiedy skończyłem, zatoczył rękami koło w powietrzu i powiedział:

– No i…?

– Co „no i”?

– Zrobiłeś to? Z panią Kellogg? Tylko nie kłam, widzę to po twojej minie.

– I to jest dla ciebie najważniejsze? Ze wypieprzyłem tę kobietę? Morderstwo, uprowadzenie, nic nie ma znaczenia, ważne jest tylko to, gdzie wsadziłem fiuta?

– Nie, ale to, gdzie go wsadzasz, zdaje się kierować twoim postępowaniem w życiu i komplikuje sprawy wielu ludzi, których kocham. Stąd moje zainteresowanie.

– Ach, a mnie się zdawało, że pieprzenie to jedyna rzecz, którą interesuje się Kościół. Nie wypowiadasz się teraz ex cathedra!

– Tak, trwasz w przekonaniu, że żądza to twój problem. A tymczasem wcale tak nie jest, mówiąc ex cathedra, i za kilkanaście lat ta kwestia rozwiąże się sama. W końcu to żałosny, mały grzeszek. Nie, twoim problemem jest i zawsze było lenistwo. Odmowa koniecznej pracy nad swoim życiem duchowym. Zawsze brałeś na siebie odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia, jakie się przydarzyły naszej rodzinie, prawdopodobnie z drugą wojną światową włącznie…

– Ty siedziałeś.

– Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Bóg nie siedział, lecz nie poprosiłeś go o jakąkolwiek pomoc w tym względzie. Nie, brałeś to wszystko na swoje barki i ponosiłeś porażkę. I nigdy sobie nie wybaczyłeś, a zatem uważasz, że ciebie wybaczenie nie obejmuje, a to uprawnia cię do ranienia tych wszystkich, którzy cię kochają, no bo w końcu biedny Jake Mishkin tak dalece się nie liczy, jest tak wyzbyty wszelkiej nadziei na raj, że każdy, kto go kocha, musi być ofiarą urojeń, a zatem niewart jest tego, by wziąć go pod uwagę. I czego szczerzysz zęby, gnojku? Bo zmuszasz mnie do powtarzania tego samego, co mówię zawsze, kiedy tu przychodzisz, i teraz też możesz to zignorować, choć wiesz, że to prawda. Lenistwo. Grzech przeciw nadziei. Sam wiesz, że cię to kiedyś zabije.

– Podobnie jak Mutti?. Naprawdę tak sądzisz?

Z warsztatu na dole, gdzie naprawiali rowery, dobiegł wysoki, zgrzytliwy dźwięk. Paul odczekał, aż ucichnie, i powiedział:

– Owszem, tak sądzę. Wiesz o tym. Jak powiedział pewien człowiek: Bóg, który nas stworzył bez naszej pomocy, nie zbawi nas bez naszej zgody. Albo będziesz błagał o zmiłowanie, wybaczysz sam i dostąpisz wybaczenia, albo umrzesz na wieki.

– Tak, ojcze powiedziałem, wznosząc nabożnie oczy.

Westchnął, znużony tą żałosną odwieczną grą, jaką z nim prowadziłem. Ja też byłem nią zmęczony, ale nie mogłem się powstrzymać, aby nie podrapać diabelskimi szponami miejsca, w którym czułem nieznośny świąd.

– Tak, sprowokowałeś mnie do wygłoszenia kazania, a więc znów wygrałeś – powiedział Paul. Gratulacje. Ale tymczasem co zrobimy z twoim problemem?

– Nie wiem. Właśnie dlatego do ciebie przyszedłem.

– Uważasz, że jest w to zamieszany ten Rosjanin Szwanow?

– Jako wykonawca. Ale nie mogę dociec, kto za nim stoi.

– Jakie to ma znaczenie? Manuskryptu nie ma, a zniknięcie tej kobiety to moim zdaniem sprawa dla policji.

– Mam w to nie mieszać policji. Powiedziała, że ją zabiją.

– A ty uważasz, że odpowiadasz za jej życie, i chcesz ją ratować.

– Obiecałem jej, że będę ją chronił, i nie ochroniłem. Zgadza się, chcę ją ratować.

– Chcesz ciągnąć ten romans. Jesteś zakochany.

– A co to, u diabła, ma do rzeczy?! Jest istotą ludzką, której grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!

Podparł podbródek złożonymi rękami i przeszył mnie nieprzyjemnym spojrzeniem. To właśnie robi zawsze, zamiast kopnąć mnie w dupę. W końcu powiedział:

– No dobrze, oczywiście zrobię, co będę mógł, żeby ci pomóc. Mam pewne kontakty w policji. Wykonam parę telefonów, popytam o tego Szwanowa i zorientuję się, czy to jakaś poważna…

– Nie rób tego! Nie mieszaj w to policji. Masz inne kontakty.

– Owszem, mam. No dobrze, zobaczę, co powie ulica.

