ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego ranka obudziłam się bardzo późno, co mnie wcale nie zaskoczyło. Kiedy w nocy wróciłam do domu, babcia na szczęście spała. Nie budząc jej, od razu położyłam się do łóżka.


* * *

Telefon zadzwonił, gdy siedziałam przy kuchennym stole, popijając kawę z kubka, babcia natomiast sprzątała spiżarnię.

Odebrała babcia. Usadowiła się na stołku przy kontuarze, gdzie zawsze zasiada do pogawędki i podniosła słuchawkę.

– Słucham – rzuciła. Z jakiegoś powodu zawsze zaczynała rozmowę telefoniczną niechętnym tonem. Jakby pogawędka była ostatnią rzeczą na ziemi, jakiej babcia pragnęła. A ja wiedziałam na pewno, że jest wprost przeciwnie. – Hej, Everlee. Nie, siedzę tutaj i rozmawiam z Sookie. Dopiero co wstała. Nie, nie słyszałam dziś żadnych nowin. Nie, nikt jeszcze do mnie nie dzwonił. Co takiego? Jakie tornado? Ubiegła noc była bezchmurna. W Four Tracks Corner? Co się stało? Nie! Nie, niemożliwe! Naprawdę? Oboje? No, no, no. Co powiedział Mike Spencer?

Mike Spencer to nasz gminny koroner. Ogarnęły mnie straszliwe przeczucia. Dopiłam kawę, po czym nalałam sobie kolejny kubek. Pomyślałam, że będę jej potrzebować.

Babcia odłożyła słuchawkę minutę później.

– Sookie, nie uwierzysz, co się zdarzyło!

Mogłabym się założyć, że uwierzę.

– Co? – spytałam, próbując nie wyglądać na winną.

– Niezależnie od tego, jak spokojna wydawała się ubiegła noc, Four Tracks Corner doświadczyło podobno tornada! Wiatr przewrócił na polanie wynajętą przyczepę, a mieszkająca w niej para zginęła. Oboje nie żyją, przywaliła ich przyczepa i zgniotła na miazgę. Mike twierdzi, że nigdy czegoś takiego nie widział.

– Wysyła ciała na autopsję?

– No cóż, chyba będzie musiał, chociaż przyczyna śmierci wydaje się wystarczająco oczywista, przynajmniej zdaniem Stelli. Przyczepa leży na boku, samochód jest w połowie zmiażdżony, powalone drzewa zawalają podwórko.

– Mój Boże – szepnęłam, zbierając siły do przekonującej inscenizacji.

– Kochanie, czy nie mówiłaś, że ubiegłej nocy do baru przyszedł twój przyjaciel wampir?

Aż podskoczyłam, gdyż naprawdę miałam wyrzuty sumienia, po chwili jednak pojęłam, że babcia po prostu postanowiła zmienić temat. Codziennie mnie pytała, czy widziałam Billa, i teraz, w końcu, odpowiedziałam jej twierdząco – choć nie z lekkim sercem.

Zgodnie z moimi przewidywaniami babcia była niewysłowienie podekscytowana. Zaczęła się kręcić po kuchni, jakby miał nas odwiedzić książę Karol.

– Jutro w nocy. Czyli o której godzinie przyjdzie? – spytała.

– Po zmroku. Dokładnej pory nie znam.

– Późno się teraz robi ciemno, więc pewnie nieprędko dotrze. – Babcia zastanowiła się. – Doskonale, przynajmniej w spokoju zjemy kolację, a później po niej posprzątamy. I mamy cały jutrzejszy dzień na przygotowanie domu. Dałabym głowę, że nie czyściłam tego dywanu od roku!

– Babciu, mówimy o facecie, który przez cały dzień śpi w ziemi – przypomniałam jej. – Nie sądzę, by w ogóle przyglądał się dywanom.

– Cóż, i tak je wyczyszczę. Jeśli nie dla niego, to chociaż dla siebie. Będę mogła czuć dumę – dodała stanowczo. – Poza tym, skąd wiesz, młoda damo, gdzie ten kawaler sypia?

– Dobre pytanie, babciu. Nie wiem, gdzie sypia. Wiem jednak, że musi unikać światła i dbać o swoje bezpieczeństwo, stąd moje przypuszczenie.

Nic nie mogło powstrzymać mojej babci przed szaleństwem sprzątania. Tak, bardzo szybko uświadomiłam sobie, że „szaleństwo” jest słowem najwłaściwszym. Gdy przygotowywałam się do pracy, babcia poszła do sklepu spożywczego, wypożyczyła też maszynę do czyszczenia dywanów, po czym zabrała się za porządki.

W trakcie jazdy do „Merlotte’a” zboczyłam trochę na północ i pojechałam do Four Tracks Corner. Skrzyżowanie to istniało, odkąd w tej okolicy mieszkali ludzie. Choć obecnie stały tu znaki drogowe, a jezdni towarzyszył chodnik, wszyscy wiedzieli, że przecinają się w tym miejscu dwa szlaki łowieckie. Przypuszczam, że prędzej czy później wzdłuż tych dróg staną budynki w stylu ranczerskich domów i centra handlowe, teraz jednak ciągnął się tu las, w którym – jak twierdził Jason – nadal można było zapolować.

Bez przeszkód zjechałam w rozjeżdżoną ścieżkę, która zaprowadziła mnie na polanę, gdzie wcześniej stała wynajmowana przez Rattrayów przyczepa. Zatrzymałam auto i przerażona zagapiłam się w przednią szybę. Przyczepa, bardzo mała i stara, leżała zmiażdżona trzy metry za dotychczasowym miejscem. Pogięty czerwony samochód Szczurzej Parki nadal spoczywał na jednym końcu ich zgniecionego ruchomego domu. Wszędzie na polanie leżały powyrywane z ziemi krzewy, drzewa za przyczepą zaś nosiły ślady przejścia wielkiej siły – ich gałęzie były połamane, szczyt jednej sosny złamał się i niemal wisiał na pasie kory. Z konarów zwisały fragmenty ubrań, a nawet sprzęty, takie jak patelnia.

Powoli wysiadłam i rozejrzałam się. Stopień zniszczeń był po prostu niewiarygodny, szczególnie iż wiedziałam, że wcale nie spowodowało ich tornado. Tę scenkę bez wątpienia wyreżyserował wampir Bill, by wyjaśnić śmierć Rattrayów, do której sam doprowadził.

Stary dżip nadjechał rozjeżdżoną drogą i zatrzymał się obok mnie.

– Hej, Sookie Stackhouse! – zawołał Mike Spencer. – Co tu robisz, dziewczyno? Nie powinnaś być w pracy?

– Powinnam, proszę pana. Ale znałam Szczury… to znaczy Rattrayów. To naprawdę straszne, co im się przydarzyło… – Własna odpowiedź wydała mi się odpowiednio niejednoznaczna. Dostrzegłam jednak teraz, że Mike’owi towarzyszy szeryf.

– Rzeczywiście straszne – przyznał szeryf Bud Dearborn, gdy wysiadł z dżipa. – Hmm… no cóż… słyszałem, że w zeszłym tygodniu miałaś z Mackiem i Denise małą potyczkę na parkingu „Merlotte’a”.

Poczułam lodowate ukłucie w okolicach wątroby. Obaj mężczyźni mierzyli mnie wzrokiem.

Mike Spencer był przedsiębiorcą pogrzebowym jednego z dwóch istniejących w Bon Temps domów pogrzebowych. Ponieważ Mike zawsze działał szybko i zdecydowanie, każdy, kto chciał, mógł pogrzebać bliskich dzięki pomocy Domu Pogrzebowego Spencer i Synowie; najwyraźniej jednak z ich usług korzystali wyłącznie biali ludzie. Kolorowi natomiast konsekwentnie wybierali konkurencyjny Słodki Spoczynek. Mike był przyciężkawym mężczyzną w średnim wieku, o włosach i wąsach w kolorze słabej herbaty i upodobaniu do butów kowbojskich oraz wąskich krawatów, których nie mógł nosić podczas dyżuru w swoim domu pogrzebowym. Miał więc ten strój w tej chwili.

