ROZDZIAŁ SZESNASTY

Hellishomar skoncentrował się na obszarze, gdzie skóra była najcieńsza, a tkanka pod spodem miękka. Wdarł się w ciało wszystkimi czterema ostrzami, aż krwawy krater był dość głęboki, aby pomieścić jego i sprzęt. Potem złączył i zeszył brzegi rany za sobą, włączył światło i wycieraczki na osłonach oczu, sprawdził poziom płynu łatwopalnego w zbiorniku i zaczął ryć tunel.

Rodzic był stary. Dość stary, aby być Rodzicem Rodziców Hellishomara, i szarawa zgnilizna mocno wżarła się już w jego ciało. Była to zwykła sprawa z Rodzicami, którzy często ukrywali wczesne objawy, aby uniknąć długich dni bolesnych operacji. W końcu jednak rosnący nowotwór uniemożliwiał im poruszanie się i któryś z krążących młodych przekazywał informację o nich Gildii Rębaczy.

Hellishomar był dość stary, jak na młodego, i duży, jak na Rębacza, jednak jego wiedza i doświadczenie znaczyły więcej niż rozmiary rany operacyjnej, od cięcia które wykonał. Poza tym głębsze warstwy tkanek były dość miękkie, aby mógł się przecisnąć, robiąc tylko jedno cięcie, bez rycia krwawego tunelu w idealnie zdrowym ciele.

Przemieszczając się, omijał większe naczynia krwionośne i opalał końcówki tych, które musiał przeciąć. Naczynia włoskowate zostawiał bez interwencji; miały się zamknąć w naturalny sposób. Torował sobie drogę sprawnie, nie tracąc czasu. Podczas głębokiego wejścia można było zabrać ze sobą tylko małe zbiorniki powietrza, inaczej rana musiałaby być znacznie większa, zniszczenia rozleglejsze, a praca postępowałaby wolniej.

Nagle dojrzał pierwsze świadectwo rozwoju raka. Dokładnie tam, gdzie przewidział.

W poprzek kolejnego, pogłębianego właśnie cięcia biegła cienka żółta niby-żyła o grubych ściankach i śliskiej powierzchni, która osuwała się po ostrzu. Pulsowała lekko, pobierając płyny odżywcze od szarej masy rakowej rosnącej na grzbiecie Rodzica do sercokorzeni czy korzeni w głębi ciała. Hellishomar zmienił kierunek cięć i podążył za nią niżej.

Chwilę później trafił na kolejną niby-żyłę, potem na następne. Wszystkie zbiegały się gdzieś w jednym punkcie poniżej. Hellishomar przedzierał się wytrwale, aż ujrzał sercokorzeń — żółtawą, pokrytą żyłkami kulę rozmiarów jego głowy, która jakby pulsowała własnym, niezdrowym blaskiem. Szybko wyciął tkanki wokół niej, przerywając przy tym co najmniej dwadzieścia korzonków i dwie grubsze niby-żyły wiodące do innych guzów. Potem stanął w taki sposób, aby ciepło i para unosiły się raczej ku tunelowi, a nie na niego, i włączył miotacz płomieni.

Palił kulę, aż zmieniła się w popiół, który zebrał w mały kopiec i znowu poddał działaniu płomieni. Gdy skończył, ruszył tropem niby-żyły łącznej, którą też palił za sobą, aż do kolejnego sercokorzenia i jego też usunął. Gdy zewnętrzni Rębacze zakończą pracę, pozbawione z obu stron połączenia niby-żyły i korzenie uschną i dadzą się wyciągnąć z ciała przy minimalnej dolegliwości zabiegu.

Mimo wycieraczek, które pracowały na pełnej szybkości, nie widział zbyt dobrze. Jego ruchy stały się wolniejsze, a cięcia mniej precyzyjne. Rozpoznał pierwsze objawy przegrzania i niedotlenienia, więc skręcił zaraz, aby wyciąć sobie drogę do najbliższej tchawicy.

