ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Znowu była to prywatna rozmowa, tyle że tym razem nie towarzyszyło jej swędzenie, charakterystyczne dla wymiany myśli z Obrońcą. Odpowiedzi padały, zanim jeszcze udało się do końca sformułować pytania, niepokój znikał, gdy tylko się pojawił. Połączenia nerwowe między umysłem a językiem Liorena okazały się nagle niepotrzebne. Czuł się tak, jakby po latach rycia słów na kamiennych tablicach mógł nagle wypowiadać je płynnie. Tyle że przebiegało to znacznie szybciej.

Hellishomar Rębacz, niegdyś ułomny, głuchy i ślepy Młody, został uleczony. I nie był już Młodym.

Wdzięczność emanowała z niego jasną zorzą, którą tylko Lioren był w stanie dostrzec. Wraz z nią pojawiła się świadomość, że obcy musi oddalić się od swoich wybawców. Gdyby spróbował odpłacić im swoją wiedzą, okaleczyłby bezpowrotnie ich młode umysły. Hellishomar zdążył już sięgnąć myślą ku wszystkim istotom w Szpitalu i na pokładach pobliskich statków i był pewien, że nie ma innego wyjścia.

Oznajmił, że podziękuje zaangażowanym w jego leczenie indywidualnie, ale ustnie. Dowiedzą się, że pacjent poczuł się znacznie lepiej i pragnie powrócić na swą planetę, gdzie będzie miał więcej przestrzeni i tym samym lepsze warunki do rehabilitacji.

Wszystko to było prawdą, ale niecałą. Nie dowiedzą się, że Hellishomar musi szybko opuścić szpital, aby nie ulec pokusie zbadania umysłów tysięcy otaczających go istot, które tu pracowały, były leczone albo tylko przyszły w odwiedziny. Lioren miał bowiem rację, mówiąc O’Marze, że dla Groalterrich wszystko poza ich planetą było tożsame z zaświatami, które bardzo pragnęli poznać. Szpital był zaś czymś w rodzaju mikrokosmosu, nieba w pigułce.

Obawy Liorena o wpływ doświadczeń Hellishomara na kulturę Groalterrich miały zostać zweryfikowane dopiero po wielu latach, jednak obcy nie wracał do domu jako niedorozwinięty Młody, ale jako w pełni zdrowy prawie dorosły, który będzie rozmawiać o wszystkich tych cudach tylko z Rodzicami. Nie wiedział, jak przyjmą jego opowieści, jednak byli starzy i mądrzy i zapewne dowód, iż niebo istnieje — piękne i fascynujące, dokładnie tak, jak przewidywali — tylko wzmocni ich wiarę. I nie będzie przeszkodą fakt, że w niebie zamieszkuje wiele niewielkich istot, które chociaż żyją krótko i mają prymitywne umysły, to jednak ich etyka godna jest szacunku. W tej sytuacji starzy będą tylko bardziej się starać, aby przygotować swą duchowość przed odejściem.

Pacjent czuł się dłużnikiem Korpusu i personelu Szpitala, wszystkich, którzy pomogli mu odzyskać sprawność. Był też dłużnikiem tego jednego Tarlanina, który przekonał go do operacji. Jeszcze więcej zawdzięczać im mieli pozostali Groalterri, jednak żaden z długów nie miał być naprawdę spłacony. Ze znanych już powodów Federacja nie otrzyma zgody na pełny kontakt, Lioren zaś nie dostanie odpowiedzi na dwa najbardziej nurtujące go pytania.

Podczas kontaktów z pacjentami Lioren nigdy nie pozwalał sobie wpływać na ich wierzenia, nawet jeśli wydawały mu się dziwne. Nie podejmował dyskusji, chociaż był przekonany, że sam w nic nie wierzy. W tych okolicznościach zachowanie Liorena było nieskazitelne pod względem etycznym i Hellishomar nie powinien postępować inaczej. Nie powie zatem swojemu tarlańskiemu przyjacielowi, co twierdzi na ten czy inny temat filozofia jego kultury, aby nie nakazywać mu, nawet pośrednio, w co ma wierzyć. Odpowiedź na drugie pytanie nie była natomiast potrzebna, gdyż Lioren prawie już zdecydował, co musi zrobić, chociaż było to całkowicie sprzeczne z jego naturą.

Lioren gubił się nieco w tej skondensowanej komunikacji z szybko padającymi odpowiedziami.

— Wstyd mi przypominać ci o długu — pomyślał Lioren — i prosić chociaż o jedno, ale gdy dotykasz mojego umysłu, dostrzegam wielki obszar jasności, do którego jednak nie mam dostępu. Jeśli mi odpowiesz, uwierzę. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, jaka jest prawda o bogu?