Szeryf Dearborn, osobnik o reputacji „dobrego człowieka”, był niewiele starszy od Mike’a, wyglądał jednak na znacznie sprawniejszego fizycznie i twardszego – od gęstych siwych włosów po ciężkie buty. Miał mopsowatą twarz i ruchliwe brązowe oczy. Był kiedyś bliskim przyjacielem mojego ojca.

– Tak, proszę pana, doszło między nami do małej sprzeczki – odparłam szczerze i ze smutkiem.

– Chcesz mi o tym opowiedzieć? – Szeryf wyjął marlboro i zapalił papierosa prostą metalową zapalniczką.

W tym momencie popełniłam błąd. Powinnam była mu po prostu opowiedzieć swoją historię. Przecież uważano mnie za dziewczynę prostą, choć nieco stukniętą. Nie widziałam wszakże powodu, by się tłumaczyć przed szeryfem Dearbornem. Żadnego powodu, oprócz… zdrowego rozsądku.

– Po co? – spytałam.

Jego małe brązowe oczka błysnęły podejrzliwie i miła atmosfera bezpowrotnie się rozwiała.

– Och, Sookie – mruknął z wyraźnym rozczarowaniem w głosie. Ani przez minutę nie uwierzyłam w jego dobre intencje.

– Przecież tego nie zrobiłam – oświadczyłam, machając ręką w kierunku zniszczeń.

– Nie, nie zrobiłaś tego – zgodził się. – Niemniej jednak ci ludzie zmarli w tydzień po walce z tobą, więc czuję się w obowiązku zadać ci kilka pytań.

Gapiłam się na niego bez słowa, zastanawiając nad jego stwierdzeniem. Wydawało mi się logiczne, ciągle jednak nie miałam pewności, ile mu powiedzieć. Zaczynałam odkrywać, że reputacja osóbki naiwnej ma swoje dobre strony.

Może jestem niewykształcona, a mój umysł nieco oderwany od rzeczywistości, lecz z pewnością nie jestem ani głupia, ani nieoczytana!

– No cóż, ranili mojego przyjaciela – wyznałam w końcu, zwieszając głowę i wpatrując się w swoje buty.

– Mówisz o wampirze, który mieszka w starym domu Comptonów? – Mike Spencer i Bud Dearborn wymienili spojrzenia.

– Tak, proszę pana.

Zaskoczyła mnie informacja o miejscu zamieszkania Billa, na szczęście moi rozmówcy niczego nie zauważyli. Od lat umiem umyślnie nie reagować na słowa, które słyszę, a których słyszeć nie chcę, toteż całkiem dobrze nauczyłam się panować nad wyrazem twarzy.

Stary dom Comptonów stoi niedaleko od naszego, po tej samej stronie drogi. Między naszymi posiadłościami leżą tylko las i cmentarz. „Jak wygodnie dla Billa” – pomyślałam i uśmiechnęłam się.

– Sookie Stackhouse, czy twoja babcia pozwala ci się zadawać z tym wampirem? – spytał niemądrze Spencer.

– Na pewno może pan ją o to spytać – odcięłam się złośliwie. Niemal nie mogłam się doczekać, co babcia powie, gdy ktoś jej zasugeruje, że za mało się o mnie troszczy. – Wie pan, Rattrayowie próbowali osuszyć Billa.

– Więc Rattrayowie ściągali krew z wampira? A ty ich powstrzymałaś? – wtrącił szeryf.

– Tak – odparłam, usiłując wyglądać na silną i stanowczą kobietę.

– Osuszanie wampirów jest nielegalne – zadumał się szeryf.

– Czy zabicie wampira, który człowieka nie zaatakował, nie jest morderstwem? – spytałam.

Być może trochę przesadziłam z tą naiwnością.

– Cholernie dobrze wiesz, że tak jest. Chociaż osobiście nie zgadzam się z tym, takie jest prawo i będę go przestrzegał – odrzekł sztywno szeryf.

– Wampir po prostu pozwolił więc odejść tej parce? Nie groził im zemstą? Nie mówił, że pragnie ich śmierci? – Mike Spencer był naprawdę głupi.

– Właśnie. – Uśmiechnęłam się do obu mężczyzn, po czym zerknęłam na zegarek. Przypomniałam sobie krew na jego tarczy, moją krew, która spłynęła z ran zadanych mi przez Szczurzą Parkę. Pamiętałam, że musiałam wytrzeć tę krew, by odczytać godzinę. – Przepraszam, muszę jechać do pracy – rzuciłam. – Do widzenia, panie Spencer. Do widzenia, szeryfie.

– Do widzenia, Sookie – odpowiedział szeryf Dearborn. Odniosłam wrażenie, że ma do mnie więcej pytań, ale nie wie, jak je sformułować. Czułam, że nie podoba mu się to, co widzi i szczerze wątpiłam, czy jakiekolwiek urządzenie zarejestrowało zjawisko tornada. Niemniej jednak przyczepa, samochód i drzewa leżały powalone, a przygniecieni małżonkowie nie żyli. „Cóż innego mogło ich zabić?” zapytywał siebie szeryf. Domyśliłam się, że ciała posłano na sekcję i byłam ciekawa, co wykaże badanie.

Ludzki umysł jest narzędziem zdumiewającym. Szeryf Dearborn na pewno znał straszliwą siłę wampirów, a jednak nie potrafił sobie wyobrazić osoby o sile wystarczającej do przewrócenia przyczepy i zmiażdżenia nią dwojga ludzi. Nawet ja z trudem w to wierzyłam, choć bez dwóch zdań wiedziałam, że Four Corners nie dotknęło tornado.

Cały bar aż huczał od nowin na temat śmierci. Mniej już mówiono oczywiście o morderstwie Maudette, więcej o Denise i Macku. Kilkakrotnie dostrzegłam na sobie wzrok Sama, pomyślałam o ubiegłej nocy i zastanowiłam się, ile mój szef wie; bałam się jednak spytać go o to, na wypadek gdyby nic nie widział. Uprzytomniłam sobie, że nadal nie rozumiem niektórych szczegółów z ubiegłej nocy, lecz byłam tak bardzo wdzięczna, że żyję, iż nie zamierzałam nawet o nich myśleć.

Nigdy nie uśmiechałam się równie szeroko jak tego wieczoru, gdy roznosiłam drinki, nigdy nie wydawałam tak szybko reszty, nigdy tak dokładnie nie realizowałam zamówień. Nawet stary rozczochrany Rene nie potrafił mnie zatrzymać, mimo iż usiłował mnie wciągnąć w rozwlekłe dyskusje, ilekroć zbliżyłam się do stolika, przy którym siedział wraz z Hoytem i kilkoma innymi kumplami.

Rene udawał często zwariowanego Cajuna* [Cajuni (fr.) – potomkowie osadników francuskich z Kanady, zamieszkujący południowo-zachodni rejon Luizjany (przyp. tłum.).], choć jego francuski akcent brzmiał sztucznie, a jego rodzice nie kultywowali tradycji dziadków. Kobiety, które poślubiał Rene, były dzikie i lubiły szybkie, intensywne życie. Jego krótki związek z Arlene miał miejsce w czasie, gdy była młoda i bezdzietna. Zwierzyła mi się kiedyś, że zdarzało jej się wówczas robić takie rzeczy, że teraz na samą myśl o nich włosy jej się jeżą. Od tamtego okresu moja przyjaciółka z pewnością dojrzała, Rene natomiast nie. Zdumiewał mnie fakt, że nadal tak bardzo go lubiła.

