Nazajutrz nerwy miałam jak postronki. Po przyjeździe do pracy powiedziałam Arlene, co się stało, a przyjaciółka mocno mnie przytuliła.
– Chciałabym zabić bękarta, który zamordował biedną Tinę! – powiedziała. Dzięki tym słowom poczułam się dużo lepiej.
Charlsie także okazała mi współczucie, chociaż bardziej litowała się chyba nade mną, niż była przerażona uduszeniem mojego kota. Sam posłał mi tylko srogie spojrzenie. Uważał, że powinnam zadzwonić do szeryfa albo do Andy’ego Bellefleura i poinformować któregoś z nich o zabiciu Tiny. W końcu zatem zatelefonowałam do Buda Dearborna.
– Zwykle nie są to przypadki odosobnione – zagrzmiał szeryf. – Nikt jednak jeszcze nie zgłosił zaginięcia ani zabicia zwierzęcia domowego. Obawiam się, że tym razem może to być sprawa osobista, Sookie. Ten twój przyjaciel wampir… czy on lubi koty?
Zamknęłam oczy i głęboko wciągnęłam powietrze. Korzystałam z telefonu w biurze Sama, a mój szef siedział za biurkiem i pisał kolejne zamówienie na trunki.
– Bill przebywał w swoim domu, gdy ktoś zabił Tinę i podrzucił ją na mój próg – wyjaśniłam najspokojniej, jak potrafiłam. – Zadzwoniłam do niego właśnie wtedy, a on odebrał telefon. – Sam popatrzył na mnie zagadkowo, ja natomiast potoczyłam oczyma, przekazując mu w ten sposób moją opinię na temat podejrzeń Buda Dearborna.
– I powiedział ci, że kotkę uduszono – wtrącił szeryf powoli.
– Tak.
– Znalazłaś więzy?
– Nie. Nie widziałam nawet, czym została związana.
– Co z nią zrobiłaś?
– Zakopaliśmy ją.
– To był twój pomysł czy pana Comptona?
– Mój.
„Cóż innego mieliśmy zrobić z Tiną?” – zastanowiłam się.
– Możemy pojechać i wykopać twoją kotkę. Mając więzy i kota, moglibyśmy sprawdzić, czy zwierzę uduszono podobną metodą, co zamordowane kobiety, Dawn i Maudette – tłumaczył nieudolnie Dearborn.
– Przepraszam, ale nie myślałam o tym.
– Dobrze, nie ma to teraz zbytniego znaczenia. Skoro nie masz więzów.
– No cóż, do widzenia. – Odłożyłam słuchawkę, prawdopodobnie rzucając ją nieco zbyt mocno, niż było trzeba. Mój szef uniósł brwi. – Bud to palant – oświadczyłam.
– To niezły policjant – odparł Sam spokojnie. – Po prostu nikt z nas nie jest przyzwyczajony do tak straszliwych morderstw w naszej okolicy.
– Masz rację – przyznałam po chwili. – Zdenerwowałam się trochę, bo Bud ciągle mówił o więzach, jakby dopiero co nauczył się nowego słowa. Wybacz mi, że tak się na niego wściekłam.
– Nikt nie jest doskonały, Sookie.
– Chcesz powiedzieć, że mogę się od czasu do czasu powściekać i dać sobie spokój z wyrozumiałością i tolerancją? Dzięki, szefie. – Uśmiechnęłam się do niego z lekko drwiącą miną i podniosłam się z krawędzi jego biurka, o które podpierałam się podczas rozmowy telefonicznej. Przeciągnęłam się, po chwili jednak dostrzegłam, że Sam dosłownie wpija się wzrokiem w moją pierś, co mnie na powrót speszyło. – Wracam do pracy! – rzuciłam szybko i długimi krokami opuściłam pokój, starając się ani trochę nie kręcić biodrami.
– Popilnujesz dziś wieczorem dzieci przez kilka godzin? – spytała nieco nieśmiało Arlene. Przypomniałam sobie naszą ostatnią rozmowę na ten temat. Pamiętałam, jak niechętnie odniosła się do wizyty Billa. Nie byłam matką i nie potrafiłam się postawić na jej miejscu. Teraz przyjaciółka próbowała mnie przepraszać.
– Z przyjemnością. – Czekałam, czy znów wspomni o Billu, ale nie wspomniała. – Od której do której?
– No cóż, Rene i ja zamierzamy pojechać do Monroe, do kina – wyjaśniła. – Powiedzmy, od osiemnastej trzydzieści?
– Jasne. Będą po kolacji?
– Och, tak, nakarmię je. Nie mogą się doczekać, kiedy zobaczą ciocię Sookie.
– Ja również chętnie je zobaczę.
– Dzięki – odparła Arlene. Zawahała się, chyba chciała coś dodać, ale zastanowiła się. – Widzimy się o osiemnastej trzydzieści – bąknęła tylko.
Do domu dotarłam około siedemnastej. Większą część drogi przejechałam pod słońce, które świeciło mi prosto w oczy, jakby się na mnie gapiło. Przebrałam się w błękitno-zielony kostiumik z dzianiny, wyszczotkowałam włosy i spięłam je spinką. Zjadłam kanapkę. Czułam się nieswojo, siedząc samotnie przy kuchennym stole. Dom wydawał mi się duży i pusty, toteż naprawdę się ucieszyłam na widok Rene nadjeżdżającego z Cobym i Lisą.
– Arlene odlepił się jeden ze sztucznych paznokci – zagaił. Wyglądał na zakłopotanego, jak to mężczyzna zmuszony przekazywać kobiecy problem. – A Coby i Lisa naciskały, by je do ciebie natychmiast przywieźć.
Zauważyłam, że Rene nadal jest w swoim stroju roboczym, łącznie z ciężkimi buciorami i czapką. Arlene nie pojedzie z nim do kina, póki mężczyzna nie weźmie prysznica i nie przebierze się w inny strój.
Coby miał osiem lat, a Lisa pięć. Natychmiast zawiśli na mnie niczym wielkie kolczyki. Rene ucałował je na do widzenia. Dzięki swemu uczuciu dla dzieci zyskał u mnie kilka punktów, toteż uśmiechnęłam się do niego z aprobatą. Wzięłam dzieci za ręce i ruszyłam z nimi do kuchni, gdzie miałam dla nich lody.
– Zobaczymy się około wpół do jedenastej, jedenastej – powiedział Rene. – O ile ci to odpowiada. – Położył rękę na gałce.
– Jasne – zgodziłam się. Otworzyłam usta, by zaoferować, że mogę przenocować dzieci, tak jak to robiłam przy poprzednich okazjach, nagle jednak pomyślałam o bezwładnym ciałku Tiny. Zdecydowałam, że dziś dzieci nie zostaną u mnie na noc. Tak będzie dla nich bezpieczniej.
Zagoniłam parkę do kuchni, a po minucie czy dwóch usłyszałam cichnące odgłosy starego pikapa Rene, znikającego na podjeździe.
Podniosłam Lisę.
– Ledwie mogę cię unieść, malutka. Strasznie szybko rośniesz! A ty, Coby, zacząłeś się już golić?
Siedzieliśmy przy stole przez dobre dwa kwadranse. Dzieci jadły lody i przekrzykiwały się, opowiadając mi o swoich osiągnięciach i wszystkich sprawach, które zdarzyły się od naszego ostatniego spotkania.
Potem Lisa chciała mi poczytać, wyjęłam więc książeczkę do kolorowania z krótkimi podpisami, które mała czytała z dumą. Coby musiał mi oczywiście udowodnić, że potrafi czytać lepiej, później zaś chcieli oglądać ulubiony program w telewizji. Zanim się obejrzałam, zrobiło się ciemno.
– Późnym wieczorem przychodzi mój przyjaciel – powiadomiłam oboje. – Ma na imię Bill.
– Mama mówiła nam, że masz szczególnego przyjaciela – zauważył Coby. – Może go polubię. Mam nadzieję, że jest dla ciebie miły.
– Och, jest bardzo miły – zapewniłam chłopca, który wyprostował się i wypchnął do przodu pierś, gotów mnie bronić, gdyby mój szczególny przyjaciel okazał się w odczuciu dzieciaka nie dość miły.
– Przysyła ci kwiaty? – spytała Lisa romantycznym tonem.
– Nie, jeszcze nie przysłał. Może dasz mu jakoś do zrozumienia, że lubię kwiaty?
– Ooo. Tak, mogę to zrobić.
– Poprosił cię o rękę?
– No cóż, nie. Ale ja również go nie prosiłam. – Bill zapukał do drzwi dokładnie w tym momencie. – Mam towarzystwo – powiedziałam mu, gdy z uśmiechem otworzyłam drzwi.
– Słyszę – odparł.
Wzięłam go za rękę i wprowadziłam do kuchni.
– Billu, to jest Coby, a ta pannica to Lisa – przedstawiłam ich uroczyście.
