1

– Dnieje, Gondagilu.

Haram, mężczyzna z krainy Timona, siedział wyprostowany na szczycie skały, rozglądając się czujnie po Dolinie Cieni. W dole nie drgnęło nawet źdźbło trawy.

– Dnieje? – odparł jego towarzysz z goryczą w głębokim, chrapliwie twardym głosie. – To słowo jest przeżytkiem z czasów, kiedy nasi przodkowie żyli na powierzchni Ziemi. Tutaj nie ma dnia.

Miękkim ruchem drapieżnika podniósł się ze swego posłania za skalnym grzebieniem i przyłączył do przyjaciela. Obaj byli wysocy, jasnowłosi, pięknie zbudowani, ale w oczach mieli wilczą dzikość, a surowe twarze naznaczyła niepewność egzystencji, która przypadła im w udziale.

Mała Siska widziała ich niegdyś ze swej kryjówki w koronie drzewa podczas ucieczki przed współplemieńcami, którzy chcieli złożyć ją w ofierze.

– Dostrzegam oznaki, że pora snu w Królestwie Światła minęła – stwierdził Haram, młodszy z nich dwóch. Strażnicy wypuszczają więcej światła w obrębie murów.

Ich lud tak długo żył w tej krainie, od czasów gdy Timon Wielki i garstka z jego plemienia zabłąkali się tu z powierzchni Ziemi, że poznali już trochę szczegółów o Królestwie Światła. Nie za wiele, domyślali się istnienia towarzyszącego światłu ciepła. Szczęśliwe istoty, które mogą tam zamieszkać! Zorientowali się też, ku swemu wielkiemu żalowi, że mury znajdują się pod stałą obserwacją istot zwanych Strażnikami.

Gondagil, najdzikszy wojownik plemienia, przeciągnął się. Mięśnie zagrały pod skórą.

Obaj wciąż jeszcze byli młodzi, ponieważ jednak mieszkali w Królestwie Ciemności, musieli zestarzeć się i umrzeć w Zwyczajny sposób, chyba żeby udało im się przedostać za mur. Na razie jednak nikomu z krainy Timona się to nie powiodło.

Po pierwsze, mury były zbyt szczelne, a po drugie, oddzielał je od nich wróg z Doliny Cieni: przerażające bestie, które porywały kobiety Timona i pożerały je. Potwory miały jedno jedyne pragnienie związane z małą krainą Timona: zabić całą jej ludność. Pomimo bowiem otaczającego teren lasu ziemia rodziła tu bujniej, obszar był więc bardziej atrakcyjny.

Kraina Timona liczyła niewielu mieszkańców, od bestii natomiast wprost się roiło, naprawdę umiały się mnożyć. Pełne nienawiści, skore do walki, nie potrafiły się śmiać. Kiedy zdołali zadręczyć ofiarę, rozlegało się jedynie ich pełne podniecenia wycie.

Zawsze pozostawać czujnym w obawie przed ich atakiem, taki los przypadł ludowi Timona. Tej nocy kolejna pełnienie straży wypadała na Harama i Gondagila.

Żałosne jest mówienie o nocy, gdy wszystkie pory doby wyglądają jednakowo, pomyślał Gondagil, który przerażał plemienne dziewczęta, budząc w nich jednocześnie marzenia o jego oswojeniu. Dotychczas jednak żadnej się to nie udało. Przodkowie opowiadali kiedyś o czarnych jak węgiel nocach na powierzchni Ziemi, o blasku poranka i białym dniu, i o wieczorze, gdy wszystkie serca przytłaczał lęk i melancholia.

Pewne zróżnicowanie w rytmie doby istniało także i tutaj, wyćwiczonym wzrokiem, takim jaki mieli wojownicy leśnego plemienia, dawało się dostrzec zmierzch, a o „poranku” rosa parowała z trawy i mgła bawiła się ponad domami w wiosce i nad łąkami wśród lasów. Gondagil, który rzadko przebywał w osadzie, cały niemal czas spędzając w lesie, lubił obserwować te ledwo zauważalne zmiany.

