ROZDZIAŁ PIĄTY

Lioren skończył swą przemowę i na sali zapadła cisza. Wprawdzie wszyscy obecni znali ze szczegółami historię tego, co zdarzyło się na Cromsagu, ale relacja z pierwszej ręki wstrząsnęła większością.

— Jestem jedyną osobą winną tej tragedii — powiedział. — Aby rozwiać wszelkie wątpliwości w tej sprawie, wzywam na świadka szefa patologii, Diagnostyka Thornnastora.

Tralthańczyk podszedł na sześciu słoniowatych nogach do miejsca dla świadków. Jednym okiem spojrzał na przewodniczącego składu sędziowskiego, drugim na Liorena, trzecim na O’Marę, a czwartym na swoje notatki. Zaraz też zaczął przemowę, którą Dermod przerwał po paru minutach uniesieniem ręki.

— Świadek nie musi wdawać się aż tak drobiazgowo w szczegóły kliniczne — powiedział. — Bez wątpienia mogą one być ciekawe dla innych lekarzy, jednak nie dla sądu. Proszę zrezygnować z medycznego żargonu i wyjaśnić w kilku słowach, dlaczego mieszkańcy Cromsagu zachowali się w taki sposób.

Thornnastor tupnął dwiema nogami, co oznaczało zniecierpliwienie, obecni jednak w większości nie zrozumieli tego gestu.

— Dobrze, wysoki sądzie — powiedział.

Patolog wyjaśnił, że dzięki ostrożnemu podejściu do prób klinicznych testy na terenie Szpitala przeprowadzono dość wolno i sygnał z Vespasiana został odebrany na czas, aby zapobiec tragedii podobnej do tej, która rozegrała się na planecie. Wszyscy pacjenci z Cromsagu zostali umieszczeni w izolatkach, dział psychologii obcych zaś zdwoił wysiłki, aby skłonić ich wreszcie do współpracy.

Pewne sukcesy osiągnięto jednak dopiero wówczas, gdy po długim namyśle zdecydowano się wyjawić chorym, co stało się na ich planecie, i uświadomić im, że poza nimi nie ocalał prawie nikt. Wtedy zaczęli mówić. Przeważał oczywiście żal, sporo było w ich słowach złości i potępienia, jednak w końcu zebrano materiał, który w połączeniu z wynikami badań archeologicznych pozwolił wreszcie wyjaśnić zagadkę.

Zaraza pojawiła się zapewne niecały tysiąc lat temu, gdy mieszkańcy Cromsagu znali już loty atmosferyczne, a okres wojen mieli za sobą. Brak informacji o źródle wspomnianej choroby, wiadomo jednak, że jest przenoszona drogą płciową. Z początku nie stanowiła większego zagrożenia, jako że tubylcy zwykli tworzyć wieloletnie związki i byli sobie wierni. Niektórzy bardziej dalekowzroczni Cromsagianie dostrzegli zagrożenie i zaproponowali utworzenie enklaw wolnych od zarazy, jednak powstawanie związków opierało się na emocjonalnej atrakcyjności i trudno było wyznaczać tu sztywne reguły. W ten sposób po kolejnych trzystu latach chora była już cała planeta. Wirus tymczasem zmutował, stając się bardziej niebezpieczny. Średnia długość życia populacji znacznie spadła, śmierć w wieku średnim stawała się zjawiskiem coraz powszechniejszym.

Miejscowi medycy próbowali walczyć z zarazą, jednak bez skutku. Pod koniec ubiegłego stulecia cywilizacja Cromsagu cofnęła się do poziomu prostych technologii, tracąc praktycznie szansę na odrodzenie. Mało kto przeżywał więcej niż dziesięć lat po osiągnięciu dojrzałości. Cala rasa stanęła przed groźbą wyginięcia, co było spowodowane szczególnym wpływem zarazy na poziom przyrostu naturalnego.