– Dziękuję. Najbardziej martwię się o Amalie i dzieci. Jeśli będą chcieli mnie naprawdę przycisnąć…

– Tym też się zajmę – obiecał Paul po chwili zastanowienia.

Po to oczywiście przyszedłem. Mój brat zna mnóstwo młodych twardzieli, miejscowych gangsterów, jak ich nazywają, z którymi łączą go dziwne stosunki. Uważa, że są oni dokładnie tacy jak germańscy lub słowiańscy barbarzyńcy,

nawracani przez misjonarzy w wiekach ciemnych – dumni, gwałtowni, złaknieni Bóg wie czego. W pierwszym okresie swojej działalności misyjnej Paul musiał dosłownie walczyć na ulicy, aby pokazać, że jest twardszy niż oni, co było zresztą prawdą. To, że miał określoną reputację, że, jak wszyscy wiedzieli, atakował nożem współwięźniów, działało na jego korzyść. Fakt, że osobiście zabił więcej ludzi niż oni wszyscy, był jeszcze jednym atutem.

Paul twierdził ponadto, że w porównaniu z partyzantami wietnamskimi ludzie z gangów ulicznych nie są aż tak twardzi. Żaden z nich nie zrezygnował nigdy z posiłku, a kiedy ich zamykali, to w warunkach przypominających luksusowy kurort w porównaniu z przeciętnym więzieniem w prowincji Hmong. Mawiał, że jego tamtejsi kumple zjedliby wszystkich tych Crips, Bloods i Gangster Disciples na śniadanie. A ich żałosna brawura budziła w nim raczej współczucie niż grozę, powszechną w sferach wyższych. (Paul nie boi się niczego, co śmiertelne; nie bał się niczego, mając dziesięć lat). Ale traktował ich poważnie jako wspólnoty plemienne i podobnie jak jezuici w dawnych czasach skupiał się głównie na przywódcach, na najbrutalniejszych z brutalnych; po jakimś czasie zawarł z nimi swoisty konkordat, który gwarantował, że na obszarze otaczającym jego budynki nie będzie handlu prochami i stręczycielstwa i że ludzie uciekający przed zemstą ulicy będą nietykalni w obrębie jego azylu. Kilku szefów wręcz się nawróciło. Inni posłali swoje dzieci i młodsze rodzeństwo do jego szkoły. Była to umowa w stylu wczesnego średniowiecza, absolutnie naturalna dla człowieka, jakim był mój brat.

Teraz widziałem, że Paul, podjąwszy decyzję o udzieleniu mi pomocy, nie może się doczekać, kiedy sobie pójdę. Nie jest zbyt przystępnym facetem ten mój brat, tak jak Jezus w Ewangelii Mateusza, ciągle w ruchu, niecierpliwy w stosunku do apostołów, świadom uciekającego czasu i potrzeby wyznaczenia następców, gdy przyjdzie mu opuścić scenę. Paul po prostu się odwrócił i zaczął rozmawiać z jakimiś chłopcami, zabrałem więc Omara i przepełniony wdzięcznością wyszedłem z kancelarii.

Skierowaliśmy się na zachód, a potem na południe; po pewnym czasie ukazał się naszym oczom kampus Columbii. Znałem całkiem nieźle rozkład zajęć Mickeya

Haasa, wiedziałem więc, że w czwartki dyżuruje w swoim gabinecie przez cały ranek. Zadzwoniłem do niego i rzeczywiście miał dyżur tak, z chęcią zje ze mną lunch, dla odmiany w klubie uniwersyteckim. Zawsze uważałem restaurację na trzecim piętrze jego wydziału w Columbii za jedno z przyjemniejszych miejsc w Nowym Jorku: pięknie zaprojektowana, przestronna sala ze wspaniałą panoramą miasta za wielkimi oknami i idealnie zharmonizowanym bufetem prix fixe, ale Mickey preferuje nasze zwykłe „Sorrentino”. Pewnie dlatego, że lubi się upijać przy okazji naszych spotkań i woli to robić poza zasięgiem wzroku kolegów z uczelni. Być może lubi też, kiedy posyłam po niego swoją limuzynę.

Zanim zdążyliśmy dotrzeć do klubu, odezwała się moja komórka: dzwoniła Miri.

– Miałeś rację powiedziała. Osip rzeczywiście chciałby cię poznać.

– Szybko to załatwiłaś zauważyłem. Pewnie jest ci winien przysługę.

– Osip nie jest nikomu winien żadnych przysług, on je kolekcjonuje. Prawdę mówiąc, Jake, sam zadzwonił i poprosił mnie o zaaranżowanie spotkania. To zły znak.

– Jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze – odparłem, wcale nie będąc tego pewny. – Gdzie i kiedy?

– Znasz „Rasputina”? Na Lafayette?

– Nie żartuj. To tak, jakby spotkać się z Johnem Gottim w „Godfather's Pizza”.