Natrafiając na mocniejszą tkankę, zorientował się, że dotarł do zewnętrznej błony przewodu oddechowego. Ostrożnie wykonał cięcie, akurat dość duże na jego głowę i górę tułowia, wcisnął się w nią i odsłonił skrzela.

Nieogrzana jeszcze przez ciepło ciała Rodzica woda omyła jego rozpalone ciało. Po zatęchłym powietrzu z butli była to spora ulga. Zaraz zaczął lepiej widzieć, w głowie mu się rozjaśniło. Miła chwila była jednak krótka, bo strumień wody nagle osłabł. Rodzic przechodził na oddychanie powietrzem. Młody szybko wysunął się z rany i naciął lekko ściany przewodu wszystkimi mackami, aby móc utrzymać się w nim mimo huraganu oddechu.

System nerwowy Rodzica informował go o wszystkim, co działo się w głębi olbrzymiego ciała, powietrze zaś zawsze bardziej sprzyjało gojeniu się ran niż woda. Hellishomar wprawnie nałożył szwy na brzegi rany. Pracując, żałował, że nie ma możliwości, aby Rodzic chociaż raz dotknął jego umysłu i podziękował za interwencję, która miała mu wydłużyć życie, albo przynajmniej skrytykował za egoizm objawiający się oczekiwaniem wdzięczności, a w ostateczności aby po prostu zauważył jego istnienie.

Rodzice wiedzieli wszystko, ale dzielili się tą wiedzą tylko z innymi Rodzicami.

Wicher wdechu ustał i na chwilę zrobiło się cicho. Rodzic przygotowywał się do wydechu. Hellishomar raz jeszcze sprawdził szwy i puścił się ściany. Upadł na miękkie podłoże, gdzie zwinął się ciasno w kulę i czekał.

Nagły poryw wiatru uniósł go i potoczył na zewnątrz…


— Tam Hellishomar odpoczął nieco, uzupełnił zapasy wszystkiego i wrócił do roboty, bo Rodzic był stary i wielki — powiedział Lioren.

Przerwał, dając O’Marze szansę na zabranie głosu. Gdy wcześniej zameldował, że chce od razu zdać raport z ostatniej rozmowy z Groalterrim, naczelny psycholog nie krył zdumienia ani sarkazmu, potem jednak wysłuchał wszystkiego, nie przerywając i bez najmniejszego poruszenia.

— Proszę dalej — powiedział.

— Pacjent powiedział mi, że historia jego rasy składa się wyłącznie ze wspomnień przekazywanych przez tysiące lat, z pokolenia na pokolenie. Zapewnił mnie, że jest to materiał w pełni wiarygodny, chociaż nie ma możliwości potwierdzenia czegokolwiek badaniami archeologicznymi. Tym samym nie wiadomo nic o ich dziejach z okresu poprzedzającego narodziny inteligencji i tutaj skazany jestem raczej na dedukcję niż cokolwiek innego…

— Słucham zatem.

Na pełnym bagien i oceanów świecie Groalterrich nie sporządzano żadnych zapisków historycznych, ponieważ pamięć jego długowiecznych mieszkańców była trwalsza niż jakikolwiek materiał, który mógłby posłużyć jako odpowiednik papirusu czy skór zwierzęcych. Każda kronika zgniłaby jeszcze za życia jej autora. Była to wielka planeta krążąca wokół małego, gorącego słońca. Pełny okres obiegu trwał dwa i pół standardowego roku, przeciętny Groalterri zaś, o ile nie zachorował ani nie spotkał go żaden wypadek, mógł przeżyć pięćset takich okresów.