Wszyscy goście baru wydawali się niezwykle podekscytowani ostatnimi niesamowitymi incydentami w Bon Temps. Zamordowano młodą kobietę i nikt nie znał sprawcy; w Bon Temps dochodziło wcześniej do zabójstw, lecz policja za każdym razem łatwo ustalała winnego. A później Rattrayowie zmarli gwałtowną śmiercią z winy… kaprysu natury. Dlatego też to, co się w pewnej chwili zdarzyło, złożyłam na karb tego ogólnego podniecenia. Do naszego baru przychodzą regularnie mieszkańcy miasteczka, którzy nigdy mi się nie narzucali. Tej nocy jednak jeden z mężczyzn siedzących obok Rene i Hoyta, duży blondyn o czerwonej, nalanej twarzy, przesunął dłonią w górę po nogawce moich szortów, kiedy przyniosłam do ich stolika piwo.

O nie, coś takiego nie przejdzie w „Merlotcie”.

Miałam ochotę trzasnąć tacą o głowę faceta, poczułam jednak, że nagle oderwał rękę. Czułam, że ktoś stoi tuż za mną. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Rene, który zdążył już się zerwać z krzesła. Podążyłam wzrokiem za ruchem jego ramienia i uświadomiłam sobie, że Rene chwyta dłoń blondyna i ściska ją z całych sił. Czerwona twarz podrywacza przybrała odcień szkarłatu.

– Hej, stary, puść mnie! – zaprotestował blondyn. – Nie miałem na myśli nic złego.

– Nie dotyka się żadnej z tutejszych pracownic. Taka jest zasada. – Rene był niski i szczupły, ale każdy spośród tu obecnych postawiłby pieniądze na naszego miejscowego chłopaka przeciwko nawet znacznie bardziej muskularnemu obcemu.

– Dobra już, dobra.

– Przeproś panią.

– Stukniętą Sookie? – spytał z niedowierzaniem. Najwyraźniej facet odwiedził już wcześniej „Merlotte’a”. Rene prawdopodobnie znowu zacisnął palce na ręce blondyna, gdyż widziałam, jak temu ostatniemu stają w oczach łzy. – Przepraszam, Sookie, w porządku?

Kiwnęłam głową – ruchem tak królewskim, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć. Rene natychmiast puścił dłoń blondyna, po czym dał mu znak kciukiem, że ma się wynieść z baru. Mężczyzna bez wahania rzucił się ku drzwiom. Jego towarzysz wyszedł za nim.

– Rene, powinieneś pozwolić, żebym sama to załatwiła – powiedziałam do niego bardzo cicho po dłuższej chwili, gdy sądziłam, że inni klienci baru podjęli już przerwane rozmowy. Będą o nas plotkować pewnie co najmniej kilka dni. – Chociaż oczywiście doceniam, że stanąłeś w mojej obronie…

– Nikt nie będzie zadzierał z przyjaciółką Arlene – odparował poważnie. – „Merlotte” to miły lokalik i wszyscy chcemy, by taki pozostał. – W dodatku… czasem przypominasz mi Cindy, wiesz o tym?

Cindy była siostrą Rene. Przeprowadziła się rok czy dwa lata temu do Baton Rouge. Tak jak ja była niebieskooką blondynką, poza tym jednak nie dostrzegałam między nami żadnego podobieństwa. Wytykanie tego faktu nie wydało mi się wszakże grzeczne, więc nie skomentowałam.

– Często ją widujesz? – spytałam tylko. Hoyt i siedzący z nim przy stole mężczyzna wymieniali się wynikami meczów drużyny Shreveport Captains.

– Od czasu do czasu – odparł Rene, potrząsając głową, jakby sugerował, że pragnąłby widywać siostrę częściej. – Pracuje w szpitalnym bufecie.

Poklepałam go po ramieniu.

– Muszę wracać do pracy.

Kiedy dotarłam do lady odebrać zamówione napoje, Sam spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami. Otworzyłam szeroko oczy, by mu pokazać, jak bardzo zdumiała mnie interwencja Rene, a mój szef wzruszył na to nieznacznie ramionami, dając do zrozumienia, że czasem trudno wyjaśnić ludzkie zachowanie.

Ale gdy weszłam za kontuar po dodatkowe serwetki, odkryłam, że Sam wyjął kij bejsbolowy, który na wszelki wypadek trzymał pod kasą.


* * *

Przez cały następny dzień babcia zmuszała mnie do porządków. Sama trzepała, odkurzała i wycierała, ja zaś szorowałam łazienki… Czy wampiry w ogóle muszą korzystać z łazienki? Zastanawiałam się nad tą kwestią, czyszcząc szczotką muszlę toaletową. Później babcia kazała mi usunąć odkurzaczem kocie włosy z kanapy. Opróżniłam też wszystkie śmietniczki, wypolerowałam wszystkie stoły oraz – na litość Boską! – wytarłam pralkę i suszarkę.

Kiedy babcia ponaglała mnie do wzięcia prysznica i zmiany ubrania, zrozumiałam, że uważa wampira Billa za mojego kawalera. Na tę myśl poczułam się trochę dziwnie. Z czterech powodów. Po pierwsze, babcia tak bardzo pragnęła, żebym spotykała się z ludźmi, że nawet wampir wydawał jej się odpowiednim kandydatem na narzeczonego. Po drugie, mój entuzjazm wobec tego pomysłu dorównywał jej entuzjazmowi. Po trzecie, obawiałam się, że Bill wszystkiego się domyśli. Po czwarte, nie miałam pojęcia, czy wampiry mogą współżyć… tak jak ludzie?

Tak czy owak, wzięłam prysznic, umalowałam się i założyłam sukienkę, ponieważ wiedziałam, że babcia wścieknie się, widząc mnie w spodniach. Sukienka ta – z niebieskiej bawełny, ozdobionej setkami małych stokrotek – była bardziej obcisła, niż babcia lubiła i znacznie krótsza, niż Jason uważał za stosowną dla swojej siostry. Usłyszałam te opinie, gdy włożyłam ją po raz pierwszy. Dodałam małe, żółte, okrągłe kolczyki, a włosy podniosłam w kok, który spięłam luźno żółtą spinką.

Babcia posłała mi zastanawiające spojrzenie, którego nie potrafiłam zinterpretować. Oczywiście dzięki umiejętnościom telepatycznym mogłabym łatwo sprawdzić, co pomyślała, jednak okropnie jest robić coś takiego osobie, z którą się mieszka, natychmiast więc tę możliwość odrzuciłam. Babcia włożyła spódnicę i bluzkę, które często zakładała na spotkania Potomków Wybitnych Poległych. Był to komplet niewystarczająco elegancki, by iść w nim do kościoła, a równocześnie nie dość prosty na co dzień.

Zamiatałam właśnie przedni ganek, o którym wcześniej zapomniałyśmy, kiedy zjawił się Bill. Wykonał iście wampirze wejście. W jednej minucie go tam nie było, a w następnej stał już na dole schodów i przyglądał mi się z zadartą głową.

Uśmiechnęłam się.

– Nie strasz mnie – poprosiłam.

Popatrzył na mnie lekko zakłopotany.

– Przyzwyczaiłem się tak pojawiać – wyjaśnił. – W ten sposób nie robię hałasu.

Otworzyłam drzwi.

– Wejdź – zaprosiłam go do środka. Bill wszedł po schodach i rozejrzał się.

– Pamiętam go – oświadczył. – Chociaż nie był taki duży.

– Pamiętasz ten dom? Och, babci się to strasznie spodoba. – Wyprzedziłam go w drodze do salonu, wołając babcię.

Weszła do salonu absolutnie dostojnym krokiem i pierwszy raz pojęłam, ile wysiłku włożyła w przygotowania. Gęste białe włosy zaczesała, gładko i starannie zawinęła wokół głowy w skomplikowany zwój pukli. Usta pociągnęła szminką.

