19

Pragnę cię, Mirando, myślał Gondagil stojąc w drzwiach chaty wodza. Goście wraz z najbardziej zasłużonymi członkami plemienia siedzieli na ławach wokół wielkich stołów oświetleni blaskiem ognia, płonącego na palenisku, i paroma pochodniami tam, gdzie mrok był najgłębszy. Znalazł się tu także Haram, wprawdzie nie należał do najgodniejszych, ot, po prostu zrządzeniem losu spotkał wtedy Mirandę, a ona zawsze się za nim wstawiała. Gondagil wiedział, dlaczego dziewczyna tak postępuje, i dręczyła go świadomość, że Haram najprawdopodobniej źle rozumie okazywaną mu życzliwość. Gondagil najchętniej odesłałby przyjaciela do wszystkich diabłów.

Pragnę cię, Mirando, nie sądziłem, że tak będzie, myślałem, że jesteśmy po prostu przyjaciółmi, owszem, najlepszymi na świecie, ty jednak obudziłaś we mnie coś, co dotychczas tkwiło uśpione. Przez wiele lat trwało pogrążone w letargu, przez wiele dni i nocy, poranków pełnych rosy i mgieł, wieczorów gorzkiej samotności.

Ty i ja, Mirando, ty i ja…

Wsłuchał się w słowa Strażnika Słońca.

– Kim są Svilowie? Nic nie wiemy o ich obecnym życiu. Gdy moi przodkowie przybyli tutaj, opisywali wielkich, przypominających szczury ludzi, którzy sprawili im mnóstwo kłopotów. Zanim wybudowaliśmy mur wokół Królestwa Światła, istoty te pojawiały się i znikały. Niespodziewanie, tak jak dzisiaj, przystępowały do ataku i zawsze rzucały się do ucieczki, gdy tylko się zorientowały, że przegrywają. Oczywiście nie mogły dostać się do naszego Królestwa, ich miejsce było wszak w Ciemności. Od tamtej pory już o nich nie słyszeliśmy. Dopiero teraz, ale tak rzadko zapuszczamy się poza mury. Opowiedzcie nam o ich losach i miejscu pobytu.

Wódz, oświetlony blaskiem ognia, poprawił się na wysokim krześle i odparł dostojnie:

– Po Svilach nigdy nie należy spodziewać się niczego dobrego. Wprawdzie nie widujemy ich często, sporo czasu już upłynęło, odkąd pojawili się tu po raz ostatni, ale zawsze przybywają we wrogich zamiarach. Jedyne, czego pragną, to zawładnąć naszą urodzajną ziemią. Przychodzą, by zabijać, chcą zniszczyć nas całkowicie. Sądzę bowiem, że ich celem jest przedostać się jak najbliżej Królestwa Światła, by podbić także tę krainę. Ale gdzie mieszkają…?

Zniżył głos, jedna z pochodni nieprzyjemnie zamigotała.

– Przypuszczam, że przybywają z Gór Czarnych, nikt jednak nie wie tego na pewno.

Gondagil napotkał wzrok Mirandy, starał się przekazać jej spokój i poczucie bezpieczeństwa, w oczach obojga odmalowała się wzajemna sympatia i ciepło.

Dziewczyno, pomyślał. Wiesz, że nie chcę być taki jak Haram, wiesz, że gdyby Marco nie przyszedł nad strumień, wszystko skończyłoby się inaczej, ale wówczas utraciłbym szacunek dla samego siebie, który tak wiele dla mnie znaczy. Ty jesteś inna niż niezliczone kobiety Harama. Jesteś czymś więcej, o wiele, wiele więcej.

Strażnik Słońca nawiązał do słów wodza:

– A więc Svilowie pragną was zniszczyć, unicestwić, potwory mają chyba podobne zamiary.

– Oczywiście, przed nimi jednak możemy się chronić baczną obserwacją.

Strażnik Słońca spytał po namyśle:

– A jak przedstawia się sprawa z waszymi najbliższymi sąsiadami? Nie znam ich, czy są przyjaźnie usposobieni?

– Owszem, ci, którzy mieszkają na zboczach gór, to dobrzy ludzie, którzy tak samo jak my tęsknią za Królestwem Światła, a przynajmniej za światłem.

Strażnik Słońca pokiwał głową.

– Myślicie, że mogą coś wiedzieć o Górach Czarnych?

– Prawdopodobnie więcej niż my. Chcecie ich odwiedzić?

