ROZDZIAŁ PIĄTY

Nie da się ukryć, że w ciągu najbliższych paru dni powinnam sporo spraw przemyśleć. Jak na kogoś, kto stale szukał nowości, bo nie chciał się w życiu nudzić, zgromadziłam wystarczająco danych na kilka tygodni. Na przykład ludzie w „Fangtasii”… Można by na nich skupić umysł. Że nie wspomnę o wampirach. Pragnęłam poznać jednego wampira, a teraz spotkałam ich więcej, niż miałam ochotę.

Wielu mężczyzn z Bon Temps i okolicy wezwano na posterunek i przesłuchano w kwestii Dawn Green i jej zwyczajów erotycznych. W dodatku detektyw Bellefleur co jakiś czas wpadał do baru po godzinach pracy. Nigdy nie wypijał więcej niż jedno piwo, wszystkich jednak bacznie obserwował. Ponieważ „Merlotte” bez dwóch zdań nie należał do siedlisk nielegalnej działalności, nikomu obecność Andy’ego zbytnio nie przeszkadzała. Można by rzec, że goście przyzwyczaili się do wizyt detektywa.

Dziwnym trafem, Bellefleur zawsze wybierał stolik w obsługiwanej przeze mnie części sali, a ilekroć się do niego zbliżałam, intensywnie się skupiał na jakiejś nieprzyzwoitej myśli, wyraźnie prowokując mnie do reakcji. Chyba nawet nie pojmował, że zachowuje się nieodpowiednio. Pewnie nie chciał mnie obrazić, a prowokacja była dla niego prawdopodobnie tylko celem do czegoś. Pragnął zapewne po prostu, żebym znowu zajrzała w jego umysł. Nie potrafiłam zrozumieć, po co.

Gdy piąty czy szósty raz musiałam mu coś przynieść, tym razem chyba dietetyczną colę, wyobraził mnie sobie baraszkującą z moim bratem. Podchodziłam zdenerwowana (wiedziałam, że powinnam się spodziewać jakiegoś jego wyskoku, nie wiedziałam jednak dokładnie jakiego), więc się rozzłościłam i rozpłakałam. Przypomniały mi się mniej wymyślne psychiczne tortury, których doświadczyłam w szkole podstawowej.

Andy zerknął na mnie z oczekującą miną, ale kiedy zobaczył łzy w moich oczach, przez jego twarz przemknęło w szybkim tempie kilka zdumiewających emocji: triumf, rozczarowanie, w końcu gorący wstyd.

Wylałam mu tę cholerną colę na koszulę, po czym pospiesznie przeszłam obok kontuaru i wyszłam tylnymi drzwiami na zaplecze.

– Co się dzieje? – spytał ostro Sam. Stale deptał mi po piętach. Potrząsnęłam głową, nie chcąc niczego wyjaśniać i wyjęłam z kieszeni szortów starą chusteczkę, by wytrzeć sobie oczy. – Mówił ci jakieś paskudztwa? – spytał Sam głosem niższym i bardziej rozgniewanym.

– Pomyślał – odparłam bezradnie. – Specjalnie starał się mnie zdenerwować. On wie.

– Sukinsyn – oświadczył mój szef. Prawie się otrząsnęłam. Sam nigdy nie przeklinał.

Ostatnio gdy zaczynałam płakać, miałam wrażenie, że nigdy nie zdołam przestać. Przypominały mi się kolejne smutne rzeczy.

– Wróć do baru – poprosiłam zażenowana. – Zaraz mi przejdzie.

Usłyszałam, że tylne drzwi otwierają się i zamykają. Wyobraziłam sobie, że Sam spełniał moją prośbę. Ale zamiast tego usłyszałam głos Andy’ego Bellefleura:

– Przepraszam, Sookie.

– Pan, detektywie Bellefleur, powinien się do mnie zwracać „panno Stackhouse” – odwarknęłam. – Nie sądzi pan, że zamiast grać w paskudne gierki, lepiej byłoby szukać mordercy Maudette i Dawn?

Odwróciłam się i wpatrzyłam w policjanta. Wyglądał na strasznie zakłopotanego. Uznałam jego wstyd za szczery. Sam zamachał gniewnie rękoma.

– Bellefleur, następnym razem usiądź przy stoliku innej kelnerki – oznajmił, tłumiąc wściekłość.

Andy popatrzył na mojego szefa. Był od niego dwukrotnie tęższy i wyższy o dobre pięć centymetrów. Jednakże w razie ewentualnej walki postawiłabym każdą sumę na Sama, odniosłam też wrażenie, że Andy woli nie ryzykować próby sił, choćby tylko z powodów zdroworozsądkowych.

Rzeczywiście, skinął jedynie głową i wyszedł na parking, do swojego samochodu. Słońce zalśniło na blond pasemkach w jego kasztanowych włosach.

– Tak mi przykro, Sookie – powiedział Sam.

– Och, to nie twoja wina.

– Chcesz sobie wziąć wolne? Nie ma dziś aż tak wielu gości.

– Nie, dzięki. Zostanę do końca swojej zmiany. – Charlsie Tooten pracowała już coraz szybciej, czułam jednak, że nie powinnam brać urlopu. To był przecież wolny dzień Arlene.

Wróciliśmy do baru. Chociaż kilka osób zerknęło na nas z ciekawością, nikt nie spytał, co się zdarzyło. W mojej części siedziała tylko jedna para. Oboje byli zajęci jedzeniem i mieli pełne szklanki, więc chwilowo mnie nie potrzebowali. Zaczęłam ustawiać kieliszki. Sam oparł się o kontuar obok mnie.

– Czy to prawda, że Bill Compton spotka się dziś wieczorem z Potomkami Wybitnych Poległych?

– Tak twierdzi moja babcia.

– Idziesz?

– Nie planowałam pójść. – Nie chciałam widzieć Billa, póki do mnie nie zadzwoni i wyraźnie nie zaproponuje spotkania.

Sam nic nie odpowiedział, lecz później, po południu, gdy brałam torebkę z jego biura, wszedł za mną i zaczął przekładać papiery na swoim biurku. Wyciągnęłam szczotkę do włosów i próbowałam rozplatać koński ogon. Z zachowania mojego szefa wnosiłam, że pragnie ze mną porozmawiać i poczułam falę rozdrażnienia na myśl o niezdecydowaniu mężczyzn.