– Co na to poradzę? Osip ma poczucie humoru. Tak czy inaczej powiedział, że będzie tam dzisiaj po dziesiątej wieczorem. Dodałabym jeszcze: „Uważaj na siebie”, gdyby nie było to takie banalne. Ale będziesz uważał, co? Bo w przeciwnym razie uznam, że chcesz spocząć obok Mutti na Green Wood. Poślę ci najpaskudniejszy wieniec, jaki znajdę.

Pamiętam, że zamówiliśmy z Mickeyem pieczeń wołową i butelkę melville cabernet, stosowną dla profesora anglistyki, jak zauważył żartobliwie. Mickey był naprawdę w dobrym humorze, a kiedy go zapytałem, czy jego pozycja materialna uległa poprawie, odpowiedział, że owszem: tu nastąpiła lawina informacji o

funduszach małego ryzyka, powiernictwie inwestycyjnym nieruchomości, transakcjach wymiennych wszystko to wpuszczałem jednym uchem i wypuszczałem drugim. Wyczuwając mój brak zainteresowania, zmienił uprzejmie temat i zapytał, co nowego u mnie. W odpowiedzi wyciągnąłem kopię listu Bracegirdle'a, którą wziąłem rano od pani M., i przesunąłem po obrusie w jego stronę.

– Tylko to – powiedziałem.

– Ach, więc to są te papiery Bulstrode'a? Dobry Boże!

Oczywiście czytał ten tekst równie swobodnie, jakby był on wydrukowany czcionką Times New Roman, i natychmiast przystąpił do lektury, która tak go pochłonęła, że zignorował kelnera pytającego o deser absolutna rzadkość przy okazji naszych spotkań. Przez jakieś dwadzieścia minut przewracał kartki, wykrzykując od czasu do czasu „o cholera!” i temu podobne, a tymczasem ja piłem kawę, rozglądałem się po sali i uwodziłem wzrokiem atrakcyjną brunetkę przy sąsiednim stoliku. W moim wewnętrznym teatrze rozgrywało się swoiste widowisko, jak zwykle po spotkaniu z Paulem: proces doszczętnego oczerniania jego osoby i dzieła. Za kogo się uważał, za wspaniałego niebieskookiego białego boga, który zstępuje, nieproszony, do getta, by nieść zbawienie czarnuchom?! Było to absurdalne, niemal obsceniczne, niemal nazistowskie w swej kolosalnej arogancji. Smutna satysfakcja czerpana z tej gry cieni przygasła dopiero wtedy, gdy Mickey zakrzyknął: „Niesamowite!”, na tyle głośno, by przyciągnąć uwagę brunetki i kilku innych gości.

Postukał swoim krótkim palcem w papiery.

– Masz pojęcie, co to jest?

– Mniej więcej. Miranda to przeczytała i wyjaśniła mi, na czym polega wartość tego manuskryptu, choć oczywiście nie oceniam tego jako naukowiec.

– Miranda Kellogg? Widziała to? – Robił wrażenie nieco zdenerwowanego.

– No tak. Jest prawowitą właścicielką oryginału.

– Ale w tej chwili znajduje się on w twoim posiadaniu.

Zrelacjonowałem mu wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Mickey był zaszokowany.

– To straszne – powiedział. Prawdziwa katastrofa!

– Tak, bardzo się o nią niepokoję.

– Nie, miałem na myśli manuskrypt, ten oryginalny oznajmił z bezwzględnością godną prawnika. – Bez oryginału to jest bezwartościowe – dodał, znów poklepując plik kopii. Chryste, musimy to odzyskać! Czy ty pojmujesz, o jaką stawkę toczy się ta gra?

– Wciąż mnie o to pytają, a ja odpowiadam „nie bardzo”. To armata w jakimś literackim sporze?

Mówiłem chłodnym tonem, ale Mickey to ignorował, bo był to nowy Mickey, już nie zrelaksowany naukowiec dżentelmen, przyglądający się z rozbawieniem i wzgardą, jak jego współbracia wspinają się po śliskiej drabinie kariery akademickiej. Oczy mu płonęły. Nowy Mickey rozwodził się nad niebywałą wartością naukową elaboratu pana B. Słuchałem go jak specjalisty opisującego szczegóły skomplikowanej operacji.

W końcu udało mi się wtrącić:

– Więc to takie istotne, czy Szekspir był katolikiem?

– Istotne jest w ogóle to, kim był. Wyjaśniałem ci to już wcześniej. Nie wiemy prawie nic o życiu wewnętrznym największego pisarza w dziejach ludzkości. Słuchaj… dam ci tylko jeden przykład z tysięcy, które mają związek z tą sprawą. Pewna kobieta napisała książkę… to amatorka, ale z pewnością wykonała solidną robotę… w której stara się dowieść, że prawie cały korpus dzieła Szekspira, zwłaszcza jego dramaty, to misternie zakodowana apologia katolicyzmu i usilna prośba do monarchy o ulżenie niedoli, jaką cierpieli wówczas katolicy. Na poparcie swej teorii autorka przytacza dosłownie setki rozmaitych przykładów zaczerpniętych ze wszystkich sztuk, a także wymienia współczesnych Szekspirowi wpływowych ludzi Kościoła, którzy go chronili, co wyjaśnia, dlaczego nie został on pociągnięty do odpowiedzialności za pisanie tak łatwych do rozszyfrowania sztuk dla publicznej sceny. Jest to kompletny i oryginalny obraz, objaśniający niemal całą twórczość Szekspira. Co ty na to?