— Własnymi siłami doszedłeś już do wielkiej wiedzy — odparł Hellishomar. — Skorzystałeś z niej, aby uleczyć rany duszy wielu istot, wliczając w to i mnie, i samego siebie, jednak nie jesteś jeszcze gotów, aby uwierzyć. Przecież odpowiedź na twoje pytanie już padła.

— Powtórzę więc drugie z pytań — stwierdził Lioren. — Czy jest nadzieja, że odnajdę spokój i wyzwolę się od poczucia winy po Cromsagu? To, na co długo nie mogłem się zdecydować, to hańba dla każdego Tarlanina, ale to akurat nie jest najważniejsze. Może skończyć się też moją śmiercią. Pytam tylko, czy to słuszna decyzja.

— Czy wspomnienie o Cromsagu nęka cię do tego stopnia, że nadal zamierzasz szukać wyzwolenia w śmierci?

— Nie — odparł Lioren, zaskoczony intensywnością swoich odczuć. — Ale to głównie dlatego, że ostatnio pochłaniało mnie wiele innych spraw. Nie pragnę śmierci, szczególnie gdyby miała nadejść przypadkiem albo w wyniku mojego nieprzemyślanego działania.

— Ale uważasz, że realizacja twojego zamiaru może się wiązać z ryzykiem poważnych obrażeń, albo i śmierci, i mimo to nie zamierzasz odstępować od tego, co już postanowiłeś. Nie powiem ci, czy to dobry, czy zły pomysł, mądry czy głupi, nie odpowiem, jakie będą możliwe skutki, przypomnę tylko, że w tym stanie ducha nic nie dzieje się przypadkiem. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Nikt ci nie przeszkodzi. Ponieważ już postanowiłeś, sugeruję, abyś nie przedłużał swojej męki i bez zwłoki zrealizował to, co pragniesz uczynić.

Lioren był przez chwilę zdezorientowany powrotem do normalnej rzeczywistości, gdzie komunikacja odbywała się za pomocą powolnej mowy i znaczenia nie były tak jasne, jak w myślach. O’Mara chyba właśnie kończył wyliczanie wad stażysty. Conway pokazał zęby i przypomniał naczelnemu psychologii, że ten zawsze krytykował wszystkich, którzy pracowali w Szpitalu, szczególnie jeśli awansowali na Diagnostyków. Liorenowi wydawało się, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco. Podszedł bliżej.

— Pacjent czuje się dobrze — powiedział. — Jego sprawność umysłowa poprawia się z każdą chwilą. Pragnie skorzystać z publicznego kanału, aby wszystkim z osobna podziękować.

Byli zbyt podnieceni i uradowani, aby zauważyć jego wyjście. Nie myśląc za wiele, Lioren ruszył najkrótszą drogą w kierunku oddziału ocalałych mieszkańców Cromsagu.

Już wcześniej sprawdził rozkład dyżurów i wiedział, że na oddziale powinny być tylko dwie osoby z personelu. Była to normalna praktyka, w sytuacji gdy pacjenci doszli już do siebie i pozostawali tylko na obserwacji albo oczekiwali na wypisanie ze szpitala. Nie było jednak normalne to, że pod drzwiami oddziału czuwał Kontroler.

Strażnik był Ziemianinem, tylko z dwiema rękami i nogami, i połową masy ciała Tarlanina. Przy pasie nosił paralizator, który zależnie od nastawionej mocy, mógł lekko ogłuszyć albo zupełnie obezwładnić, ale nie zabijał.

— Lioren z psychologii — przedstawił się Tarlanin. — Chcę porozmawiać z pacjentami.

— Jestem tu po to, aby pana powstrzymać — powiedział Kontroler. — Major O’Mara, przewidział, że może pan chcieć się do nich dostać, i dla pana własnego bezpieczeństwa nie należy na to pozwolić. Proszę odejść.

Strażnik okazał takt i szacunek właściwy dawnej pozycji Liorena w Korpusie Kontroli, jednak sympatia, nawet bardzo szczera, nie mogła zmienić jego rozkazów. Wprawdzie O’Mara znał tarlańską psychologie na tyle, aby rozumieć, jak niehonorowym wyjściem jest dla tej rasy ucieczka przed odpowiedzialnością, ale widocznie założył, że mimo to Lioren może się zdobyć na podobnie desperacki akt i wolał się zabezpieczyć.

To nieprzewidziana przeszkoda, pomyślał Tarlanin. Chociaż… czy rzeczywiście?