Mężczyzn choćby takich jak Andy Bellefleur. Mógł przecież wprost mnie spytać o moją przypadłość, a nie traktować w tak osobliwy sposób.

Albo Bill. Mógłby po prostu obwieścić mi swoje zamiary… zamiast raz przyciągać, raz odpychać.

– Tak? – spytałam ostrzej, niż zamierzałam. Pod wpływem mojego spojrzenia zarumienił się.

– Zastanawiałem się właśnie, czy zechciałabyś pójść ze mną na zebranie Potomków, a potem na filiżankę kawy.

Zdumiałam się. Moja szczotka zatrzymała się w połowie drogi w dół. Mnóstwo wspomnień przebiegło mi przez głowę: dotyk jego ręki, którą trzymałam przed domem Dawn Green, ściana, jaką napotkałam w jego umyśle, plotki o durnych dziewczynach umawiających się na randki z własnymi pracodawcami.

– Pewnie – odparłam po długiej pauzie.

Wydało mi się, że Sam z ulgą wypuszcza powietrze.

– To dobrze. Zatem wpadnę po ciebie mniej więcej o dziewiętnastej dwadzieścia. Spotkanie zaczyna się o wpół do ósmej.

– W porządku. Do zobaczenia więc.

Przestraszona, że jeśli zostanę dłużej, zrobię coś dziwnego, chwyciłam torebkę, wyszłam pospiesznie i ruszyłam wielkimi krokami do samochodu. Nie mogłam zdecydować, czy chichotać z radości, czy jęczeć z powodu własnej głupoty.

Dotarłam do domu dopiero o siedemnastej czterdzieści pięć. Na stole czekała kolacja, gdyż babcia powoli przygotowywała się do wyjścia. Musiała wcześniej zawieźć przekąski na zebranie Potomków do Budynku Społeczności.

– Zastanawiam się, czy Bill mógłby przyjść, gdybyśmy zorganizowali nasze spotkanie w sali baptystów Dobrej Wiary? – Choć spytała ni z tego, ni z owego, bez problemu podjęłam wątek.

– Och, myślę, że mógłby – odparłam. – Sądzę, że opowieści o wampirach przerażonych akcesoriami religijnymi nie są prawdziwe. Ale go o to nie pytałam,

– Wisi tam duży krzyż – ciągnęła babcia.

– Będę jednak na spotkaniu – wtrąciłam. – Idę z Samem Merlotte’em.

– Z twoim szefem, Samem? – Babcia była bardzo zaskoczona.

– Tak.

– Hmm… No dobrze, dobrze. – Zaczęła się uśmiechać, stawiając na stole talerze. Gdy jadłyśmy kanapki i sałatkę owocową, zastanawiałam się, co włożę. Babcia wyglądała na podekscytowaną spotkaniem, czekającą członków klubu przemową Billa i koniecznością przedstawiania go przyjaciołom, ja zaś nagle wyrwałam ją z tej pełnej oczekiwania duchowej zadumy stwierdzeniem, że mam randkę. I to z pełnokrwistym człowiekiem.

– Pójdziemy gdzieś potem – dodałam. – Pewnie więc dotrę do domu mniej więcej godzinkę po zebraniu. – W Bon Temps znajdowało się naprawdę niewiele lokali, w których można się było napić kawy, a w żadnym z nich nie miało się ochoty siedzieć zbyt długo.

– W porządku, kochanie. Nie spiesz się. – Babcia była już ubrana, toteż po kolacji pomogłam jej załadować do auta kilka tac z ciasteczkami. Wiozła też kawę w dużym termosie, który kiedyś kupiła na takie właśnie okazje. Samochód stał już przy tylnym wejściu, co zaoszczędziło nam sporo chodzenia. Babcia wydawała się ogromnie szczęśliwa i bardzo przejęta; podczas załadunku nie przestawała mówić. Uwielbiała takie wieczory.

Natychmiast po jej odjeździe zrzuciłam strój kelnerki i weszłam pod prysznic. Namydlając się, nadal rozmyślałam nad odpowiednim strojem. Wiedziałam, że na pewno nie włożę niczego czarnego ani białego; stale nosiłam te barwy w pracy i miałam ich dość. Znów ogoliłam nogi. Nie miałam już czasu umyć i wysuszyć włosów, na szczęście myłam je ubiegłego wieczoru. Otworzyłam szafę i zagapiłam się w jej wnętrze. Sam widział już białą sukienkę w kwiatki. Dżinsowe wdzianko nie wyglądało wystarczająco elegancko dla przyjaciół babci. W końcu wyszarpnęłam spodnie khaki i brązową jedwabną bluzkę z krótkimi rękawami. Dodałam sandałki z brązowej skóry i całkiem ładny brązowy, skórzany pasek. Na szyi zawiesiłam łańcuszek, w uszach duże złote kolczyki i byłam gotowa. Sam, jakby na to czekał, zadzwonił w tym momencie do drzwi.

Gdy mu otworzyłam, przez chwilę czułam się zakłopotana.

– Proszę, wejdź, chociaż wydaje mi się, że mamy czas tylko… – powiedziałam.

– Chciałbym usiąść i pogawędzić, ale myślę, że mamy czas tylko… – stwierdził on w tej samej chwili.

Oboje się roześmialiśmy.

Wyszliśmy. Zamknęłam za nami frontowe drzwi i przekręciłam klucz, a Sam pospieszył otworzyć drzwiczki swojego pikapa. Ucieszyłam się, że włożyłam spodnie, ponieważ nie wyobrażałam sobie wsiadania do tej wysokiej kabiny w jednej ze swoich krótszych spódniczek.

– Pomóc ci wejść? – spytał z nadzieją w głosie.

– Sądzę, że sobie poradzę – odparłam, usiłując się nie uśmiechać.

Milczeliśmy w drodze do Budynku Społeczności, który mieścił się w starszej części Bon Temps, czyli części sprzed wojny secesyjnej. Budowla nie była przedwojenna, postawiono ją na miejscu gmachu zniszczonego podczas wojny, nikt wszakże nie wiedział, co się w nim wtedy znajdowało.