Wzruszyłem ramionami.

– No… czy autorka ma rację?

– Nie wiem! Nikt tego nie wie! – Ten niemal krzyk znów przyciągnął spojrzenia klientów restauracji. Teraz zrozumiałem, dlaczego Mickey mógł się wahać, czy umówić się ze mną właśnie tutaj. – O to, kurwa, właśnie chodzi, Jake! Ona może

mieć rację. Niewykluczone też, że ktoś inny, opierając się na równie gruntownej analizie tych samych sztuk, wykaże, że Szekspir był gejem, dobrym protestanckim pedałem. Lub monarchistą. Albo lewakiem. Kobietą. Albo lordem Oksfordu. To podstawowy problem ze wszystkimi studiami nad Szekspirem, które dążą do potwierdzenia jakiejś tezy, a teraz jeszcze to! – Postukał w papiery. Jeśli to autentyk… Podkreślam: jeśli, będzie to największy przełom w studiach szekspirowskich od czasu… nie wiem, od zawsze. Od chwili gdy w osiemnastym wieku ta dziedzina badań narodziła się jako pełnoprawny, odrębny przedmiot nauki.

– I ten list jest tak ważny?

– Nie sam w sobie. To tylko przedsmak, przedsionek raju. Ale, Jake… – tu Mickey zniżył głos i przysunął usta do mojego ucha, co wyglądało tak, jakby parodiował kogoś, kto pragnie zachować tajemnicę. – Jake, jeśli ten gość szpiegował Williama Szekspira, jeśli sporządzał raporty, jeśli opisywał jego życie tak jak swój własny nędzny żywot… Chryste, to będzie naprawdę coś! Nie spekulacja posiłkująca się obrazami z drugiego aktu pieprzonego Króla Leara, ale oparta na faktach rekonstrukcja. Kogo spotykał, co powiedział, jakim językiem posługiwał się na co dzień, w co wierzył, co jadł i pił, czy był birbantem, jak długiego miał fiuta… Jake, nie masz, kurwa, pojęcia…!

– No, domyślam się, ile może być wart rękopis sztuki.

Przewrócił oczami i demonstracyjnie zaczął sobie wachlować twarz.

– Ach, sztuki! O tym nawet nie myślę. Dostanę orgazmu, jeśli dorwiemy choćby te zaszyfrowane listy, o których tu wspomina. Nic dziwnego, że stary Bulstrode tak się z tym krył, biedny sukinsyn. Nie wypada mówić źle o zmarłych, ale mogłem oczekiwać, że po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem, pozwoli mi chociaż spojrzeć na te papiery, kiedy wpadły mu w ręce.

– Musiało go to przyprawiać o obłęd. Swojej siostrzenicy też o tym nie powiedział.

– No tak. Biedna kobieta. Nie domyślasz się, gdzie mogą być te listy?

– Nie, ale teraz chcę wiedzieć, a ty może mi powiesz, dlaczego rosyjski gangster jest nimi aż tak zainteresowany, że popełnia morderstwo. Nie należy chyba do Towarzystwa Filologicznego.

– Czyli organizacji, w której roi się od gangsterów i jeszcze gorszych typów. -

Mickey się uśmiechnął. – Ale rozumiem, o co ci chodzi.

Umilkł i na jego twarzy pojawił się na chwilę dziwny wyraz rozmarzenia, jakby się właśnie zaciągnął głęboko opium. Oczy miał przymknięte, zdawało się, że kontempluje obraz raju znajdującego się poza jego zasięgiem. Powrócił jednak do rzeczywistości i powiedział:

– Chyba że…

Wiedziałem, co ma na myśli.

– Tak, chyba że Bulstrode podczas podróży do Anglii odkrył coś, co potwierdziło istnienie… tego najważniejszego. Rzecz, tak to nazwijmy, istnieje naprawdę i ci faceci lub ktoś, kto ich wynajął – wiedzą o niej i chcą ją zdobyć. Ale okazuje się, że zaszyfrowane listy są częścią tropu, który do niej prowadzi. Wiemy przynajmniej, czy były razem z tym listem?

– Mnie o to pytasz?

– No cóż, owszem. Wiesz o tych papierach więcej niż ktokolwiek inny prócz samego Bulstrode'a i być może Mirandy, ale oni są w tej chwili nieosiągalni. Bez wątpienia ktoś zaoferował Bulstrode'owi manuskrypt. A jeśli były też inne rękopisy i on odmówił ich kupna?

– To niemożliwe! Sprzedałby rodzinę za taki komplet.

