11

Miranda zobaczyła ich owłosione ramiona, poczuła ostry zapach dzikiego zwierzęcia, jeden z nich ugryzł ją w szyję pod uchem.

Było to ohydne ukąszenie ostrych zębów, żadne pieszczotliwe muśnięcie. Potwory chciały ją zabić.

Próbowała wykrzyczeć swój ból, ale druga z bestii mocno zacisnęła ręce na jej szyi. Miranda zaczęła się dusić, na próżno starała się wyciągnąć pistolet.

Nagle oba potwory zaniosły się wrzaskiem i rozluźniły chwyt. Potem potoczyły się na ziemię i padły jak martwe.

Dziewczyna, przerażona i zdumiona, odwróciła się, przyciskając rękę do rany. W gorączce walki usłyszała jakiś świst, nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Teraz wreszcie się zorientowała, co zaszło.

W plecach każdego z potworów tkwiła strzała.

Miranda podniosła głowę.

Wysoko ze skalnej półki spoglądali na nią dwaj mężczyźni.

Haram i Gondagil.

Haram? Nie zaliczał się wszak do jej serdecznych przyjaciół, po prawdzie żaden z nich nim nie był.

Być może w taki oto sposób dziękował jej za ocalenie życia, odwzajemnił przysługę.

Raczej powodował nim strach, że Święte Słońce wpadnie w niewłaściwe ręce, pomyślała trzeźwiej Miranda. Ojej, jak ta rana krwawi!

W każdym razie uniosła dłoń w geście podziękowania. Przez moment miała ochotę wrócić do nich na górę, wiedziała jednak, że to doprowadzi do niezgody między dwoma przyjaciółmi, a może nawet całymi plemionami. Musiała wreszcie przyznać, że jej misja w Królestwie Ciemności zakończyła się niepowodzeniem.

Gondagil machnął ręką, zorientowała się, o co mu chodzi, wskazywał jej drogę. Gestem dała mu znać, że zrozumiała.

Przestali ją już ścigać, znajdowali się zresztą za daleko, bliżej miała teraz do muru niż do nich.

Dopiero gdy odeszła spory kawałek od tamtego miejsca, uświadomiła sobie, że z łatwością mogli zastrzelić także ją, a potem zejść na dół po Słońce i resztę jej cennego wyposażenia.

Nie uczynili tego jednak. Mirandę ogarnęło takie wzruszenie, że musiała na chwilę przystanąć i otrzeć oczy.

Trzeba przyznać, że są wyborowymi strzelcami. Odległość od półki, na której stali, do niej była naprawdę duża.

Nie bardzo już wiedziała, gdzie jest. Otaczał ją gęsty las. Z oddali słyszała gardłowe krzyki potworów i starając się okrążyć ich siedziby szerokim łukiem, zboczyła z wyznaczonego kursu. Teraz bała się, że idzie wprost na zatracenie. Nieustająco jednak miała w zasięgu wzroku mur odgradzający Królestwo Światła.

Powinna już chyba być w pobliżu bezpiecznego pasa.

I wtedy właśnie weszła na wielką grupę bestii.

Stanęła jak sparaliżowana, wyzbyta z wszelkiej woli działania, pewna, że oto nadszedł jej kres. One jednak także skamieniały, wpatrywały się w nią tylko, a potem nagle z przeraźliwym wrzaskiem odwróciły się i uciekły, jakby sama Śmierć je goniła.

Na miłość boską, pomyślała, czując, jak krew spływa jej za bluzkę.

Ale… Czy którejś z bestii nie widziała już przypadkiem wcześniej? Tej o brudnoryżych włosach? Inne miały ciemne futro. Tak, chyba rozpoznała oblicze jeszcze jednego potwora.

Oczywiście, to tamci, tamci, którzy zaatakowali ją i Waregów na skałach, a ona, ani trochę tego nie chcąc, zastrzeliła jednego ze swego pistoletu.

Wcale nie jej tak się teraz wystraszyli, tylko jej śmiercionośnej broni.

Dziękuję, przyjacielu, pomyślała, delikatnie gładząc laserowy pistolet.

Ruszyła dalej, czuła się teraz bezpieczniej.

Z rezygnacją roześmiała się do siebie. Oto jeszcze niedawno zastanawiała się nad możliwością przekazywania myśli, nad użyciem galdrów i wykorzystaniem duchów, które mogłyby ją uratować, a przecież miała coś jakże przyziemnego, ale za to nowoczesnego i strasznego. Pistolet, którym mogła się bronić.

