ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

— Strażnik twierdzi, że nie widział, jak pan wchodził — powiedział naczelny psycholog niezbyt głośno, ale z wyraźną złością. — Pielęgniarki nie dostrzegły pana do chwili, gdy tłumek zebrał się wokół pana i zaczął coś wykrzykiwać. Gdy strażnik wszedł, by zbadać sprawę, powiedział mu pan, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko dyskusja religijna, do której oczywiście może się włączyć. On tylko skomentował, że słyszał już cichsze zamieszki. Tarlanie znani są z braku poczucia humoru i słabego wyczucia sarkazmu, muszę zatem założyć, że mówił pan prawdę. Co właściwie zdarzyło się na tym oddziale? Czy może znowu stwierdzi pan, że to tajemnica?

— Nie — odparł cicho Lioren. — Rozmowy były publiczne i nie ma w niczego tajnego. Gdy kazał mi pan się zjawić, przygotowałem pełny raport…

— Proszę go streścić — warknął O’Mara.

— Tak jest. Gdy się przedstawiłem, przeprosiłem i poprosiłem o wybaczenie…

— Przeprosił pan? — przerwał mu psycholog. — To niezwykłe.

— Podobnie jak niezwykłe było zachowanie Cromsagian — stwierdził Lioren. — Biorąc pod uwagę rozmiary mej zbrodni, oczekiwałem gwałtownej reakcji, oni zaś…

— Miał pan nadzieję, że pana zabiją? — znowu przerwał mu O’Mara. — Taki był cel pańskiej wizyty?

— Nie! Poszedłem przeprosić. To wstydliwy akt dla każdego Tarlanina, gdyż zwykliśmy utożsamiać przeprosiny z próbą ucieczki od odpowiedzialności. Jednak nie tak hańbiący, jak odebranie sobie życia. Są różne stopnie hańby, moje zaś ostatnie kontakty z różnymi pacjentami przekonały mnie, że czasem wstyd pojawia się w niewłaściwych chwilach.

— Słucham dalej.

— Nie rozumiem jeszcze do końca, na czym to polega, ale odkryłem, że osobiste przeprosiny, nawet jeśli trudne dla przepraszającego, mogą czasem złagodzić cierpienie ofiary bardziej niż świadomość, że sprawca poniósł zasłużoną karę. Wydaje się, że zemsta, nawet w majestacie prawa, nie satysfakcjonuje ofiary. Że daje mniej niż szczere wyznanie winy. Słabiej łagodzi ból ofiary. Jeśli zaś po niej następuje wybaczenie, obie strony zyskują na tym bardziej niż w jakimkolwiek innym przypadku. Jednak gdy przedstawiłem się na oddziale Cromsagian, istniało duże prawdopodobieństwo, że zachowają się wobec mnie gwałtownie. Ja rozumiałem już wtedy, że tak naprawdę nie chcę umierać, gdyż obecna praca jest ciekawa i być może zdołam jeszcze sporo tu zrobić. Czułem jednak, że jestem im winien przeprosiny. I tak też uczyniłem. Nie oczekiwałem tego, co potem nastąpiło.

— Nadal twierdzi pan, że właściciel Błękitnej Peleryny Tarli zdobył się na przeprosiny? — spytał cicho O’Mara.

Lioren już odpowiedział na to pytanie, nie przerwał zatem relacji.

— Zapomniałem, że to cywilizowane istoty, które zostały zmuszone do walki przez niezależne od nich okoliczności. Walczyli po to, aby wzbudzić w sobie strach i móc płodzić dzieci. Zawsze zachowywali w tej walce kontrolę nad swoimi emocjami, nie ulegali złości ani nienawiści, gdyż w gruncie rzeczy kochali swoich przeciwników. Odczuwali każdą ich ranę, szanowali ich ból. Nie mogliby żyć w taki sposób, gdyby nie nauczyli się wcześniej przepraszać i wybaczać tym, którzy ich skrzywdzili. Na Cromsagu umiejętność wybaczania była warunkiem ich przetrwania.

Lioren przypomniał sobie pacjentów, którzy stłoczyli się wokół niego. Przez chwilę nie mógł z siebie wykrztusić słowa, przez emocje, które każdy inny szanujący się Tarlanin uznałby za przejaw hańbiącej słabości. On jednak wiedział już, że pewne rzeczy, chociaż wstydliwe, należy akceptować.

— Potraktowali mnie jak jednego ze swoich, jak przyjaciela, który wyrządził wielkie zło i ściągnął nieszczęście na ich rasę, ale ostatecznie wygrał. Oni… wybaczyli mi i byli wdzięczni. Bardzo jednak obawiali się powrotu na Cromsag — dodał szybko. — Rozumieli sens programu Korpusu i powiedzieli, że są gotowi do współpracy, jednak nie do końca uwierzyli jeszcze we własną zdolność życia bez nieustannej walki i napięcia oraz w to, czy los albo inna, niematerialna siła, w której istnienie wierzą, zezwoli im żyć w zupełnie inny sposób. Zasadniczo był to problem religijny. Opowiedziałem im o rasowej pamięci mieszkańców Goglesku, o szatanie pchającym ich do aktów destrukcji i o tym, jak radzi sobie ze sprawą Khone. Potem wspomniałem jeszcze o kłopotach Obrońców i jak mogłem, starałem się upewnić ich w przekonaniu, że zmiany są możliwe. Wszystko ze szczegółami opisałem w raporcie. Nie sądzę, aby psychologowie Korpusu nie dali sobie z tym rady. W każdym razie doszło do głośnej religijnej dysputy, którą przerwało dopiero pojawienie się strażnika.

