21

Znajdowali się już niedaleko od osad Waregów, gdy nastąpiła katastrofa.

Strażnik Słońca zarządził odpoczynek. Zarówno Gondagilowi, jak i Haramowi wciąż dokuczały zranione nogi, poruszali się więc z pewnym trudem, poza tym nastała już pora snu i wszyscy czuli się dość zmęczeni. I tak nie dotrą do krainy Timona przed świtem, lepiej więc teraz się przespać.

Zbierali drewno na ognisko w osłoniętej od wiatru dolinie.

– Ostrzegliście swoich sąsiadów przed Svilami?

– Tak, są przygotowani. Jeśli Svilowie zaatakują, czeka ich przykra niespodzianka. Idź, poszukaj teraz gałęzi, straszny tu chłód i wilgoć, weszliśmy już w obszar mgieł. Tylko nie odchodź za daleko.

– A gdzie Marco i Strażnik Słońca?

– Oni nie muszą spać, poszli przodem do wioski Waregów powiadomić ich o rezultatach spotkania z sąsiadami.

Mirandę przeniknął dreszcz. Wprawdzie i teraz stanowili dość liczną gromadę, lecz to głównie z Markiem i Strażnikiem Słońca wiązało się jej poczucie bezpieczeństwa.

Wypatrywała Gondagila, lecz on najwidoczniej zrezygnował już z czekania na nią. Podreptała więc w stronę, gdzie, jak się jej wydawało, poszedł.

Chociaż odkąd opuścili przełęcz, nie musieli już obawiać się Svilów, to jednak z lękiem rozglądała się dokoła. Ta kraina była jej nieznana. Każda skała, każdy krzaczek wydawał jej się ponury i tajemniczy, w dodatku przez cały czas musiała wytężać wzrok i właściwie jedynie domyślała się, co widzi.

Zebrała parę suchych patyków, spostrzegła jednak, że ktoś przeszedł tędy już przed nią, zostały tu bowiem tylko drobne gałązki. Zmieniła kierunek i znalazła się na terenie pokrytym gęstą roślinnością.

Ale przecież miała nadzieję, że idzie śladem Gondagila.

Zawołać go? Nie, tamci pomyślą, że zachowuje się niemądrze. Ram upominał, by się zanadto nie oddalała. Łatwo tak mówić, przecież to wstyd wrócić z pustymi rękami! Może nałamać gałęzi z krzaków i drzew? Ale nie, są mokre, będą się źle paliły.

Po omacku przesuwała się wśród zarośli. Znalazła wreszcie wywróconą sosnę, uśmiechnęła się do siebie, myśląc: „Lepsza sosna w ognisku niż ognisko w sośnie”. Ta gra słów przypomniała jej o Indrze i przyjaciołach.

Przyjaciele? Wydawali się tacy odlegli, i tak też było. Oddzielał ich mur i dolina zamieszkana przez krwiożercze bestie.

Chyba jednak poszła za daleko, lepiej zawrócić. Zaczęła więc znowu przedzierać się przez zarośla.

Gdzie może być Gondagil? Odkąd wyruszyła, nie widziała żadnego z towarzyszy, ani Roka, ani Harama, ani trzech wojowników z krainy Timona i małżonków. Miranda bardzo się cieszyła, że w tej wyprawie bierze udział także kobieta, z którą może od czasu do czasu porozmawiać. Dobrze się rozumiały, skorzystała więc z okazji, by dyskretnie wypytać ją o Gondagila. Nie, nie miał żadnej kobiety, chyba nigdy z nikim się nie wiązał. Co prawda w wiosce mało o nim wiedziano, przebywał raczej w pobliżu swej siedziby na górskich zboczach. Wioskowe dziewczęta szalały za nim, nierzadko podkradały się, chcąc odnaleźć jego kryjówkę. Nie wiadomo, czy którejś się to udało, chyba nie, inaczej nie omieszkałaby się tym pochwalić. Wszystko to ogromnie interesowało Mirandę, a sam Gondagil wydał się jej jeszcze bardziej pociągający.

Ojej, gdzie ona jest, nie rozpoznawała żadnej z tych skał!

Zawołała cicho: „hop, hop”, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Powinna chyba dostrzec ogień, a przynajmniej dym, lecz być może Ram nie rozpalił jeszcze ogniska.


Ram zaczął się niepokoić.

Co też mu przyszło do głowy, żeby wysyłać Mirandę samą? Ale Gondagil właśnie opuścił obozowisko i Ram sądził, że Miranda widziała, w którą stronę poszedł. Strażnik nie bał się zostawiać dziewczyny pod opieką Gondagila, to dobry człowiek, twardy, ale porządny.

