17

– Nie wiem, czy chciałabym mieć tę niebieską poświatę przy spotkaniu z Waregami – wyznała lekko zdenerwowana Miranda, gdy wspinali się w górę zboczy.

– Będziesz się musiała z tym pogodzić – stwierdził Ram z uśmiechem. – Przez jakiś czas jeszcze nie zniknie.

Och, nie, pomyślała. Nie mogę się tak pokazać. Byle to nie oni obserwowali nas sokolim wzrokiem ze skał. Już wkrótce będziemy tam na górze, oby to nie oni pełnili dzisiejszej nocy straż.

Ram nie miał dla niej litości.

– Możesz przyjąć, że już poprzednio widzieli cię jako jaśniejącą niezwykłą postać. Mieli dobry widok na całą Dolinę Cieni i prawie przez cały czas mogli śledzić twoją wędrówkę.

I co sobie pomyśleli, zastanawiała się Miranda. Że jestem nieczystym duchem otoczonym chmurą piekielnego ognia? Och, to w ogóle nie jest zabawne.

Od dawna już wspinali się po beznadziejnie stromym zboczu i Strażnik Słońca zarządził wreszcie przystanek. Miranda ogromnie się z tego ucieszyła. Po pierwsze, dyszała już jak miech kowalski, a po drugie, cieszyła się z każdej chwili zwłoki. Może jej blask zdąży choć trochę zblednąć?

Marco ułożył się na ziemi tuż obok.

– Nerowi podobałaby się ta wyprawa – stwierdził.

– To prawda – kiwnęła głową Miranda. – Ale mogłaby się okazać zbyt dla niego niebezpieczna, nie chciałabym, żeby trafił do brzuchów potworów.

– Tego staralibyśmy się uniknąć. Jak to było, czy Gabriel nie miał psa, który wszystkim wydawał się wręcz nieśmiertelny? Co się z nim stało?

– Masz na myśli Peika – uśmiechnęła się Miranda z żalem. – Rzeczywiście dożył bardzo sędziwego wieku. Ale następnej nocy po tym, jak mama i Filip zginęli w wypadku, Peik zasnął i nigdy się już nie obudził. Tak jakby nie mógł poradzić sobie z żalem. Nam nie było wcale łatwiej, kiedy straciliśmy i jego, ale dla Peika tak chyba było najlepiej. Pies nie rozumie, dlaczego człowiek po prostu nagle znika, może traktuje to jak zdradę.

– Tak myślisz? – wolno spytał Marco. – Pies potrafi zrozumieć znacznie więcej, niż nam się wydaje. Sądzę, że Peik po prostu postanowił odejść.

Miranda nic nie mogła poradzić na łzy, które zakręciły się jej w oczach.

– Ogromnie za nim tęsknię, Marco. Dlatego tak bardzo się ucieszyłam, że Nero jest tutaj. W pewnym sensie mi go zastępuje. Nera też mi teraz brak.

– Wiem, ale jemu najlepiej w domu, razem z…

Marco leżał oparty na łokciu, odwrócony do Mirandy, i patrzył w inną stronę niż pozostali. Teraz zerwał się na równe nogi.

– Co to było?

Powiedli oczyma za jego spojrzeniem. Zdążyli dostrzec dziwaczne, na poły biegające, na poły czołgające się stworzenia, które zniknęły za skałami poniżej szczytu wzgórza.

Strażnika Słońca przeszedł dreszcz.

– Ach, te tam! Naprawdę wciąż jeszcze istnieją? Prawdziwy koszmar! Część tych istot przedarła się niegdyś do Królestwa Światła, chociaż powinny zostać tam, gdzie były. Buntownicze, skore do wojny, uparte. Wiecznie kłócący się awanturnicy, nikomu dobrze nie życzący. Svilowie, tak ich nazywano. Nasi ludzie prędko usunęli ich z Królestwa Światła. Svilowie wymknęli się potworom i osiedlili się w jakimś nieznanym miejscu daleko w górach. Ale to było już tak dawno temu, sądziłem, że wszystkie te stwory wymarły przed wiekami.