Zjawisk tych nie wywoływało wschodzące i zachodzące słońce, lecz po prostu ciepło ziemi. Poza tym w Ciemności odbijała się także migotliwa gra świateł w jasnej krainie.

Pewien zły człowiek, który przed wielu laty wyszedł z Królestwa Światła i padł później ofiarą bestii, zdążył im sporo opowiedzieć o swojej krainie. Ludzie Timona wiedzieli więc, że Strażnicy potrafią sterować światłem Świętego Słońca, tak aby w nocy było bardziej przytłumione. Różnicę ledwie dawało się zauważyć, bo przecież regulowane osłony zbudowano tylko wokół jednej złocistej kuli, tej nad stolicą.

Harama przeszedł dreszcz. Od strony Gór Umarłych dobiegło wycie. Stale docierało do krainy Timona, położonej w pobliżu rozciągających się na horyzoncie czarnych szczytów.

Myśli Gondagila poszybowały do tamtego niezwykłego dnia, gdy wraz z Haramem stali dość wysoko w punkcie obserwacyjnym na granicy kraju i spoglądali w dół w stronę muru.

Coś się tam wydarzyło. Niczego podobnego nie widzieli ani wcześniej, ani później. Znajdowali się zbyt daleko, by dostrzec wszystko, co się działo, spostrzegli jednak, jak bestie gonią niedużą dziewczynkę uciekającą ku murom Królestwa Światła. Nie wiedzieli, że mała ma na imię Siska, zresztą raczej wcale by ich to nie zainteresowało.

Marny jej los, pomyśleli obaj. Żywcem pożrą ją potwory, nie będące ni ludźmi, ni zwierzętami, lecz jakimiś pośrednimi istotami. Mutantami, w których skumulowały się najgorsze cechy żywych istot, tworząc śmiertelnie niebezpieczną kombinację.

Nie znali tej dziewczyny, musiała dotrzeć tu z daleka. Blada, delikatna, zapewne wywodziła się z jakiegoś nieznanego plemienia, może przybywała z owianych legendą ziem, ciągnących się po drugiej stronie łańcucha gór, dzielącego ich świat na dwie części. Dotychczas jednak nikt stamtąd nie zdołał się przedostać na drugą stronę.

Nastąpiły kolejne dziwy. Dziewczynka musiała być boginią, dokonała bowiem czegoś, co nigdy wcześniej nikomu się nie udało. Przeszła przez mur! Co prawda nie od razu, wiele przedtem musiała znieść.

Zrozumienie wydarzeń rozgrywających się w dole zajęło Gondagilowi i Haramowi sporo czasu. Potwory zgubiły ślad dziewczynki, biegając na czworakach obwąchiwały ziemię jak psy, chociaż zwykle poruszały się na dwóch nogach. Dziewczynka stała przyciśnięta do prawie niewidocznego muru, jakby błagając, by wpuszczono ją do środka. Głupia, pomyśleli wtedy, rozważali między sobą możliwość zejścia na dół i ocalenia jej przed losem karmy dla drapieżników, ale gromada prześladowców była zbyt liczna. Zresztą ludziom Timona nigdy nie udało się przejść przez wrogą krainę, bestie broniły swego cennego terytorium na styku z Królestwem Światła zębami i pazurami. Ujrzeli potem, że dziewczynka wspina się na drzewo. Mądrze!

Haram okazywał większą chęć ratowania młodej dziewczyny. Zdarzało się, że od czasu do czasu porywał dla siebie jakąś kobietę i parzył się z nią, gdy chuć nie dawała mu już spokoju. Gondagila jednak nie zajmowały podobne historie. W głowie miał jedno jedyne fanatyczne marzenie: wykraść z otoczonego murem królestwa światło i zanieść je swemu ludowi. Ich obecne życie było nieznośne, ponadto gdyby mu się to udało, przypuszczalnie zostałby wodzem, przeszedł do historii tak jak Timon Wielki. Lecz najważniejsze jednak było światło i ciepło dla całego ludu.