Gorzej z tym drugim…

Ale przecież tylu ich było w lesie, Miranda nie powinna się zgubić.

A może jednak?

Miranda miała silną osobowość, inną niż biedna, niezdecydowana Elena. Miranda wiedziała, czego chce, i potrafiła radzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Doprawdy, o nią nie trzeba się lękać.

A jednak Ram się martwił.

Nie mógł odejść od ogniska, był za nie odpowiedzialny. No, nareszcie wraca Gondagil z całym naręczem drewna.

Sam.

– Gdzie masz Mirandę? – spytał Ram. – Sądziłem, że poszła za tobą.

– Nie, myślałem, że zostaje tutaj, nie widziałem jej. Czy poszła…?

– Nie wiem, gdzie ona jest, ale są już i inni, zaraz się dowiemy.

Wrócili małżonkowie, a także Rok i jeden z pozostałych Waregów. Nie, nikt nie spotkał Mirandy, zauważyli tylko tamtych dwóch mieszkańców wioski.

Nikt nie widział także Harama.

Gondagil rzucił drewno na ziemię i pognał we wskazanym przez Rama kierunku.

Usłyszeli go, jak nawołuje Mirandę. W jego głosie dźwięczał strach. Echo poniosło wołanie ponad lasem.


Miranda usłyszała, że ktoś nadchodzi. Dzięki Bogu, tak się już bała!

– Jesteś tutaj? Sama jedna? – W głosie Harama brzmiało wyczekiwanie. – A co zrobiłaś z całą tą swoją przyboczną strażą? Czyżby wyjątkowo zostawili nas w spokoju? No tak, zrozumieli widać, że nie da się walczyć z przeznaczeniem.

Ach, jakże banalnie się wyrażał!

– Właśnie wracam – prędko powiedziała Miranda, przyciskając mocniej drewno do piersi, jakby chciała się nim osłonić. – To chyba dobra droga?

– A co nas obchodzi droga? – mruknął Haram, usiłując odebrać jej gałęzie. – No, no, czyżbyś się certowała?

– Haramie, przestań! – poprosiła Miranda, starając się, aby jej głos brzmiał spokojnie. Przez moment nie wiedzieć czemu przed oczami stanęło jej podwórko szkoły w Oslo, do której jeszcze całkiem niedawno chodziła. Nie wiadomo, skąd wzięło się to skojarzenie, mogło przywołać je jakieś słowo, zapach albo ruch, zaraz jednak znów była w ponurym, mrocznym, całkiem jej nieznanym lesie. Razem z Haramem, osobą, której obecności najmniej sobie życzyła.

Pewny siebie Haram pociągnął za jakiś patyk i całe naręcze drewna upadło na ziemię. Miranda powiedziała mu coś zirytowana i pochyliła się, by pozbierać gałęzie.

Zaatakował ją natychmiast, od tyłu. Usiłowała się wyprostować, lecz popchnął ją, straciła równowagę i runęła na brzuch. Uderzyła się, podrapała twarz, to jednak nie miało znaczenia, najważniejsze, że uwolniła się z jego uścisku.

Nie przyszło jej to wcale z łatwością, Haram bowiem był silny i bardzo zacięty w swym uporze. Zdawał sobie sprawę, że, chociaż brzmiało to zupełnie nieprawdopodobnie, Gondagil może mu odebrać dziewczynę, a do tego on już nie dopuści. Nikt jeszcze nie zwyciężył Harama. Każda dziewczyna z krainy Timona padała jego łupem. A wczoraj podbił także serca dziewcząt z sąsiedniego kraju. Miranda była szczególną osobą, przybyła z Królestwa Światła i nie chciała wdawać się w żadne flirty. Nie straciła dla niego głowy, tak jak do tego przywykł, lecz to, rzecz jasna, tylko udawanie, Gondagil nigdy jeszcze nie odebrał Haramowi żadnej kobiety, to nie do pomyślenia. Ta mała też tylko się puszy, żeby jeszcze bardziej go sobą zainteresować, wydaje jej się, że on nie zna tej gry.

Do diabła, ależ ona silna! No cóż, tym większy będzie jego triumf, kiedy wreszcie ją pokona.

Mirandę ogarnęła wściekłość. Pluła i prychała, wiła się, nie pozwalając sobie ściągnąć spodni, usiłowała wbić Haramowi kolano w krok, lecz on temu zapobiegł, mocno szarpała go za włosy, potem ugryzła w ramię, tak że zaklął głośno. Lecz Haram był zdecydowany dopełnić tego, co zamierzył.