– Czy one są niebezpieczne? – zapytała Miranda ze strachem.

Strażnik Słońca wahał się z odpowiedzią, lecz wreszcie rzekł krótko:

– Tak.

Pozostali milczeli.

Miranda sądziła, że po przejściu przez Dolinę Cieni najgorsze niebezpieczeństwa mają już za sobą. Tymczasem dalsza wędrówka nie zapowiadała się wcale na łatwą.

Żadne z nich nie wiedziało, że Siska, mała księżniczka, w drodze ku światłu zauważyła ślady trzech Svilów. To właśnie ich ścigali Waregowie, których spostrzegła później tamtej nocy. Zresztą sama Siska nie wiedziała, do kogo należały wielkie ślady stóp.

– Sądzisz, że nas widziały, Marco? – zapytał Rok.

– Nie potrafię na to odpowiedzieć – rzekł Marco po namyśle. – Lecz jeśli wolno mi zgadywać, to raczej nie. Sprawiały wrażenie, że nie patrzą w tę stronę. Wzrok miały skierowany przed siebie, ale pewien nie jestem, mignęły mi przed oczami zbyt późno.

– Idziemy dalej – zwięźle polecił Strażnik Słońca. Zauważyli jego wyraźny niepokój i zatroskanie. Najwidoczniej uważał, że świat został już oczyszczony z tego paskudztwa.

Teraz, kiedy mieli szczyt w zasięgu wzroku, wspinaczka była łatwiejsza. Miranda zorientowała się, że zbliżają się już do krainy Waregów, i ogarnął ją przemieszany z radością strach.

– Jak wyglądam, Marco? – spytała szeptem.

Uśmiechnął się czule, z wyrozumiałością, i wyskubał jej z włosów kilka listków.

– Bardzo ładnie, poza tym, że lśnisz jak gwiazda wieczoru. Ale i ta poświata dodaje ci uroku, choć nie jest wrodzoną ci cechą. Powinnaś się o to postarać – zażartował.

Nagle przystanął.

– Chyba ktoś do nas przyszedł.

Pozostali także się zatrzymali. Znaleźli się już niemal na szczycie wzgórza, wśród ostatnich resztek roślinności po tej stronie wzniesienia.

Błagalne prośby Mirandy zostały wysłuchane. Stali przed nimi dwaj wartownicy Timona, jasnowłosi i wysocy, z napiętymi, gotowymi do strzału łukami, lecz nie byli to jej Waregowie.

– Stać, kto idzie? – ostro spytał jeden.

Wyglądali na starszych niż Gondagil i Haram, a także na bardziej wrogo usposobionych. Spojrzenia skierowali na Strażnika Słońca, w którym natychmiast domyślili się przywódcy grupy. Udawali, że nie widzą Marca ani tym bardziej jaśniejącej Mirandy, a może bali się na nich patrzeć? Książę Czarnych Sal wyglądał przecież także bardzo szczególnie. Lemurów najwidoczniej znali lepiej.

Strażnik Słońca lekko się ukłoniwszy odparł:

– Przybywamy z Królestwa Światła i przynosimy waszemu ludowi przesłanie życzliwości i pokoju. Potrzebna nam wasza rada i pomoc.

Bardziej władczy z nich dwóch wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

– A kiedy to Królestwo Światła szukało pomocy i rady u innych?

– Potrzebujemy ich teraz – odpowiedział krótko Strażnik Słońca, nie tracąc nic ze swej godności ani uprzejmości. – Młoda Miranda pragnie też omówić z Gondagilem pewną ważną sprawę.

– I z Haramem – uzupełniła. – Nie możemy zapominać o nim.

– I z Haramem – powtórzył Strażnik Słońca. – Miranda spotkała ich pewnej nocy, niedawno, przekazali jej informacje niezwykle cenne dla nas wszystkich, również dla ludu Timona.

Wareg usiłował zachowywać się z taką samą godnością jak Strażnik Słońca.

– Słyszeliśmy o Mirandzie – rzekł nie patrząc na dziewczynę.