Bill okazał się tak samo biegły w taktyce towarzyskiej jak moja babcia. Przywitali się kurtuazyjnie, podziękowali uprzejmie, przez chwilę prawili sobie komplementy, aż w końcu Bill usadowił się na kanapie, a moja babcia – po przyniesieniu tacy z trzema szklankami herbaty brzoskwiniowej – w fotelu, mnie dając do zrozumienia, że powinnam usiąść obok wampira. Nie umiałam się z tego kulturalnie wykręcić, toteż usiadłam obok niego, ale na samej krawędzi kanapy, jakbym zamierzała zerwać się w każdej chwili i ponownie napełnić szklankę mrożoną herbatą.

Bill grzecznie dotknął wargami brzegu szklanki, po czym ją odstawił. Babcia i ja wypiłyśmy po kilka dużych, nerwowych łyków.

Na początek babcia wybrała niezbyt szczęśliwy temat.

– Domyślam się, że słyszałeś o tym dziwnym tornadzie – zagaiła.

– Proszę mi o nim opowiedzieć – odparował wampir typowym dla siebie chłodnym i gładkim, niczym jedwab, głosem. Nie ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedziałam więc ze złożonymi rękoma, całkowicie koncentrując na nich wzrok.

Babcia streściła zatem wampirowi historię dziwacznego tornada i śmierci Szczurzej Parki. Oświadczyła mu, że choć zdarzenie wydaje się dość straszne, na pewno zawiniła jedynie natura. Odniosłam wrażenie, że po jej opowieści Bill minimalnie się odprężył.

– Minęłam wczoraj to miejsce w drodze do pracy – wtrąciłam, nie podnosząc wzroku. – Zatrzymałam się obok przyczepy.

– Wszystko wyglądało tak, jak się spodziewałaś? – spytał wampir z niezbyt wielkim zainteresowaniem.

– Nie – odparłam. – Nic nie wyglądało w sposób, jakiego mogłabym oczekiwać. Byłam naprawdę… zaskoczona.

– Sookie, już wcześniej widywałaś poczynione przez tornado szkody – przypomniała mi ze zdziwieniem babcia.

Postanowiłam natychmiast zmienić temat.

– Powiedz, Bill, skąd masz tę koszulkę? Jest bardzo ładna.

Wampir nosił sportowe spodnie w kolorze khaki, koszulkę polo w zielono-brązowe pasy, błyszczące mokasyny i cienkie brązowe skarpety.

– Od Dillarda – odparł, a ja spróbowałam go sobie wyobrazić w centrum handlowym, na przykład w Monroe. Ludzie na pewno obracali się i patrzyli na tę egzotyczną istotę o rozjarzonej skórze i pięknych oczach. Skąd Bill miał pieniądze na zakupy? Gdzie prał swoje ubrania? Czy wchodził do swojej trumny nagi? Czy miał samochód? A może po prostu leciał, jeśli postanowił się dokądś udać?

Babcię wyraźnie ucieszyły normalne zakupowe zwyczaje wampira. Znów ogarnęły mnie ambiwalentne uczucia, gdy obserwowałam jej zadowolenie z wizyty mojego domniemanego zalotnika w naszym salonie, nawet jeżeli ów zalotnik był (według literatury popularnej) ofiarą wirusa, z powodu którego wydawał się martwy.

Babcia zarzucała Billa pytaniami. Mój wampir odpowiadał jej grzecznie i z wielką dozą dobrej woli. No cóż, był po prostu niezwykle uprzejmym, martwym facetem.

– Twoja rodzina mieszkała tutaj? – pytała babcia.

– Rodzice mojego ojca nazywali się Compton, rodzice mojej matki Loudermilk – wyjaśnił chętnie Bill. Wyglądał już na całkiem zrelaksowanego.

– Zostało tu jeszcze sporo Loudermilków – odparła wesoło babcia. – Niestety – dorzuciła mniej pogodnym tonem – stary pan Jessie Compton umarł w ubiegłym roku.

– Wiem – odrzekł lekkim tonem Bill. – Właśnie dlatego wróciłem. Ta ziemia ponownie należy teraz do mnie, a ponieważ stosunek tutejszych ludzi do osób takich jak ja zmienił się ostatnio, zdecydowałem się oficjalnie wystąpić o jej zwrot.

– Znałeś Stackhouse’ów? Sookie twierdzi, że żyjesz już wiele dziesięcioleci.

Pomyślałam, że babcia używa ładnych określeń. Patrząc na swoje dłonie, uśmiechnęłam się.

– Pamiętam Jonasa Stackhouse’a – odpowiedział Bill ku zachwytowi babci. – Moi, rodzice zamieszkali w swoim domu, kiedy Bon Temps było jeszcze małą przygraniczną mieściną. Miałem jakieś szesnaście lat, kiedy przeprowadził się tutaj Jonas Stackhouse wraz z żoną i czwórką dzieci. Czy nie on zbudował ten dom, przynajmniej po części?

Zauważyłam, że Bill wspominając przeszłość, używał innego słownictwa i innej intonacji. Zastanowiłam się, jak często jego język zmieniał się w ciągu dwudziestego wieku.

Moja babcia była bez wątpienia w genealogicznym siódmym niebie. Chciała natychmiast poznać wszystkie możliwe fakty związane z Jonasem, przodkiem jej męża.

– Czy posiadał niewolników? – spytała.

– Droga pani, o ile dobrze pamiętam, miał dwoje: niewolnicę w średnim wieku, która zajmowała się domem oraz Minasa, wielkiego, młodego, bardzo silnego mężczyznę do prac pozadomowych. Jednak Stackhouse’owie głównie sami obrabiali własne pola, podobnie jak moi rodzice.

– Och, takich opowieści członkowie mojego małego klubu wysłuchają z radością! Czy Sookie ci powiedziała…?

Babcia i Bill, po wymianie licznych uwag grzecznościowych, przeszli do sedna, czyli omówienia wizyty i przemowy wampira na specjalnym nocnym spotkaniu Potomków.

– A teraz – zakończył Bill – jeśli nam pani wybaczy, pójdziemy z Sookie na spacer. Jest taka śliczna noc. – Podszedł do mnie, powoli wysunął dłoń, chwycił moją rękę i pociągnął ją, skłaniając mnie do wstania. Jego ręka była zimna, twarda i gładka. Wampir właściwie nie pytał babci o zgodę, choć też nie narzucał jej swojej decyzji.

– Och tak, idźcie, idźcie – powiedziała babcia, machając wesoło rękoma. – Mam tyle rzeczy do zrobienia. Musisz mi wymienić wszystkie miejscowe nazwiska, które pamiętasz, od kiedy zostałeś… – W tym momencie babcia przerwała, nie chcąc użyć słowa, które zraniłoby naszego gościa.

– Mieszkańcem Bon Temps – dodałam pomocnie.

– Oczywiście – odparł Bill. Widząc, jak zaciska wargi, wiedziałam, że usilnie powstrzymuje uśmiech.

Nagle znaleźliśmy się przy drzwiach. Uświadomiłam sobie, że wampir nieoczekiwanie mnie podniósł i szybko przeniósł. Szczerze się roześmiałam. Uwielbiam niespodzianki.

– Wrócimy za chwilę – rzuciłam w stronę babci. Nie sądziłam, by zauważyła mój niesamowity przeskok, ponieważ akurat zbierała nasze szklanki po herbacie.

– Och, nie spieszcie się ze względu na mnie – odrzekła. – Nic mi nie będzie.

Na zewnątrz żaby, ropuchy i owady wyśpiewały swą nocną wiejską operę. Szliśmy przez podwórko pełne zapachów świeżo skoszonej trawy i pączkujących roślin. Bill trzymał mnie za rękę. Z cienia wyszła moja kotka, Tina, i zaczęła się łasić, domagając się pogłaskania, pochyliłam się więc i podrapałam ją po głowie. Ku mojemu zaskoczeniu, otarła się też o nogi Billa, a on nijak jej do tego nie zniechęcił.