— Cieszę się, że rozumie pan sytuację — powiedział nagle Kontroler. — Do widzenia.

Kilka sekund później wstał i ruszył na przechadzkę po korytarzu, jakby chciał rozprostować zdrętwiałe mięśnie. Gdyby Lioren się nie cofnął, mężczyzna wpadłby na niego.

Dziękuję, Hellishomarze, pomyślał Tarlanin i wszedł do środka.

Było to długie pomieszczenie z wysokim sufitem, w którym stały dwa rzędy łóżek, po dwadzieścia w każdym. Pośrodku wyrastała przeszklona dyżurka siostry oddziałowej. Technicy środowiskowi zrobili, co mogli, aby odtworzyć żółtawy blask słońca Cromsagu i dodali jeszcze hologramy tamtejszej roślinności. Pacjenci siedzieli albo stali w małych grupkach i cicho rozmawiali. Część oglądała program, w którym specjalista Korpusu wyjaśniał szczegóły długofalowego projektu rekonstrukcji cywilizacji Cromsagu i ponownego zasiedlenia planety. Jedna z orligiańskich sióstr rozmawiała przez komunikator, druga obracała futrzaną głową, lustrując oddział. Najwyraźniej nie widziały go, tak samo jak strażnik przed drzwiami. Ich umysły zostały dotknięte selektywną ślepotą na bodźce.

Słusznie czy nie, Hellishomar wywiązywał się z obietnicy pomocy.

Starając się iść bez pośpiechu, ale i nie za wolno, Lioren ruszył przez oddział w coraz głębszej ciszy. Spoglądał przelotnie na mijanych pacjentów, a oni odwzajemniali spojrzenia. Nigdy nie nauczył się odczytywać ich mimiki i nie wiedział, co myślą. Zatrzymał się przy najliczniejszej grupie pacjentów.

— Jestem Lioren — powiedział.

Oczywiście wiedzieli już, kim jest. I kim był. Pacjenci, którzy siedzieli albo leżeli, wstali szybko i zgromadzili się wokół niego. Ci dalej stojący podeszli bliżej, aż znalazł się w kręgu nieruchomych i milczących postaci.

Przypomniał sobie pierwsze spotkanie, kiedy to kobieta zaatakowała go, sądząc, że zagraża jej dzieciom śpiącym w sąsiednim pokoju. Mimo zaawansowanej choroby próbowała go zranić. Teraz wokół stało znacznie więcej podobnych istot, co najmniej trzydzieści, a wszystkie były silne i zdrowe. Wiedział, jakie spustoszenie potrafią uczynić ich zakończone pazurami stopy i twarde wyrostki na środkowych kończynach. Wiele razy widział, jak walczyli między sobą i jak się zabijali.

Na Cromsagu toczyli dzikie wojny, które jednak zasadniczo kontrolowali. Starali się jak najmniej zaszkodzić przeciwnikom, gdyż prawdziwym celem było pobudzenie upośledzonego układu wydzielania wewnętrznego. To był warunek prokreacji i przedłużenia gatunku. Jednak Lioren nie był jednym z nich, nie był potencjalnym partnerem. Był kimś odpowiedzialnym za śmierć tysięcy ich pobratymców, kimś, kto niemal wygubił ich rasę. Mogli nie mieć ochoty kontrolować żywionych wobec niego emocji, mogli zechcieć rozedrzeć jego ciało na strzępy.

Lioren zastanowił się, czy Hellishomar kontrolował umysły strażnika i pielęgniarek. Chyba tak, bo widząc zbierający się wokół niego tłum, zapewne próbowaliby go ratować. Nagle pożałował, że Groalterri okazał się tak słowny. Nie chciał umierać przedwcześnie, ani w ten, ani w żaden inny sposób. Po chwili pojął, że przecież Hellishomar może słyszeć jego myśli i było mu wstyd.

To, co miał zrobić i powiedzieć, samo w sobie było już dość trudne. Nie chciał powiększać swego brzemienia o tchórzostwo. Spojrzał po kolei na twarze wszystkich zgromadzonych wokół niego i zaczął mówić:

— Jestem Lioren. Wiecie, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć wielu tysięcy waszych braci i sióstr. To zbyt wielka zbrodnia, abym zdołał ją odpokutować, składam zatem moje życie w wasze ręce. Jednak zanim cokolwiek zrobicie, chcę powiedzieć, że żałuję, że jest mi bardzo przykro i pokornie proszę was o wybaczenie.

Zawstydzenie, które go ogarnęło, nie było wcale tak dotkliwe, jak oczekiwał. Tak naprawdę mu ulżyło i poczuł się o wiele lepiej.

Загрузка...