– Zgoda, ale zważywszy na to, że nie ma popytu na rodziny, ile musiałby zapłacić, powiedzmy, za sam manuskrypt Bracegirdle'a?

– Nie wiem, może jakieś pięćdziesiąt tysięcy, jeśli sprzedający żądał gotówki na rękę. W przypadku aukcji nie wiadomo, do jakiej ceny by doszło. Może ktoś zaoferowałby dwa, trzy razy tyle…

– I Bulstrode miał taką forsę?

– Nie, do diabła! Został oskubany przez prawników, wiesz, ta afera z podróbką Hamleta. Kiedy tu przyjechał, musiałem mu wypłacić zaliczkę na poczet przyszłych zarobków. Czekaj, czekaj…!

– No właśnie. Jeśli nie miał dużych pieniędzy, to w jaki sposób nabył manuskrypt? Są dwie możliwości. Albo zapłacił znacznie mniej właścicielowi, który nie zdawał sobie sprawy z tego, co posiada, i pewnie dał sobie wmówić, że listy Bracegirdle'a nie są aż tak cenne, a jeśli miał szyfry, to w ogóle nie zaproponował ich

Bulstrode'owi. Albo Bulstrode zobaczył cały komplet, a sprzedający znał jego realną wartość i zażądał dużych pieniędzy. Więc dlaczego Bulstrode nie poszedł do Folgera? Ani na przykład do swojego starego kumpla, czyli do ciebie? Mickey parsknął ironicznym śmiechem.

– Bo wiedział, że też jestem spłukany?

– Powiedzmy, że stało się tak dlatego, że pochodzenie tych papierów było niepewne. Sprzedający sam jest oszustem, ale zna wartość tych listów jako klucza do czegoś znacznie bardziej sensacyjnego. A więc Bulstrode idzie do jakiegoś ważniaka i zawiera z nim układ: pomóż mi kupić pakiet, a odnajdziemy najcenniejszą rzecz na świecie i…

– Nie bądź śmieszny! Jasne, że Andrew mógł zapłacić psie pieniądze naiwnemu właścicielowi, ale prawdopodobnie nie znał żadnego ważniaka. Nie znał w Nowym Jorku prawie nikogo.

Zastanowiłem się nad tym i uznałem, że Mickey ma rację. Miranda mówiła to samo. Pomyślałem chwilę i oznajmiłem:

– A więc musi być tertium quid.

– Mówisz o kimś, kto znał wartość tego, co zdobył Bulstrode, i jednocześnie znał gangsterów? I chciał za to wielkich pieniędzy? Czy w ogóle istnieją tacy ludzie?

– Owszem – odparłem. – Ja jestem kimś takim. Znam wybitnego profesora literatury angielskiej, to znaczy ciebie, i znam też paru twardzieli. To prawdopodobnie wcale nie takie rzadkie, jak byśmy chcieli wierzyć. Typki z giełdy najwyraźniej nigdy nie mają problemów ze znalezieniem oprycha, który na zlecenie sprzątnie im żonę. W każdym razie Bulstrode mógł się udać do kogoś takiego i wyjawić, że Rzecz jest w zasięgu ręki. I ta osoba, z rozmaitych powodów, mogła zawiadomić o tym gangsterów. Bulstrode jedzie do Anglii i wraca. Wie, że jest śledzony, a więc oddaje mi pakiet na przechowanie. Gangsterzy dopadają go i torturują, aż podaje im moje nazwisko, i dlatego mafia bierze mnie na oko, dlatego uprowadzają Mirandę i dlatego chcą położyć łapę na zaszyfrowanych listach.

– Których nie ma ani ona, ani ty, bo nie miał ich Bulstrode. Czy wiemy na pewno, że w ogóle istniały?

– Pan Tertium wie to na pewno. Powiedz mi, czy Bulstrode wymienił kiedykolwiek nazwisko osoby, która sprzedała mu manuskrypt?

– Nigdy. Chryste! Dlaczego nie przyszedł z tym do mnie? Byłoby rzeczą najłatwiejszą w świecie zaaranżować zakup za rozsądne pieniądze.

W tym momencie powtórzyłem mu, co mówiła Miranda o wstydzie Bulstrode'a po aferze z podróbką Hamleta i o rozmiarach jego paranoi.

Mickey potrząsnął głową.

– Co za nieszczęsny osioł! Gdyby przyszedł do mnie, teraz by żył. Ale, wiesz, nie będzie wcale tak trudno poznać nazwisko tego, który mu sprzedał rękopis. Andrew prowadził notatnik, gdzie zapisywał spotkania. Mógł też wystawić facetowi czek. Problem w tym, że notatnik i książeczkę czekową wciąż ma policja.

– Owszem. Ale może da się to jakoś załatwić.

Przyszło mi do głowy, że przecież zarządzam mieniem Bulstrode'a, jestem też prawnikiem jego spadkobierczyni. Zobaczę, czy policja pozwoli mi obejrzeć te materiały.