– Wspaniale, właśnie chciałem was poznać – odparł ku mojemu zaskoczeniu wampir. – Liso, Coby, nie będzie wam przeszkadzać, że dotrzymam towarzystwa waszej cioci Sookie?
Przypatrzyli mu się w zadumie.
– Tak naprawdę Sookie nie jest naszą ciocią – odrzekł Coby z powagą w głosie. – Ale jest bliską przyjaciółką naszej mamy.
– To dobrze?
– Tak, chociaż ciocia twierdzi, że nie przysyłasz jej kwiatów – palnęła Lisa głośno i wyraźnie. Poczułam ogromne zadowolenie, że dziewczynka przezwyciężyła swój mały problem z wymową litery „r”. Naprawdę!
Bill zerknął na mnie z ukosa. Wzruszyłam ramionami.
– No cóż, dzieci mnie spytały – odparłam bezradnie.
– Hmm… – powiedział zamyślonym tonem. – Liso, będę się musiał poprawić. Dzięki, że mi to wytknęłaś. Wiesz może, kiedy ciocia Sookie ma urodziny?
Poczułam, że się czerwienię.
– Billu – zawołałam ostro. – Przestań.
– Ty wiesz, Coby? – wampir spytał chłopca.
Malec ze smutkiem potrząsnął głową.
– Wiem jednak, że przypadają latem, ponieważ ostatnim razem mama zabrała ciocię na lunch w Shreveport w jej urodziny i było bardzo gorąco. My zostaliśmy z Rene.
– Jesteś inteligentny, że to zapamiętałeś, Coby – ocenił Bill.
– Jestem nawet bardziej inteligentny! Zgadnij, czego się nauczyłem w szkole pewnego dnia. – Coby zerwał się z miejsca i zaczął biegać.
Gdy Coby mówił, Lisa przez cały czas bacznie przyglądała się Billowi. Nagle oświadczyła:
– Jesteś niesamowicie biały, Bill.
– Tak – przyznał wampir. – To normalny odcień mojej cery.
Dzieci wymieniły spojrzenia. Wydało mi się, że uznały określenie „normalny odcień cery” za chorobę. Prawdopodobnie doszły do wniosku, że zadawanie dalszych pytań nie byłoby grzeczne. Co jakiś czas dzieciaki potrafią się wykazać taktem.
Początkowo nieco sztywny, w miarę upływu wieczoru Bill zaczął się rozkręcać. Około dwudziestej pierwszej poczułam zmęczenie, on jednak zajmował się dziećmi aż do dwudziestej trzeciej, kiedy przyjechali po nie Arlene i Rene.
Przedstawiłam moich przyjaciół Billowi, który uściskał im ręce w całkowicie zwyczajny sposób.
Nieco później zjawił się następny gość.
Przystojny wampir o gęstych czarnych włosach uczesanych w nieprawdopodobne fale. Wyszedł z lasu, gdy Arlene pakowała dzieci do ciężarówki, a Rene i Bill gawędzili. Mój wampir zamachał niedbale przybyszowi, ten zaś w odpowiedzi podniósł dłoń, po czym dołączył do Billa i Rene. Wyraźnie czuł, że go oczekujemy.
Z huśtawki na frontowym ganku przyglądałam się Billowi przedstawiającemu parę nowo przybyłemu. Wampir i Rene podali sobie ręce. Rene gapił się na nowego i dałabym głowę, że go rozpoznał. Bill spojrzał znacząco na Rene i potrząsnął głową, więc mężczyzna zamknął usta, choć jawnie miał zamiar skomentować sytuację.
Przybysz był krzepki, wyższy do Billa. Nosił stare dżinsy i podkoszulek z napisem: „Odwiedziłem Graceland”. Jego ciężkie buty miały znoszone obcasy. W ręku trzymał plastikową butelkę z syntetyczną krwią i od czasu do czasu brał łyk. Pan Kulturalny.
Może zasugerowałam się reakcją Rene, lecz im dłużej patrzyłam na nowo przybyłego wampira, tym bardziej znajomy mi się zdawał. Spróbowałam wyobrazić go sobie z nieco ciemniejszą karnacją, dodać mu w myślach kilka zmarszczek, kazać mu się trochę wyprostować i wlać w jego twarz jakieś życie.
O mój Boże!
To był ten facet z Memphis!
Rene odwrócił się, by odejść, Bill natomiast zaczął kierować przybysza w moją stronę. Z odległości trzech metrów wampir o wyglądzie Elvisa zawołał:
– Hej. Bill twierdzi, że ktoś zabił twojego kota! – Mówił z ciężkim południowym akcentem. Bill zamknął na sekundę oczy, ja zaś – kompletnie oniemiała – skinęłam jedynie głową. – No cóż, przykro mi z tego powodu. Lubię koty – ciągnął, a mnie od razu przeniknęła przez głowę myśl, że na pewno nie chodzi mu o gładzenie ich futra. Miałam nadzieję, że dzieci tego nie usłyszały, zobaczyłam jednak przerażoną twarz Arlene w oknie pikapa. Dobre wrażenie, które zrobił Bill, całkowicie się już zapewne zatarło.
Rene potrząsnął głową za plecami wampira, wsiadł za kierownicę, krzyknął: „Do zobaczenia”, po czym włączył silnik. Wystawił jeszcze głowę z okna i po raz ostatni obrzucił przybysza spojrzeniem. Musiał coś powiedzieć do Arlene, ponieważ ukazała się ponownie w oknie i zagapiła się na istotę stojącą obok mojego wampira. Gdy obejrzała sobie obcego dokładniej, z szoku rozdziawiła usta. Sekundę później schowała głowę w pikapie, a ja usłyszałam pisk opon odjeżdżającego auta.
– Sookie – odezwał się Bill ostrzegawczym tonem – to jest Bubba.
– Bubba – powtórzyłam, nie całkiem ufając swoim uszom.
– Tak, Bubba – dodał radośnie wampir. Z jego przerażającego uśmiechu promieniowała życzliwość. – To właśnie ja. Miło cię poznać.
Uściskaliśmy sobie dłonie. Również się uśmiechnęłam. Boże Wszechmogący, nigdy nie sądziłam, że uścisnę mu rękę! Tyle że on po śmierci chyba się zmienił na gorsze.
– Bubbo, nie przeszkadza ci, że poczekasz tutaj na ganku? W tym czasie wyjaśnię Sookie naszą umowę.
– Może być – rzucił niedbale wampir. Usadowił się na huśtawce, równie beztroski i głupi jak ameba.
Weszliśmy do salonu, wcześniej wszakże uprzytomniłam sobie, że od pojawienia się Bubby nocne stworzenia – takie jak owady i żaby – milczały niczym zaklęte.
– Chciałem ci wszystko wytłumaczyć, zanim Bubba się tu zjawi – szepnął Bill. – Niestety nie zdążyłem.
– Czy to jest ta osoba – spytałam cicho – o której myślę?
– Tak. Wiesz teraz przynajmniej, że prawdziwe są niektóre z opowieści osób, które go jakoby widziały. Nie nazywaj go jednak po imieniu ani po nazwisku. Nazywaj go Bubbą! Coś poszło źle, gdy zmieniał się… z człowieka w wampira… może z powodu ogromnej ilości substancji chemicznych, które miał we krwi…
– Ale tak naprawdę to on przecież nie żyje, zgadza się?
– Hmm… nie całkiem. Jeden z naszych był pomocnikiem w kostnicy i jego dużym fanem. Dostrzegł podobno maleńką iskierkę życia tlącą się w nim, toteż pospiesznie go przemienił.
– Przemienił?
– Zmienił w wampira – wyjaśnił Bill. – To był niestety błąd. Piosenkarz nie jest już taki sam jak przedtem, tak w każdym razie twierdzą moi przyjaciele. Zrobił się równie mądry jak pień drzewa, toteż by zarobić na życie, wykonuje dla nas drobne prace dorywcze. Nie możemy zabierać go między ludzi, sama rozumiesz.
Kiwnęłam głową, choć nadal z rozdziawionymi ustami. Oczywiście, że nie mogli.
– Jezu – mruknęłam, ciągle ogłuszona obecnością tak słynnej postaci na moim podwórku.
– Pamiętaj, że jest głupi i impulsywny. Nie spędzaj z nim czasu sam na sam i zawsze nazywaj go Bubbą. Cóż, tak jak ci powiedział, lubi przede wszystkim zwierzęta domowe. Ich krew jednakże nie wychodzi mu na dobre. Hmm… teraz przejdźmy do powodów, dla których go tutaj ściągnąłem… – Stałam się z rękami założonymi na piersi i z pewnym zainteresowaniem czekałam na wytłumaczenie Billa. – Widzisz, kochanie, muszę wyjechać z miasta na parę dni – dodał.
Poczułam się niespodziewanie zakłopotana.