Potomkowie Wybitnych Poległych stanowili grupkę mocno mieszaną. Było wśród nich kilkoro bardzo starych, bardzo kruchych członków, paru osobników nieco młodszych, pełnych życia i bardzo wesołych, a nawet garstka mężczyzn i kobiet w średnim wieku. Do klubu jednak nie należał nikt naprawdę młody, na co babcia często utyskiwała, posyłając mi przy tym znaczące spojrzenia.

Pan Sterling Norris, wieloletni przyjaciel mojej babci, a równocześnie burmistrz Bon Temps, witał tego wieczoru gości, stał więc przy drzwiach, ściskał dłonie i odbywał krótką rozmowę z każdym, kto wchodził.

– Panno Sookie, codziennie wygląda pani piękniej – oświadczył na mój widok. – O Sam, nie widzieliśmy się kawał czasu! Sookie, czy to prawda, że ten wampir jest twoim bliskim przyjacielem?

– Tak, zgadza się.

– Możesz nas zatem zapewnić, że wszyscy jesteśmy tu bezpieczni?

– Oczywiście że tak. To bardzo miły… bardzo miła osoba. – Istota? Jednostka? A może powinnam powiedzieć: „Jeśli lubisz nieumartych, ten jest dość przyjemny”?

– Skoro tak twierdzisz – odparł mężczyzna z powątpiewaniem. – W moich czasach miłego wampira można by sobie między bajki włożyć.

– Och, panie Norris, nadal żyjemy w pańskich czasach – odparłam z pogodnym uśmiechem, jakiego się po mnie spodziewano, burmistrz zaś się roześmiał i pogroził mi żartobliwie, czego ja z kolei po nim oczekiwałam. Sam wziął mnie za rękę i skierował do przedostatniego rzędu metalowych krzeseł. Zajęłam miejsce i pomachałam babci. Zbliżała się właśnie pora rozpoczęcia spotkania. W pomieszczeniu przebywało ze czterdzieści osób; całkiem spore zgromadzenie jak na Bon Temps. Bill jednakże jeszcze się nie zjawił.

Na podium weszła prezeska Potomków – duża, tęga kobieta – Maxine Fortenberry.

– Dobry wieczór! Dobry wieczór! – huknęła. – Nasz gość honorowy dzwonił, że ma kłopoty z samochodem, więc się kilka minut spóźni. Zatem korzystając z okazji, omówmy teraz zaległe sprawy klubowe.

Zebrani usiedli na krzesłach. Spędziliśmy sporo czasu, wysłuchując nudnych dyskusji. Sam siedział obok mnie z rękoma skrzyżowanymi na piersi i wyciągniętymi nogami, prawą kostkę położył na lewej. Starałam się nad sobą panować, blokować napływ cudzych myśli i zachowywać na twarzy uśmiech. Chyba jednak wyglądałam na nieco przygnębioną, gdyż Sam pochylił się lekko ku mnie.

– Spokojnie, odpręż się – szepnął.

– Sądziłam, że jestem odprężona – odszepnęłam.

– Obawiam się, że nie potrafisz się relaksować.

Spojrzałam na niego, uniósłszy brwi. Zamierzałam powiedzieć panu Merlotte’owi po tym spotkaniu kilka rzeczy.

Właśnie wtedy wszedł Bill i nastąpiła chwila całkowitego milczenia, gdy osoby, które nie widziały go wcześniej, przyzwyczajały się do jego wyglądu. Jeśli nigdy przedtem nie byliście w towarzystwie wampira, naprawdę musicie się do niego przyzwyczaić. Zwłaszcza że w jarzeniowym świetle sali Bill prezentował się znacznie bardziej nieludzko niż w przyćmionych światłach „Merlotte’a” czy równie nikłym oświetleniu w jego domu. W żaden sposób nie mógł teraz uchodzić za normalnego mężczyznę. Jego bladość była tu szczególnie widoczna, a głęboko osadzone oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze i zimniejsze. Wampir miał na sobie jasnoniebieski garnitur i mogłabym się założyć, że włożył go za radą mojej babci. Wyglądał wspaniale. Przystojny osobnik. Wyraziste, łukowate brwi, krzywizna wydatnego nosa, kształtne wargi, białe ręce o długich palcach i starannie utrzymane paznokcie… Zamienił kilka słów z prezeską, która wyglądała na nieprawdopodobnie urzeczoną jego subtelnym uśmiechem.

Nie wiedziałam, czy Bill „rzuca czar” na całą salę, czy też ci ludzie po prostu nastawili się odpowiednio na to spotkanie, niemniej jednak grupa milczała wyczekująco.

Wtedy mój wampir dostrzegł mnie. Przysięgam, że zmarszczył czoło. Ukłonił się lekko w moją stronę, a ja w odpowiedzi kiwnęłam mu głową, stwierdzając, że nie mam siły posłać mu uśmiechu. W całym tłumie tylko jego myśli nie potrafiłam odgadnąć.

Pani Fortenberry przedstawiła Billa, choć nie pamiętam słów, które wypowiedziała, więc nie wiem, jak uniknęła nazwania go „stworzeniem innego rodzaju”.

W końcu zaczął przemawiać. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że miał notatki. Siedzący obok mnie Sam pochylił się do przodu i skupił wzrok na twarzy Billa.

– …Mieliśmy bardzo niewiele jedzenia i żadnych pledów – mówił spokojnie wampir. – Wielu spośród nas dezerterowało.

Nie były to ulubione fakty Potomków, lecz kilkoro z nich skinęło głowami na potwierdzenie. Relacja pasowała do informacji, które poznali podczas prowadzonych studiów.

Starzec w pierwszym rzędzie podniósł rękę.

– Proszę pana, znał pan może przypadkiem mojego pradziadka, Tollivera Humphriesa?

– Tak – przyznał Bill po chwili. Jego oblicze pozostało nieodgadnione. – Tolliver był moim przyjacielem.

W jego tonie usłyszałam tak tragiczną nutę, że aż musiałam zamknąć oczy.

– Jaki był? – spytał drżącym głosem stary człowiek.

– No cóż, był ryzykantem, za co zapłacił śmiercią – odparł wampir z gorzkim uśmiechem. – Był odważny. I nie zarobił w życiu nawet centa, którego by nie zmarnował.

– Jak umarł? Był pan świadkiem jego końca?