– Lubisz to zwierzę? – spytał obojętnie.

– To moja kotka – wyjaśniłam. – Wabi się Tina i rzeczywiście bardzo ją lubię. – Nie skomentował. Stał nieruchomo i czekał, aż kotka oddali się od oświetlonego ganku i zniknie w ciemnościach. – Chcesz posiedzieć na huśtawce albo na leżakach, czy wolisz się przejść? – spytałam, ponieważ czułam się gospodynią.

– Och, przejdźmy się trochę. Muszę rozprostować nogi. – Z niewiadomych względów stwierdzenie to nieco mnie zaniepokoiło, niemniej jednak zaczęłam schodzić długim podjazdem ku dwupasmowej drodze, która łączyła nasze domy. – Czy widok przyczepy cię zdenerwował? – spytał wampir.

Zastanowiłam się, jak najlepiej wyjaśnić swoje emocje.

– Czuję się bardzo… hmm… krucha. Na myśl o przyczepie.

– Wiedziałaś, że jestem silny.

W zadumie pokiwałam powoli głową.

– Niby tak, chociaż nie zdawałam sobie sprawy z pełni twojej siły – odparłam w końcu. – Ani z potęgi twojej wyobraźni.

– Wraz z upływem lat coraz lepiej ukrywamy swoje czyny.

– Tak. Domyślam się, że zabiłeś grupkę ludzi.

– Małą grupkę. – Jego ton sugerował, że Bill jakoś sobie radził.

Splotłam palce za plecami.

– Byłeś bardziej głodny na początku, gdy zostałeś wampirem? Jak to się właściwie stało?

Nie spodziewał się tego pytania. Patrzył na mnie przez moment. Czułam na sobie jego wzrok, choć znajdowaliśmy się teraz w kompletnych ciemnościach. Las był blisko nas. Nasze stopy chrzęściły na żwirze.

– Moja historia jest zbyt długa, by ją w tej chwili opowiedzieć – odparł. – Ale tak, w młodości… kilka razy… zabiłem… przypadkiem. Nigdy nie miałem pewności, kiedy znowu będę mógł zjeść, rozumiesz? Naturalnie zawsze na nas polowano, a dopiero niedawno pojawiło się coś takiego, jak sztuczna krew. Poza tym w dawnych czasach żyło znacznie mniej ludzi niż teraz. Zapewniam cię jednak, że byłem dobrym człowiekiem za życia, to znaczy… zanim złapałem wirusa. Z tego też powodu jako wampir starałem się pozostać osobą cywilizowaną, czyli na swoje ofiary wybierałem złych ludzi i nigdy nie żywiłem się dziećmi. Nie potrafiłem w każdym razie zabić dziecka, nigdy, przenigdy! Obecnie moja sytuacja jest zupełnie odmienna. Mogę pójść do całodobowej kliniki w pierwszym lepszym mieście i dostać tam syntetyczną krew… chociaż jest paskudna w smaku. Mogę także zapłacić dziwce i dostać od niej tyle krwi, że wystarczy mi na kilka dni życia. Albo mogę oczarować kogoś, by bezinteresownie pozwolił mi się ugryźć, a później wszystko zapomniał… Zresztą, teraz nie potrzebuję tak bardzo krwi.

– Możesz też spotkać dziewczynę ranną w głowę – dorzuciłam.

– Och nie, ty byłaś deserem. Mój posiłek stanowili Rattrayowie.

Rzeczywiście sobie radził!

– Przestań – poprosiłam, czując, że tracę oddech. – Daj mi minutkę.

I dał. Może jeden mężczyzna na milion dałby mi tyle spokoju. Panowała cisza, gdyż wampir się nie odzywał, a ja nie słyszałam jego myśli. Otworzyłam umysł, porzuciłam wszelkie własne „zabezpieczenia” i odprężyłam się. Jego milczenie obmywało mnie i koiło. Stałam bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i oddychałam z tak głęboką, że aż niewyrażalną słowami ulgą.

– Jesteś teraz szczęśliwa? – spytał, gdy tylko pozwoliłam mu mówić.

– Tak – sapnęłam. W tym momencie uprzytomniłam sobie, że niezależnie od tego, co ta istota wcześniej zrobiła, zawdzięczam jej spokój – bezcenny po całym życiu słuchania w swojej głowie mamrotania innych umysłów.

– Ty również dobrze na mnie działasz – powiedział, zadziwiając mnie.

– Jak to? – spytałam sennie i powoli.

– Przy tobie nie czuję żadnego strachu, żadnego pośpiechu, żadnego potępienia z twojej strony… Nie muszę używać mojego uroku, by cię przy sobie zatrzymać i móc z tobą rozmawiać.

– Uroku?

– To coś w rodzaju hipnozy – wyjaśnił. – W takim czy innym stopniu wszystkie wampiry się nim posługują. Zanim pojawiła się syntetyczna krew, jeśli chcieliśmy jeść, musieliśmy przekonywać ludzi, że jesteśmy nieszkodliwi… bądź też zapewniać ich, że wcale nas nie widzieli… lub ich łudzić, że widzieli coś innego.

– Czy twój urok zadziała na mnie?

– Oczywiście – odrzekł zaszokowany.

– W porządku, więc mnie oczaruj.

– Popatrz na mnie.

– Jest ciemno.

– Nieważne. Popatrz na moją twarz.

Stanął tuż przede mną, lekko położył ręce na moich ramionach i spojrzał na mnie z góry. Kątem oka dostrzegałam słaby blask jego skóry i oczu. Podnosząc na niego wzrok, zastanawiałam się, czy zacznę gdakać jak kura, czy może zrzucę nagle ubranie.

Jednak nie zdarzyło się nic. Czułam jedynie to – wywołane obecnością Billa – niemal narkotyczne odprężenie.

– Czujesz mój wpływ? – zapytał. Wydawał mi się trochę zadyszany.

– Wcale nie, przepraszam – odparłam pokornie. – Chociaż widzę, że się jarzysz.

– Widzisz to?! – Znów go zaskoczyłam.

– Pewnie. Nie każdy może dostrzec twój blask?

– Nie. To dziwne, Sookie.

– Skoro tak twierdzisz. Mogę popatrzeć, jak lewitujesz?

– Tutaj? – W głosie wampira zadźwięczała nuta rozbawienia.

– Jasne, dlaczego nie? Chyba że istnieje jakaś przeszkoda?

– Nie, nie istnieje. – Puścił moje ramiona i zacząć się wznosić.

Wydałam westchnienie świadczące o absolutnym zachwycie. Bill unosił się w ciemnościach, połyskując w świetle księżyca niczym rzeźba z białego marmuru. Kiedy znalazł się mniej więcej pół metra nad ziemią, zaczął krążyć. Odniosłam wrażenie, że uśmiecha się do mnie z góry.

– Wszyscy to potraficie? – spytałam.

– A ty umiesz śpiewać?

– Nie, niestety straszliwie fałszuję.

– No widzisz, z nami jest podobnie. Nie wszyscy posiadamy identyczne umiejętności. – Wampir opuścił się powoli i niemal bezgłośnie wylądował na ziemi. – Większość ludzi jest wrażliwa na urok wampirów. Ty najwyraźniej nie – ocenił. – Wzruszyłam ramionami. Kolejna z moich przywar. Bill widocznie odgadł moje myśli, gdyż po przerwie, podczas której podjęliśmy spacer, spytał: – Zawsze było to dla ciebie trudne?