– Co… dlaczego? Nie, zaczekaj. Nie muszę wiedzieć. – Zamachałam rękoma przed sobą, nie chcąc się wtrącać i usiłując zasugerować, że mój wampir nie ma obowiązku informować mnie o swoich sprawach.
– Powiem ci, gdy wrócę – oświadczył stanowczo.
– Gdzie więc twój przyjaciel… Bubba… zostanie? – spytałam, choć miałam paskudne uczucie, że już wiem.
– Bubba będzie cię pilnował podczas mojej nieobecności – odparł Bill sztywno. Uniosłam brwi. – No cóż, nie jest zbyt… – Bill rozejrzał się -…rozgarnięty – przyznał w końcu – lecz jest silny i zrobi, co mu każę. Dzięki niemu nikt nie włamie się do twojego domu.
– Zostanie poza domem, w lesie?
– Och, tak – odparł mój wampir z naciskiem. – Nie będzie przychodził, by z tobą porozmawiać. Po prostu o zmroku zjawi się na podwórzu, znajdzie sobie dogodny punkt obserwacyjny i całą noc będzie patrzeć na dom.
„Muszę pamiętać, by opuszczać rolety” – powiedziałam sobie. Myśl o bladym Bubbie zaglądającym mi w okna nie wydawała się budująca.
– Naprawdę uważasz, że to konieczne? – spytałam bezradnie. – Nie przypominam sobie, żebyś mnie o to pytał.
Bill westchnął ciężko. Człowiek w takiej sytuacji pewnie brałby głęboki oddech.
– Kochana – zaczął przesadnie cierpliwym głosem – bardzo mocno staram się przyzwyczaić do tego, jak kobiety chcą być teraz traktowane. Nie jest to wszakże dla mnie naturalne, szczególnie gdy się obawiam o twoje bezpieczeństwo. Obecność Bubby tutaj pozwoli mi się spokojnie oddalić. Chciałbym nie wyjeżdżać, ale wierz mi, muszę to zrobić. Robię to zresztą dla nas.
Przypatrzyłam się mu.
– Rozumiem – odrzekłam w końcu. – Nie cieszę się z tego, ale nocami się boję, więc przypuszczam, że… no cóż, dobrze. – Szczerze mówiąc, nie sądzę, by Biła interesowało moje przyzwolenie. Jak w sumie mogłabym przegonić Bubbę, gdyby nie chciał odejść? Nawet przedstawiciele prawa w naszym mieście nie posiadali odpowiedniego wyposażenia przeciwko wampirom, a na widok tego akurat wampira pootwieraliby tylko gęby i stali bez ruchu, aż by ich rozszarpał. Doceniałam troskę Billa, pomyślałam zatem, że lepiej przestanę narzekać i po prostu mu podziękuję. Lekko go przytuliłam. – Wiesz, skoro musisz wyjechać, postaraj się zachować ostrożność – oznajmiłam, usiłując nie dopuścić do głosu żałosnego tonu. – Masz miejsce, w którym się zatrzymasz?
– Tak. Będę w Nowym Orleanie. Zarezerwowałem pokój w „Krwi” w dzielnicy French Quarter.
Czytałam artykuł o tym hotelu, pierwszym na świecie, który obsługiwał wyłącznie wampiry. Zapewniał im całkowite bezpieczeństwo i – jak dotąd – żadnego nie zawiódł. W dodatku mieścił się w samym środku cudownej French Quarter. O zmierzchu podobno otaczały go prawdziwe tłumy miłośników kłów i turystów, czekających na nocne wyjście wampirów.
Zaczęłam odczuwać zazdrość. Usiłując nie przypominać z wyglądu smutnego szczeniaka, którego zaganiają do domu wychodzący właściciele, ponownie się uśmiechnęłam.
– No cóż, baw się dobrze – rzuciłam pogodnie. – Skończyłeś się pakować? Jazda zajmie ci kilka godzin, a jest już ciemno.
– Samochód przygotowany. – Po raz pierwszy zrozumiałam, że Bill opóźnił wyjazd, by spędzić nieco czasu ze mną i dziećmi Arlene. – Lepiej już pojadę. – Zawahał się, wyraźnie szukając właściwych słów. Potem wyciągnął do mnie ręce. Ujęłam je i choć pociągnął ku sobie tylko trochę, zaledwie kilka centymetrów, wpadłam w objęcia Billa i otarłam twarz o jego koszulę. Objęłam ciało mojego wampira i przycisnęłam do piersi. – Będę za tobą tęsknił – oświadczył. Jego głos był niemal równie cichy jak podmuch wiatru, tym niemniej go usłyszałam. Bill pocałował mnie w czubek głowy, po czym odwrócił się i wyszedł drzwiami frontowymi. Z ganku dotarł do mnie jego głos, gdy mój wampir udzielał Bubbie ostatnich wskazówek. Skrzypnęła huśtawka; Bubba wstał.
Za okno wyjrzałam dopiero, gdy ucichł odgłos zjeżdżającego podjazdem samochodu Billa. Zobaczyłam Bubbę. Szedł do lasu. Podczas prysznica powiedziałam sobie, że skoro Bill zostawił Bubbę jako mojego ochroniarza, prawdopodobnie całkowicie mu ufa. Nadal jednak nie byłam pewna, kogo bardziej się boję: mordercy, przed którym Bubba mnie strzegł czy też samego Bubby.
Nazajutrz w pracy Arlene spytała mnie, po co tamten wampir znalazł się w moim domu. Nie zaskoczyło mnie, że podniosła tę kwestię.
– No cóż, Bill musiał wyjechać z miasta i martwił się, wiesz…
Miałam nadzieję, że to wystarczy.
Później jednak przyszła do mnie Charlsie. Nie byłyśmy szczególnie zajęte: przedstawiciele Izby Handlowej jedli dziś uroczysty lunch w Fins and Hooves, a Stowarzyszenie Gospodyń Wiejskich piekło ziemniaki w wielkim domu starej pani Bellefleur.
– Chcesz powiedzieć – zapytała Charlsie z roziskrzonymi oczyma – że twój facet przysłał ci osobistego ochroniarza? – Niechętnie kiwnęłam głową. Można tak to było ująć. – Jakżeż romantycznie – westchnęła.
Można tak było na to spojrzeć.
– Tyle że powinnaś go zobaczyć – wtrąciła Arlene. Nie potrafiła już dłużej utrzymać języka za zębami. – Facet wygląda dokładnie jak…
– Och, nie, nie kiedy z nim rozmawiasz – przerwałam jej. – Wtedy wcale tamtego nie przypomina. – To była szczera prawda. – I podobno wprost nie cierpi dźwięku swojego imienia.
– Och – jęknęła Arlene cicho, jakby Bubba mógł ją usłyszeć nawet tu i w biały dzień.
– Czuję się bezpieczniejsza, kiedy obserwuje mnie z lasu – mruknęłam, mniej więcej zgodnie z prawdą.
– Och, nie zatrzymał się w domu? – spytała Charlsie, wyraźnie rozczarowana.
– Mój Boże, jasne, że nie! – odparłam, w myślach przepraszając Boga za wypowiedzenie jego imienia nadaremno. Ostatnio musiałam często grzeszyć przeciwko temu przykazaniu. – Nie, Bubba noce spędza w lesie. Stamtąd patrzy na dom.
– Czy to była prawda z tymi kotami? – Arlene spojrzała podejrzliwie.
– Nie, tylko żartował. Niezbyt ciekawe poczucie humoru, co? – Kłamałam jak z nut. W duszy przecież wierzyłam, że Bubba lubi się napić kociej krwi.
Nieprzekonana Arlene potrząsnęła głową. Uznałam, że pora zmienić temat.
– Dobrze się bawiliście z Rene ubiegłego wieczoru? – spytałam.
– Rene był bardzo miły wczoraj w nocy, nieprawdaż? – spytała z zaróżowionymi policzkami.
Kobieta zamężna (niejednokrotnie zamężna), która się rumieni!
– Ty mi to powiedz.
Arlene lubiła sobie czasem nieco sprośnie pożartować.
– Och, ty! Chciałam tylko powiedzieć, że był naprawdę grzeczny dla Billa, a nawet dla Bubby.
– Dlaczego nie miałby być grzeczny?
– Wiesz, Sookie, on szczerze nie znosi wampirów. – Arlene potrząsnęła głową. – Cóż, ja również za nimi nie przepadam – wyznała, gdy spojrzałam na nią z uniesionymi brwiami. – Jednak Rene naprawdę żywi jakieś uprzedzenia. Jego siostra, Cindy, spotykała się przez pewien czas z wampirem, czym straszliwie zdenerwowała Rene.
– Cindy miewa się dobrze? – Bardzo interesowało mnie zdrowie osoby, która „spotykała się przez pewien czas z wampirem”.
– Nie widziałam jej – przyznała przyjaciółka. – Ale Rene odwiedza ją mniej więcej co drugi tydzień. Podobno dziewczyna dobrze siebie radzi. Zaczęła zarabiać. Znalazła pracę w szpitalnym bufecie.