– Tak – odrzekł Bill ze znużeniem. – Na moich oczach Tolliver dostał kulkę od jankeskiego snajpera. W lesie jakieś dwadzieścia mil stąd. Pański pradziadek poruszał się powoli, gdyż był zagłodzony. Wszyscy głodowaliśmy. Był środek poranka, zimnego poranka. Tolliver zobaczył, że postrzelono młodego chłopaka z naszego oddziału. Dzieciak leżał pośrodku pola, nie był martwy, choć boleśnie ranny. Krzyczał do nas i krzyczał… przez cały ranek. Błagał o pomoc. Wiedział, że jeśli ktoś mu nie pomoże, umrze. – W sali zaległa tak kompletna cisza, że można by usłyszeć dźwięk spadającej szpilki. – Wrzeszczał i jęczał. O mało go sam nie zastrzeliłem, żeby się zamknął, wiedziałem bowiem, iż wyprawa na ratunek oznacza samobójstwo. Nie mogłem jednak się zmusić do zabicia go. Czułem, że byłoby to morderstwo, nie zaś część działań wojennych. Później wszakże żałowałem, iż go nie zastrzeliłem, gdyż Tolliver okazał się mniej ode mnie odporny na błagania rannego chłopca. Po mniej więcej dwóch godzinach oświadczył, że podejmuje próbę uratowania nieszczęśnika. Nawet się o to posprzeczaliśmy. Tolliver uparcie twierdził, iż Bóg każe mu pójść po młokosa. Leżeliśmy w lesie, a pański przodek się modlił. Powtarzałem mu, że Bóg na pewno sobie nie życzy, by tak głupio poświecił życie. Miał przecież żonę i dzieci, które zapewne właśnie w tej chwili błagały Boga o jego bezpieczny powrót do domu… Nic nie pomagało. Tolliver polecił mi odwrócić uwagę wroga, sam natomiast ruszył na ratunek dzieciakowi. Popędził na pole, jakby był dobrze wypoczęty i chciał pobiegać w piękny wiosenny dzień. Dotarł aż do rannego chłopca. Niestety wówczas padł strzał i Tolliver padł. A po jakimś czasie dzieciak znów zaczął krzyczeć o pomoc.

– Co się z nim stało? – spytała pani Fortenberry z wymuszonym spokojem. – Z tym młodym?

– Przeżył – odparł Bill tonem, od którego po kręgosłupie przebiegły mi dreszcze. – Wytrzymał do wieczora, kiedy pod osłoną nocy mogliśmy mu pomóc.

Podczas przemowy wampira ludzie wyraźnie się ożywili, a starzec z pierwszego rzędu miał teraz o czym myśleć – otrzymał historię, dzięki której poznał charakter swego pradziadka.

Sądzę, że osoby, które przybyły na to spotkanie, nie były tak naprawdę przygotowane na opowieści ocalałego z wojny secesyjnej osobnika. Po jakimś czasie wszyscy wyglądali na zafascynowanych, ale i zdruzgotanych.

Kiedy Bill odpowiedział na ostatnie pytanie, rozległ się grzmiący aplauz – a przynajmniej grzmiący jak na czterdzieści osób. Klaskał nawet Sam, który nie był wszak szczególnym miłośnikiem mojego wampira.

Po zebraniu każdy z jego uczestników – poza mną i Samem – chciał zamienić słówko z wampirem. Mówcę otoczyli więc Potomkowie Wybitnych Poległych, my dwoje zaś wymknęliśmy się z sali i wsiedliśmy do pikapa Sama. Pojechaliśmy do Crawdad Diner, prawdziwej spelunki, która przypadkiem serwuje bardzo dobre jedzenie. Nie czułam głodu, mój szef natomiast zamówił do kawy placek cytrynowy.

– To było interesujące – powiedział ostrożnie.

– Mowa Billa? Rzeczywiście – odparłam równie ostrożnym tonem.

– Żywisz do niego jakieś uczucia?

Po serii podchodów Sam postanowił przejść do frontalnego ataku.

– Tak – przyznałam.

– Ależ, Sookie – obruszył się. – Nie masz z nim żadnej przyszłości.

– Bill zostanie tu jakiś czas. Może nawet przez następne kilkaset lat.

– Nigdy nie wiadomo, co się przydarzy wampirowi.

Nie potrafiłam polemizować z takim stwierdzeniem. Wytknęłam jednak Samowi, że nie wiem również, co się przydarzy mnie samej, choć byłam istotą ludzką. Dobre kilka minut sprzeczaliśmy się na ten temat.

– Czemu to cię obchodzi, Sam? – rzuciłam w końcu, zirytowana.

Jego rumiana twarz jeszcze bardziej się zaczerwieniła, a niebieskie oczy utonęły w moich.

– Lubię cię, Sookie. Jako przyjaciółkę albo może kogoś więcej… – „Eee…?” – przemknęło mi przez głowę. – Tylko nie mogę patrzeć, jak dokonujesz niewłaściwych wyborów.

Przyjrzałam się mojemu szefowi. Czułam na własnej twarzy sceptyczną minę: ściągnęłam brwi, uniosłam kąciki ust.

– Jasne – odparłam głosem, który pasował do mojej miny.

– Zawsze cię lubiłem.

– Tak bardzo, że zanim o tym wspomniałeś, musiałeś poczekać, aż ktoś inny okaże mi zainteresowanie?

– Zasługuję na takie słowa – przytaknął. Odnosiłam wrażenie, że się nad czymś zastanawia. Chyba chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił się zdecydować.

Cokolwiek go dręczyło, widocznie nie potrafił wypowiedzieć tego wprost.

– Chodźmy stąd – zasugerowałam. Oceniłam, że w chwili obecnej trudno byłoby skierować rozmowę na neutralne tory. Równie dobrze mogłam więc wrócić do domu.

Jazda powrotna była dziwna. Co jakiś czas wydawało mi się, że Sam coś powie, on jednak za każdym razem potrząsał głową i zachowywał milczenie. Byłam tak zdenerwowana, że miałam ochotę go za to uderzyć.

Dotarliśmy do domu później, niż sądziłam. W sypialni babci paliło się światło, pozostała część domu pozostawała jednakże ciemna. Nie widziałam auta, doszłam więc do wniosku, że babcia zaparkowała na tyłach, by rozładować resztki prosto do kuchni. Światło na ganku zostawiła dla mnie włączone.