Nie dowiedzieli się, jakie miał o niej zdanie, najwyraźniej jednak wiadomość o wyprawie dziewczyny wzbudziła w Waregach wielkie zdumienie.

Wartownik podjął:

– Zaprowadzimy was do naszego wodza. Tylko on może zdecydować, czy będziemy prowadzić negocjacje.

– Z wdzięcznością przyjmujemy tę propozycję – odparł Strażnik Słońca i z szacunkiem pochylił szlachetną głowę. – Powinniście jednak wiedzieć także, że przed chwilą natknęliśmy się na inne istoty, tu w górach, a dokładniej mówiąc nieco dalej tam na prawo.

Wartownicy Timona zmarszczyli brwi.

– Potwory?

– Nie, ich siedziby już dawno minęliśmy, to były istoty, które nazywamy Svilami.

– Tutaj? Teraz?

– Tak.

Wartownicy popatrzyli po sobie. Z ich twarzy dał się wyczytać niepokój.

– Wielu?

Strażnik Słońca obrócił się do Marca, który odpowiedział:

– Zauważyłem ich za późno. Naliczyłem mniej więcej dziesięciu, lecz gromada mogła być liczniejsza.

Oczywiste się stało, że ta wiadomość nie jest przyjemna.

– Musimy jak najprędzej wracać do domu – oznajmił krótko Wareg.

Poprowadzono przybyszów przez szczyt i Miranda ponownie miała okazję popatrzeć z góry na czarodziejską Krainę Mgieł. Widok był tak piękny, że poczuła, jak wzruszenie dławi ją w gardle. Marco, który widział ten kraj po raz pierwszy, zdumiony zachłysnął się powietrzem.

– Jak możecie żyć w tej wilgotnej mgle? – dziwił się Ram.

– Przyzwyczailiśmy się – odparł drugi z wartowników. – W końcu przestaje się to zauważać.

Trawa szeleściła pod ich stopami, gdy strącali z niej rosę. Ram posłał Mirandzie spojrzenie, które ją zastanowiło. Czyżby doszedł do takich samych wniosków jak ona, uznał, że lud Timona zasługuje na lepszy los? Taką przynajmniej miała nadzieję.

Siska nigdy nie wspominała o mgle. Musiała minąć tereny Waregów albo też mgła nie gościła tu na stałe, może pogoda się zmieniała.

Dwaj wartownicy rozglądali się nieustannie. Maszerowali w wielkim pośpiechu, przybyszom z Królestwa Światła z trudem udawało się dotrzymywać im kroku.

Wkrótce znaleźli się w paśmie mgły i widzieli już tylko najbliżej idących. Wartownicy pewnie prowadzili ich przez nie znany teren, tu punktami charakterystycznymi były tylko wysokie sosny. Rozmawiali z gośćmi, Miranda przysłuchiwała się temu z zainteresowaniem.

Wspomnieli, że nie będą mieli dość czasu, by zatrzymać się w wiosce. Zaraz zawrócą na posterunek, zwłaszcza że napotkano tak niebezpieczne stworzenia jak Svilowie. Stworów, których obecność nigdy nie zapowiadała nic dobrego, nie widziano w okolicy już od kilku miesięcy. Waregowie powiedzieli także, że aparaciki, które dostali Gondagil i Haram, wzbudziły wielkie zainteresowanie, wielu pragnęło mieć podobne. Ram zapewnił, że sporo ich ze sobą przynieśli, właśnie po to, by rozdzielić je wśród ludzi Timona, jeśli tylko wizyta wypadnie pomyślnie. Jeden z Waregów zdziwił się, dlaczego by tak miało nie być, na ogół nigdy nie sprawiało im kłopotów dogadywanie się z ludźmi, to przede wszystkim potwory stanowiły główny problem w nawiązaniu porozumienia między Królestwem Światła a mieszkańcami Doliny Mgieł.

Rok wręczył już aparaciki Madragów dwóm wartownikom, przyjęli je z wielkim nabożeństwem. Oczywiste się stało, że będą się od tej pory cieszyć większym poważaniem wśród współplemieńców. Dostali je niemal jako pierwsi, to ważne.