– Tak, pragniemy zdobyć jak najwięcej informacji. Myślicie, że to da się zrobić?

Wódz się zastanowił. Najwidoczniej uznał tę chwilę za niezwykle ważną. Gościł u siebie tajemniczych przybyszów z Królestwa Światła, to jego pytali o radę.

– Są czujni i podejrzliwi, Obcym, takim jak wy, i mam tu na myśli obcość w ogólnym sensie, niełatwo się do nich dostać. Jeśli jednak towarzyszyć wam będzie ktoś z nas, powinno się udać. Sprawa, z którą przybywacie, ma wielkie znaczenie również dla nich.

Omawiano dalej możliwość podarowania Słońca Królestwu Ciemności i problemy, jakie się z tym wiązały, skoro istniały takie stworzenia jak potwory czy Svilowie. Mówili także o konieczności wyprawy w Góry Czarne, Miranda jednak nie przysłuchiwała się temu uważnie, wszystko bowiem znała już wcześniej. Siedziała zapatrzona w Gondagila, opartego lekko o framugę drzwi. Wyglądał w tej pozycji niezwykle męsko i pociągająco, za każdym razem, gdy na nią spojrzał, serce uderzało jej mocniej, a ciało przenikała przyjemna fala gorąca. Musiała wówczas odwracać głowę, by ukryć uśmiech szczęścia.

Mężczyźni naradzali się nad wyprawą do sąsiedniej krainy. Wódz wyjaśnił, że dotarcie tam potrwa cały dzień, wybierano osoby, które miały towarzyszyć grupie z Królestwa Światła. Wyznaczono Gondagila, Miranda rozjaśniła się, spostrzegła jednak, że twarz Harama pociemniała.

– I Haram oczywiście musi iść z nami – powiedziała prędko, nie zastanawiając się nad słowami. – Bez niego sobie nie poradzimy, wiem o tym.

Zebrani popatrzyli na nią zaskoczeni, zrozumiała, że jako młoda dziewczyna nie powinna była się wypowiadać.

Ale wódz kiwnął głową.

– Dobrze, i Haram. Chciałbym także, by towarzyszyło wam pewne małżeństwo, ona pochodzi z sąsiedniego plemienia, a on często tam bywał, to będzie gwarancją, że was przyjmą.

Miranda napotkała spojrzenie Harama i zaskoczyło ją to, co w nim dostrzegła. Triumf mający swe źródło w przeświadczeniu, że wie, czemu ona chce go zabrać na wyprawę. Ukradkowe spojrzenie Harama rzucone na Gondagila i pełen współczucia chichot, który mówił: „Wiem, że on cię pragnie, Mirando, lecz ty wolisz mnie, myślisz, że tego nie rozumiem? Niech sobie tam stoi”.

Miranda jęknęła przerażona. Co ona najlepszego zrobiła? Jak to możliwe, by Haram tak to odebrał, jak można w ogóle coś takiego sobie wyobrazić?

Z rozpaczą w oczach popatrzyła na Gondagila, on jednak przysłuchiwał się akurat wodzowi i nie zauważył reakcji Harama.

Miranda z całego serca pragnęła, by dało się cofnąć jej nierozważne słowa.


Wyprawa w góry okazała się naprawdę długa, była jednak konieczna. Potwory nie mogły się liczyć jako sąsiedzi Waregów, stanowiły dla nich jedynie źródło udręki.

Grupa opuściła już Dolinę Mgieł, ze wzgórz roztaczał się zachwycający widok. Widać stąd było Królestwo Światła tak, jak po raz pierwszy ujrzała je Siska: pośród mrocznego świata wznosiła się olbrzymia kopuła lśniącego, zamkniętego w niej światła.

Od czasu do czasu natykali się na ślady Svilów, ich wielkie stopy w szytych butach odbijały się w gliniastym czy podmokłym podłożu. Uczestników wyprawy dręczył stale rosnący niepokój: a jeśli Svilowie zaatakowali sąsiednią krainę?

Miranda patrzyła z góry na mglisty kraj Gondagila i serce ściskało jej się ze współczucia.

Oni powinni mieć Słońce, Ram zabrał ze sobą świetlistą kulę, uznali jednak, że na razie jeszcze nie mogą jej oddać. Nie śmiał nawet wspominać o tym w wiosce Waregów, to mogło być niebezpieczne.