I tak dalej, i tak dalej. Jestem absolutnie pewien, że tak właśnie wpadliśmy na pomysł, by sprawdzić, kto sprzedał te papiery. Kiedy rozstałem się z Mickeyem, zadzwoniła moja komórka: telefonował detektyw Murray w związku z pozostawioną przeze mnie dzień wcześniej wiadomością. Słyszał oczywiście o włamaniu, kradzieży i uprowadzeniu i chciał ze mną porozmawiać. Spreparowałem dla niego historyjkę. Nie było uprowadzenia, powiedziałem. Pani Kellogg dzwoniła do mnie i zapewniła, że nic się jej nie stało, że wyszła z mieszkania przed napadem i ma papiery przy sobie. W sensie formalnym stanowiły jej własność i nie było powodów do niepokoju tylko dlatego, że dorosła kobieta postanowiła sobie gdzieś pojechać. Murray odpowiedział, że to właściwe podejście, bo najwyraźniej nie ma żadnego związku między zamieszaniem wokół moich starych papierzysk a śmiercią profesora Bulstrode'a, w której to sprawie właśnie zakończono dochodzenie. Profesor został zamordowany przez dziewiętnastoletniego homoseksualistę, męską prostytutkę nazwiskiem Chico Garza, którego aresztowano i który przyznał się do wszystkiego. Okazało się, że było dokładnie tak, jak przypuszczali seksualna gra,

która wymknęła się spod kontroli. Chłopaka złapano, gdy próbował posłużyć się kartą kredytową Bulstrode'a. A więc miał pan rację, przyznałem z udawaną ulgą w głosie. Atak na ulicy, włamanie, czynna napaść i zniknięcie kobiety to wszystko zwykłe zbiegi okoliczności. Przeprosiłem go za swoje wątpliwości, on zaś łaskawie odpowiedział, że obywatele, którzy naoglądali się thrillerów, próbują na ogół komplikować sprawy, gdy tymczasem prawdziwe przestępstwa są głupie i proste, tak jak w tym przypadku. Podobne rzeczy są na porządku dziennym.

Zgodziłem się z nim i wyraziłem przypuszczenie, że skoro dochodzenie zostało zakończone, nie będzie żadnych przeszkód, żebym ja, prawnik zaangażowany w sprawę, zajrzał do dokumentów dotyczących mienia i spadku. Nie ma najmniejszych przeszkód, powiedział.

Drugi zaszyfrowany list

Panie mój, zapewniam Cię, żem został ostro skarcony Twoim zaszyfrowanym listem z 16 januara i będę próbował zadowolić Cię bardziej, pisząc krócej: jako że dopiero zaczynam tę szpiegowską robotę, nie wiedziałem, co zamieścić, a co jest niewarte uwagi Waszej Wysokości. Nasz plan wygląda tak: w dniu imienin księżniczki Elżbiety, jak Pan przepowiedział, odbyła się zaplanowana celebracja i festyn w White Hall. Nakazano nam wystawić „ Wiele hałasu o nic” i trochę masek pana Jonsona. Od czasu, jak pisałem ostatnio, zostałem przyjęty do kompanii, nie tylko do prowadzenia ksiąg rachunkowych, ale jak wszyscy inni, także jako faktotum: dźwigam i noszę, maluję i buduję, a poza tymi wszystkimi mechanicznymi robotami także służę do zaludniania sceny, jako żołnierz, sługa etc, w błyskotkach i przebraniach, hełmach i z blaszanymi mieczami, co groźne, jak mniemam, dla mojej duszy, ale Bóg to zrozumie i mi wybaczy, bo nie przemawiam ze sceny. W tych tygodniach przebywam wiele z W.S., bo faworyzuje mnie i trzyma w swoim domu przy Blackfriars. W dniu, o którym wcześniej wspomniałem, mam być wśród straży i takoż służby Don Pedra; ale bardzo blisko godziny przedstawienia pan Ussher spadł ze sceny niefortunnie i nie może ustać na nogach, więc muszę zagrać i pazia, a to jest rola mówiona, chociaż tylko dwie linijki, i klnę się, wolałbym stawić czoło pełnej flaszy wina i stoczyć z nią bitwę, niż przemówić przed publiką i jeszcze królewską, alem się wywiązał dobrze, chociażem cały czas dygotał.

Król zasnął w akcie trzecim, co, jak mi powiedziano, czyni zawżdy, ale Królowa i Księżniczka biły brawo z wielkim zapałem i potem wszystkich nas uraczono ciastkami i winem małmazyją w bocznej izbie. I oto wszedł szlachetny pan, sir Robert Veney, ubrany bardzo wytwornie, i jest on jednym z ludzi mego pana. Odbył rozmowę z W.S. i panem Burbage’em, i potem W.S. przyzwał mnie

zmieszany i przyszedłem, jak mi kazano, i ten Veney zaprowadził mnie w kąt izby i zapytał, czy wiem, co tu się kroi. Tak, sir, odparłem, bo pan powiedział mi to w swoim szyfrowanym liście, a on wyświadczył mi łaskę (ale tylko pozorną), wręczył zapieczętowany list i rzekł: Chłopcze, widzę na twojej twarzy strach, jakbyś obaczył ducha. I odszedł, a ja wetknąłem list za pazuchę i nie potrzebowałem już aktorskich zdolności, aby udatnie odgrywać drżączkę i pokazywać przestrach na twarzy.