O rzeczywistości, niekiedy bywasz bardzo gorzka!

Kontynuowała swą długą wędrówkę przez jakże upiorną Dolinę Cieni. Często musiała nadkładać drogi, pomimo świadomości, że ma niezawodną broń, bała się jakiegoś przypadkowego nieostrożnego kroku. Im mniej bestii spotka, tym lepiej. Naprawdę nie chciała zabijać. To, co już się stało, było zbyt tragicznym doświadczeniem, wszak i potwór ma jakieś swoje życie, może rodzinę, bliskich, pomyślała ze łzami w oczach. Nigdy nie chciała gasić niczyjego życia, chciała je poprawiać.

Niekiedy okoliczności zmuszają człowieka do okrutnych czynów.

Już sądziła, że przedarła się przez wrogi obszar, gdy zrozumiała nagle, że źle obliczyła odległość i kierunek. Weszła prosto na jedną z osad, prawdopodobnie ostatnią w Dolinie Cieni, tuż przed wysokimi i niedostępnymi górami.

W osadzie przebywała spora gromada bestii. Nie zaatakowały jej jednak, tylko się w nią wpatrywały, straszne w swej dzikości. Mirandę najbardziej przerażało to, że były czymś pośrednim między człowiekiem a zwierzęciem. Choć po prawdzie zwierzęta poczułyby się urażone, gdyby ktoś chciał porównywać z nimi te stwory. Miranda miała już na końcu języka określenie „te małe diabły”, bo podobieństwo było niezaprzeczalne.

Nie patrzyła na nie dłużej niż sekundę, już miała odwrócić się i uciec, gdy wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Miranda zdawała sobie sprawę, że potwory z tej osady nie mogły słyszeć o niej i o jej zabójczej broni, osada leżała w zbytnim oddaleniu, niemniej jednak jej mieszkańcy, głównie kobiety i dzieci oraz kilku mężczyzn, padli na kolana, dotykając czołami ziemi i mamrocząc przy tym jakąś gardłową modlitwę. Miranda nie rozumiała jej słów.

Usunęła się cicho, zanim przyszło im do głów coś nowego.

Biegła co sił w nogach przez leśne zarośla, wymijając nieliczne tu wysokie drzewa. Pędziła potykając się, aż w ustach poczuła metaliczny smak. Musiała się zatrzymać, stopy nie chciały jej dłużej nieść. Na szczęście wytęskniony mur miała właściwie w zasięgu ręki. Nie było już żadnych wątpliwości, widziała go, mogła podejść i dotknąć.

Skrzywiła się, rana dotkliwie piekła.

Zaszła zbyt daleko na prawo i teraz na uginających się ze zmęczenia nogach ruszyła wzdłuż muru, aż dotarła do wejścia. Nikt jej już nie przeszkadzał.

Trzykrotnie ją uratowano, najpierw Waregowie, drugi raz wspomnienie pistoletu, który najwidoczniej wywarł na bestiach ogromne wrażenie, ale trzeci raz? Co, na miłość boską, ocaliło ją, gdy ponownie zetknęła się z potworami?

No cóż, nie miała zamiaru tracić czasu na rozważania, teraz najważniejsze odprawić wszystkie ceremonie Strażników i otworzyć wrota w murze również z zewnątrz.

Ale skąd bierze się ta niezwykła, lekko niebieskawa poświata?

Rozejrzała się, sprawdziła, czy nikt jej nie obserwuje, powiodła wzrokiem ku szczytom skał, ale tu w dole las dokładnie ją zasłaniał. Spokojnie mogła więc odprawić cały rytuał.

Przeżyła kilka pełnych udręki chwil, zanim wrota się otworzyły. Rozsunęły się jednak, to najważniejsze. Pospiesznie przeszła przez nie i zamknęła je w taki sam sposób, tyle że w odwrotnej kolejności.

Gdy wreszcie znalazła się bezpieczna za nieprzebytym murem, odetchnęła głęboko.

Ekspedycja dobiegła końca. Nie dokonała rewolucji w mrocznym, ponurym świecie, za to nieprawdopodobnie dużo się o nim dowiedziała.

Ruszyła przez las w kierunku swojej gondoli, z lękiem obmacując szyję.

Gondagil raz zwrócił się do niej po imieniu. Zawołał chyba: „Uważaj, Mirando”, albo coś podobnego. Wypowiedział jej imię. Ten fakt napełnił ją przyjemnym uczuciem, nie wiedziała, że wypowiedzenie czyjegoś imienia może tak wiele znaczyć. Lecz czy nie to samo wyczytała w twarzy Gondagila, gdy wymówiła jego imię? Chyba tak.