— Dysponujemy już pełnym obrazem choroby i wszelkich jej objawów, teraz więc ograniczę się do najważniejszych kwestii — powiedział Thornnastor. — Najbardziej widocznym objawem są przebarwienia skóry, które zniechęcały do siebie partnerów, jednak nie to było najważniejsze. Nawet jeśli oboje mieli skórę bez skazy, ich system wydzielania wewnętrznego ulegał degeneracji, tak że akt płciowy stawał się niemożliwy bez wcześniejszej stymulacji silnymi bodźcami emocjonalnymi.

Patolog przerwał na chwilę, jakby musiał przygotować niespiesznie dalszą część wypowiedzi.

— Podejmowano różne wysiłki, aby zaradzić temu problemowi. Sięgano po substancje narkotyczne uzyskiwane z różnych roślin, w nadziei, że pozwoli to na pobudzenie zmysłów. Metoda okazała się jednak nieskuteczna, a dalszych prób tego rodzaju poniechano z powodu skutków ubocznych przyjmowania halucynogenów, jak uzależnienia, śmierć z przedawkowania i deformacje dzieci rodziców, którzy zażywali podobne środki. Ostatecznie wypracowano rozwiązanie, które nie miało nic wspólnego z medycyną i oznaczało poważny regres całej kultury. Cromsagianie ruszyli na wojnę…

Nie walczyli o zdobycze terytorialne ani wpływy polityczne czy handlowe. Nie próbowali też walki na odległość z wykorzystaniem machin bojowych czy jakiegokolwiek oręża. Co więcej, nie zależało im wcale na unicestwieniu przeciwnika, który mógł być członkiem ich rodziny albo przyjacielem. Nie było też w tej wojnie żadnych stron, gdyż wszyscy walczyli ze wszystkimi, często jeden na jednego. Chodziło tylko o jedno — o jak najsilniejsze doznania w rodzaju lęku i bólu, ale bez zabijania kogokolwiek. Pobici czy ranni przeciwnicy nie przejawiali wobec siebie żadnej wrogości, nawet jeśli chwilę wcześniej walczyli na śmierć i życie. Często zostawali w miejscu, gdzie padli, z nadzieją, że dojdą do siebie i będą mogli wznowić zmagania.

Życie było na Cromsagu szczególnie cennym darem. Inaczej nie podejmowano by tak desperackich prób, aby zapobiec wymarciu rasy.

Poszukiwano szczególnie silnych bodźców, które pobudzały układ wydzielania wewnętrznego na tyle, że upośledzona przez chorobę aktywność osobnika zbliżała się na jakiś czas do normalnego poziomu, umożliwiając czynności prokreacyjne.

Jednak mimo wielkich ofiar śmiertelność rosła, a przyrost naturalny malał. W końcu wszyscy Cromsagianie przenieśli się na jeden kontynent, aby zachować wspólnym wysiłkiem to, co jeszcze zostało z ich cywilizacji, i aby nie byli zmuszeni szukać przeciwników zbyt daleko. To, co odnaleziono podczas wykopalisk, potwierdza, iż wcześniej nie byli wojowniczą rasą. Zmieniła to dopiero choroba. W chwili, gdy znalazł ich Tenelphi, praktyka nieustannych zmagań była już trwale wpisana w ich kulturę.

Wprawdzie decyzja o rozpoczęciu leczenia została podjęta zgodnie z najlepszą wiedzą medyczną, jednak przy braku informacji o kulturowych skutkach epidemii trudno było przewidzieć skutki kuracji — powiedział Thornnastor. — Wraz z psychologiem O’Marą przypuszczamy, że podleczeni Gromsagianie mogli zdawać sobie w jakimś stopniu sprawę z tego, że jako istoty zdrowe i silne nie będą potrzebowali dodatkowej stymulacji dla osiągnięcia pobudzenia seksualnego. Jednak zwyczaj stanowił inaczej. Potrzeba biologiczna wyewoluowała z czasem w kulturowy imperatyw, zgodnie z którym akt płciowy musiał zostać poprzedzony walką. Tymczasem im lepsza była ich kondycja, tym częściej myśleli o prokreacji. U wielu, szczególnie młodych, którzy nagle osiągnęli spóźnioną dojrzałość, przełożyło się to na nieodpartą potrzebę walki.