Potem wszyscy chcieli wiedzieć, co powiedział mi lord Veney, ale ja nie zdradziłem, mówiąc, że to prywatna sprawa, i wszyscy zaczęli ze mnie drwić, jaką prywatną sprawę mógł mieć lord z takim jak ja oprócz wstydliwej przypadłości, i używali sobie na mnie, chwytając się za przyrodzenia, podskakując i nazywając mnie kochasiem lorda Veneryka, co było aluzją do lorda Veneya. Ale widziałem, że W.S. nie przyłączył się do reszty, a jeśli tak, to tylko trochę, i patrzył na mnie z powagą.

Nazajutrz w Blackfriars przyszedł do kantorka, gdzie ślęczałem sam nad swoimi księgami rachunkowymi, i usiadł. I mówi: Dick, jesteś człek odważny, ale nie myślę tak dobrze o wzbudzaniu żądzy sir Roberta Veneya, a poza tym zostałeś stworzony, aby chędożyć dziewki. Słuchaj, zali nie jestem twoim dobrym kuzynem? Powiedz mi więc, co zaszło pomiędzy tobą i tym dżentelmenem, a jeśli honor ci nie pozwala mówić o tym szczerze, to czy nie mógłbyś nakreślić całej sprawy lekko, tak bym mógł się zorientować ogólnie i upewnić, że sprawa nie dotyczy mnie ani tej kompanii. A dlaczego myślisz, że może dotyczyć ciebie, pytam ja, na co on dotyka królewskiego znaku na swoim płaszczu i powiada: Nie brakuje ci bystrości. My jesteśmy ludzie Króla i ten Veney jest serdecznym przyjacielem lorda Rochestera, lord zasię, jak wszyscy wiedzą, rządzi Królem. Jeśli lord chce rozmawiać z naszą kompanią, niechże przyśle po mnie, po pana Burbage’a lub pana Hemingesa, lub któregokolwiek z członków trupy. Muszę więc spytać, czemu wzywa chłopca, który przystał do nas dopiero niedawno, opowiadając, że jest moim kuzynem, chłopca, który siadając do stołu, czyni znak krzyża. A więc, mój kuzynie, nie oszukuj mnie. I spojrzał na mnie bardzo uważnie

i surowo, jak nigdy wcześniej nie patrzył na nikogo, i pomyślałem sobie: on widzi wszystko, przejrzał mnie. Alem się zebrał na odwagę, myśląc też: oho, połknął przynętę.

Tum upadł na kolana, płacząc: Ach, mój kuzynie, powściągnij swój gniew, chociaż ze mnie zdrajca. Zostałem wezwany, by cię szpiegować dla lorda Rochestera. Pobladł. Jakże to możliwe, powiada, nie zrobiłem nic przeciwko temu szlachetnemu panu i wydaje mi się, że wciąż jest mi przychylny. Na to ja: Och, panie, to wszystko wiąże się z poważnymi sprawami wiary i z polityką, i planami wielkich, a ja jestem tylko nieborakiem marynarzem z rozbitego okrętu i jakże mam się wtrącać w te sprawy; i dalej płaczę prawdziwymi łzami. A on pyta: Czyś moim prawdziwym kuzynem, czy to tylko zmyślenie? A ja odpowiedziałem: Nie, to wszystko prawda i przysięgam na grób mojej matki, że lord wybrał mnie do tej misji, a więc tym bardziej możesz mi, panie, wierzyć.

Potem podniósł mnie i posadził na krześle, mówiąc: A teraz bądź prawdziwym mężczyzną, mój chłopcze, i powiedz mi wszystko. A więc powiedziałem mu wszystko, cośmy uzgodnili między nami i co było w Twoim ostatnim szyfrowanym liście, tj. Król chce katolickiej małżonki dla księcia Henryka, co ma przynieść pokój, a co purytanie w Parlamencie z głęboką wzgardą odrzucają; lord popiera to i odpowiada za to, dlatego wszyscy purytanie go nienawidzą; utyskują, że zmarła Królowa nie traktowała nas w ten sposób (chociaż ja myślę, że nie mają racyi, tyle że pamięć z czasem słabnie), i szemrzą, że ten Król jest nikim innym, jak tylko bękartem papistowskiej dziwki. Król jest coraz bardziej znużony tymi porównaniami i pogardą dla jego matki Królowej i chciałby uchodzić za wspanialszego monarchę od Elżbiety. No i lord wykoncypował plan: a gdyby tak powstała sztuka o królowej Maryi Szkockiej, taka, która pokazywałaby ją w lepszym świetle, a starą Bess jako tyrańską wiedźmę, niewolniczo uległą obłudnym purytanom, która to sztuka, szeroko upowszechniona, utemperowałaby niechęć ludu wobec królowej Szkocji. Bo takie rzeczy robiono już kiedyś: czyż nie

zrobiono z Henry'ego Bolingbroke'a, uzurpatora, człeka szlachetnego, a z Dicka Crookbacka okrutnika i łotra? I czy taka sztuka nie sprawi przykrości purytanom i nie podburzy ludzi przeciw nim? I kto w Anglii pisze najlepiej takie sztuki?