Wówczas, już dość dawno temu, zdarzył się nagle niepojęty cud. Wprawdzie dwaj mężczyźni nie zauważyli żadnego otworu w murze, ale wyszła spoza niego dziewczynka, podobna do uciekającej niemal jak dwie krople wody, i zaraz obie przekroczyły niewidzialną ścianę.

Gondagil i Haram popatrzyli na siebie bezmiernie zdumieni. Nie kryli wzburzenia, a jeszcze większy szok przeżyli na widok innych istot przechodzących przez mur. Tamci próbowali wnieść coś do środka, musiały to być drzwi, dla dwóch mężczyzn na wzgórzu pozostające niewidzialne tak jak i ściana.

Wtedy właśnie bestie z Doliny Cieni przystąpiły do ataku.

Istoty w dole najwidoczniej nie zdołały umieścić drzwi na miejscu, a potwory porwały jedną z nich i triumfalnie poniosły w głąb swej krainy. Przenikliwe wrzaski zwycięstwa i radości z udanego polowania mieszały się z żałosnym zawodzeniem jeńca.

Ot, nieszczęsny, pomyślał Gondagil.

Nagle zdrętwiał. Kilka innych potworów przedarło się do Królestwa Światła. Jak to możliwe? Nie wolno do tego dopuścić! Co będzie, jeśli ci barbarzyńcy zgaszą wytęsknione światło?

Ale czas cudów jeszcze się nie skończył. Z wyrwy w murze wyłonili się potężni ludzie. Dwaj z owych nieznajomych, którzy, chociaż sprawiali wrażenie obcych, posiadali władzę w Królestwie. Trzeci był zupełnie nowy, ciemny jak czarne góry. Nawet z tej odległości Gondagil poczuł, że ogarnia go wielki szacunek dla wszystkich trzech.

Nie mógł pojąć, w jaki sposób zdołali uwolnić więźnia Ze szponów potworów, wyglądało to, jakby rzucili na nie czar. Potężni władcy zabrali biedaka Ze sobą.

Gondagil przestał się interesować jego losem, przed jego oczami bowiem rozegrała się kolejna zaskakująca scena.

Potwory, które zdołały wedrzeć się do środka, zostały wyniesione na zewnątrz przez innych mieszkańców Królestwa Światła i jak martwe lalki ułożone w równym szeregu na ziemi.

Później tamci wrócili za mur i zniknęli im z oczu.

A bestie leżące w dole?

Martwe?

Gondagil i Haram postanowili zaczekać trochę i sprawdzić.

Nie, po pewnym czasie wszystkie się ocknęły. Stało się to mniej więcej w tej samej chwili, kiedy pozostałe potwory przybiegły pod mur w poszukiwaniu swych zaginionych kamratów. Gwałtownie pokrzykując i gestykulując, powróciły do swych nędznych siedzib.

Haram się skrzywił. Zawsze uważał mieszkańców Królestwa Światła za słabeuszy, mieli miękkie serca. Żałował, że nie pognał w dół i nie zarąbał wszystkich potworów i tak już leżących jak trupy.

Haram nie chciał przyznać, że czuł wielki respekt przed Strażnikami z Królestwa Światła, a jeszcze większy przed ich zwierzchnikami, nieznajomymi o czarnych oczach.

Strażnicy różnili się między sobą wyglądem, spostrzegł to, kiedy wraz z Gondagilem kilkakrotnie obserwowali z ukrycia ich wyprawy poza mur. Tylko nieznajomi byli do siebie podobni: zdumiewająco wysocy, o jedwabistych włosach i migdałowych oczach, wielkich, skośnych i całkiem czarnych, jak u niektórych zwierząt czy też owadów. Nie, Haram sam sobie nie potrafił ich opisać. Wiedział jedynie, że te istoty obcego rodu napawają go lękiem.