O’Mara oparł się w fotelu.

— Poza tym jednym elementem szalonego ryzyka dobrze się pan spisał. Powiadają jednak, że los sprzyja głupcom. W krótkim czasie stał się pan kimś w rodzaju specjalisty od wierzeń religijnych obcych. Z tego, co wiem, głównie dzięki studiowaniu w wolnym czasie tego, co można znaleźć w naszym komputerze. To szczególny obszar, na który zwykle staramy się nie wchodzić, panu jednak jak dotąd się to udaje. W związku z tym może się pan uważać od teraz za pełnoprawnego pracownika naszego działu, a nie stażystę. Nie zmieni to mojego nastawienia do pana, jest pan bowiem drugą w kolejności pod względem niesubrodynacji osobą, jaką zdarzyło mi się poznać, Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, co zaszło między panem a doktorem Mannenem?

Lioren uznał to pytanie za retoryczne, odpowiedział bowiem już na nie wcześniej.

— Czy są dla mnie nowe zadania? — spytał zamiast tego.

Naczelny psycholog wypuścił głośno powietrze.

— Tak. Starszy lekarz Edanelt chce porozmawiać z panem o jednym z pacjentów z pooperacyjnego. Cresk-Sar ma stażystę Dwerlanina ze specyficznym dylematem moralnym. Cromsagańscy pacjenci chcą pana widzieć, gdy tylko i tak często, jak będzie to panu odpowiadać. Khone powiada, że zamierza spróbować stopniowej likwidacji przegrody przez jej obniżanie, aż zmieni się tylko w linię wyrysowaną na podłodze. I też chce pana widzieć. Jest oczywiście jeszcze oryginalne zadanie obserwacji Seldala, o którym pan chyba zapomniał.

— Nie zapomniałem, tylko już je zakończyłem — odparł Lioren. — Z informacji otrzymanych od pana oraz uzyskanych w rozmowach ze starszym lekarzem Seldalem wywnioskowałem, że zaszła w nim wyraźna zmiana, chociaż nie na gorsze. Pierwszym jej objawem było zmniejszenie liczby seksualnych kontaktów z przedstawicielkami przeciwnej płci jego rasy i zmiana traktowania kolegów oraz podwładnych. Nallajimowie są zwykle nadpobudliwi, niecierpliwi, nieuprzejmi i podatni na gwałtownie zmiany nastroju, przez co rzadko bywają popularni jako przełożeni. Z Seldalem jest inaczej. Jego personel wykonuje skrupulatnie wszystkie polecenia doktora i nie pozwala na krytykowanie go zarówno jako chirurga, jak i jako osoby. Osobiście zgadzam się z nimi. Powodem tej zmiany jest zaś, jak uważam, jeden z zapisów edukacyjnych, który Seldal przechowuje w pamięci i który ma wpływ na jego zachowanie albo nawet częściowo nad nim panuje. Długo nie wiedziałem, że chodzi o tralthański zapis. Przekonałem się o tym dopiero podczas operacji Hellishomara, a dokładniej w chwili, gdy wzrost tkanki guza zaczął wymykać się spod kontroli i Conway poprosił o wsparcie. W chwili napięcia Seldal musiał zapomnieć, kim naprawdę jest. Uwaga o wielkich nogach skierowana była do Thornnastora, który zaoferował pomoc, nie do Conwaya, i dotyczyła sześciu wielkich kończyn Tralthańczyka. Po prostu w tamtej chwili Tralthańska osobowość przejęła kontrolę. To niezwykła i zapewne rzadka sytuacja, gdyż obserwacje wskazują na to, że Seldal poddał się temu wpływowi dobrowolnie. Powiedziałbym nawet, że miast kontrolować osobowość z zapisu, zaprzyjaźnił się z nią. Może zresztą być w tym nawet coś więcej, jak szacunek czy podziw dla kogoś zdolnego do opanowania i równowagi emocjonalnej, która normalnie jest niedostępna Nallajimom. Skłonny jestem przypuszczać, że nawiązała się między nimi silna więź emocjonalna, zbliżona do braterskiej miłości. W rezultacie Seldal uznał najpewniej, że jego Tralthański kolega jest lepszym lekarzem i bardziej dojrzałą osobowością, od której dobrze będzie się uczyć. W tej sytuacji nie zalecałbym podejmowania jakichkolwiek działań w sprawie.