Raz z daleka dostrzegli niewielką grupę olbrzymich jeleni, Miranda zastanawiała się, czy są wśród nich również zaprzyjaźnione z nią zwierzęta. Gondagil natomiast się niepokoił, czy stadu nie zagrażają Svilowie.

– O tym nie może być mowy – pocieszał go któryś z jego ziomków. – Nie odważą się zaatakować tak wielkich stworzeń, od wszystkiego, co jest od nich większe, uciekają jak od zarazy.

Te słowa uspokoiły Gondagila.

Zostali z Mirandą nieco z tyłu, grupa akurat miała zrobić postój w niedużej dolinie. Inni przeszli już za skały, Gondagil jednak, rozmawiając z dziewczyną, szedł coraz wolniej, a Miranda nie miała najmniejszej ochoty go ponaglać.

– Nie podobają mi się spojrzenia, jakie śle ci Haram – rzekł Gondagil i całkiem się zatrzymał. Ona także.

– Mnie też nie, chyba postąpiłam zbyt lekkomyślnie mówiąc przy wszystkich, że chciałabym, aby poszedł z nami. Ale ty wiesz, dlaczego.

– Tak, to moja wina, to ja powinienem był powiedzieć, że trzeba go zabrać.

Stali teraz bardzo blisko siebie. Gondagil z góry patrzył na dziewczynę, objął ją w pasie z takim wyrazem twarzy, jakby nigdy nie miał już zamiaru jej puścić. Po raz kolejny poczuł, że ma ochotę nie tylko jej bronić. Był jednak zbyt niedoświadczony, by zrozumieć, że nie powinien robić tego, co zrobił. Delikatnie, trochę niepewnie przyciągnął ją do siebie, otoczył rękami jej plecy i przytulił głowę do swego ramienia. Miranda oddychała drżąco. Stali nieruchomo, objęci, dziewczyna delikatnie gładziła jego jasne gęste włosy opadające na kark. Gondagila przeniknął dreszcz i odwzajemnił pieszczotę.

Nie wiedział, że obejmowanie kobiety może sprawiać taką przyjemność. Ale Miranda nie była dla niego pierwszą lepszą kobietą, lecz przyjacielem i sprzymierzeńcem. Nikomu nie wolno wtrącać się w uczucia, które nas łączą, doszedł do wniosku, starając się zignorować płomień, jaki jej bliskość powoli rozpalała w ciele.

Długo patrzyli sobie w oczy, badawczo, oboje niepewni. Miranda zaakceptowała uścisk jego ramion jako wyraz łączącej ich przyjaźni, a jednocześnie było w tym coś niezwykle podniecającego i nowego. Gondagil wiedział, że zapuszcza się na nieznane ścieżki, lecz jej usta, kuszące, znalazły się już tak blisko… Wciąż jednak bał się, że ją wystraszy, instynkt podpowiadał mu, że niewłaściwie postąpią, jeśli przekroczą próg, jak to zawsze czynił Haram ze swymi kobietami. Teraz jednak Gondagil niczego innego nie pragnął, w głowie mu zaszumiało, ciało zalała fala gorąca, zaczął tracić kontrolę nad sobą.

Dostrzegł zmieszanie w oczach Mirandy i zrozumiał, że dziewczyna odczuwa podobnie i także się lęka, iż może się to źle skończyć. Choć łącząca ich więź była niezwykle silna, żadne z nich nie należało do ludzi lekko traktujących związek z drugą osobą.

Mieli także świadomość, że w każdej chwili może ich ktoś zobaczyć, i to również ich powstrzymywało.

Gdy Miranda jęknęła cichutko, ocknął się i zorientował, że jego palce musiały zostawić na plecach dziewczyny ślady. Nie był jednak w stanie oderwać się od niej, ogarnęła go nieodparta tęsknota…

Tak samo jak ostatnio z oszołomienia wyrwał ich dzwonek telefonu. Oboje wstrzymali oddech, a potem udręczeni wypuścili powietrze z płuc.

– Saved by the bell – mruknęła Miranda, lecz Gondagil tego nie zrozumiał, a ona nie miała sił, by mu tłumaczyć. Dzwonił Ram, a jego głos brzmiał dość surowo. Czyżby się o nią bał? Na to chyba wyglądało.

– Tak, tak, już idziemy – Miranda starała się mówić spokojnie, lecz to nie było wcale łatwe. – Mamy tu pewną przeszkodę, dlatego tak długo to trwa.