Dopiero w niedawnych czasach, niedawnych w miejscowej skali, tubylcy zaczęli sporządzać notatki, niemniej była to domena Młodych, nie Rodziców. Utrwalali w ten sposób głównie wiedzę i wyniki obserwacji poczynionych w założonych wielkim staraniem polarnych bazach. Wielu straciło życie w tych regionach o niskich temperaturach i podwyższonej grawitacji. Szybka rotacja planety sprawiała, że do zamieszkania nadawał się tylko wąski pas wokół równika, gdzie pływy powodowane przez jednego dużego naturalnego satelitę nieustannie poruszały wodą oceanów i rozlewisk. Pływy były tak znaczne, że dawno już rozmyły wszystkie lądy w tym rejonie.

W bardzo odległej przyszłości księżyc miał zbliżyć się do planety na tyle, aby spaść na nią, powodując zniszczenie obu globów.

Młodzi rozwijali technikę, na ile tylko nieprzychylne środowisko im pozwalało. Cały czas starali się też powściągnąć swoją zwierzęcą naturę, aby szybciej dorosnąć do poziomu Rodziców, którzy spędzali swe długie żywoty, rozmyślając, podczas gdy Młodzi dbali o świat wokół i samych Rodziców.

— Na tamtej planecie rozwinęły się dwie odrębne kultury — powiedział Lioren. — Młodych, do których należy nasz olbrzymi pacjent, oraz Rodziców, o których nawet własne dzieci niewiele wiedzą.

Przed ukończeniem pierwszego roku życia Młodzi musieli opuścić Rodzica i przejść pod opiekę i wychowanie trochę starszych dzieci. To pozorne okrucieństwo było konieczne dla zdrowia psychicznego i trwania Rodziców, którzy ze swoich wyżyn uznawali dzieci za niewiele różniące się od dzikich zwierząt i nie mogli znieść ich niedorosłych zachowań.

Mimo to na swój sposób je kochali i obserwowali, tyle że z daleka.

Niemniej gdyby porównać Młodych z przeciętnymi przedstawicielami ras Federacji, różnice nie były wcale takie wielkie. Na pewno nie można było nazwać ich dzikimi czy głupimi. Przez kilkaset standardowych lat niedorosłego życia z powodzeniem uprawiali nauki służące rozwojowi techniki. Nie mieli w tym czasie żadnego kontaktu z Rodzicami, jeśli nie liczyć chirurgii inwazyjnej nastawionej na przedłużanie życia Rodziców.

— Tego zachowania nie rozumiem — stwierdził Lioren. — Najwyraźniej Młodzi darzą Rodziców wielką estymą i dlatego starają się im pomóc, jak tylko mogą, chociaż Rodzice nie odpowiadają w żaden sposób, tylko biernie poddają się operacjom. Młodzi mają swój język, tak mówiony, jak i pisany, Rodzice zaś podobno dysponują różnymi niesprecyzowanymi zdolnościami umysłu, w tym i szerokopasmową telepatią. Korzystają z niej, aby wymieniać myśli między sobą i dla kontrolowania i zachowania przy życiu wszystkich stworzeń mieszkających w oceanach. Z jakiegoś powodu nie próbują komunikować się z Młodymi ani też z funkcjonariuszami Korpusu przebywającymi w orbitującej nad ich planetą stacji. To bezprecedensowe zachowanie — zakończył bezradnie Lioren. — Zupełnie go nie pojmuję.

O’Mara pokazał zęby.

— Obecnie nie pojmujesz. Ale tak czy owak, twój raport jest nader interesujący. I wartościowy dla specjalistów od kontaktów. Wreszcie będą wiedzieć cokolwiek o Groalterrieh. Korpus ma powody być wdzięczny swojemu dawnemu kapitanowi. Ja jednak nie jestem zadowolony, ponieważ widzę raport niekompletny. Wciąż próbujesz ukryć przede mną wiele ważnych rzeczy.

Najwyraźniej naczelny psycholog lepiej potrafił czytać w twarzy Tarlanina, niż Lioren rozumiał ludzi. Teraz on milczał jak zaklęty.