Powróciła myślą do ostatniego spotkania z potworami w ich osadzie. Gotowa już była rzucić im zapaloną latarkę, by odwrócić ich uwagę, za wszelką cenę bowiem chciała uniknąć konieczności ponownego użycia pistoletu. Manewr z latarką okazał się jednak zupełnie niepotrzebny.

Wciąż nie mogła pojąć, co się stało. Musieli wszak wcześniej widzieć ludzi, zdarzało się przecież, że zarówno Strażnicy, jak i Obcy zapuszczali się w Ciemność, a niektórych specjalnie tam wysyłano, tak jak ostatnio Johna.

Ale przed nią padli na kolana. Czyżby w geście uwielbienia? No tak, czy nie tak właśnie się stało?

– To niepojęte! – westchnęła.

Rana pulsowała, lecz wreszcie przestała krwawić.

A oto i gondola, dzięki wam, dobre moce, zmęczenie bowiem naprawdę dawało się już we znaki, ciało drżało z wycieńczenia, bolało i piekło.

Ale Miranda nie wróciła prosto do domu. Z własnej inicjatywy udała się do wielkiego ośrodka oczyszczania, by przejść przepisową kwarantannę. Dyżurującej Strażniczce wyjaśniła, że zajmowała się zbieraniem nieznanego gatunku grzybów na skraju krainy, boi się więc, że grzyby mogą zawierać jakieś nieznane cząsteczki.

Zastanawiała się, czy Strażniczka jej uwierzy, lecz ta ledwie jej słuchała. Szerokimi ze zdumienia oczyma przypatrywała się dziewczynie.

– Na miłość boską, w coś ty się wplątała, gdzie ty byłaś? Co robiłaś?

– A dlaczego? – zdziwiła się Miranda. – Jak już mówiłam, nieznany gatunek grzybów…

– Rzeczywiście musiały być bardzo niezwykłe. Przejrzyj się w lustrze.

Miranda podeszła niepewnie, czyżby była do tego stopnia zakrwawiona i obita?

– Ojej, mój ty świecie – szepnęła zaskoczona. – Teraz już rozumiem.

– Co rozumiesz?

Rozumiem już, dlaczego okazywali mi uwielbienie, chciała powiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

– Nie, nic, nic ważnego. Czy możesz mi dać jakiś antyseptyczny plaster, podrapałam się i mam strasznie dużo siniaków. Upadłam i okropnie się potłukłam.

Pojęła teraz, skąd wzięła się poświata przed jej oczami: pochodziła od niej samej. W lustrze zobaczyła, że otacza ją połyskująca, świecąca aura. Przypominała anioła, a może nawet boginię z niebieską jak farbka aureolą.

Ani Haram, ani Gondagil nic o tym nie wspomnieli, aura musiała więc się pojawić później, kiedy się już z nimi rozstała.

Zrozumiała wreszcie.

Dość długo siedziała z dłońmi wokół kasetki ze Świętym Słońcem, przez skrzyneczkę musiało przeniknąć nie tyle światło, co moc słońca, napełniając ją… no tak, czym? Siłą czy też czymś innym?

Nie wiedziała. W każdym razie sama zaczęła świecić i jeśli nie jest zdecydowanie złym człowiekiem, to działanie złocistej kuli będzie miało na nią wyłącznie dobry wpływ.

Miranda nie wierzyła, że jest jakoś szczególnie zła, ot, przeciętna, chyba jak większość. A Święte Słońce nigdy źle nie wpływało na zwyczajnych ludzi, na ogół stawali się lepsi.

Może od tej pory Miranda będzie milsza dla swej siostry?

Drgnęła, słysząc głos Strażniczki.

– Co to za grzyby? Masz je przy sobie?

– Nie, nie zabrałam. Myślę jednak, że ta gloria to nie jest ich sprawa, dość długo po prostu pracowałam w bezpośrednim sąsiedztwie Słońca i zapewne właśnie ono pozostawiło taki ślad.

Było to bardzo mętne wyjaśnienie, ale Strażniczka je zaakceptowała. Miranda przeszła cały proces oczyszczania, choć zdaniem Strażniczki zupełnie niepotrzebnie, skoro przebywała w obrębie krainy. Wreszcie młoda wichrzycielka oklejona plastrami mogła bez wyrzutów sumienia wrócić do domu. Promienna aura powoli bladła, i dobrze, jeszcze ktoś nabrałby ochoty, by zadawać pytania.

Загрузка...