Rzeczywiście, tak chyba można powiedzieć.

Oczy Gondagila pociemniały ze wzburzenia. Dlaczego muszą stąd odejść? Wszystko w nim protestowało, pragnął pozostać w tym miejscu na zawsze. Jeśli ona teraz zniknie, rozdzielą ich całe światy.

Zanim ją puścił, ze smutkiem koniuszkami palców obrysował wargi dziewczyny. Jak gdyby się bał, że już nigdy nie poczuje dotyku jej ust na swoich. Miranda miała wielką ochotę go pocałować, nie wiedziała jednak, czy to przyjęte w obyczajach jego ludu. Uśmiechnęła się tylko czule i szepnęła:

– Najlepiej chyba będzie, jak już pójdziemy.

Z ogromną niechęcią rozluźnił objęcia, dziewczyna ujęła go za rękę, uścisnęła ją i tak okrążyli skałę.

Haram długo się im przyglądał, Mirandzie bardzo się nie podobało jego podejrzliwe spojrzenie. Co on miał do nich? Znów gorzko żałowała, że nalegała na jego udział w wyprawie.


Wyraźnie dało się zauważyć, że sąsiednie plemię wywodzi się ze znacznie późniejszej epoki niż Waregowie. Ich kraina była większa, lecz bardziej jałowa, zabudowa osad przywodziła na myśl późne średniowiecze. Daszki, wykusze, wieżyczki w zupełnie niepotrzebnych miejscach i ulice wykładane kocimi łbami, przy widocznym braku materiałów, by budować jak należy. Wszystko kończyło się właściwie na chaotycznych próbach.

Było tu mroczniej niż na terenach Waregów, a już na pewno potworów. Ludność wydawała się pochodzenia niemieckiego, Miranda i Marco żałowali więc, że nie ma z nimi nikogo z rodziny czarnoksiężnika, która niegdyś mieszkała wszak w Austrii Być może łatwiej udałoby im się znaleźć wspólny język.

Ale kiedy pierwsze lody zostały przełamane, powitano ich życzliwie. Co prawda dawało się wyczuć pewną rezerwę, trochę brakowało otwartości i serdeczności Waregów, którzy przyjęli ich o wiele naturalniej.

Dotarli na miejsce dość późno i Mirandzie zaraz nakazano położyć się do łóżka w maleńkiej izdebce połączonej z większym pomieszczeniem, które oddano do dyspozycji jej czterem towarzyszom. Dziewczyna protestowała, nie mogła pojąć, dlaczego musi iść spać, skoro zamierzają omawiać sprawę, z którą przybyli, a ona może mieć coś ważnego do dodania.

Ale Ram nie ustępował.

– Wolimy, żebyś zeszła nam z drogi, Mirando. Wcale nie dlatego, że nie chcemy, abyś brała udział w naradzie, lecz ponieważ jesteś powodem wrogości tych dwóch mężczyzn. Widzisz, nie jesteśmy tacy ślepi na to, co się dzieje.

Miranda poczuła rumieniec wypełzający na twarz. Dobrze wiedziała, że Ram ma rację, powiedziała więc dobranoc i wycofała się do swojej izdebki.

W nocy obudził ją dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia głos Marca. Rozmawiał z kimś, mówił cicho, dość monotonnie, przekonująco.

Odpowiedziano mu bardziej podnieconym tonem, Miranda drgnęła, rozpoznając głos Harama, który wcześniej tego wieczoru zniknął w jakimś domu wraz z młodą dziewczyną. A teraz był tutaj? Nie słyszała, co mówił, zorientowała się tylko, że się przy czymś upiera. Znów rozległ się łagodny głos Marca, a potem wzburzony Harama: „Przecież ona na mnie czeka!”

Ależ skąd, pomyślała Miranda przerażona. Co sobie Marco pomyśli?

Marco jednak myślał słusznie, bo Haram najwyraźniej został usunięty z tego domu. Jego ostatnie słowa: „Rozumiem, sam masz na nią ochotę, przystojniaczku”, przerwało trzaśnięcie zamykanych drzwi.

Miranda odetchnęła z ulgą. Zaraz potem usłyszała jakieś szuranie za ścianą, jakby ktoś próbował się wspinać po niej od zewnątrz, ale bez powodzenia.