– Tak, zawsze. – Nie mogłam odpowiedzieć inaczej, chociaż nie chciałam narzekać. – Najtrudniej we wczesnym dzieciństwie, gdyż wówczas nie potrafiłam jeszcze blokować napływu myśli innych ludzi i słyszałam rzeczy, których oczywiście słyszeć nie powinnam. Później je powtarzałam… jak to dzieciak. Moi rodzice nie wiedzieli, co ze mną począć. Szczególnie martwił się ojciec. W końcu mama zabrała mnie do dziecięcej psycholog, która natychmiast odgadła moje talenty, lecz nie chciała w nie uwierzyć i usiłowała wmówić matce, że po prostu umiem czytać z ruchów ciał dorosłych, a ponieważ jestem bardzo spostrzegawcza, wyobrażam sobie, że docierają do mnie myśli tych osób. Kobieta nie chciała przyznać, że dosłownie słyszę myśli innych, bo taka teza po prostu nie pasowała do jej świata. Co do mnie, marnie radziłam sobie w szkole, jako że trudno mi się było skoncentrować… przez atakujące mój mózg myśli koleżanek i kolegów z klasy. Ze sprawdzianów natomiast otrzymywałam bardzo wysokie oceny, ponieważ inne dzieci skupiały się wtedy na swoich kartkach, a ja dzięki temu zyskiwałam nieco więcej swobody. Czasami rodzice uważali mnie za osobę leniwą, ponieważ na co dzień nie radziłam sobie zbyt dobrze. Niektórzy nauczyciele twierdzili, że mam problemy z przyswajaniem wiedzy… och, nie uwierzyłbyś w te wszystkie teorie. Co dwa miesiące badano mi wzrok i słuch, poddawano tomografii mózgu… O rany. Moi biedni rodzice wydali masę pieniędzy na te badania, nigdy jednak nie zaakceptowali prostej prawdy. Nawet na pozór, wiesz?

– W głębi duszy na pewno wiedzieli.

– Zgadza się. Pewnego razu mój tato zastanawiał się, czy wesprzeć finansowo faceta, który chciał otworzyć sklep z częściami samochodowymi. Gdy ten mężczyzna odwiedził nas w domu, ojciec poprosił mnie, żebym z nimi usiadła, a po wyjściu tamtego zabrał mnie przed dom, zapatrzył się w dal i spytał: „Sookie, czy nasz gość mówił prawdę?”. Och, to był najdziwniejszy moment mojego dzieciństwa.

– Ile miałaś lat?

– Chyba mniej niż siedem, gdyż rodzice zmarli, kiedy chodziłam do drugiej klasy.

– Jak zmarli?

– Zginęli w gwałtownej lokalnej powodzi. Deszcz złapał ich na moście na zachód stąd.

Wampir nie skomentował. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż w swoim długim życiu widział mnóstwo trupów.

– Czy ten mężczyzna kłamał? – spytał po kilku sekundach.

– Niestety tak. Planował wyłudzić od mojego ojca pieniądze i z nimi uciec.

– Masz dar.

– Jasne, dar. – Poczułam, że moje usta ułożyły się w podkówkę.

– Dar, który odróżnia cię od innych ludzi.

– Co ty powiesz! – Szliśmy przez chwilę w milczeniu. – W ogóle więc się nie uważasz za istotę ludzką?’

– Nie jestem nią od dłuższego czasu.

– Naprawdę wierzysz, że utraciłeś duszę? – Coś takiego księża katoliccy głosili w kazaniach o wampirach.

– Nie posiadam tego rodzaju wiedzy – rzucił Bill, niemal od niechcenia. Byłam pewna, że rozpamiętywał tę kwestię tak często, iż doszedł już do jednoznacznych wniosków. – Osobiście jednak nie sądzę, bym ją utracił. Jest we mnie coś, co nie jest ani okrutne, ani mordercze… nawet po tych wszystkich latach. Chociaż może jestem okrutnikiem i mordercą…

– To nie jest twoja wina, że zaraziłeś się wirusem.

Bill parsknął, wkładając jednak w ten dźwięk maksimum uprzejmości.

– Odkąd istniejemy my, wampiry, krążą o nas najrozmaitsze teorie. Może akurat ta jest prawdziwa. – Popatrzył ze smutkiem, jakby zrobiło mu się przykro, że to powiedział. – Jeśli wampirami stajemy się poprzez wirusa – kontynuował bardziej bezceremonialnie – musi on być rzadki.

– Jak człowiek zmienia się w wampira? – spytałam. Przeczytałam mnóstwo tekstów na ten temat, ale pragnęłam uzyskać odpowiedź wprost ze źródła.

– Musiałbym cię całkowicie osuszyć za jednym razem albo stopniowo… przez dwa, trzy dni, aż do momentu twej śmierci. Później podałbym ci swoją krew. Leżałabyś jak trup mniej więcej przez czterdzieści osiem godzin… do trzech dni. Po przebudzeniu wyszłabyś w noc. I byłabyś głodna.

Gdy powiedział „głodna”, zadrżał.

– Nie ma innego sposobu?

– Wiele z moich znajomych wampirów twierdzi, że ludzie, których gryzą często, dzień po dniu, mogą się całkiem niespodziewanie stać wampirami. Szczególnie jeśli dany wampir karmi się krwią jakiejś osoby regularnie i w sposób intensywny. Choć niektórzy ludzie, mimo identycznych warunków, zaledwie nabawiają się anemii. Zresztą czasami, gdy ktoś jest bliski śmierci z jakiegoś innego powodu, na przykład po wypadku samochodowym albo przedawkowaniu narkotyków, sytuacja może się… strasznie wymknąć spod kontroli.

Dostawałam gęsiej skórki.

– Czas zmienić temat – oświadczyłam. – Co planujesz zrobić z ziemią Comptonów?

– Zamierzam na niej mieszkać, jeśli zdołam. Zmęczyło mnie dryfowanie z miasta do miasta. Dorastałem w tym rejonie. Teraz, gdy ziemia należy do mnie zgodnie z prawem i gdy mogę w każdej chwili wyskoczyć do Monroe, Shreveport czy Nowego Orleanu po syntetyczną krew bądź prostytutkę specjalizującą się w takich jak ja… chcę tutaj pozostać. Pragnę sprawdzić, czy to w ogóle możliwe. Wędruję wszak od dziesięcioleci.

– W jakim stanie zastałeś swój dom?

– Niezbyt dobrym – przyznał. – Staram się go wysprzątać. Robię to nocami. Pewnych napraw jednakże mogą dokonać tylko specjaliści. Nieźle się znam na stolarce, ale nie mam pojęcia o elektryczności. – Oczywiście, skąd niby miał mieć? – Wydaje mi się, że trzeba pociągnąć w domu nowe kable – kontynuował głosem zwyczajnego, zaniepokojonego właściciela posesji.

– Masz telefon?

– Pewnie – odparł zaskoczony.

– Jaki więc problem z zatrudnieniem robotników?

– Ciężko jest się z nimi kontaktować w nocy i trudno ich skłonić do spotkania po zmroku, a przecież muszę im wyjaśnić, co trzeba zrobić. Ludzie, z którymi rozmawiałem, bali się mnie lub uznali, że sobie z nich żartuję. – Z tonu wampira biła prawdziwa frustracja; jego miny nie widziałam, gdyż wcześniej odwrócił twarz.

Roześmiałam się.

– Jeśli chcesz, ja do nich zadzwonię – zaofiarowałam się szybko. – Znają mnie. Chociaż może uważają mnie za stukniętą, wiedzą, że jestem uczciwa.

– Wyświadczyłabyś mi wielką przysługę – powiedział Bill po chwili wahania. – Mogliby pracować za dnia, tyle że najpierw spotkałbym się z nimi i przedyskutował konieczne roboty i ich koszt.

– Cóż to za niewygoda, nie móc wychodzić za dnia – mruknęłam bezmyślnie. Nie powiedziałabym tego, jeślibym się wcześniej zastanowiła.