Tu chwycił, o co mi chodzi, i zawołał: On chce, żebym to ja napisał tę sztukę? Tak, kuzynie, odpowiedziałem. Jego Lordowska Mość daje ci takie polecenie. Ale W.S. zakrzyknął, że to rzecz niesłychana, taka sztuka od niego. Wiesz, że Król rozwiązał trupę Blackfriars i doprowadził teatr do ruiny za napomknienia nieprzychylne dla Szkocji w ich „Edwardzie II”, to co dopiero zrobi za sztukę znieważającą wielką Elżbietę i cały Kościół protestancki? Rozprawi się krwawo! Nie wierzę ci, chłopcze, to musi być uknute przez moich wrogów.

Tum się nieco zmieszał, Panie, bom zobaczył, że jest blisko odkrycia naszych zamiarów, ale mówię: Nie, sir, to nakazał sam lord, bo spójrz, dlatego właśnie lord Veney zwrócił się do mnie, a nie do ciebie ani innego członka trupy. Jesteśmy wszyscy obserwowani przez szpiegów i nie można zdradzić, że polecenie przyszło od lorda. Sztuka musi być pisana w tajemnicy, tylko ja mam o niej wiedzieć i ty, i ma być pokazana lordowi, a on rozmiękczy Króla, żeby zezwolił ją wystawić. Bo Jego Królewska Mość jest bojaźliwy, zmiażdżyłby purytanów, ale się nie odważy, a przynajmniej nie teraz. Bo ta sztuka jest ledwie częścią większego zamiaru, który potrzebuje czasu, żeby się spełnić: hiszpańskiego ożenku, święcenia nowych biskupów, nowych praw przeciwko purytańskim konwentyklom i ulg dla papistów. Mówiąc to, przypatrywałem mu się uważnie, ale jego twarz nic nie zdradzała. Tylko zapytał: Dlaczego by Król miał teraz faworyzować papistów, którzy prawie go zabili w roku piątym? A ja odpowiedziałem: A dlaczego miałby oddać im swego syna, tym, którzy opłacili Guya Fawkesa? To polityka, kuzynie, i tacy jak my jej nie pojmą, ale musimy robić to, co nam nakażą możni. Jedno jest wszak pewne: Król musi mieć swoich biskupów, żeby rządzić Kościołem, i w tym względzie bliższy jest papistom niż purytanom. A on na to: Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Na co ja wyciągam z zanadrza sfałszowany list z pieczęcią lorda Rochestera: Uwierz więc w to, mówię i

podaję mu. A on go czyta, po czym rzecze: Lord chciałby mieć sztukę do Bożego Narodzenia. Pytam więc: Zdążysz napisać do tego czasu? No tak, mówi, mam pewna drobną rzecz do skończenia, sztukę o Nowym Świecie i katastrofie morskiej, czarodziejskich wyspach i takoż o twoim bosmanie, w dwa tygodnie ją skończę. Potem mogę zacząć z tym i jeśli Bóg pozwoli, i tu czyni znak krzyża, a ja razem z nim, myśląc: i tu cię mamy, mój panie.

Potem jego twarz pożłobiona zmarszczkami zatroskania rozjaśniła się nagle i powiedział z uśmiechem: Obiecałeś mi, że pokażesz, jak rachować w nowy sposób, i tu szuka właściwego słowa, więc podpowiadam mu: Mówisz, panie, o algorytmie, a on zapisuje to w swoim kajeciku i pyta, w jakim języku jest to słowo, ja zaś na to, że według mojego mistrza z arabskiego, i on powtarza to kilka razy. Więc przystępujemy do studiowania matematyki i ja jednocześnie myślę sobie: Panie, musimy się pospieszyć i dobrze wytężyć umysł, żeby dopaść tego człowieka. Bo nigdy nie widziałem kogoś tak zamkniętego w sobie i tak obwarowanego przeciw dociekaniom innego człowieka. Pan Burbage gra swą role na scenie, ale gdy kończy, jest znów zwykłym Dickiem: ale ten tu Shaxpure

gra zawsze i bez przerwy, i myślę, że nikt nie przejrzy tego gracza.

Z wszelkimi honorami i niech Bóg pognębi nieprzyjacioły Twoje i wrogów prawdziwej wiary, z Londynu, tego piątku, 26 januara 1610

Richard Bracegirdle

Загрузка...