— Przypomnę, jeśli można — powiedział O’Mara nieco głośniej. — Hellishomar jest pacjentem tego Szpitala, co znaczy, że Seldal i ja jesteśmy odpowiedzialni za rozwiązanie jego problemów. Bez wątpienia Seldal uważa, że ważną rolę odgrywają tu problemy psychologiczne. Obserwując wyniki twoich rozmów z Mannenem i wiedząc, że nie może poprosić mnie oficjalnie, bo oficjalnie zajmujemy się tylko stanem ducha personelu, zwrócił się bezpośrednio do ciebie. Nie jesteśmy wprawdzie szpitalem psychiatrycznym, ale Hellishomar to szczególny przypadek. To pierwszy Groalterii, z którym mamy jakikolwiek bliższy kontakt. A dokładniej ty masz. Chcę pomóc ci, jak tylko mogę, i mam znacznie większe doświadczenie w psychologii obcych. Przypadek ten interesuje mnie tylko zawodowo. Wszystko, co przekażesz, zostanie wykorzystane jedynie w celach terapeutycznych i nie będzie przekazywane nikomu więcej. Czy rozumiesz moje stanowisko?

— Tak — odparł Lioren.

— Dobrze — mruknął O’Mara, widząc, że Lioren nie zamierza już nic dodać. — Jeśli jesteś zbyt głupi albo niesubordynowany, aby wypełnić polecenie przełożonego, może starczy ci rozumu, żeby przyjąć pewne sugestie. Spytaj pacjenta, jak to się stało, że został ranny. O ile jeszcze tego nie zrobiłeś, tylko ukrywasz przede mną odpowiedź. Spytaj go też, kto właściwie przerwał milczenie, prosząc o pomoc w jego przypadku. Specjaliści od kontaktów ciągle są zdumieni okolicznościami tego wezwania i samą prośbą.

— Próbowałem pytać — wyznał Lioren. — Pacjenta to wzburzyło i powiedział tylko tyle, że nie on wzywał pomoc.

— Co powiedział? Jak to dokładnie brzmiało?

Lioren milczał.

Naczelny psycholog prychnął i wyprostował się w fotelu.

— Sprawa Seldala, którą ci zleciłem, sama w sobie nie była ważna. Chodziło o narzucone ci ograniczenia. Wiedziałem, że będziesz musiał kontaktować się z pacjentami Seldala, aby zebrać informacje, i że jednym z nich będzie Mannen. Miałem nadzieję, że wasze spotkanie, spotkanie kogoś cierpiącego na stres okresu przedterminalnego i odmawiającego kontaktów z dawnymi przyjaciółmi i kolegami oraz Tarlanina mającego problemy o wiele większe niż Mannen, doprowadzi do otwarcia się tego pierwszego na tyle, że sam będę mógł mu pomóc. Bez mojej pomocy osiągnąłeś więcej, niż oczekiwałem, i za to jestem szczerze wdzięczny. Na tyle wdzięczny, że pominę kwestię twojej niesubordynacji. To jednak zupełnie inna sprawa, Seldal sam wpadł na pomysł, aby skierować cię do Groalterriego. Ja dowiedziałem się o tym dopiero po fakcie. Nie mam pojęcia, co zaszło między wami, a chcę wiedzieć wszystko. Jak dokładnie przebiegł pierwszy kontakt z istotami, które chociaż wysoce inteligentne, były dotąd zupełnie niekomunikatywne. Ty rozmawiałeś z jedną z nich i z jakiegoś powodu osiągnąłeś więcej niż specjaliści Korpusu przez wiele lat. Jestem pod wrażeniem i Korpus też będzie. Jednak na pewno sam rozumiesz, że ukrywanie informacji, które mogą poszerzyć kontakt — jakichkolwiek informacji na ten temat, niezależnie od ich natury — jest zbrodniczą głupotą. To nie pora na zabawy w etykę, do cholery. Sprawa jest zbyt poważna. Zgadzasz się ze mną?