Sam wysiadł, obszedł pikapa i otworzył mi drzwiczki. Wysiadłam, jednak z powodu mroku nie trafiłam w stopień i o mało nie wypadłam. Na szczęście mój towarzysz mnie złapał. Najpierw chwycił mnie za ramiona, gdy zaś odzyskałam równowagę, objął mnie. A następnie pocałował.

Początkowo sądziłam, że cmoknie mnie na dobranoc, lecz jego wargi jakoś nie mogły się rozstać z moimi. Było mi nawet bardziej niż miło, ale nagle mój wewnętrzny cenzor powiedział: „Dziewczyno, to przecież twój pracodawca”.

Delikatnie się uwolniłam. Sam od razu sobie uświadomił, że się wycofywałam i łagodnie przesunął rękoma po moich ramionach w dół aż do palców. Podeszliśmy bez słowa do drzwi.

– Dobrze się bawiłam – powiedziałam cicho. Nie chciałam obudzić babci ani wydawać się Samowi zbyt ożywiona.

– Ja także. Powtórzymy to kiedyś?

– Zobaczymy – odparłam. Naprawdę nie wiedziałam, co myśleć o moim szefie.

Poczekałam na milknący odgłos odjeżdżającego pikapa, po czym wyłączyłam światło na ganku i weszłam do domu. Po drodze rozpinałam bluzkę. Byłam zmęczona i gotowa do łóżka.

Coś jednak wydawało mi się nie w porządku.

Zatrzymałam się w środku salonu i rozejrzałam. Wszystko wyglądało dobrze, prawda? Tak. Wszystko było na swoim miejscu. Chodziło o zapach. O rodzaj zapachu. Miedziany, ostry i słony. Zapach krwi!

Czułam go tu na dole, blisko mnie, a nie na schodach prowadzących do rzadko używanych sypialni dla gości.

– Babciu? – zawołałam. Nie podobało mi się drżenie we własnym głosie.

Zrobiłam krok. Ruszyłam do drzwi pokoju babci. W pustej sypialni panował idealny porządek. Zaczęłam się kręcić po domu, włączając po drodze światła.

Mój pokój był w takim stanie, w jakim go zostawiłam.

Łazienka – pusta.

Toaleta – pusta.

Włączyłam ostatnie światło. Kuchnia…

Krzyczałam i krzyczałam. Machałam bez sensu rękoma, które drżały coraz mocniej wraz z każdym kolejnym wrzaskiem. Nagle usłyszałam za sobą jakiś łomot, ale nie potrafiłam go zidentyfikować. Później czyjeś duże ręce chwyciły mnie i przeniosły, a ciało tej osoby przesłoniło mi widok ciała, które dostrzegłam wcześniej na podłodze kuchni. Nie rozpoznałam Billa, choć to on podniósł mnie i zaniósł do salonu, gdzie nie widziałam już niczego przerażającego.

– Sookie – rzucił ostro. – Zamknij się! Krzyk nie pomoże!

Gdyby był dla mnie miły, pewnie darłabym się dalej.

– Przepraszam – bąknęłam, ciągle oszalała z rozpaczy. – Zachowuję się jak tamten chłopiec. – Gapił się na mnie ponuro. – Tamten z twojej opowieści – dodałam drętwo.

– Musimy wezwać policję.

– Jasne.

– Musimy wybrać numer.

– Czekaj. Jak się tu dostałeś?

– Twoja babcia podwiozła mnie do domu, nalegałem jednak, że wrócę wraz z nią i pomogę jej rozładować samochód.

– Dlaczego więc nadal tu jesteś?

– Czekałem na ciebie.

– Czyli że widziałeś, kto ją zabił?

– Nie. Poszedłem do domu… przez cmentarz. Musiałem się przebrać.

Miał na sobie dżinsy i podkoszulek z logo zespołu Grateful Dead. Nagle zaczęłam histerycznie chichotać.

– Po prostu świetnie – zawołałam, skręcając się ze śmiechu.

Po czym równie nagle znów się rozpłakałam. W końcu jednak podniosłam słuchawkę i wystukałam 911.

Andy Bellefleur zjawił się po pięciu minutach.


* * *

Jason przyjechał natychmiast, gdy go namierzyłam i powiadomiłam. Szukałam go telefonicznie w czterech czy pięciu różnych miejscach i w końcu złapałam go w „Merlotcie”. Terry Bellefleur stał za barem, zastępując tej nocy Sama. Poszedł przekazać Jasonowi, że ma przyjechać do domu swojej babci, a kiedy wrócił do telefonu, poprosiłam go, by zadzwonił także do Sama i powiedział mu, że mam kłopoty i nie będę mogła pracować przez kilka dni.

Terry najwyraźniej zadzwonił do Sama bezzwłocznie, ponieważ mój szef zjawił się u mnie w domu trzydzieści minut później, nadal w ubraniu, które miał na sobie na zebraniu Potomków. Na jego widok spuściłam wzrok na własne piersi, przypomniałam sobie bowiem, że przechodząc przez salon do kuchni, rozpinałam bluzkę. Wcześniej zupełnie o tym zapomniałam. Wyglądałam jednak przyzwoicie. Zaświtało mi w głowie, że pewnie to Bill mnie pozapinał. Pomyślałam, że za parę godzin wspomnienie będzie krępujące, ale w chwili obecnej czułam za to do mojego wampira wyłącznie wdzięczność.

A więc wszedł mój brat. Powiedziałam mu, że babcia nie żyje i że została zamordowana, a on popatrzył na mnie bez słowa. Odniosłam wrażenie, że za jego oczyma kryje się pustka. Jakby ktoś odebrał mu zdolność do wchłaniania nowych faktów. Po pewnym czasie dotarły do niego moje informacje i Jason opadł na kolana w miejscu, w którym stał. Klęknęłam przed nim. Objął mnie i położył mi głowę na ramieniu. Przez moment tkwiliśmy w bezruchu. Mieliśmy już tylko siebie nawzajem.

Bill i Sam siedzieli na frontowym podwórku na leżakach, starając się nie wchodzić w drogę policji. Wkrótce funkcjonariusze poprosili mnie i Jasona o wyjście z domu, choćby na ganek, toteż także postanowiliśmy usiąść na dworze. Był przyjemny wieczór. Siedziałam milcząco, patrząc na dom rozświetlony jak tort urodzinowy i na wchodzących oraz wychodzących ludzi, którzy wyglądali jak zaproszone na przyjęcie mrówki. A powodem całego tego zamieszania była moja babcia.