– Może Cindy chciałaby wrócić do domu? – spytał Sam zza baru, gdzie napełniał lodówkę butelkami z krwią. – Lindsey Krause odchodzi z drugiej zmiany, ponieważ przenosi się do Little Rock.
Stwierdzenie szefa przyciągnęło naszą uwagę. Lokal „Merlotte” zaczynał poważnie cierpieć z powodu niedoborów kadrowych. Z jakiegoś powodu zawód kelnerki stracił w ostatnich dwóch miesiącach na popularności.
– Rozmawiałeś już z kimś? – zapytała Arlene.
– Będę musiał przejrzeć zgłoszenia – odparł zmęczonym tonem. Arlene i ja byłyśmy jedynymi spośród barmanek i kelnerek, które nie opuściły Sama od ponad dwóch lat. Nie, nie, była jeszcze jedna. Na drugiej zmianie od lat pracowała też Susanne Mitchell. Mój szef spędzał sporo czasu na zatrudnianiu i (czasem) zwalnianiu.
– Hmm… Sookie, mogłabyś przerzucić dla mnie akta? Sprawdź, która z kandydatek przeprowadziła się gdzieś od czasu zgłoszenia albo dostała inną pracę. Może znajdziesz wśród dziewczyn taką, którą naprawdę polecasz? Oszczędziłabyś mi trochę roboty.
– Jasne – odrzekłam. Pamiętałam, że Arlene robiła to samo dwa lata temu, kiedy przyjmowaliśmy Dawn. Miałyśmy więcej więzi ze społecznością miasteczka niż Sam, który niemal z nikim się nie spotykał. Przebywał w Bon Temps od sześciu lat, ale nie znam nikogo, kto wiedziałby cokolwiek o jego życiu, zanim Sam kupił tu bar.
Usiadłam za jego biurkiem z grubym plikiem podań. Po kilku minutach odkryłam, że sporo zrobiłam. Podzieliłam akta na trzy grupy: przeprowadzki, osoby zatrudnione gdzie indziej i „dobry materiał”. Dodałam jeszcze czwarty i piąty stosik: dla osób, z którymi nie potrafiłabym pracować, gdyż ich nie cierpię oraz stos dla zmarłych. Pierwszy formularz z tej ostatniej grupki wypełniła dziewczyna, która zginęła w wypadku samochodowym w ostatnie Boże Narodzenie. Gdy dostrzegłam to nazwisko na górze formularza, znowu współczułam jej rodzicom. Drugie podanie należało do Maudette Pickens!
Maudette złożyła je na trzy miesiące przed śmiercią. Domyślam się, że nie zadowalała jej praca w Grabbit Kwik. Popatrzyłam na odręczne pismo nieszczęsnej ofiary oraz jej ortografię i na nowo poczułam litość. Usiłowałam sobie wyobrazić mojego brata, który pragnie się kochać z tą kobietą i filmować to. Że też nie szkoda mu było czasu na kogoś takiego! Po raz kolejny zdumiała mnie dziwna mentalność Jasona. Nie widziałam go, odkąd odjechał z Desiree. Miałam nadzieję, że dotarł do domu cały i zdrów. Dziewczyna wyglądała na niezłe ziółko. Szkoda, że mój brat nie chce się ustatkować z, na przykład, Liz Barrett, która chyba potrafiłaby zapanować nad jego wyskokami.
Ilekroć ostatnio myślałam o Jasonie, martwiłam się. Gdybyż tylko mój brat nie znał tak dobrze Maudette i Dawn! Chociaż… wielu mężczyzn znało je przecież obie, zarówno z widzenia, jak i hmm… cieleśnie. Obie miały też na ciele ugryzienia wampirzych zębów. Dawn lubiła ostry seks, skłonności Maudette w tym względzie nie znałam… Sporo facetów kupowało benzynę i kawę w Grabbit Kwik, sporo ich przychodziło również tutaj na drinka. Lecz tylko mój głupi brat zarejestrował na filmach figle z Dawn i Maudette.
Gapiłam się na duży plastikowy kubek z mrożoną herbatą, który stał na biurku Sama.
Z boku zielonego kubka widniał odblaskowy, pomarańczowy napis: „Duży Łyk z Grabbit Kwik”. Mój szef także znał je obie. Dawn pracowała dla niego, a Maudette złożyła podanie o pracę w „Merlotcie”.
Sam na pewno nie był zachwycony, że spotykam się z wampirem. Może nie chciał, by jakakolwiek kobieta widywała się z wampirem…?
Właśnie wtedy wszedł mój szef, ja zaś podskoczyłam, jakbym zrobiła coś złego. I zrobiłam, w mojej opinii. Nie powinno się źle myśleć o przyjacielu.
– Który stos jest dobry? – spytał, jednocześnie posyłając mi zaintrygowane spojrzenie.
Wręczyłam mu niski stosik, może z dziesięć podań.
– Ta dziewczyna, Amy Burley – odparłam, wskazując akta na szczycie – ma doświadczenie, chociaż obecnie zastępuje tylko stałe kelnerki w barze Good Times. Charlsie z nią tam pracowała, możesz więc najpierw pogadać z Tooten.
– Dzięki, Sookie. Zaoszczędziłaś mi kłopotu. – Na potwierdzenie szorstko skinęłam głową. – Wszystko w porządku? – spytał. – Wydajesz się dziś jakaś… daleka.
Przyjrzałam mu się dokładnie. Wyglądał tak samo jak zawsze. Jego umysł jednak pozostawał dla mnie zamknięty. Jak Sam potrafił mnie blokować? Nie potrafiłam odczytywać myśli jeszcze jednej tylko innej osoby – Billa, ale przecież Bill był wampirem. Sam zaś na pewno nie.
– Po prostu tęsknię za Billem – odparłam z premedytacją. Czy zrobi mi wykład o zgubnych skutkach spotykania się z wampirem?
– Jest dzień – odparł mój szef. – Twój wampir nie może być tutaj.
– Oczywiście że nie – odparowałam sztywno. – Wyjechał za miasto – dodałam, a potem zastanowiłam się, czy mądrze jest się zwierzać komuś, kogo zaczęłam podejrzewać o najgorsze. Ruszyłam do drzwi tak nagle, że Sam zagapił się na mnie ze zdumieniem.
Gdy później zobaczyłam Arlene i Sama odbywających długą rozmowę, jednoznacznie wywnioskowałam z ich porozumiewawczych spojrzeń, że mówią o mnie. Szef wrócił do swojego biura bardziej zmartwiony niż kiedykolwiek. Aż do końca mojej zmiany nie odezwaliśmy się do siebie.
Tego wieczoru droga do domu była dla mnie wyjątkowo trudna, ponieważ wiedziałam, że do rana zostanę sama. Wcześniej lepiej się czułam w samotne noce, gdyż w każdej chwili mogłam zadzwonić do Billa. Dziś nie. Próbowałam się pocieszyć myślą, że mam „anioła stróża”… że gdy zapadną kompletne ciemności, Bubba wypełznie z dziury, w której spał. Niestety myśl ta bynajmniej mnie nie uspokoiła.
Zadzwoniłam do Jasona, lecz nie było go w domu. Sprawdziłam w „Merlotcie”, jednak Terry Bellefleur, który odebrał telefon, zapewnił mnie, że mój brat nie pojawił się dziś w barze.
Zastanowiłam się, co robi teraz Sam. Chyba nigdy nie słyszałam o żadnych jego randkach. Na pewno nie z braku propozycji, gdyż niejednokrotnie zauważyłam, że interesują się nim kobiety…
Szczególnie zalotna, wręcz napastliwa była Dawn.
Nie potrafiłam sobie wymyślić niczego przyjemnego do roboty. Zaczęłam rozważać pomysł, że Bubba jest zabójcą do wynajęcia… wampirem do wynajęcia. Czy to do niego zadzwonił Bill, kiedy postanowił sprzątnąć wujka Bartletta? Zadałam sobie pytanie, dlaczego Bill wybrał na mojego obrońcę takie tępe umysłowo stworzenie.
Każda książka, którą brałam z półki, wydawała mi się dziś nieodpowiednia. Każdy program w telewizji, który zaczynałam oglądać, uznawałam po chwili za kompletnie pozbawiony sensu. Przeglądałam „Time’a”, szybko wszakże rozdrażniła mnie determinacja, z jaką wiele narodów usiłowało dać się unicestwić, rzuciłam więc czasopismo przez pokój.
Mój umysł po omacku szukał jakiegoś punktu zaczepienia – niczym wiewiórka usiłująca się wydostać z klatki. Nic mi nie pasowało.
Na odgłos dzwonka telefonu aż podskoczyłam.
– Halo? – warknęłam szorstko.
– Jason jest tu teraz – powiedział krótko Terry Bellefleur. – Chce ci postawić drinka.