Delikatne przypomnienie, że Haram i Gondagil otrzymali również maleńkie latarki, sprawiło, że twarz Roka rozjaśniła się w uśmiechu. Wręczył każdemu z wartowników po latarce. Uprzedził przy tym, że nie ma ich za wiele, słowa te najwidoczniej ucieszyły Waregów, teraz już naprawdę mogli zaliczyć się do uprzywilejowanych.

Nastrój wyraźnie się poprawił, by u Mirandy natychmiast opaść do zera. Dowiedzieli się, że Haram owszem, przebywa w wiosce, Gondagila natomiast nie było.

– Gdzie on wobec tego jest? – w jej imieniu spytał Marco, zorientował się bowiem, że dziewczynie nie starczy śmiałości.

– Gondagil chadza własnymi ścieżkami, nie mieszka z nami, lecz jeśli to będzie konieczne, Haram na pewno go sprowadzi.

Och, tak, pomyślała Miranda, to będzie bardzo, ale to bardzo konieczne.

– To on wiedział więcej o… – zaczęła, lecz Strażnik Słońca natychmiast jej przerwał.

– O tym porozmawiamy, gdy dojdziemy do osady.


Miranda wielkimi oczami rozglądała się po wiosce, głównej siedzibie Waregów. Tej osady nie dało się nawet nazwać miasteczkiem, kraina Timona była nieduża, mieszkańcy nieliczni, a wioski łatwo policzyć.

Miała wrażenie, że znalazła się w większej osadzie wikingów albo… Nie, nie miała racji. Waregowie nie zatrzymali się na etapie rozwoju wikingów. Ich budownictwo było bardziej zaawansowane, lecz wszystkie domy wzniesiono z grubych bali, które krzyżowały się na zwieńczeniu dachu. W wiosce wyczuwało się jakąś niemal rozpaczliwą bezradność, jak gdyby jej mieszkańcy walczyli z jakąś mocą, której nigdy nie zdołają pokonać. Czyżby z ciemnością? A może z potworami albo też innym wrogami, na przykład Svilami? Wszystko w tej wiosce świadczyło o walce o przetrwanie i wysiłkach, by liczba ludności pozostała mniej więcej taka sama, chociaż wrogie siły starały się wyniszczyć plemię.

Takie wrażenie odniosła Miranda, lecz trzeba przyznać, że dziewczyna obdarzona była dość żywą wyobraźnią. To, co ujrzała, utwierdziło ją jeszcze w zamiarze niesienia pomocy.

Dwaj wartownicy, podnieceni, jak najszybciej zaprowadzili gości do domu wodza, jednocześnie pokazując swoje aparaciki i latarki i opowiadając każdemu, kto tylko miał ochotę słuchać, o tym, kim są przybysze, o pojawieniu się Svilów w pobliżu ich granic i o własnych przeżyciach w drodze do wioski.

Nie dało się ukryć, że przybycie gości wzbudziło wielkie zainteresowanie. Gwałtownie wzywano Harama, wartownicy bowiem wspomnieli, jak ważną odegrał rolę. Nim dotarli do siedziby wodza, z jednego z domów wyłonił się Haram. Ze zdumieniem przyglądał się orszakowi Trudno opisać wyraz jego twarzy, gdy rozpoznał Mirandę, która go zawołała. Surową miną usiłował pokryć uśmiech, za wszelką cenę nie chciał dać poznać po sobie, że pamięta, jak podczas gdy ścigał dziewczynę, ona uratowała mu życie. Później zaś on ocalił ją.

Miranda pilnowała się, by nie od razu spytać o Gondagila. Podeszła do Harama i powiedziała ciepło:

– Ogromnie się cieszę, że znów cię widzę. Nie miałam okazji podziękować tobie i Gondagilowi za wspaniałe strzały. Gdzie on zresztą jest? Jak się miewasz?

Haram z całych sił starał się zachowywać godnie, ich spotkanie bowiem obserwowali wszyscy mieszkańcy wioski.

– Zraniłem się w nogę – oznajmił lekko oskarżycielskim tonem, jakby to była jej wina.