Ostatnim czynnikiem, który przesądził o tragedii, było to, że prawie cała populacja została już wyleczona. Byli silniejsi niż kiedykolwiek od czasu pojawienia się zarazy. Wcześniej walczyli ostatkiem sił, teraz mieli więcej energii. Na dodatek dobre samopoczucie zmniejszyło ich lęk przed bólem i śmiercią, nie potrafili prawidłowo oszacować swoich nowych możliwości i szkód, które mogli wyrządzić równie sprawnemu przeciwnikowi. W efekcie pozabijali się nawzajem, chociaż wcale do tego nie dążyli. Przy życiu zostały tylko dzieci.

Takie były rzeczywiste przyczyny tragedii na Cromsagu — zakończył Thornnastor.

Znowu zapadła cisza przerywana jedynie cichym bulgotem systemów chłodzących obecnego na sali SNLU. Przypominało to tarlańską Chwilę Milczenia, którą żegnano przyjaciół. Tyle że tym razem chodziło o mieszkańców całej planety… Przez dłuższy czas nikt nie ośmielił się odezwać.

— Z całym szacunkiem dla wysokiego sądu — powiedział nagle Lioren. — Składam wniosek, aby zakończyć proces w tej chwili. Jestem bez wątpienia winien wymordowania całej rasy. Żądam kary śmierci.

Nim Lioren skończył mówić, O’Mara już stał za swoim pulpitem.

— Obrona chciałaby skorygować jedno ze stwierdzeń oskarżenia — powiedział. — Z całą mocą podkreślam, że kapitan Lioren nie dopuścił się czynu, o który siebie oskarża. Gdy doszło do tragedii, zareagował szybko i prawidłowo, ostrzegając Szpital przed zagrożeniem i ratując osierocone dzieci tubylców oraz rannych, mimo że jego ludzie zostali całkowicie zaskoczeni. Zaskoczeni do tego stopnia, iż nie zdążyli nawet sięgnąć po gaz obezwładniający. W tym momencie zachowanie kapitana Liorena było wręcz wzorowe, czego nie poprę wprawdzie zeznaniami świadków, jednak dowody przedstawione przed sądem na Tarli mówią same za siebie…

— Te dowody nie są przedmiotem niniejszej sprawy — przerwał mu Lioren. — Nie mają dla niej żadnego znaczenia.

— Dzięki natychmiastowemu działaniu kapitana Liorena pozostali przy życiu Cromsagianie zostali od siebie odseparowani, zanim zaczęli przejawiać agresję. Uratowano też dzieci, zarówno tutaj, jak i na Cromsagu. Łącznie ocalono trzydzieści siedem osób dorosłych i dwieście osiemdziesiąt troje dzieci. Rozkład płci jest w tych grupach niemal równy, można więc przyjąć, że za jakiś czas Cromsag ponownie zostanie zasiedlony, oczywiście z pomocą specjalistów, którzy zajmą się odpowiednią reedukacją i zniwelowaniem wspomnianego uwarunkowania kulturowego. Teraz, gdy udało się już zwalczyć epidemię, Cromsagianie będą pokojowym i twórczym społeczeństwem.