Wystraszyła mnie myśl, że w mroku musiałabym przejść do samochodu, a później wrócić do pustego domu (przynajmniej miałam nadzieję, że będzie nadal pusty). Po chwili zbeształam się w myślach, gdyż – ostatecznie – ktoś przecież doglądał budynku, ktoś bardzo silny, nawet jeśli bardzo głupi.
– W porządku, będę za minutę – zapewniłam. Terry po prostu odłożył słuchawkę. Pan Gadulski. Włożyłam dżinsową spódnicę i żółty podkoszulek, po czym – rozglądając się uważnie na prawo i lewo – prędko przecięłam oświetlone podwórko i dopadłam auta. Otworzyłam drzwiczki i w mgnieniu oka wsunęłam się na siedzenie. Gdy znalazłam się wewnątrz, natychmiast zamknęłam drzwiczki.
Pomyślałam, że nie mogę bez końca żyć w strachu.
Przed „Merlotte’em” z przyzwyczajenia zaparkowałam na parkingu dla pracowników. Przy śmietniku dostrzegłam drapiącego ziemię psa. Przechodząc, pogłaskałam go po łbie. Raz na tydzień dzwoniliśmy do schroniska, by przyjechali zabrać zabłąkane lub porzucone psy. Było wśród nich tak wiele ciężarnych suk, że aż krajało mi się serce.
Terry stał za barem,
– Hej – zagaiłam, popatrując po gościach. – Gdzie Jason?
– Nie ma go tutaj – odparł Terry. – Nie widziałem go dzisiejszego wieczoru. Mówiłem ci to przez telefon.
Zagapiłam się na niego z otwartymi ustami.
– Ale później zadzwoniłeś i powiedziałeś, że przyszedł.
– Nie, nie dzwoniłem.
Gapiliśmy się na siebie bez słowa. Widziałam, że Terry ma jedną ze swoich złych nocy. Co rusz bezradnie kręcił głową, walcząc z koszmarnymi myślami dręczącymi go od czasów wojska lub związanymi z prywatnymi bitwami, które toczył z alkoholem i narkotykami. Mimo klimatyzacji twarz miał zarumienioną i spoconą, poruszał się niezdarnie i nierytmicznie. Biedny Terry.
– Naprawdę nie dzwoniłeś? – spytałam najbardziej neutralnym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć.
– Mówię ci przecież, zgadza się? – odwarknął agresywnie.
Miałam nadzieję, że żaden z klientów baru nie przysporzy mu tego wieczoru kłopotów.
Wycofałam się z pojednawczym uśmiechem.
Pies nadal stał przy tylnych drzwiach. Na mój widok zaskowyczał.
– Jesteś głodny, mały? – spytałam.
Podszedł do mnie odważnie; nie kulił się, czego mogłabym się spodziewać po bezpańskim zwierzęciu. Kiedy oświetliła go latarnia, odkryłam, że sierść ma zdrową i połyskującą, zapewne porzucono go zatem całkiem niedawno. Wyglądał na owczarka szkockiego. Miałam zamiar wrócić do kuchni i spytać kucharza, czy nie zostały mu jakieś odpadki dla psa, później jednak wpadłam na lepszy pomysł.
– Wiem, że zły, stary Bubba kręci się koło domu, ale chyba zabiorę cię do siebie – zagruchałam dziecinnym głosem, którym zwracam się do zwierząt, ilekroć sądzę, że nikt mnie nie słucha. – Umiesz siusiać na dworze, żebyśmy nie nabrudzili w domciu? Co… mały? – Collie, jakby mnie zrozumiał, oznaczył kąt śmietnika. – Dobry piesek! Jedziesz ze mną? – Otworzyłam drzwiczki samochodu z nadzieją, że pies nie zanieczyści mi siedzeń. Owczarek zawahał się. – Wsiadaj, kochany, jak dojedziemy, dam ci coś dobrego do jedzenia, dobrze? – Przekupstwo nie zawsze jest złe.
Po kolejnych kilku spojrzeniach i gruntownym obwąchaniu moich rąk pies wskoczył na siedzeniu obok kierowcy, zasiadł i wpatrzył się w przednią szybę. Wyraźnie nastawiał się na przygodę.
Oświadczyłam mu, że doceniam jego dobrą wolę i połaskotałam go za uszami. Ruszyliśmy w drogę. Collie dał mi do zrozumienia, że jest przyzwyczajony do jazdy autem.
– Wiesz, piesku, natychmiast gdy dotrzemy pod dom – pouczyłam stanowczo owczarka – pędzimy od razu do frontowych drzwi. W porządku? W lesie jest olbrzym, który chętnie cię pożre. – Pies wydał nerwowe szczekniecie.
– No cóż, nie damy mu okazji – uspokoiłam go. Bez wątpienia miło mieć stworzenie do pogaduszek. Nawet bardzo miło… chociaż owczarek nie potrafił odpowiedzieć, w każdym razie w składny, ludzki sposób. A ponieważ nie był człowiekiem, nie musiałam blokować dopływu jego myśli. Odprężyłam się. – Trzeba się będzie spieszyć – dorzuciłam.
– Hau – zgodził się mój towarzysz.
– Muszę cię jakoś nazywać – ciągnęłam. – Może… Buffy? – Warknął. – Okej. A Rover? – Zaskowyczał. – Też mi się niezbyt podoba. Hmm… – Skręciliśmy w mój podjazd. – A może masz już imię? – spytałam. – Poczekaj, obmacam ci szyję. – Wyłączyłam silnik i przesunęłam palcami przez gęstą sierść. Nie miał nawet obroży przeciwpchelnej. – Ktoś źle o ciebie dbał, maleńki – jęknęłam. – To się jednak teraz zmieni. Będę dobrą mamą.
Po tej skrajnie głupkowatej odzywce wyjęłam klucz i otworzyłam drzwiczki od swojej strony.
Pies natychmiast przepchnął się obok mnie, wyskoczył na podwórko i czujnie się rozejrzał. Poniuchał w powietrzu, a w jego gardle narastał warkot.
– To jest naprawdę dobry wampir, kochany piesku, wampir, który chroni dom. Chodźmy do środka. – Chwilę namawiałam owczarka do wejścia. Kiedy znaleźliśmy się w środku, od razu zamknęłam za nami drzwi.
Pies obiegł salon, obwąchując wszystko i popatrując na boki. Dobrą minutę obserwowałam go, w końcu nabrałam pewności, że niczego nie pogryzie ani nie obsika, poszłam więc do kuchni poszukać mu czegoś do zjedzenia.
Napełniłam dużą miskę wodą, po czym wzięłam drugą, plastikową, w której babcia trzymała sałatę i nasypałam tam resztki kociego żarcia Tiny oraz mięso z meksykańskiego taco. Uznałam, że jeśli pies naprawdę głodował, zadowoli się tym posiłkiem. Owczarek wpadł do kuchni chwilę później i skierował się do misek. Obwąchał jedzenie, po czym podniósł głowę i posłał mi długie spojrzenie.
– Przykro mi. Nie mam psiego jedzenia. Te odpadki to najlepsze, co udało mi się znaleźć. Jeżeli ze mną zostaniesz, kupię ci trochę Kibbles ‘N Bits. – Collie gapił się na mnie jeszcze kilka sekund, potem pochylił głowę nad miską. Zjadł nieco mięsa, popił wodą i popatrzył na mnie wyczekująco. – Mogę cię nazywać Rex? – Krótko warknął. – Może Dean? – spytałam. – Dean to miłe imię. – Miał tak na imię pewien uprzejmy mężczyzna, który pomagał mi w księgarni w Shreveport. Facet miał oczy podobne do psich, usłużne i inteligentne. Wydało mi się, że nieco się różnił od innych ludzi. Nigdy nie spotkałam psa o tym imieniu. – Założę się, że ty jesteś bystrzejszy od Bubby – mruknęłam w zadumie, a pies wydał krótkie, ostre szczeknięcie. – Więc chodź, Dean, przygotujmy ci posłanie – oznajmiłam ot tak, z czystej radości, że mam do kogo otworzyć usta. Owczarek powędrował za mną do sypialni, bardzo dokładnie sprawdzając po drodze wszystkie meble.
Zdjęłam koszulę i podkoszulek, odłożyłam je, po czym zsunęłam majtki i rozpięłam biustonosz. Pies przyglądał mi się z wielką uwagą, kiedy wyjmowałam czystą koszulę nocną i szłam do łazienki wziąć prysznic.
Wyszłam czystsza i znacznie spokojniejsza.
Dean siedział w progu, zadarłszy głowę na bok.