Twarz Harama szpeciła długa blizna, pamiątka po walce z potworami. Inna głęboka szrama na lewej nodze przypominała o ukąszeniu bestii, jej ostre zęby wyrwały po prostu kawałek ciała. Gondagil także miał blizny, lecz udało mu się oszczędzić twarz. Haram popatrzył na przyjaciela i ze zdziwieniem po raz kolejny stwierdził, jak bardzo go fascynuje jego osoba. Gondagil nie był piękny w zwyczajnym rozumieniu tego słowa, miał jednak w sobie coś niebywale pociągającego, niezwykle sugestywnego, czego nie dało się nazwać. Nic dziwnego, że dziewczęta tak za nim wzdychają! Ale jego uparty przyjaciel samotnik jedno tylko miał w głowie: dostać się za mur i przynieść światło do ich części świata. „Później, Haramie – odpowiadał zwykle. – Później zacznę myśleć o kobiecie, nie mogę pozwolić, aby takie głupstwa przeszkodziły mi w wypełnieniu mego zadania”. Haram drżał, słysząc w głosie przyjaciela taką zaciętość.

Gondagil oderwał się od wspomnień i powrócił myślą do teraźniejszości. Dolina Cieni pogrążona była w ciszy, potwory jeszcze się nie przebudziły. Wiedział jednak, że wszędzie dookoła czuwają straże, wystarczy jeden ich ostrzegawczy okrzyk, a cała dolina zapełni się bestiami i wraz z Haramem będą musieli uciekać, by ratować życie. Dlatego właśnie nie mogli nigdy zbliżyć się do muru i dokładniej go zbadać. Tyle razy już próbowali dotrzeć do miejsca, w którym wtedy otworzyły się drzwi, ale właśnie tam krwiożercze bestie wystawiały dodatkowe posterunki. I one także dostrzegły słaby punkt w murze, postanowiły więc trwać w gotowości na wypadek, gdyby wrota jeszcze raz się otworzyły.

Kraina potworów była dość rozległa, sięgała od jednej góry do drugiej. Dwaj przyjaciele z krainy Timona podkradali się oczywiście pod niewidzialny mur, dotykali go, szukali miejsca, w którym mogliby się przedostać na drugą stronę, nigdy jednak nie mieli dostatecznie dużo czasu na poszukiwania. Zawsze pojawiały się owe znienawidzone wrzeszczące hordy, zmuszając ich do odwrotu. Trudno policzyć starcia, które przyszło im stoczyć z dzikusami. W prawdzie mogli z gorzką radością rachować powalonych. wrogów, lecz liczba małych złośliwych stworów i tak się przez to nie zmniejszała.

Gondagil jednak nie porzucał nadziei. Pewnego dnia zdoła przedrzeć się przez mur. A może przynajmniej nawiąże kontakt ze Strażnikami? Niestety, oni pojawiali się bardzo rzadko, na ogół tylko od współplemieńców słyszał, że widzieli któregoś z nich wędrującego przez Królestwo Ciemności i zaraz znikającego.

Jemu samemu nigdy nie udało się żadnego spotkać.

Wiedział, że wódz jego plemienia zawarł ze Strażnikami umowę. Obie strony szanowały się nawzajem, lecz nic więcej, nie dało się mówić o jakiejkolwiek przyjaźni. Każda ze stron po prostu akceptowała istnienie drugiej i jej prawo do życia.

Gdyby tylko Gondagilowi udało się spotkać Strażnika! Gdyby wkrótce coś się wydarzyło!

I nagle, stojąc tak na szczycie wzgórza o wczesnym poranku, obaj znieruchomieli, natężyli uwagę, niemal przestali oddychać.

Coś zaczęło się dziać. Przy murze.

Загрузка...