– Co się właściwie stało? – spytał mnie w końcu brat.

– Wróciłam z zebrania – wyjaśniłam z pozornym spokojem. – Sam odwiózł mnie swoim pikapem. Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Sprawdziłam wszystkie pomieszczenia. – Była to historia pod tytułem: „Jak znalazłam babcię nieżywą”; wersja oficjalna. – No i gdy weszłam do kuchni, zobaczyłam ją.

Mój brat odwracał bardzo powoli głowę, aż jego oczy spotkały moje.

– Opowiedz mi.

Potrząsnęłam milcząco głową. Ale przecież miał prawo wiedzieć.

– Została pobita, chociaż wydaje mi się, że starała się walczyć. Napastnik poranił ją, a następnie udusił. Tak to w każdym razie wyglądało. – Nie mogłam nawet zerknąć na twarz Jasona. – To wszystko moja wina – dodałam głosem niewiele głośniejszym od szeptu.

– Co masz na myśli? – spytał mój brat apatycznie i ospale.

– Obawiam się, że ten ktoś przyszedł zabić mnie, tak jak wcześniej zamordował Maudette i Dawn… Niestety, zamiast mnie była tu babcia. – Niemal widziałam, jak Jason zastanawia się nad tą kwestią. – Dziś wieczorem, gdy babcia szła na spotkanie klubu, miałam zostać w domu. Sam zaprosił mnie w ostatniej chwili. Ponieważ pojechaliśmy jego pikapem, mój samochód stał na swoim miejscu. Babcia natomiast po powrocie zaparkowała swoje auto przy tylnym wejściu dla łatwiejszego rozładunku, zatem można by mniemać, że w domu jestem ja, nie ona. Chciała podwieźć Billa do domu, lecz on wolał pomóc jej w rozładunku, a potem poszedł się przebrać. Kiedy zniknął, dopadł ją… zabójca…

– Skąd wiemy, że nie zrobił tego Bill? – spytał mój brat, chociaż wampir siedział obok niego.

– Skąd wiemy, że nie zrobił tego ktoś inny? – spytałam, wyprowadzona z równowagi powolnym kojarzeniem Jasona. – To mógł być każdy… każdy, kogo znamy. Osobiście uważam, że nie zrobił tego Bill. Moim zdaniem bowiem Bill nie zabił ani Maudette, ani Dawn. A sądzę; że tylko jeden morderca odpowiedzialny jest za wszystkie trzy zbrodnie.

– Wiedziałaś – wtrącił mój brat nieco zbyt głośno – że zostawiła ten dom tobie… i tylko tobie?

Poczułam się, jakby chlusnął mi w twarz zawartością wiadra z zimną wodą. Zauważyłam, że Sam również się skrzywił. Oczy Billa pociemniały i jeszcze bardziej zlodowaciały.

– Nie. Zawsze przypuszczałam, że odziedziczymy go po połowie, tak jak ten drugi. – Miałam oczywiście na myśli dom naszych rodziców, w którym obecnie mieszkał Jason.

– Zostawiła ci też całą ziemię.

– Dlaczego mi to mówisz? – Odniosłam wrażenie, że zaraz znów się rozpłaczę, choć jeszcze przed chwilą byłam pewna, że brak mi już łez.

– Postąpiła nie w porządku! – wrzasnął. – To nie było z jej strony w porządku, a teraz nie może już naprawić swego błędu!

Zaczęłam się trząść. Bill pociągnął mnie za rękę, skłaniając do wstania, po czym zaczęliśmy spacerować w tę i z powrotem po podwórku. Sam usiadł przed Jasonem i zaczął mu coś tłumaczyć żarliwym, niskim i głębokim głosem.

Mój wampir otoczył mnie ramieniem, ja jednak nie mogłam się przestać trząść.

– Czy on mówił poważnie? – spytałam, nie oczekując, że Bill mi odpowie.

– Nie – odparł. Zaskoczona podniosłam na niego wzrok. – Jason zapewne sobie wyrzuca, że nie potrafił uchronić waszej babci, a w dodatku nie umie sobie wyobrazić, że ktoś czekał w domu na ciebie i babcię zabił przypadkiem, zamiast ciebie. Jest zły i musiał jakoś dać upust swemu gniewowi. Nie mógł ci przecież wypomnieć, że nie zginęłaś, toteż wścieka się na szczegóły. Nie przejmuj się, pamiętaj, że Jason nie jest w tej chwili w pełni sobą.

– Zadziwiające, że ty to mówisz – oświadczyłam mu otwarcie.

– Och, uczęszczałem na wieczorowy kurs psychologii – odparł wampir.

Hmm… nie mogłam się powstrzymać przed mentalną uwagą, że myśliwi zawsze studiują swoje ofiary.

– Dlaczego babcia zostawiła wszystko mnie, a nie Jasonowi?

– Może dowiesz się tego później – odrzekł. Jego stwierdzenie wydało mi się logiczne.

Wtedy z domu wyszedł Andy Bellefleur. Detektyw stanął na schodach i zapatrzył się w niebo, jakby ktoś zostawił tam ważne ślady.

– Compton – zawołał ostro.

– Nie – wrzasnęłam. Mój głos zabrzmiał niemal jak warkot. Bill spojrzał na mnie lekko zaskoczony, co jak na niego było „poważną” reakcją. – Teraz to się stanie – dorzuciłam wściekle.

– Chroniłaś mnie! – zauważył. – Uznałaś, że policjanci będą mnie podejrzewać o zabicie tych dwóch kobiet i właśnie dlatego chciałaś mieć pewność, że dotrą do innych wampirów. Teraz uważasz, że ten Bellefleur spróbuje zrzucić na mnie winę za śmierć twojej babci.

– Właśnie tak.

Wziął głęboki wdech. Znajdowaliśmy się teraz w mroku, pod drzewami, które rosły na podwórku. Andy ponownie wykrzyczał nazwisko Billa.

– Sookie – powiedział łagodnie wampir. – Tak ja i ty, jestem przekonany, że atak zabójcy był wymierzony przeciwko tobie. – Słysząc to stwierdzenie z ust kogoś innego, doświadczyłam swego rodzaju szoku. – I naprawdę nie zabiłem dziewczyn, skoro więc był jeden morderca, detektyw zrozumie, że to nie ja. Nawet jeśli ten detektyw jest Bellefleurem.