– Aby się umyć, ludzie z przyjemnością wchodzą pod prysznic – wyjaśniłam mu. – Wiem, że psy tego nie robią. Jest to chyba wyłącznie ludzka rzecz. – Wyczyściłam zęby i włożyłam koszulę nocną. – Przygotowałeś się do snu, Dean? – W odpowiedzi pies wskoczył na łóżko, zakręcił się w kółko i umościł. – Hej! Zaczekaj chwilę! – Nie mogłam na to pozwolić. Babcia dostałaby szału, gdyby wiedziała, że w jej łóżku leży pies. Uważała, że świetnie mieć zwierzęta, o ile spędzają one noce na dworze. Ludzie wewnątrz, zwierzęta na zewnątrz – tak brzmiała jej zasada. No cóż, teraz miałam wampira na zewnątrz i owczarka szkockiego w swoim łóżku. – Schodzisz! – krzyknęłam i wskazałam przygotowany pled. Owczarek powoli, niechętnie, zeskoczył z łóżka. Usiadł na pledzie i przypatrzył mi się z wyrzutem. – Zostajesz tam – oświadczyłam surowo i położyłam się do łóżka.
Byłam bardzo zmęczona, ale dzięki psu moja nerwowość niemal ustąpiła. Chociaż nie wiem, jakiej pomocy oczekiwałam w razie wizyty intruza; nie mogłam przecież być pewna lojalności prawie obcego zwierzęcia. Tym niemniej jego obecność sprawiła, że poczułam ulgę i zaczęłam się relaksować. Już niemal zasypiałam, gdy odkryłam, że łóżko ugięło się pod ciężarem owczarka. Zwierzę polizało mi policzek długim językiem, po czym przytuliło się do mnie. Odwróciłam się i pogłaskałam go. Przyjemnie było mieć towarzysza.
Obudziłam się o świcie. Usłyszałam nerwowe ćwierkanie ptaków i pomyślałam, że pewnie zbliża się burza. Cudownie było leżeć w łóżku. Od przytulonego do mnie psa biło ciepło, które przenikało przez moją nocną koszulę. W nocy chyba zrobiło mi się za ciepło, bo odrzuciłam kołdrę. Sennym ruchem pogłaskałam zwierzę po głowie i zaczęłam gładzić jego futro, leniwie przesuwając palcami przez gęstą sierść. Owczarek przysunął się jeszcze bliżej, powąchał moją twarz i… otoczył mnie ramieniem…
Pies otoczył mnie ramieniem?!
Wyskoczyłam z łóżka i wrzasnęłam.
Leżący w moim łóżku Sam podparł się na łokciach i popatrzył na mnie z niejakim rozbawieniem.
– O mój Boże! Sam, skąd się tu wziąłeś? Co robisz w moim domu? Gdzie jest Dean? – Zakryłam twarz dłońmi i odwróciłam się plecami, ale oczywiście natychmiast zaczęłam podejrzewać prawdę.
– Hau – odparł mój szef w całkowicie ludzki sposób. Musiałam zaakceptować sytuację.
Odwróciłam się, by stawić mu czoło. Okropnie się gniewałam. Zaczęłam się obawiać, że zaraz wybuchnę.
– Oglądałeś, jak się rozbierałam ubiegłej nocy, ty… ty… przeklęty psie!
– Sookie – odparł poważnym tonem. – Posłuchaj mnie.
W tym momencie uderzyła mnie inna myśl.
– Och, Sam. Bill cię zabije. – Usiadłam w fotelu przy drzwiach do łazienki, postawiłam łokcie na kolanach i zwiesiłam głowę. – Och, nie – powiedziałam – Nie, nie, nie.
Mój szef klęknął przede mną. Miał takie same sztywne, czerwonozłote włosy na piersi jak na głowie. Od piersi ciągnęły się przez brzuch i w dół, ku… Znów zamknęłam oczy.
– Sookie, zmartwiła mnie informacja Arlene, że zostałaś zupełnie sama – zaczął.
– Nie wspomniała ci o Bubbie?
– O Bubbie?
– To wampir, którego Bill zostawił, by doglądał domu.
– Ach tak, coś mówiła. Chyba przypominał jej jakiegoś piosenkarza.
– No cóż, ma na imię Bubba. Sprawia mu przyjemność wysysanie krwi ze zwierząt.
Poczułam satysfakcję, widząc (przez palce), że Sam blednie.
– Niedobrze więc, że mnie wpuściłaś – bąknął w końcu.
Nagłe przypomniałam sobie jego „przebranie” z ubiegłej nocy.
– Kim jesteś, Sam? – spytałam.
– Cóż, potrafię zmieniać kształt. Myślę, że powinnaś się o tym dowiedzieć. Już najwyższy czas…
– Musiałeś mnie powiadomić właśnie w taki sposób?
– Faktycznie – przyznał, nieco zakłopotany. – Planowałem, że zanim otworzysz oczy, obudzę się i zniknę. Zaspałem niestety. Bieganie na czworakach strasznie męczy.
– Sądziłam, że człowiek może się zmienić jedynie w wilka.
– Nie ja. Ja potrafię zmienić się w cokolwiek.
Tak mnie zainteresował, że opuściłam ręce i spojrzałam na niego. Starałam się jednak patrzeć wyłącznie na jego twarz.
– Jak często? – spytałam. – Muszą być spełnione jakieś warunki?
– Tak, pełnia księżyca – wyjaśnił. – To znaczy, wtedy zmieniam się bez wysiłku. Innymi razy muszę chcieć… Wtedy jest trudniej i przygotowania trwają dłużej. Zamieniam się w zwierzę, które widziałem przed przemianą. Często mam więc na ławie książkę o psach, otwartą na zdjęciu owczarka szkockiego. Owczarki collie są duże, lecz nikogo nie przerażają.
– Więc mógłbyś zostać ptakiem?
– Tak, chociaż latanie jest bardzo trudne. Zawsze się boję, że się usmażę na linii wysokiego napięcia albo trzasnę w jakieś okno.
– Dlaczego? To znaczy… Dlaczego chciałeś, abym wiedziała?
– Zauważyłem, że nieźle przyjęłaś fakt, iż Bill jest wampirem. W sumie… chyba nawet znajdujesz przyjemność w jego inności. Pomyślałem zatem, że sprawdzę, jak sobie poradzisz z moim… problemem…
– Jednak twojego problemu – wtrąciłam, nieco odbiegając od tematu – nie można wyjaśnić wirusem! Chcę powiedzieć, że całkowicie się zmieniasz! – Milczał, patrząc na mnie bez słowa. Oczy miał teraz niebieskie, ale równie bystre i spostrzegawcze. – Umiejętność całkowitej zmiany kształtu jest zdecydowanie nadprzyrodzona. Jeśli coś takiego istnieje, może również legendy o innych stworzeniach są prawdziwe. Na przykład… – ciągnęłam powoli, ostrożnie -…że Bill wcale nie ma wirusa. Wampirem nie jest człowiek, który ma po prostu alergię na srebro, czosnek czy światło słoneczne… To kompletna bzdura, propaganda, można by rzec. Tego typu pogłoski rozprzestrzeniają same wampiry, gdyż sądzą, że jako chorzy zostaną prędzej zaakceptowani. Tak naprawdę jednak wampiry są… są naprawdę…
Rzuciłam się do łazienki i zwymiotowałam. Na szczęście trafiłam do muszli klozetowej.
– Tak – powiedział z progu smutnym głosem Sam.
– Przepraszam, Sookie. Niestety Bill nie ma żadnego wirusa. Jest naprawdę, naprawdę martwy.
Umyłam twarz i dwukrotnie wyszczotkowałam zęby. Usiadłam na krawędzi łóżka, zbyt zmęczona na jakiekolwiek działanie. Mój szef usiadł obok mnie. Otoczył mnie ramieniem dla pocieszenia, a ja po chwili przysunęłam się bliżej i wtuliłam policzek w zagłębienie przy jego szyi.
– Wiesz, słuchałam NPR – rzuciłam, z pozoru bez związku. – Nadawali program o kriogenice. Podobno wiele osób decyduje się zamrozić sobie tylko głowę, gdyż jest to znacznie tańsze od zamrożenia całego ciała.
– Hmm…?
– Zgadnij, jaką piosenkę zagrali na koniec?
– Jaką, Sookie?
– Połóż głowę na moim ramieniu.
Mój szef prychnął wesoło, po czym zaczął się skręcać ze śmiechu.
– Słuchaj, Sam – oświadczyłam, gdy ucichł. – Słyszałam, co powiedziałeś, muszę jednak omówić tę kwestię z Billem. Kocham go i jestem wobec niego lojalna. A nie ma go tutaj, by przedstawił mi swój punkt widzenia.
– Och, nie próbuję zabiegać o twoje względy, korzystając z nieobecności Billa. Chociaż byłoby wspaniale. – Uśmiechnął się swoim rzadkim, pięknym uśmiechem. Wydawał się w moim towarzystwie znacznie bardziej odprężony – teraz, kiedy znałam jego sekret.
– O co ci w takim razie chodzi?
– Chronię cię do czasu zatrzymania mordercy.
– I dlatego obudziłeś się nagi w moim łóżku? Dla mojej ochrony?