— Zgadzam się — powiedział cicho O’Mara i przez chwilę wpatrywał się w Liorena w taki sposób, jakby był telepatą. — Czy coś jeszcze?

— Nie chciałbym się narażać, zadając to pytanie, ale mam pewne podejrzenia, że wiedział pan o tej sytuacji albo przynajmniej przypuszczał, że o to właśnie chodzi, przydzielenie zaś do obserwacji Seldala miało być testem. Drugim, a może i pierwszym celem było nakłonienie mnie do spotkań i rozmów z różnymi istotami, abym zaczął myśleć o czymś poza własnym poczuciem winy. Nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę o tragedii na Cromsagu, ale pański plan się powiódł i jestem panu szczerze wdzięczny, bo dzięki temu pojąłem, że inni też mogą mieć problemy, jak Khone, Hellishomar czy Mannen, który…

— Mannen jest przyjacielem — przerwał mu O’Mara. — Jego stan zdrowia nie zmienia się, w każdej chwili może nadejść koniec, jednak wszędzie go pełno w tej antygrawitacyjnej uprzęży… Do licha, to prawdziwy cud! Bardzo chciałbym wiedzieć, o czym rozmawialiście. Cokolwiek mi pan powie, nie znajdzie się w jego aktach i nie będę rozmawiać o tym z nikim innym, ale chcę wiedzieć. Wszyscy kiedyś odejdziemy, ale niektórzy z nas mają zbyt wiele czasu, aby o tym myśleć. Nie nadużyję pańskiego zaufania. Ostatecznie to mój stary przyjaciel.

Na to pytanie Lioren też już kiedyś odpowiedział, jednak w tej chwili skłonny był współczuć naczelnemu psychologowi jego rozterki. Nie mógł zmienić zdania, ale chciał być życzliwy.

— Były Diagnostyk Mannen jest już całkiem zrównoważony — powiedział. — Jeśli spyta pan go jak starego przyjaciela, na pewno opowie panu, o czym rozmawialiśmy. Ja jednak nie mogę.

O’Mara spojrzał na blat biurka, jakby zawstydzony tą chwilą słabości.

— Dobrze zatem — rzucił po chwili, unosząc głowę. — Skoro pan nie chce, to nie. Będziemy musieli pogodzić się z faktem, że przybył nam nowy Carmody. Nie podejmę wobec pana żadnych kroków dyscyplinarnych za samowolną wizytę na oddziale Cromsagu. Proszę wyjść, zamykając za sobą drzwi. Bez trzaskania.

Lioren wrócił do swego biurka. Odczuwał ulgę, ale i coś go zastanawiało. Spróbował więc poszukać informacji, które zaspokoiłyby jego ciekawość, ale niczego nie udało mu się znaleźć. W końcu zaczął uderzać w klawiaturę tak mocno, jakby zmagał się ze śmiertelnym wrogiem.

Siedzący po drugiej stronie pomieszczenia Braithwaite odchrząknął w sposób, który oznaczał zainteresowanie i chęć pomocy.

— Masz jakiś kłopot? — spytał.

— Właściwie to nie wiem — odparł Lioren. — Szef powiedział, że nie przedsięweźmie wobec mnie żadnych kroków, ale nazwał mnie… Kto albo co to był Carmody i gdzie znajdę jakieś informacje na jego temat?

Braithwaite obrócił się w jego stronę.

— Niczego nie znajdziesz. Akta porucznika Carmody’ego zostały usunięte zaraz po jego wypadku. Był tu przede mną, ale trochę o nim wiem. Przybył na własną prośbę z bazy Korpusu na Orligii i przetrwał na stanowisku dwanaście lat, chociaż ciągle sprzeczali się z O’Marą. Było tak do czasu, gdy pewnego dnia zbliżający się do Szpitala statek nie zdołał wyhamować, gdyż ranny pilot stracił nad nim kontrolę, i wbił się w konstrukcję Szpitala. Carmody znalazł się w składzie ekipy ratunkowej. Starał się uspokoić istotę, którą wzięto z początku za kogoś z załogi. Potem okazało się, że był to oszalały ze strachu zwierzak, maskotka pokładowa. Zaatakował go. Carmody był już stary i miał kruche kości. Nie przeżył. Wcześniej jednak dał się poznać jako ktoś bardzo lubiany i szanowany zarówno przez cały personel, jak i dłużej przebywających u nas pacjentów. Jego miejsce zostało puste. Aż do teraz.

Lioren nic już nie rozumiał.

— Zadziwiasz mnie — powiedział. — Nie jestem stary ani szczególnie łagodny, zostałem zdegradowany i wydalony z Korpusu, moje zaś dyskusje z O’Marą dotyczą tylko poufności tego, co przekazują mi pacjenci…

— Wiem — stwierdził porucznik, pokazując zęby. — Twój poprzednik nazywał to tajemnicą spowiedzi. Stopień zaś nie ma znaczenia. Carmody nigdy nie używał swojego, mało kto pamiętał nawet, jak miał na imię. Nazywali go po prostu Ojczulkiem.

Загрузка...