– Na pewno tak – odpowiedział sucho wampir.

– I w dodatku trzeba ukrywać miejsce swojego odpoczynku – dorzuciłam, popełniając kolejny błąd. Gdy dotarło do mnie znaczenie milczenia Billa, natychmiast go przeprosiłam. – Och, wybacz mi – bąknęłam. Gdyby było jaśniej, dostrzegłby mój rumieniec.

– Dzienne miejsce spoczynku wampira jest jego najściślej strzeżonym sekretem – odparł twardo.

– Przepraszam.

– Przeprosimy przyjęte – odrzekł po kolejnej chwili wahania. Dotarliśmy do drogi. Spojrzeliśmy w lewo i w prawo niczym para czekająca na taksówkę. Teraz, gdy wyszliśmy z lasu, w świetle księżyca widziałam Billa w miarę wyraźnie. Wampir również mnie teraz widział w całej okazałości. Zmierzył mnie spojrzeniem z góry na dół.

– Sukienka pasuje ci do koloru oczu.

– Dziękuję. – Ja bez wątpienia nie widziałam go aż tak dokładnie!

– Nie jest jej jednak… dużo.

– Co takiego?

– Hmm… Trudno mi się przyzwyczaić do młodych panien w takich krótkich sukienkach – wyjaśnił.

– Miałeś kilka dekad na przyzwyczajenie się do nich – odburknęłam zgryźliwie. – Daj spokój, Bill! Kobiety noszą spódniczki mini od czterdziestu lat!

– Lubiłem długie spódnice – szepnął tęsknie. – I lubiłem kobiety w bieliźnie. W halkach. – Chrząknęłam niezbyt grzecznie. – Masz halkę? – spytał.

– Mam jakąś beżową nylonową z koronką – odparłam zgorszonym tonem. – Gdybyś był człowiekiem, pomyślałabym, że mówiąc o mojej bieliźnie… podrywasz mnie!

Roześmiał się tym swoim głębokim, rzadko używanym chichotem, który oddziaływał na mnie z niezwykłą siłą.

– Masz tę halkę, Sookie?

Pokazałam mu język; wiedziałam, że go zobaczy. Po chwili jednak uniosłam połę sukienki, ujawniając kilka centymetrów opalonych ud i koronkę halki.

– Szczęśliwy? – spytałam.

– Masz ładne nogi, chociaż ja i tak wolę długie suknie.

– Ależ jesteś uparty – odcięłam się.

– Moja żona to samo mi stale powtarzała.

– Byłeś więc żonaty.

– Tak, zostałem wampirem jako trzydziestolatek. Miałem żonę i pięcioro dzieci. Mieszkała z nami moja siostra, Sarah. Nigdy nie wyszła za mąż. Jej narzeczony zginął na wojnie.

– To znaczy w wojnie domowej.

– Tak. Ja wróciłem z pola bitwy. Należałem do szczęśliwców. Przynajmniej tak wtedy sądziłem.

– Walczyłeś za Konfederację – oświadczyłam ze zdumieniem. – Jeśli nadal masz swój mundur i założysz go na spotkanie do klubu, starsze panie pomdleją z radości.

– Już pod koniec wojny niewiele zostało z mojego munduru – wyjaśnił ponuro. – Byliśmy w łachmanach i głodowaliśmy. – Chyba powoli brał się w garść. – Co nie miało dla mnie żadnego znaczenia, gdy zostałem wampirem – mruknął zimnym, odległym głosem.

– Powiedziałam coś, co cię zdenerwowało – jęknęłam. – Bardzo cię za to przepraszam. O czym powinniśmy rozmawiać? – Zawróciliśmy i ruszyliśmy podjazdem w stronę mojego domu.

– Na przykład o twoim życiu – stwierdził. – Opowiedz mi, co robisz, kiedy wstajesz rano.

– Wychodzę z łóżka i od razu je ścielę. Potem jem śniadanie: tosta, czasem płatki albo jajka. Piję też kawę. Szczotkuję zęby, biorę prysznic, ubieram się. Czasami golę nogi, wiesz. Jeśli jest dzień powszedni, idę do pracy, jeżeli zaś mam nockę, mogę pójść na zakupy, zabrać babcię do sklepu, wypożyczyć film i go obejrzeć lub się poopalać. Dużo czytam. Mam szczęście, że babcia nadal jest zdrowa i żwawa. To ona pierze, prasuje i przyrządza większość posiłków.

– A spotkania z młodymi mężczyznami?

– Och, mówiłam ci o moich problemach. Randki po prostu nie wydają mi się możliwe.

– A więc co zrobisz, Sookie? – spytał łagodnie.

– Zestarzeję się i umrę – wydukałam. Bill zbyt często muskał moje wrażliwe punkty.

W następnej sekundzie wampir ogromnie mnie zaskoczył, gdyż wyciągnął rękę i wziął w nią moją dłoń. Teraz, kiedy każde z nas trochę czymś rozgniewało drugie i dotknęło bolącego miejsca swego towarzysza, atmosfera wydawała mi się zdecydowanie klarowniejsza. W spokojnej dotąd nocy zerwał się lekki wietrzyk, który uniósł na moment moje włosy.

– Zdejmiesz spinkę? – spytał wampir.

Nie widziałam powodu odmówić. Wyjęłam dłoń z jego ręki, sięgnęłam do włosów i rozpięłam spinkę. Rozpuściwszy włosy, potrząsnęłam głową. Wsunęłam spinkę Billowi do kieszeni, ponieważ w sukience nie miałam żadnych. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, wampir zaczął przeczesywać palcami moje włosy, rozkładając mi je na ramionach.

Dotknęłam jego baczków, uznając, że dotyk najwyraźniej jest dozwolony.

– Są długie – zauważyłam.

– Taka była moda – odparł. – Mam szczęście, że nie nosiłem brody, tak jak wiele osób wtedy… W przeciwnym razie zostałaby mi do końca życia.

– Nigdy nie musisz się golić?

– Nie, na szczęście wówczas dopiero co się ogoliłem. – Wydawał się zafascynowany moimi włosami. – W świetle księżyca wyglądają na srebrne – powiedział bardzo cicho.

– Och… A co lubisz robić?

Mimo mroku zauważyłam cień uśmiechu na jego ustach.

– Też lubię czytać. – Zastanowił się. – Lubię oglądać filmy… Wiesz, obserwowałem rozwój sztuki filmowej od samego początku. Uwielbiam towarzystwo ludzi, którzy prowadzą zwykłe życie. Czasami tęsknię za obecnością innych wampirów, chociaż większość z nich żyje w sposób bardzo odmienny od mojego.

Przez chwilę szliśmy w kompletnej ciszy.

– Oglądasz telewizję?

– Czasami – wyznał. – Przez jakiś czas nagrywałem na wideo opery mydlane i oglądałem je w nocy. Bałem się wówczas, że mogę zapomnieć, jak to jest być człowiekiem. Po jakimś czasie dałem sobie z nimi spokój, ponieważ sugerując się przykładami z tych seriali, można zapomnieć, że ludzkość… jest dobra.

Roześmiałam się.

Weszliśmy w krąg światła wokół domu. W głębi duszy spodziewałam się, że babcia będzie na nas czekać na huśtawce, na szczęście jej nie było. A w salonie paliła się tylko jedna przyćmiona żarówka.

„No wiesz, babciu” – pomyślałam zirytowana. Czyżbym w jej mniemaniu wracała z pierwszej randki z nowym mężczyzną? Nawet przyłapałam się na pytaniu, czy Bill spróbuje mnie pocałować przed odejściem. Chociaż z takimi poglądami na suknie prawdopodobnie uważał pożegnalny całus za wykluczony. Może całowanie z wampirem wydaje wam się głupie, zrozumiałam jednak nagle, że tego właśnie pragnę – bardziej niż czegokolwiek innego.