Wszystko to nie zmienia faktu, że oskarżony czuje się winny dopuszczenia do takiej sytuacji. Gdyby było inaczej, nie nalegałby na obecny proces. Sądzę, że to samo poczucie winy, które skłoniło go do ponownego stanięcia przed sądem, jest przyczyną żądania najwyższego wymiaru kary i powoduje, iż zatraca on zdolność postrzegania całej sprawy obiektywnie, we właściwych proporcjach. Jako psycholog współczuję mu i rozumiem pragnienie ucieczki od brzemienia winy. Zapewne jednak nie trzeba przypominać wysokiemu sądowi, że wśród sześćdziesięciu pięciu inteligentnych gatunków zrzeszonych obecnie w Federacji nie ma ani jednego, który uznawałby fizyczną likwidację jednostki w majestacie prawa.

— Ma pan rację, majorze O’Mara — powiedział Dermod. — Nie musi pan nam tego przypominać. Proszę zatem nie marnować czasu i przejść do rzeczy.

O’Mara lekko poczerwieniał na twarzy.

— Cromsagianom nie grozi już wyginięcie, przetrwają jako rasa. Kapitan Lioren jest zatem winny tylko wyolbrzymiania swojej winy.

Liorena ogarnęły jednocześnie rozpacz, złość i głęboki strach. Nie spuszczając jednego oka z O’Mary, pozostałe skierował na skład sędziowski. Dopiero po chwili zdołał się opanować i zabrać głos.

— Ta przesada, która nie zniekształca w znaczącym stopniu stanu faktycznego, była celowa. Pragnąłem w ten sposób podkreślić skalę mojej winy. Popełniłem błąd w sztuce i nie muszę chyba przypominać majorowi O’Marze, że za błędy lekarza płacą życiem albo zdrowiem jego pacjenci. Konsekwencją tego musi być co najmniej zawodowa śmierć lekarza, który dopuścił się poważnych zaniedbań. Moje zaniedbania były bardziej niż poważne. Były wręcz bezprecedensowe — powiedział, żałując, że translator najpewniej nie odda pobrzmiewającej w jego głosie rozpaczy. — To, że inni byli podobnie zaskoczeni zdarzeniami na Cronisagu, nie jest żadnym usprawiedliwieniem, podobnie jak pozbawione podstaw są sugestie obrony umniejszające rolę, jaką odegrałem, dopuszczając do tragedii. Ja nie powinienem dać się zaskoczyć. Miałem wszystkie dane pod ręką, ale zaślepiony przez dumę i chorą ambicję nie potrafiłem ich odczytać. Zależało mi przede wszystkim na odniesieniu błyskotliwego sukcesu, który potwierdziłby moją zawodową reputację. Nie okazałem się dobrym obserwatorem, z przyczyn osobistych nie wysłuchałem rozmowy pacjentów podczas obrzędu inicjacji. Gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, co ma nastąpić. Zlekceważyłem też wskazówki przełożonych, którzy zalecali ostrożność…

— Ambicja, duma i brak cierpliwości to nie zbrodnia — powiedział O’Mara, zrywając się na równe nogi. — Owszem, mamy do czynienia z pewnym zaniedbaniem zawodowym, do którego sąd musi się odnieść, jednak nie można…

— Sąd nie pozwoli, aby ktokolwiek dyktował mu właściwe postępowanie w tej sprawie — przerwał mu Dermod. — Nie życzy sobie też, aby ktokolwiek zabierał glos nieproszony. Proszę usiąść, majorze. Kapitanie Lioren, słuchamy.

Lioren poczuł się nagle zagubiony i przerażony, tak że cała przygotowana wcześniej mowa wyparowała mu z pamięci. Zbierał myśli, aby powiedzieć cokolwiek.

— Nie mam już wiele do dodania. Jestem winien wielkiego zła. Sprowadziłem zagładę na tysiące istot i nie zasługuję na dalsze życie. Proszę wysoki sąd o okazanie miłosierdzia i skazanie mnie na śmierć.

O’Mara znowu wstał.

— Rozumiem, że w tym przypadku ostatnie słowo należy do oskarżyciela, jednak z całym szacunkiem, wysoki sądzie, złożyłem wcześniej pewien dokument, którego nie miałem szansy przedstawić w tej sali.