Ruszyliśmy z powrotem ku oświetlonemu gankowi. Nie chciałam w tym wszystkim uczestniczyć. Pragnęłam, by światła i ludzie zniknęli, wszyscy ludzie, łącznie z Billem. Miałam ochotę być znowu sama w domu z babcią, która wyglądałaby znów na szczęśliwą, tak jak wtedy, gdy widziałam ją po raz ostatni.

Pragnienie było daremne i dziecinne, niemniej jednak nie potrafiłam się z niego otrząsnąć. Zatraciłam się w tym marzeniu i nie umiałam z niego wyzwolić. Zamyśliłam się tak całkowicie, że w ogóle nie przewidziałam, co może się zdarzyć.

A mój brat, Jason, stanął nagle przede mną i mnie spoliczkował.

Uderzenie było tak niespodziewane i bolesne, że aż straciłam równowagę. Zatoczyłam się na bok i wylądowałam twardo na jednym kolanie.

Jason chyba znów nacierał, na szczęście Bill znalazł się natychmiast między nami. Kucnął przede mną, a z wysuniętymi kłami wyglądał cholernie groźnie. Sam stawił czoło mojemu bratu, powalił go i chyba zadał mu jeden, ostrzegawczy cios w twarz.

Andy’ego Bellefleura wyraźnie oszołomił ten niespodziewany pokaz przemocy. Po sekundzie jednakże wpadł na trawnik między naszą czwórkę. Popatrzył na Billa i przełknął ślinę.

– Compton, cofnij się – powiedział ostro. – On jej więcej nie uderzy.

Wampir szybko łapał oddech, usiłując zapanować nad własną żądzą krwi i chęcią wywarcia zemsty na Jasonie. Nie mogłam wprawdzie odczytać jego myśli, lecz umiałam zinterpretować język jego ciała.

Nie potrafiłam również dokładnie odczytać myśli Sama, widziałam jednak, że się strasznie gniewa.

Jason szlochał. Jego myśli skłębiły się w poplątany, rozpaczliwy mętlik.

Wsłuchując się natomiast w umysł Andy’ego Bellefleura, odkryłam, że detektyw nie lubi nikogo z nas i żałuje, że nie może nas wszystkich pozamykać w areszcie pod pierwszym lepszym pretekstem.

Zmęczona wstałam. Dotknęłam bolesnego miejsca na policzku, starając się w ten sposób zapomnieć o bólu w moim sercu i wypełniającym mnie straszliwym smutku.

Bałam się, że ta noc nigdy się nie skończy.


* * *

Odbył się najokazalszy pogrzeb, jaki kiedykolwiek widziała gmina Renard. Tak przynajmniej powiedział pastor. Pod pięknym wczesnoletnim niebem starsza pani spoczęła obok mojej matki i ojca w naszej rodzinnej kwaterze na starym cmentarzu położonym między domem babci a domem Comptonów.

Jason miał rację. Jej dom był teraz mój. Budynek oraz dwadzieścia otaczających go akrów należały do mnie, wraz z prawami wydobywczymi. Swoje oszczędności babcia podzieliła natomiast między nas sprawiedliwie, ustaliła też, że muszę oddać Jasonowi swoją połowę domu odziedziczonego po rodzicach, jeśli chcę zachować pełne prawa do jej domu. Przyszło mi to bez trudu. Nie chciałam od Jasona pieniędzy za tę połowę domu, chociaż mój prawnik popatrzył na mnie z powątpiewaniem, kiedy informowałam go o swoim postanowieniu. Czułam jednak, że mój brat dostałby szału, gdybym mu kazała zapłacić za swoją połowę. Fakt, że byłam współwłaścicielką, zawsze wydawał mu się bezsensowny. Decyzja babci straszliwie go zaszokowała. Najwyraźniej rozumiała go lepiej niż ja.

„Jakie to szczęście, że mam dochody poza pensją z baru” – pomyślałam, próbując skoncentrować umysł na czymś innym niż utrata babci. Jako kelnerka nie mogłabym zapłacić podatku od ziemi i domu ani ich utrzymać. Wcześniej te opłaty ponosiła w sporej części babcia.

– Domyślam się, że będziesz się chciała przeprowadzić – oznajmiła Maxine Fortenberry jeszcze przed pogrzebem, podczas sprzątania kuchni. Przyniosła jajka na ostro i sałatę z szynką. Próbowała być dodatkowo pomocna przy czyszczeniu domu.

– Nie – odparłam zdumiona.

– Ależ, kochanie, po tym, co się tutaj rozegrało… – Nalana twarz Maxine zmarszczyła się od troski.

– Z tą kuchnią wiąże się znacznie więcej dobrych wspomnień niż złych – wyjaśniłam.

– Och, masz dobre podejście do tej sprawy – zauważyła ze zdziwieniem. – Widzę, Sookie, że jesteś o wiele inteligentniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

– Ojej, dzięki, pani Fortenberry – odparowałam. Jeśli usłyszała cierpką nutę w moim głosie, nie zareagowała. Pewnie tak było najmądrzej.

– Czy twój przyjaciel przyjdzie na pogrzeb? – W kuchni panował upał, toteż tęga, krępa Marine stale osuszała twarz ręczniczkiem do naczyń. Miejsce, w którym leżało ciało babci, wcześniej wyszorowali jej przyjaciele, niech ich Bóg za to pobłogosławi.

– Mój przyjaciel? To znaczy Bill? Nie, nie może. – Przypatrzyła mi się ponuro. – Pogrzeb odbędzie się przecież za dnia. Rozumie pani! – Nadal jednak nie pojmowała. – Bill nie może wychodzić w dzień.

– Ach, ma się rozumieć! – Klepnęła się lekko w skroń, sugerując, że wbija sobie rozum do głowy. – Ależ ze mnie idiotka. Naprawdę by się usmażył?

– Cóż, tak twierdzi.