— Z całym szacunkiem… — zaczął Lioren, ale O’Mara uciszył go gestem dłoni.

— To znaczy nie — powiedział ze złością. — Mniejsza zatem o uprzejmości. Dlaczego się nie zgadzasz?

— Ponieważ nie otrzymałem zgody na przekazanie nikomu tych informacji i uważam, że to bardzo ważne, aby nadal stosować się do życzeń pacjenta. Hellishomar jest coraz bardziej skłonny do udzielania ogólnych informacji o swoim świecie. Jeśli nadużyję jego zaufania już teraz, zapewne nie usłyszę niczego więcej. Jeśli zatem pan i Korpus zdobędziecie się na cierpliwość, uzyskamy jeszcze wiele danych. Inaczej nic z tego nie będzie.

O’Mara poczerwieniał na twarzy. Obawiając się wybuchu, Lioren dodał szybko:

— Przepraszam za swoje zachowanie i nieposłuszeństwo, jednak taka postawa została mi narzucona przez pacjenta, nie wynika zaś z braku szacunku. Wiem, że to nie w porządku wobec pana, bo pan też chce mu tylko pomóc. Chociaż na to nie zasłużyłem, chętnie przyjmę od pana każdą poradę czy sugestię.

Nieruchome spojrzenie O’Mary mocno peszyło Liorena. Miał wrażenie, że psycholog zagląda wprost do jego umysłu, co oczywiście byłoby bardzo niezwykłe, gdyż Ziemianie nie należeli do ras telepatycznych. Oblicze przełożonego nieco się rozjaśniło, ale nie było żadnej innej reakcji.

— Wcześniej, gdy wspominałem, że nie pojmuję ich zachowań, wspomniał pan, że to tylko przejściowe. Czy chce pan powiedzieć, że był jakiś precedens?

O’Mara wyglądał już całkiem normalnie i nawet się uśmiechnął.

— Było wiele precedensów, niemal tyle, ile jest ras w Federacji, ale znajdowałeś się za blisko, aby rzecz dojrzeć. Przyjrzyjmy się może rozwojowi osobniczemu w okresie między zapłodnieniem a narodzinami. Z oczywistych powodów będę odnosił się do przebiegu tego procesu u mojej rasy.

Naczelny psycholog złączył leżące na blacie dłonie i przybrał postawę wykładowcy.

— Wzrost zaczyna się w łonie, od etapu, który naśladuje rozwój ewolucyjny, chociaż oczywiście w nieporównywalnie krótszym przedziale czasowym. Płód jest na początku ślepym i pozbawionym kończyn stworzeniem wodnym, które unosi się w pierwotnym oceanie. W końcowej fazie rozwoju jest to mała, bezradna i bezrozumna replika istoty dorosłej, chociaż posiada mózg, który niebawem się rozwinie, dorastając do możliwości Rodzica. Na Ziemi droga od czteronożnego zwierzęcia lądowego do człowieka była bardzo długa i skomplikowana, a w tym czasie powstały istoty podobne do ludzi, ale o mniejszym potencjale.

— Rozumiem — powiedział Lioren. — Tak samo było na Tarli. Ale jakie to ma znaczenie dla sprawy?

— I na Ziemi, i na Tarli powstawały formy pośrednie istot inteligentnych i świadomych swego istnienia. Na Ziemi takim gatunkiem był neandertalczyk, po którym zjawił się bardziej agresywny człowiek z Cro-Magnon. Wyglądali podobnie, ale najważniejsze było to, co nie rzucało się w oczy. Ten drugi, chociaż z początku niewiele różnił się od zwierząt, dysponował czymś, co nazywamy nowym umysłem. Takim mózgiem, który pozwolił mu stworzyć cywilizację i zasiedlić nie tylko jeden świat, ale całą ich grupę. Można się zastanowić, co by się stało, gdyby próbowali podciągnąć do swojego poziomu mniej zdolnych kuzynów. Czy w ogóle mieliby szansę powodzenia? W późniejszych epokach zdarzały się u nas takie próby, zwykle nieudane, gdy tak zwane cywilizowane narody spotykały różne ludy prymitywne.