– Ach, jak mi przykro! Podczas upadku? Możesz chodzić?

Niepotrzebne pytanie, widziała przecież, że zbliżył się do niej, nawet nie kulejąc.

Haram zaś prędko oświadczył:

– Gondagila nie ma tutaj.

– To wiem, mówiono nam, że ty jesteś jedyną osobą, która może, go sprowadzić. Czcigodni mężczyźni, którzy przybyli wraz ze mną z Królestwa Światła, chcieliby porozmawiać z wami oboma.

– O czym? – Haram podejrzliwie zerknął na kobietę, która ukazała się w drzwiach domu, z którego wcześniej wyszedł. Miranda życzliwie skinęła jej głową, kobieta wyglądała jak większość niewiast z tej wioski, jasnowłosa i mocno zbudowana, bez oznak szczególnej inteligencji, jaka charakteryzowała Gondagila. Miranda znów odwróciła się do Harama.

– O czym chcą rozmawiać? Na pewno o niczym nieprzyjemnym.

Strażnik Słońca zawołał ją, mieli wejść do domu wodza. Haram poszedł za nimi, odepchnąwszy kobietę, która chciała mu towarzyszyć.

Miranda zadrżała w wilgotnym, przesyconym mgłą powietrzu. Nie mogła pojąć, jak ludzie mogą tutaj żyć. Było jednak zapewne tak, jak mówił któryś z wartowników: człowiek się przyzwyczaja, ludzkie ciało posiada zdolność przystosowania się do środowiska i klimatu. Co prawda z wielu domów w wiosce dał się słyszeć kaszel dzieci.

Przyjemnie było znaleźć się w cieple domu. Na palenisku płonął ogień, a na ścianach zawieszono miękkie skóry. Nie było jednak wśród nich skór jeleni, świętych nie należało tykać.

Wódz, chudy, niemal wyniszczony mężczyzna, przyjął ich z pełną rezerwy uprzejmością. Wyjaśnili mu, z czym przychodzą, powiedzieli, że potrzebna im rada i pomoc ludu Timona, za którą hojnie ich wynagrodzą.

Wódz, usłyszawszy ich prośbę, popatrzył z gniewem na Harama.

– Dlaczego jeszcze nie sprowadziłeś Gondagila?

Haram poderwał się i chciał już wybiec z chaty, lecz Miranda go zatrzymała.

– Zaczekaj, może da się to załatwić szybciej. Nie zdając sobie z tego sprawy, wskazałeś kierunek, w którym on może się znajdować. Tam wysoko, w pobliżu tych jasnych gór? No właśnie, a pamiętasz, jak ty, Gondagil i ja rozmawialiśmy o rakietnicach, jakich używamy w Królestwie Światła?

Haram kiwnął głową.

Miranda poprosiła Strażnika Słońca o zezwolenie na wystrzelenie rakiety. Uznała, że Gondagil zrozumie sygnał, był wszak inteligentnym człowiekiem.

Wszyscy, łącznie z wodzem, wyszli, by popatrzeć, jak Rok wypuszcza świetlistą racę poprzez morze mgły. Wielkie zdumienie i jeszcze większy zachwyt zapanowały zwłaszcza wśród młodszych mieszkańców wioski. Miranda spytała jeszcze Harama, czy Gondagil przebywa dostatecznie wysoko ponad pasmem mgły, inaczej nie dostrzegłby rakiety. Haram stwierdził, że na pewno ją zobaczy.

Wszyscy czterej mężczyźni z orszaku Mirandy zdawali sobie sprawę, że o Górach Umarłych równie dobrze mógł im opowiedzieć każdy z mieszkańców miasteczka, nie chcieli jednak sprawiać przykrości dziewczynie. Nie wiedzieli natomiast, że nie wzywając Gondagila, zbudziliby takie samo rozczarowanie również w nim.


Gondagil sprawdzał właśnie swój sprzęt wędkarski, gdy nagle mgłę i szare niebo z sykiem rozdarł płomień.