– Wiesz, cieszę się, że wygłosił tę mowę w klubie. Dzięki niej stał się prawdziwym członkiem naszej społeczności. – Nieuważnie skinęłam głową. Myślałam o czymś innym. – Wiele różnych rzeczy mówi się na temat ostatnich morderstw i wampirów, Sookie. Naprawdę sporo osób obarcza te stworzenia odpowiedzialnością za wszystkie trzy zabójstwa. – Przyjrzałam jej się przez zmrużone oczy. – Nie wściekaj się na mnie, Sookie Stackhouse! – zawołała. – Ponieważ twój Bill tak słodko opowiadał fascynujące historie na zebraniu Potomków, większość ludzi twierdzi, że nie mógłby zrobić strasznych rzeczy, które przytrafiły się zamordowanym kobietom. – Zastanowiłam się, jakie historie krążą wśród mieszkańców Bon Temps i na samą myśl o tym zadrżałam. – Jednak Bill miewa gości, którzy nie bardzo nam się podobają.

Zadałam sobie pytanie, czy ma na myśli Malcolma, Liama i Diane. Mnie ta trójka też niezbyt się spodobała, oparłam się więc automatycznemu impulsowi i nie stanęłam w ich obronie,

– Wampiry dokładnie tak samo różnią się między sobą jak ludzie – oświadczyłam krótko.

– Właśnie to powiedziałam Andy’emu Bellefleurowi – odparła, gwałtownie kiwając głową. – Mówiłam mu też, że zamiast Comptona powinien raczej ścigać te zbuntowane wampiry, które nie chcą nauczyć się żyć wśród ludzi. Twój Bill naprawdę się stara przystosować. Powiedział mi wieczorem w domu pogrzebowym, że w końcu udało mu się zakończyć remont kuchni.

Gapiłam się na nią bez słowa. Usiłowałam wymyślić, co Bill mógłby robić w swojej kuchni. Do czego jej potrzebował?

Niezależnie od poruszanych kwestii, nie mogłam zapomnieć o niedawnej tragedii. Zrozumiałam, że za chwilę się rozpłaczę. I… rozpłakałam się.

Na pogrzebie Jason stał obok mnie. Z pozoru już się na mnie nie gniewał i wyglądał na spokojniejszego. Tyle że… Nie uderzył mnie wprawdzie, ale też nie przytrzymał za ramię ani się do mnie nie odezwał. Czułam się bardzo samotna. Później jednak zerknęłam za pagórek i uprzytomniłam sobie, że całe miasto smuci się wraz ze mną. Na wąskich cmentarnych alejkach stało mnóstwo samochodów, a wokół domu pogrzebowego tkwiły setki ubranych na ciemno ludzi. Wśród nich znajdował się Sam Merlotte w garniturze (wyglądał całkiem inaczej niż zwykle) i Arlene (w towarzystwie Rene) w kwiecistej, niedzielnej sukience. Na samym końcu tłumu stał Lafayette wraz z Terrym Bellefleurem i Charlsie Tooten. Bar chyba z tej okazji zamknięto. Przyszli też wszyscy przyjaciele babci, to znaczy wszyscy, którzy nadal mogli się poruszać. Pan Norris płakał otwarcie, trzymając przy oczach śnieżnobiałą chusteczkę. Nalaną twarz Maxine żłobiły ze zmartwienia głębokie zmarszczki. Kiedy pastor wygłosił standardową mowę, a Jason i ja usiedliśmy na składanych krzesłach w części dla rodziny, poczułam, że coś we mnie odrywa się i odlatuje… w górę, w niebieską świetlistość. Byłam pewna, że dusza mojej babci jest nadal z nami, w domu.

Resztę dnia, dzięki Bogu, wyrzuciłam z pamięci. Nie chciałam tego wszystkiego pamiętać, nie chciałam nawet wiedzieć, co się wokół dzieje.

W całym dniu wyróżniła się jedna tylko chwila.

Jason i ja staliśmy przy stole w jadalni domu babci. Wyraźnie zawarliśmy tymczasowy rozejm. Powitaliśmy żałobników. Większość przybyłych bardzo się starała nie gapić na szpecący mój policzek siniak.

Jakoś wytrzymywaliśmy. Mój brat myślał o tym, że pójdzie potem do domu, wypije drinka i nie będzie musiał mnie widzieć przez jakiś czas, a później sytuacja sama wróci do normy. Ja myślałam niemal dokładnie to samo, może z wyjątkiem drinka.

Podeszła do nas pełna dobrych intencji kobieta, z tych, które znają wszystkie możliwe konsekwencje danej sytuacji; szczególnie świetnie wymądrzają się na temat kwestii, w które nie powinny się wtrącać.

– Bardzo się o was martwię, dzieci – oświadczyła kobieta. Popatrzyłam na nią. Niestety, za diabła nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwiska. Pamiętałam jedynie, że jest metodystką i ma troje dorosłych dzieci, jej nazwisko wszakże po prostu wyleciało mi z głowy. – Wiecie, tak mi smutno, gdy widzę was dzisiaj samych, że aż przypomniałam sobie waszą matkę i ojca – ciągnęła ze sztuczną miną, która miała sugerować współczucie. Zerknęłam na Jasona, później znów na kobietę, po czym skinęłam jej głową.

– Tak – powiedziałam. Jej kolejną myśl usłyszałam, zanim ją wypowiedziała i zaczęłam blednąc.

– A gdzie brat Adele, wasz wuj? Chyba wciąż żyje?

– Nie utrzymujemy kontaktów – odparowałam tonem, który onieśmieliłby każdą osobę wrażliwszą od tej pani.

– Ale to jej jedyny brat! Pewnie wy… – Zamilkła, gdy wreszcie dotarła do niej wymowa naszych spojrzeń.

Kilka innych osób krótko skomentowało nieobecność wujka Bartletta, lecz odpowiadaliśmy im formułką „sprawa rodzinna”, która ucinała dalsze pytania. Tylko ta jedna straszna baba… jakżeż się nazywała?…nie potrafiła wystarczająco szybko odczytać wysyłanych przez nas sygnałów. Przyniosła na stypę misę sałatki, którą miałam zamiar wyrzucić prosto do śmieci, natychmiast po wyjściu natrętnej kobiety.

– Musimy go powiadomić – oświadczył cicho Jason, gdy odeszła. Zablokowałam swój umysł. Nie chciałam wiedzieć, co mój brat myśli u wuju.

– Zadzwoń do niego – odparłam.

– W porządku.

Nic więcej nie powiedzieliśmy do siebie przez resztę dnia.

Загрузка...