Lioren z początku nie rozumiał analogii, jednak nagle pojął, dokąd O’Mara go prowadzi.

— Jeśli wrócimy na chwilę do porównania z odtwarzającym koleje ewolucji rozwojem prenatalnym i przyjmiemy, że czas dorastania Groalterrich jest proporcjonalny do czasu ich życia, czy nie okaże się, że oni też przechodzą coś podobnego? Tyle że nie w życiu płodowym, ale po narodzinach. To by znaczyło, że Młody jest do czasu osiągnięcia dorosłości jakby innym gatunkiem. Istotą uważaną przez Rodziców za dziką i relatywnie mniej inteligentną, mniej wrażliwą. Niemniej te dzikusy pozostają kochanymi dziećmi.

O’Mara znowu się uśmiechnął.

— Inteligentni i wrażliwi Rodzice unikają Młodych jak tylko mogą, gdyż nawiązanie telepatycznego kontaktu z równie niedojrzałym umysłem byłoby zapewne przykre dla dorosłego osobnika. Może nie chcą też ryzykować zwichrowania młodych osobowości, zanim te nie dorosną do zaakceptowania nauk Rodziców. Byłoby to zachowanie typowe dla rodziców, którzy kochają swoje dzieci i bardzo się o nie troszczą.

Lioren spojrzał na Ziemianina wszystkimi oczami. Na próżno szukał słów podziwu i szacunku, które pasowałyby do tej okazji.

— To nie przypuszczenie — powiedział w końcu. — Wierzę, że opisał pan prawdziwy stan rzeczy. Ta informacja bardzo pomoże mi zrozumieć emocjonalne problemy Hellishomara. Jestem głęboko wdzięczny.

— Jest pewien sposób, w jaki mógłbyś mi się odwdzięczyć — zauważył O’Mara.

Lioren nie odpowiedział.

Psycholog pokręcił głową i spojrzał na drzwi.

— Zanim wyjdziesz, chcę przekazać ci jeszcze jedno. I podsunąć pytanie do zadania pacjentowi: kto wezwał pomoc medyczną i dlaczego? Nie skorzystano ze zwykłych kanałów łączności, wedle naszej wiedzy zaś telepatia nie działa na odległość większą niż kilkaset jardów. Ponadto gdy telepata próbuje nawiązać kontakt z istotą, która telepatii nie używa, zwykle wiąże się to z różnymi przykrymi doznaniami. Niemniej fakty są takie, jakie są. Kapitan Stillson, dowódca krążącego na orbicie statku kontaktowego, zameldował o dziwnym odczuciu. Tylko on jeden spośród całej załogi. Nabrał silnego przekonania, że na powierzchni planety zdarzyło się coś złego. Aż do tamtej chwili nikt nawet nie rozważał możliwości lądowania bez pozwolenia tubylców, Stillson jednak sprowadził statek dokładnie w miejscu, gdzie Hellishomar czekał na pomoc. Bezwłocznie zorganizował jego transport do Szpitala, czuł bowiem, że tak właśnie powinien postąpić. Twierdzi przy tym, że nie odczuwał w tym czasie żadnej płynącej z zewnątrz presji i sam podejmował wszystkie decyzje.

Lioren przyswajał sobie jeszcze nowe informacje i zastanawiał się, które z nich przekazać pacjentowi, gdy O’Mara znowu się odezwał.

— W związku z tym zastanawiam się, jakie są granice możliwości dorosłych Groalterrich — powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie. — Czy nie jest tak, że skoro nie komunikują się ze swoimi Młodymi, aby im nie zaszkodzić, to i nas traktują podobnie, chociaż my sami uważamy się za bardzo cywilizowanych. Tak, to najpewniej jest powód, dla którego nas ignorują.

Загрузка...