Zdążył ujrzeć rakietę w całej urodzie i podczas gdy jej blask dogasał, starał się domyślić, co też to może być.

Miranda wspominała o czymś podobnym. On i Haram naśmiewali się z niej trochę, niepewni, czy z nich żartuje, czy sama wierzy w takie bzdury. Nie zastanawiając się dłużej, puścił wszystko, co trzymał w rękach, i pognał w stronę wioski.

Po drodze zdążył się zastanowić. To na pewno jakieś zjawisko przyrodnicze, doszedł do wniosku. A może przybył ktoś z Królestwa Światła i przyniósł to, o czym mówiła Miranda? To nie mnie wzywają, wystrzelili ją raczej dla zabawy. Właściwie mógłbym zawrócić, skoro jednak zaszedłem tak daleko… Dawno już nie byłem w wiosce, i tak potrzebuję stamtąd kilku rzeczy, dlaczego więc miałbym tam nie pójść? Wcale nie jestem ciekaw, przecież i tak wiem, co to może być. Rakietnica, tak chyba to nazywała. No tak, ale jej wystrzelenie może oznaczać, że ktoś w wiosce zachorował albo może potwory zaatakowały, albo też…

W każdym razie to na pewno nie Miranda, to niemożliwe.

Był już na dole w pobliżu wioski, zwolnił więc kroku. Nie chciał przybiegać jak jakiś dureń, któremu się wydaje, że ktoś go wzywa.

Wolno przeszedł przez wioskę i dotarł do głównego placyku, gdzie zebrali się niemal wszyscy mieszkańcy. Dopiero teraz ujrzał gości. Rozpoznał Strażników, czyli Lemurów, i jednego Obcego! I tego pięknego ciemnego człowieka, którego widział przez chwilę wtedy, gdy tamta dziewczynka, Siska, tak nazywała ją Miranda, przybyła do Królestwa Światła, a potwory porwały młodego chłopaka. Wtedy właśnie ci mężczyźni, którzy teraz byli tutaj, uwolnili chłopca ze szponów bestii, tylko do nich przemawiając.

Gondagil starał się udawać kompletnie nie, zainteresowanego. Zbliżył się do wielkiej grupy i wśród dostojników – stał tam również wódz – ujrzał Mirandę. Dech zaparło mu w piersiach, najwidoczniej biegł za prędko. Nie wiedział że ma taką kiepską kondycję. Serce waliło mu nienormalnie mocno i prędko.

– To on! – zawołał ktoś. – Gondagil przyszedł!

A więc jednak to jego wzywano. Ta świadomość go ucieszyła. Nie wolno na nią patrzeć, patrz przed siebie.

Dzieci i młodzież z wielkim rozczarowaniem przyjęli wiadomość, że nie zobaczą drugiej rakiety. Wprawdzie Strażnik Słońca wielkodusznie zaproponował, że wystrzeli kolejną, lecz wódz powstrzymał go gestem. Jeśli prawdą jest, że Svilowie znajdują się w pobliżu, to nie powinni oni ujrzeć broni, jaką dysponują Waregowie. Goście zgodzili się z jego argumentami.

Przybysze wraz z kilkoma wybranymi członkami plemienia przeszli do chaty wodza. Przypatrując się wnętrzu chaty Miranda miała wrażenie, że czas zatrzymał się tu przed wieloma wiekami.

W paradnej Sali, gdzie wódz zwyczajem wikingów miał swe poczesne miejsce, stało wysokie krzesło. Miranda i Gondagil, sami nie bardzo wiedząc, jak do tego doszło, przypadkiem usiedli obok siebie.

Miranda czuła przyjemny, czysty zapach wilgotnego, lasu unoszący się z ubrania i włosów Gondagila, i miała nadzieję, że na jej skórze utrzymała się jeszcze bodaj odrobina perfum Indry, które w ostatniej chwili pożyczyła sobie bez wiedzy siostry. Sama nie miała takich „zbytków”. Teraz jednak bardzo by się jej przydały. Dziwne, jak prędko człowiek może zmienić zdanie, pomyślała ironicznie.