Upłynęło jednak sporo czasu, zanim znów zasnęła. Przeciągłe głuche wycie od strony Gór Śmierci wcale jej tego nie ułatwiało.


Miranda zrozumiała, że narada zakończyła się pomyślnie. Przyjaciele uzyskali więcej informacji o Górach Czarnych czy też Górach Umarłych, jak niekiedy je nazywano. Miedzy trzema krainami zawarto pakt, mówiący, że władcy Królestwa Światła uczynią wszystko, aby dać Słońce pozostałym. Wymagało to jednak odnalezienia ostatniego składnika eksperymentalnego wywaru Madragów, wody z jasnego źródła, ukrytego w mrocznych górach. Dopiero wtedy będą mogli zwalczyć zło tkwiące w potworach i Svilach, a być może i w innych istotach zamieszkujących dalej położone, nieznane obszary.

Miranda przeraziła się nie na żarty.

– Strażniku Słońca, nie wolno nam czekać zbyt długo!

– Wiemy o tym – odparł. – Niestety, Mirando, nic nie mogę na to poradzić. Upłynie kilka lat, zanim będziemy mogli wyruszyć na wyprawę w poszukiwaniu źródła.

– Och, nie – jęknęła. – Och, nie, ty nic nie rozumiesz. Nie możemy pozwolić, aby ci ludzie, którym daliśmy nadzieję, umarli, zanim to się stanie. Przecież oni się starzeją o wiele szybciej niż my. To niemożliwe, nie pozwalam!

– Już dobrze, uspokój się, na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie – zapewnił, lecz Miranda widziała, że jego myśli powędrowały gdzie indziej.

Wyruszyli już w powrotną drogę, niemiecką osadę dawno zostawili za sobą. W pewnej chwili Miranda zawołała za oddalającym się od niej Strażnikiem Słońca:

– A czy nie moglibyśmy na ten czas zabrać ich do Królestwa Światła?

Odwrócił się do niej, nie krył smutku.

– Drogie dziecko, tu nie chodzi o kilka osób, lecz o całe plemiona, to niemożliwe, nie pomieścimy tylu nowych ludzi. Musimy czekać.

– Jak długo?

– Trudno powiedzieć – rzekł zamyślony. – Nie tak znów bardzo długo, może dziesięć lat.

– Dziesięć lat? – Miranda wykrzyczała te słowa.

Za dziesięć lat Gondagil będzie o sto dwadzieścia lat starszy niż dzisiaj, podczas gdy ona prawdopodobnie zatrzyma się między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia.

Strażnik Słońca odszedł, pozostawiając ją z rozpaczą w sercu.

Muszę sprowadzić Gondagila do Królestwa Światła, to jedyne rozwiązanie, myślała zdesperowana. Muszę, muszę!

Gondagil czekał na nią.

– Co się stało, moja droga, dlaczego płaczesz?

Nie mogła mu tego powiedzieć. Nie mogła mu zdradzić, że Czas rozdzieli ich w najbardziej brutalny sposób.

– Och, nic szczególnego – pociągnęła nosem. – Smutno mi, że musimy się jutro rozstać. Tak bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Gondagil milczał. Nie zdążył jeszcze się nad tym zastanowić, wydawało mu się, że mają dużo czasu.

A przecież nie wiedział tego co ona.

Opadła rosa, również tutaj, na skraju krainy Timona, kładła się miękkim dywanem w lasach i na łąkach. Kiedy świecili latarkami, kropelki błyszczały jak tysiące szlachetnych kamyków.

Miranda szła obok Gondagila, wsłuchana w ich własne kroki. Nad pola nadciągały wilgotne opary, zbliżali się do Doliny Mgieł.

Do głowy przyszedł jej pewien pomysł.

Istnieje rozwiązanie, mówiła sobie w duchu. Jest przykre, ale w ostateczności tak właśnie można zrobić.

Ja zostanę tutaj.

Gdyby wszystkie inne próby zawiodły, mogła tak uczynić, lecz musiałaby zapłacić za to ogromnie wysoką cenę. I nie miała wcale pewności, czy nie zacznie się starzeć tak jak Gondagil, przyjdzie jej też zrezygnować z całego dobra i piękna, jakie istnieje w Królestwie Światła, utraci rodzinę i przyjaciół, no i przede wszystkim światło.

Ale będzie żyć razem z Gondagilem, przynajmniej przez kilka lat. Możliwość bycia razem z nim wyrówna wszelkie straty.

Загрузка...