Złapał ją za ubranie i mocno szarpnął, Miranda zrozumiała wtedy, jak bardzo nierówne są ich szanse, i zaczęła krzyczeć. Raz po raz wzywała Gondagila, Rama i Marca, choć przecież Marca tu nie było.

Pięść Harama zdusiła jej krzyki.

– Zamknij się, przeklęta dziwko! Chcesz sprowadzić tu wszystkich? Uspokój się, stanie się tak, jak ja chcę. Zobaczysz, będzie ci dobrze, ja się znam na rzeczy, żadna jeszcze się nie skarżyła. Au, oszalałaś? Przestań drapać, przeklęta…

Urwał. Czyjaś dłoń pociągnęła go za kaftan na karku, o mało go przy tym nie dusząc. Rozwścieczony Gondagil stał tuż przed nim. Nigdy jeszcze Haram nie widział w oczach przyjaciela takiej dzikości, lecz nie miał wcale zamiaru się poddawać. Kątem oka dostrzegł skuloną na ziemi płaczącą Mirandę, ale nie to w tej chwili było istotne. Musiał skupić się na Gondagilu, z oczu przyjaciela bił nieposkromiony gniew i zapowiedź śmierci.

Haram wyciągnął nóż, Gondagil natychmiast odpowiedział tym samym, choć nie atakował, bronił się tylko.

Miranda z krzykiem protestu poderwała się z ziemi. Jej śliczna bluzka była rozpięta, spodnie podarte.

Rzuciła się między walczących mężczyzn.

– Nie, nie, jesteście przecież przyjaciółmi, nie możecie się bić. Przestańcie…

Więcej powiedzieć nie zdążyła. Starała się osłonić Gondagila przed ciosem Harama i nóż ugodził właśnie ją.

Jęknęła z bólu i osunęła się na ziemię. Gondagil przez moment stał jak sparaliżowany, lecz nagle zalała go fala gniewu i z krzykiem rozpaczy wbił nóż w pierś Harama.

Przyjaciel z dziecinnych lat padł na ziemię.

Ich przyjaźń jednak skończyła się już dawno temu, Gondagil zdawał sobie z tego sprawę. Rozwiała się, zanim jeszcze pojawiła się Miranda, po prostu każdy poszedł w swoją stronę. Gondagil nie czuł nic na myśl o śmierci przyjaciela, zapewne żal przyjdzie później.

Teraz najważniejsza była Miranda.

Dziewczyna leżała nieruchomo, z rany na szyi nieprzerwanym strumieniem płynęła krew.

Wzrok Gondagila zasnuła mgła. Niezręcznie usiłował zatamować krwotok, wreszcie jednak podniósł głowę i zaczął wzywać pomocy. Wołał Rama i Strażnika Słońca, a przede wszystkim Marca.

Potem wziął ukochaną na ręce i ruszył w stronę obozowiska.

Towarzysze spotkali go w połowie drogi.

– Ona umiera – rzekł Gondagil bez tchu. – Ratujcie ją, ona nie może umrzeć, nie ona!

Ram bardzo pobladł.

– To nie jest pewne, Gondagilu, lecz Miranda dość długo pozostawała pod wpływem promieni Świętego Słońca i być może, być może jest nieśmiertelna. Nie wiem, czy jest tak naprawdę, ale postaramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy. Wracajmy do ogniska, zobaczymy, jak to wygląda. Och, na Święte Słońce, ona strasznie krwawi, spróbuję to zatrzymać. Ty ją nieś, a ja postaram się zatamować krew.

Za chwilę byli już przy ogniu, którego pilnowali trzej Waregowie.

Mirandę ułożono na ziemi, zajęli się nią Ram i Rok. Gondagil klęczał tuż przy nich, ale nic nie mógł zrobić. Serce ściskało mu się z bólu na widok leżącej na ziemi białej jak śmierć dziewczyny. Wiedział, że kocha ją nad życie.

Ram podniósł głowę.

– Źle się dzieje – westchnął. – Co prawda ona mocno trzyma się życia, zwykły człowiek już by umarł. Boję się jednak, że ją utracimy.

– Gdyby tylko Marco i Strażnik Słońca byli tutaj westchnął Rok z rezygnacją. – Szczególnie Marco mógłby ją uratować.

Gondagil błagał ich spojrzeniem, nigdy jeszcze w niczyich oczach nie widzieli takiej rozpaczy.

– Ty nie wiesz, kim jest Marco – stwierdził Rok, potem z desperacją zawołał jak najgłośniej: – Marco! Marco!

Oczywiście nie otrzymał żadnej odpowiedzi, słychać było jedynie trzask płonących gałęzi i krople spadające z mokrych od rosy drzew.

Загрузка...