Gondagil dowiedziawszy się, o co chodzi, poprosił, by wezwać jeszcze dwoje z najstarszych członków plemienia, którzy zapewne wiedzą najwięcej na temat Gór Czarnych.

Zaraz też przybyli staruszkowie, połamani reumatyzmem, onieśmieleni wizytą dostojnych gości, w dodatku w tak godnej siedzibie. Marco, w którym wszyscy natychmiast wyczuli osobę królewskiego rodu, choć nikt nie zdradzał, kim naprawdę jest, zasiadł u boku wodza. Z drugiej strony miejsce zajął Strażnik Słońca, Obcy. Marco szeptem poinformował plemiennego dostojnika, że posiada środki, które pomogą sędziwej parze pozbyć się dolegliwości, jeśli tylko oboje zechcą przekazać mu interesujące go wiadomości. Wódz powtórzył jego propozycję staruszkom, którzy pokręcili tylko głowami, nie wierząc słowom Marca, lecz o Górach zgodzili się opowiedzieć.

Dłoń Mirandy przypadkiem dotknęła ręki Gondagila i oboje błyskawicznie odsunęli się od siebie jak oparzeni. Przybrawszy obojętne na pozór miny, przysłuchiwali się słowom starej kobiety:

Rzeczywiście istniała prastara legenda o Górach Czarnych, powiadano, że to przeklęte dusze tak krzyczą, dusze ludzi, którzy za życia byli tak źli, że zatonęli w źródle czarnej, nieprzejrzystej wody i z powierzchni ziemi wpadli w jamę, która sprowadziła ich aż tutaj.

Miranda wiedziała, że prawda jest inna, znała wszak opowieść Ludzi Lodu. Nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd biorą się krzyki, na pewno jednak nie istniała żadna piekielna otchłań, w którą strącano złych ludzi. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o samym złym źródle i oczywiście o tym, co jeszcze ważniejsze – o drugim źródle.

Tak, tak, powiedziała staruszka, a jej mąż pokiwał głożwą. Istniało jeszcze jedno źródło, z samym dobrem, podczas jednak gdy źródło z ciemną wodą łatwo było odnaleźć, to jasne pozostawało ukryte, trudno do niego dotrzeć.

No cóż, westchnęła Miranda w duchu, na pewno nie pozwolą mi na udział w drugiej ekspedycji, zresztą chyba powinnam się z tego cieszyć.

– Czy znacie drogę do źródeł? – spytał Strażnik Słońca.

Staruszkowie przerazili się nie na żarty.

– Ach, nie, nikt nie był tak szalony, by wyruszyć w Góry Śmierci.

Wtedy o udzielenie głosu poprosił Gondagil.

– Mój dziad, ojciec mej matki, mówił mi o tajemnej drodze, o której dowiedział się od swych przodków. Trudno, było mi ją sobie wyobrazić, lecz wydaje mi się, że zapamiętałem kilka charakterystycznych punktów.

– Doskonale – ucieszył się Strażnik Słońca i spytał wodza: – Czy to możliwe, abyśmy wypożyczyli Gondagila na tę niebezpieczną wyprawę, którą zamierzamy przedsięwziąć w Góry Umarłych, jeśli oczywiście on sam na to przystanie?

Wódz wyraził zgodę, a Gondagil oświadczył, że wskazanie im drogi będzie dla niego zaszczytem.

Na kiedy planują wyprawę?

– Upłynie jeszcze dużo czasu – wyjaśnił Strażnik Słońca. – Jeden z uczestników nie jest jeszcze gotów, musimy na niego zaczekać.

Mirandę, która zafascynowana wsłuchiwała się w głos Gondagila, ogarnęło przerażenie. Przecież trzeba się spieszyć, pomyślała, pamiętajcie o różnicy czasu, jaka nas dzieli. Jeśli będziemy czekać zbyt długo, Gondagil się zestarzeje.

Zanim ktokolwiek zdążył poruszyć ten problem, do chaty wpadł jeden z wartowników, zdyszany i zupełnie blady.

– Svilowie atakują. Wielką gromadą nadciągają z gór!

Загрузка...