Wyraźnie go zawstydziłam.
– Cóż, powinienem wszystko lepiej zaplanować. Ale naprawdę sądziłem, że potrzebujesz kogoś w domu. Arlene powiedziała mi, że Bill wyjechał. Wiedziałem, że nie pozwolisz mi spędzić nocy tutaj, jeśli zachowam ludzką postać.
– Pewnie czujesz ulgę, wiedząc, że nocami domu pilnuje Bubba?
– Wampiry są silne i okrutne – przyznał Sam. – Domyślam się, że ten Bubba ma jakiś dług wobec Billa, w przeciwnym razie nie wyświadczyłby mu tej przysługi. Wampiry niechętnie to robią. Choć mają też swego rodzaju hierarchię.
Może trzeba było zwrócić dokładniejszą uwagę na to, co mówi Sam, pomyślałam jednak, że lepiej nie wyjaśniać mu pochodzenia Bubby.
– Jeśli istnieją takie stworzenia jak ty i Bill, domyślam się, że na świecie jest mnóstwo innych nadnaturalnych istot i zjawisk – zauważyłam, uświadamiając sobie, ile kwestii mam do rozważenia. Odkąd spotkałam Billa, nie czułam zbytniej potrzeby głębokich przemyśleń, nigdy wszakże nie zawadzi być na wszystko przygotowanym. – Będziesz musiał mi kiedyś opowiedzieć. – Wielka Stopa? Potwór z Loch Ness? Zawsze wierzyłam w potwora z Loch Ness.
– No cóż, chyba lepiej wrócę już do domu – powiedział Sam. Popatrzył na mnie pogodnie. Nadal był nagi.
– Tak, myślę, że powinieneś. Ale… o cholera… do diaska… ty… – Poszłam na górę poszukać jakiegoś ubrania. Wydawało mi się, że Jason zostawił na wszelki wypadek kilka rzeczy w szafie na piętrze.
I rzeczywiście. W pierwszej sypialni na górze znalazłam parę dżinsów i roboczą koszulę.
Na górze, pod cynowym dachem, było gorąco, ponieważ piętro ogrzewał oddzielny termostat. Wróciłam na dół, z radością oddychając ponownie chłodnym, klimatyzowanym powietrzem.
– Proszę – powiedziałam, wręczając Samowi ubranie. – Mam nadzieję, że będą na ciebie pasować. – Spojrzał, jakby chciał ciągnąć rozmowę, teraz jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że mam na sobie tylko cienką, nylonową koszulę nocną, a mój szef jest całkiem nagi. – Włóż te rzeczy – poleciłam stanowczym tonem. – Ubierz się w salonie.
Wyprosiłam go i zamknęłam za nim drzwi. Myślałam, że mógłby się obrazić, słysząc przekręcany klucz, nie zrobiłam więc tego. Przebrałam się, włożyłam świeżą bieliznę, dżinsową spódnicę i żółty podkoszulek, który miałam ubiegłej nocy. Nałożyłam makijaż oraz kolczyki i zaczesałam włosy w koński ogon, na gumkę dodałam żółtą ozdobę. Humor mi się poprawił, kiedy spojrzałam w lustro, lecz minutę później mój uśmiech zmienił się w marsową minę, gdyż wydało mi się, że słyszę samochód wjeżdżający na frontowe podwórko.
Wypadłam z sypialni, jakby mnie ktoś wystrzelił z armaty. Miałam cholerną nadzieję, że Sam zdążył się ubrać i ukryć. Ale on zrobił coś lepszego. Zmienił się ponownie w psa. Ubrania leżały rozrzucone na podłodze, zebrałam je więc i wepchnęłam do szafy w korytarzu.
– Dobry piesek! – powiedziałam z entuzjazmem i podrapałam zwierzę za uszami. W odpowiedzi Dean wetknął zimny czarny nos pod moją spódnicę. – Natychmiast przestań – nakazałam mu i wyjrzałam przez okno od frontu. – To Andy Bellefleur.
Detektyw wyskoczył ze swojego dodge’a rama, przeciągał się przez długą chwilę, po czym ruszył do drzwi. Otworzyłam je. Dean stał przy moim boku.
Przypatrzyłam się policjantowi z zaciekawieniem.
– Wyglądasz, jakbyś był na nogach przez całą noc, Andy. Może zaparzę ci kawy?
Pies ruszył się niespokojnie.
– Byłoby wspaniale – odparł. – Mogę wejść?
– Pewnie. – Odsunęłam się. Dean warknął.
– Masz tu dobrego psa stróżującego. No, mały, chodź do mnie. – Bellefleur kucnął i wyciągnął rękę do owczarka szkockiego, o którym po prostu nie potrafiłam myśleć jako o Samie. Dean powąchał Andy’emu rękę, ale jej nie polizał. Trzymał się przez cały czas między mną i detektywem.
– Chodź do kuchni – powiedziałam. Andy podniósł się i ruszył za mną. Kawa parzyła się. Włożyłam też chleb do tostera. Kolejne kilka minut przygotowywałam śmietankę, cukier, łyżeczki i kubki, potem jednak musiałam wrócić do detektywa. Twarz miał wymizerowaną, wyglądał na dziesięć lat starszego. Czułam, że nie wpadł po prostu z wizytą towarzyską.
– Sookie, byłaś tu ubiegłej nocy? Nie pracowałaś?
– Nie było mnie w domu. To znaczy byłam… z wyjątkiem krótkiej podróży do „Merlotte’a”.
– Bill cię odwiedził choćby na chwilę?
– Nie, Bill jest w Nowym Orleanie. Zatrzymał się w nowym hotelu w French Quarter, tym wyłącznie dla wampirów.
– Jesteś pewna, że właśnie tam przebywa?
– Tak.- Tym niemniej rysy mi stwardniały. Przewidywałam złą wiadomość.
– Byłem na nogach całą noc – wyjaśnił Andy.
– Tak?
– Właśnie jadę z kolejnego miejsca zbrodni.
– Tak. – Od razu weszłam do jego umysłu. – Amy Burley? – Gapiłam mu się w oczy, próbując się upewnić. – Amy, która pracowała w barze Good Times? – Nazwisko ze szczytu wczorajszego stosu potencjalnych barmanek, nazwisko, które zasugerowałam Samowi! Spojrzałam na psa. Leżał na podłodze z pyskiem między łapami. Wyglądał na tak smutnego i ogłuszonego, jak ja się czułam. Nawet zaskowyczał żałośnie.
Brązowe oczy Andy’ego wwierciły się w moje.
– Skąd wiesz?
– Daj spokój z bzdurami, Andy, wiesz, że potrafię czytać w myślach. Czuję się strasznie. Biedna Amy. Czy zginęła tak jak inne?
– Tak – odpowiedział. – Identycznie. Lecz ślady ugryzień były świeższe.
Przypomniała mi się noc, gdy Bill i ja jechaliśmy do Shreveport, wezwani przez Erica. Czy Bill skorzystał wtedy z krwi Amy? Nie potrafiłam policzyć, ile dni temu miał miejsce ten wyjazd; tak wiele dziwnych i strasznych rzeczy zdarzyło się w ostatnich kilku tygodniach.
Usiadłam ciężko na taborecie w kuchni i przez kilka minut potrząsałam nieobecnie głową, zdziwiona obrotem, jaki przybrało moje życie.
W życiu Amy Burley nic się już nie zmieni. Otrząsnęłam się z szoku i apatii, podniosłam się i nalałam kawy.
– Billa nie było tutaj od przedwczorajszej nocy – oznajmiłam.
– A ty byłaś tu prawie przez całą noc?
– Tak. Mój pies może zaświadczyć. – Uśmiechnęłam się do Deana, który zapiszczał. Gdy piłam kawę, podszedł i położył mi głowę na kolanach. Pogładziłam go po uszach.
– Miałaś wieści od brata?
– Nie, ale miałam zabawny telefon. Ktoś mi powiedział, że Jason jest w „Merlotcie”. – Gdy słowa opuściły moje usta, zrozumiałam, że dzwonić musiał Sam, kusząc mnie, bym przyjechała do baru, dzięki czemu mógł się wprosić do auta i przyjechać ze mną do mojego domu. Dean ziewnął, rozwierając szeroko paszczę. Zobaczyłam chyba wszystkie jego białe, ostre zęby.
Żałowałam, że nie zatrzymałam tej informacji dla siebie.
Teraz musiałam więc wyjaśnić wszystko Andy’emu, który nagle podskoczył na kuchennym taborecie. Najwyraźniej wcześniej nieco przysypiał. Dostrzegłam, że jego kraciasta koszula jest pognieciona i poplamiona kawą, spodnie khaki powyciągane od długiego noszenia. Detektyw tęsknił do łóżka w sposób, w jaki koń tęskni do swego boksu.
– Powinieneś trochę odpocząć – oświadczyłam łagodnie. Było w nim coś smutnego i coś onieśmielającego.