— Pana pismo zostało przeczytane — odparł Dermod. — Jego kopię przekazano oskarżonemu, który z oczywistych powodów nie zgodził się na jego publiczne przedstawienie. Co do spraw proceduralnych zaś, przypominam, że to ja będę miał ostatnie słowo. Proszę usiąść, majorze. Sąd naradzi się przed wydaniem wyroku.

Wokół składu sędziowskiego pojawiła się szarawa osłona pola ciszy. Publiczność też zastygła w milczącym oczekiwaniu. Większość patrzyła na Liorena, który w odległym kącie sali dostrzegł Priliclę. Chociaż był dość daleko, drżał jak liść. Tym razem jednak kapitan nie był w stanie kontrolować swoich emocji. Ile razy wspominał słowa O’Mary wypowiedziane na sali sądowej, ogarniały go rozpacz i złość tak silne, że po raz pierwszy miał ochotę naprawdę kogoś zabić.

O’Mara dostrzegł kierowane w jego stronę spojrzenie jednego oka i lekko poruszył głową. Nie był empatą, ale psychologiem na tyle dobrym, że na pewno potrafił odgadnąć myśli oskarżonego.

Nagle pole zniknęło i Dermod pochylił się w fotelu.

— Zanim ogłosimy wyrok, sąd musi zasięgnąć opinii biegłego — powiedział, spoglądając na O’Marę. — Majorze, czy jeśli zamiast kary śmierci sąd wymierzy karę pozbawienia albo ograniczenia wolności, nie doprowadzi to do rychłej śmierci kapitana Liorena?

O’Mara wstał.

— Moim zdaniem, jako specjalisty, który obserwował oskarżonego podczas praktyki i badał jego zachowanie po zdarzeniu na Cromsagu, nie powinno do tego dojść — powiedział, patrząc raczej na Liorena niż na sędziów. — Kapitan jest osobą o wysokim morale i uznałby za niehonorową podobną ucieczkę przed skutkami nawet bardzo surowego, ale prawomocnego wyroku. Niemniej, jeśli mi wolno, osobiście wolałbym mówić nie tyle o ograniczeniu wolności, co kojarzy się z uwięzieniem, ile raczej o skierowaniu na terapię. Podsumowując, uważam, że chociaż oskarżony nie jest zdolny do popełnienia samobójstwa, byłby wdzięczny, gdyby wysoki sąd wyręczył go w tym zadaniu.

— Dziękuję, majorze — powiedział Dermod i zwrócił się do Liorena. — Chirurgu kapitanie Lioren, sąd zdecydował o podtrzymaniu wcześniejszych wyroków wydanych na Tarli przez sąd cywilny i sąd koleżeński. Uznaje pana winnym poważnego błędu w sztuce medycznej, który doprowadził do tragedii. Nie zamierzamy jednak rezygnować z zasad, które od trzystu lat przyświecają praktyce sądowej Federacji, ani marnować życia kogoś, kto może się jeszcze odnaleźć po terapii. Nie skażemy pana zatem na śmierć, której pan tak pragnie. Zamiast tego zostaje pan skazany na dwa lata przymusowej terapii. Zostaje pan też pozbawiony swojego stopnia w Korpusie oraz tytułu lekarskiego. Przez dwa lata nie będzie pan mógł opuścić tego Szpitala, który na szczęście jest dość duży, aby znalazł pan tu dla siebie odpowiednie miejsce. Z oczywistych powodów nie będzie panu też wolno zbliżać się do oddziału Cromsagian. Będzie pan pozostawał pod opieką naczelnego psychologa O’Mary. Liczymy na to, że z jego pomocą zdoła pan przez ten czas odzyskać wiarę w siebie na tyle, aby od nowa zacząć karierę zawodową. Jednocześnie sąd wyraża swoje współczucie wobec pana, ekskapitanie i ekschirurgu Lioren, i życzy panu wszystkiego najlepszego.

Загрузка...