– Chodzi o te morderstwa – odparł. Z wyczerpania drżał mu głos. – O te biedne kobiety. Były w pewnym sensie bardzo do siebie podobne.
– Niewykształcone pracownice barów, które lubiły od czasu do czasu przespać się z wampirem? – Kiwnął głową. Znowu opadały mu powieki. – Inaczej mówiąc, kobiety takie jak ja.
Otworzył oczy. Dopiero teraz zrozumiał swój błąd.
– Sookie…
– Rozumiem, Andy – zapewniłam go. – Pod pewnymi względami wszystkie jesteśmy do siebie podobne, a jeśli uznasz, że zamiast mojej babci morderca chciał zaatakować mnie, wtedy można mnie nazwać jedyną osobą, która przeżyła. – Zastanowiłam się, kto pozostał zabójcy. Czy spośród żywych dziewcząt tylko ja jedna pasuję do jego kryteriów? Była to najbardziej przerażająca myśl, jaka przemknęła mi przez głowę tego dnia. Andy roztropnie pokiwał głową nad kubkiem z kawą. – Może pójdziesz do drugiej sypialni i się tam położysz? – zasugerowałam cicho. – Musisz się trochę przespać. W takim stanie nie możesz prowadzić. Nie byłoby to mądre.
– Uprzejmie z twojej strony – odparł detektyw sennym głosem. Wydawał się nieco zaskoczony, jakby nie spodziewał się po mnie dobroci. – Niestety muszę dotrzeć do domu i nastawić sobie budzik. Mogę przespać najwyżej trzy godziny.
– Obiecuję, że cię obudzę – zapewniłam go. Nie chciałam, by Andy spał w moim domu, ale naprawdę się bałam, że w drodze może zasnąć i mieć wypadek. Stara pani Bellefleur nigdy by mi nie wybaczyła. Prawdopodobnie Portia także. – Chodź, zdrzemniesz się przez chwilę. – Zaprowadziłam go do mojej starej sypialni. Pojedyncze łóżko było starannie pościelone. – Po prostu się połóż, a ja nastawię budzik. – Zrobiłam to na jego oczach. – No, prześpij się. Mam pewną sprawę do załatwienia, potem wrócę. – Andy nie stawiał oporu. Jeszcze zanim zamknęłam drzwi, usiadł ciężko na łóżku.
Pies powlókł się za mną z powrotem.
– Idź się w końcu ubrać! – poleciłam mu natychmiast zupełnie innym tonem.
Andy wystawił głowę z drzwi sypialni.
– Sookie, z kim rozmawiasz?
– Z psem – odparłam natychmiast. – Codziennie zakładam mu obrożę.
– Dlaczego w ogóle ją zdejmujesz?
– Brzęczy w nocy i nie pozwala spać. Odpoczywaj, Andy.
– Dobrze, już dobrze.
Wyglądał na usatysfakcjonowanego wytłumaczeniem. Zamknął drzwi.
Wyjęłam z szafy ubranie Jasona, położyłam je na kanapie przed psem i usiadłam, odwracając się plecami. Od razu jednak zrozumiałam, że widzę go w lustrze nad obramowaniem kominka.
Wokół owczarka zamgliło się powietrze. Odniosłam wrażenie, że szumi i wibruje od energii. Później w tej koncentracji energii ciało psa zaczęło się zmieniać, a gdy mgła opadła, na podłodze znów klęczał Sam, goły jak go Pan Bóg stworzył. Och, ależ miał pośladki! Musiałam się zmusić do zamknięcia oczu, pocieszając się wielokrotnie, że przecież nie zdradzam Billa. Dodałam stanowczo w myślach, że Bill również ma zgrabny tyłek.
– Jestem gotów – oświadczył Sam tak blisko za mną, że aż odskoczyłam. Wstałam szybko, obróciłam się i znalazłam jego twarz nawet nie piętnaście centymetrów od swojej. – Sookie – powiedział z nadzieją w głosie. Jego ręka wylądowała na moim ramieniu, które pocierał i pieścił.
Poczułam gniew, ponieważ jakąś częścią siebie także pragnęłam go pieścić.
– Posłuchaj no, kolego, mogłeś powiedzieć mi o sobie w każdej chwili podczas ostatnich kilku lat. Znamy się ile… cztery lata? Może nawet dłużej! A jednak, Samie, mimo iż widuję cię prawie codziennie, czekasz, aż zainteresuje się mną Bill i dopiero wtedy… – Nie umiałam wymyślić zakończenia tego zdania, toteż wyrzuciłam tylko w powietrze ręce.
Mój szef wycofał się. Na szczęście.
– Nie wiedziałem, czego pragnę, póki nie odkryłem, że mogę to stracić – odparł spokojnie.
Nie znalazłam riposty.
– Czas wracać do domu – powiedziałam mu jedynie. – I lepiej odeślijmy cię tam tak, by nikt cię nie zobaczył. Mówię poważnie.
Ryzykowałam. Jeśli ktoś tak złośliwy jak Rene zobaczy Sama w moim samochodzie wcześnie rano, na pewno wyciągnie niewłaściwe wnioski. I bez wątpienia przekaże je Billowi.
Wyjechaliśmy. Mój szef garbił się na tylnym siedzeniu. Ostrożnie zaparkowałam za „Merlotte’em”. Stał tam pikap: czarny z niebieskawo-zielonymi i różowymi płomieniami po bokach. Auto Jasona!
– Jasne – mruknęłam.
– Co takiego? – Głos Sama wydobył się stłumiony przez niewygodną pozycję mężczyzny.
– Pozwól, że pójdę i się rozejrzę – powiedziałam. Zaczynałam się niepokoić. Po co Jason stanął tutaj na parkingu dla pracowników? Wydało mi się, że widzę na siedzeniu jakiś ruch.
Otworzyłam drzwiczki i poczekałam chwilę, sprawdzając, czy odgłos zaalarmuje osobę w pikapie. Oczekiwałam potwierdzenia tego ruchu. Gdy nic się nie zdarzyło, ruszyłam przez żwir. Nigdy wcześniej w biały dzień nie byłam taka przestraszona.
Dotarłszy bliżej okna, zauważyłam w środku mojego brata. Siedział za kierownicą. Dostrzegłam, że koszulę ma poplamioną, jego podbródek spoczywa na piersi, ręce leżą bezwładnie na siedzeniu po bokach, twarz pełna jest czerwonych zadrapań. Na tablicy rozdzielczej spoczywała kaseta wideo bez nalepek.
– Sam – wrzasnęłam, nienawidząc strachu w moim głosie. – Proszę, przyjdź tutaj. – Szybciej, niż mogłabym sądzić, mój szef znalazł się przy mnie. Wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki pikapa. Ponieważ auto stało tu prawdopodobnie od kilku godzin (na masce była rosa) z zamkniętymi oknami, a było wczesne lato, ze środka uderzył nas silny zapach; składał się przynajmniej z trzech elementów: krwi, seksu i alkoholu. – Zadzwoń po ambulans! – poleciłam szybko, gdy Sam sięgnął do wnętrza, chcąc sprawdzić puls Jasona. Szef popatrzył na mnie z powątpiewaniem. – Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – spytał.
– Oczywiście! Jest nieprzytomny!
– Zaczekaj, Sookie. Zastanów się.
Może rozważyłabym wszystkie za i przeciw, lecz w tym momencie poobijanym niebieskim fordem nadjechała Arlene. Sam westchnął i poszedł do przyczepy zadzwonić na pogotowie.
Jakaż byłam naiwna! Oto, jaką nagrodę dostają praworządne obywatelki.
Pojechałam z Jasonem do małego lokalnego szpitala, obojętna na policjantów oglądających bardzo uważnie ciężarówkę mojego brata, ślepa na samochód patrolowy jadący za ambulansem. Całkowicie zaufałam lekarzowi pogotowia, który odesłał mnie do domu z zapewnieniem, że zadzwoni natychmiast, gdy Jason odzyska przytomność. Doktor oznajmił też, przypatrując mi się z ciekawością, że mój brat najwyraźniej odsypia skutki zbyt dużej ilości alkoholu bądź narkotyków. Jason jednak nigdy przedtem aż tyle nie pił, a narkotyków w ogóle nie brał. Wystarczy, że nasza kuzynka Hadley nisko upadła i żyła na ulicy. Jej los zrobił na nas obojgu wielkie wrażenie. Powiedziałam to wszystko doktorowi, ten zaś mnie wysłuchał, a następnie przegonił.
Nie wiedząc, co myśleć, wróciłam do domu. Andy’ego Bellefleura nie było. Obudził go jego pager. Detektyw zostawił mi kartkę z tą informacją, nie pisząc nic więcej. Później się dowiedziałam, że przebywał w szpitalu w tym samym czasie, co ja. Przez wzgląd na mnie poczekał, aż wyjdę, i dopiero wtedy przykuł Jasona kajdankami do łóżka.