Poczułam nieprzyjemne ukłucie w piersi – jakąś gorycz, że znowu ktoś mi czegoś odmawia. Później pomyślałam sobie: „Dlaczego nie?” i pociągnęłam Billa delikatnie za rękę. Wyprostowałam się, przyłożyłam wargi do jego lśniącego policzka. Wciągnęłam zapach wampira, który okazał się zwyczajny, choć nieco słony i z nikłą nutką wody kolońskiej.

Poczułam, że Bill zadrżał. Odwrócił lekko głowę i jego wargi dotknęły moich. Podniosłam ręce i otoczyłam jego szyję. Jego pocałunek się pogłębił, otworzyłam szerzej usta. Nikt nigdy mnie tak nie całował! Pocałunek trwał i trwał, aż odniosłam wrażenie, że cały świat utonął w tym naszym pocałunku. Oddech mi przyspieszył i zapragnęłam, by zdarzyło się między nami coś więcej.

Ale wampir nagle się odsunął. Wyglądał na wstrząśniętego, co ogromnie mi się spodobało.

– Dobranoc, Sookie – powiedział, po raz ostatni gładząc moje włosy.

– Dobranoc, Billu – odrzekłam. Mój głos również trochę drżał. – Spróbuję jutro zadzwonić do elektryków. Dam ci znać, co powiedzą.

– Przyjdź do mnie do domu jutro w nocy… O ile masz wolne?

– Mam – odparłam. Nadal nie w pełni nad sobą panowałam.

– Więc do zobaczenia, Sookie. I dzięki. – Obrócił się i ruszył przez las do swojego domu. Kiedy wszedł w ciemność, straciłam go z oczu.

Kilka minut stałam i wpatrywałam się przed siebie jak jakaś głupia, aż wreszcie się otrząsnęłam i ruszyłam do domu z zamiarem położenia się do łóżka.

Spędziłam nieprzyzwoicie długi czas, leżąc bezsennie i zastanawiając się, czy nieumarły może w ogóle robić… to. Zadałam też sobie pytanie, czy możliwa jest szczera rozmowa z Billem o… tym. Czasami wydawał się strasznie staroświecki, a czasami idealnie normalny… niczym facet z sąsiedztwa. No cóż, właściwie nie aż tak, ale bywał dość normalny.

Jakież to równocześnie cudowne i żałosne, że jedyne stworzenie, z którym umówiłam się po raz pierwszy od lat i z którym pragnęłam uprawiać seks, nie jest właściwie człowiekiem. Telepatia boleśnie ograniczała moje możliwości. Oczywiście mogłam wcześniej pójść z kimś do łóżka, ja jednak wciąż czekałam, gdyż chciałam czerpać z miłości fizycznej prawdziwą przyjemność.

A jeśli pójdę z Billem do łóżka i po wszystkich tych latach zwlekania odkryję, że kompletnie nie mam do tego talentu? Albo nie będę się czuła dobrze. Może autorzy powieści i twórcy filmów przesadzają. Może przesadza w swych opowieściach Arlene, która nigdy i nijak nie pojmuje, że nie mam ochoty znać wszystkich szczegółów dotyczących jej życia płciowego!

W końcu zasnęłam. Męczyły mnie długie, mroczne sny.

Następnego ranka, między odpieraniem pytań babci na temat mojego spaceru z wampirem oraz naszych dalszych planów, odbyłam kilka rozmów telefonicznych. Znalazłam dwóch elektryków, hydraulika i kilku innych instalatorów, którzy podali mi swoje domowe numery telefoniczne, pod którymi można się było z nimi skontaktować w nocy. Zapewniłam każdego fachowca z osobna, że telefon od Billa Comptona z pewnością nie będzie psikusem.

W końcu położyłam się na słońcu, by się poopalać, po chwili jednak babcia przyniosła mi z domu telefon.

– Twój szef – oznajmiła. Babcia lubiła Sama, a teraz najwyraźniej jakieś jego słowa prawdziwie ją uszczęśliwiły, ponieważ uśmiechała się szeroko niczym kot z Cheshire.

– Cześć, Sam – rzuciłam w słuchawkę, prawdopodobnie niezbyt wesołym tonem, podejrzewałam bowiem, iż usłyszę, że w pracy zdarzyło się coś złego.

– Dawn nie przyszła, moja droga – odparował mój szef.

– O… cholera – odburknęłam. Wiedziałam, że będę musiała niedługo pojechać do baru. – Miałam pewne plany, Sam. – Chyba pierwszy raz tak mu odpowiedziałam. – Kiedy mnie potrzebujesz?

– Mogłabyś popracować od siedemnastej do dwudziestej pierwszej? Bardzo byś mi pomogła.

– Czy dostanę za to inny cały wolny dzień?

– Może Dawn podzieli z tobą zmianę którejś nocy?

Nieuprzejmie prychnęłam, choć babcia stała obok, patrząc na mnie z surową miną. Wiedziałam, że za chwilę palnie mi wykład.

– Och, no dobrze – mruknęłam niechętnie. – Zobaczymy się o piątej.

– Dzięki, Sookie – powiedział. – Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Spróbowałam czuć z tego powodu dumę. Jednakże dobroć wydała mi się nudną zaletą. „Tak, na Sookie zawsze można liczyć, Sookie zawsze przyjdzie i pomoże, bo nie ma dziewczyna żadnego życia osobistego!”.

Cóż, mogłam oczywiście bez problemu pojechać do Billa po dziewiątej wieczór. Mój wampir i tak będzie na nogach przez całą noc.

Praca nigdy mi się tak nie ciągnęła jak tego dnia. Nie mogłam się skoncentrować na tyle, by blokować napływ myśli otaczających mnie ludzi, ponieważ bez przerwy myślałam o Billu. Na szczęście w barze było niewielu klientów, w przeciwnym razie zalałaby mnie masa niechcianych myśli. Niestety mimowolnie odkryłam, że Arlene spóźnia się okres i moja przyjaciółka boi się, czy nie jest w ciąży. Zanim zdołałam się powstrzymać, przytuliłam ją. Przyjrzała mi się badawczo, po czym straszliwie się zaczerwieniła.

– Weszłaś w mój umysł, Sookie? – spytała ostro. Arlene była jedną z nielicznych osób, które po prostu przyjęły do wiadomości istnienie mojego daru, nie próbując w żaden sposób go wyjaśniać ani nie nazywając mnie z jego powodu dziwadłem. Zauważyłam jednak, że nawet ona nie mówiła o tej sprawie ani zbyt często, ani normalnym tonem.

– Przepraszam, nie zrobiłam tego specjalnie – bąknęłam. – Nie jestem dzisiaj za bardzo skupiona.

– No to w porządku. Od tej chwili jednak staraj się nad sobą panować. – Pogroziła mi palcem, jednocześnie potrząsając głową; ogniste loki poruszyły się przy jej policzkach.

Odniosłam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę.

– Przepraszam – powtórzyłam i ruszyłam wielkim krokiem do magazynu, by się tam uspokoić. Starałam się trzymać głowę prosto, lecz z trudem powstrzymywałam łzy.

Usłyszałam, jak otwierają się za mną drzwi.

– Hej, Arlene, przecież cię przeprosiłam! – warknęłam. Chciałam zostać sama. Czasami Arlene mieszała telepatię z umiejętnością przewidywania przyszłości. Bałam się, że mnie spyta, czy naprawdę jest w ciąży. Lepiej kupiłaby sobie w aptece test ciążowy.

– Sookie. – To był Sam. Położył mi rękę na ramieniu i lekko mnie odwrócił ku sobie. – Co się dzieje?

Jego łagodny głos z niewiadomych względów pogłębił mój smutek.

– Wolałabym, żebyś na mnie nakrzyczał – jęknęłam. – Inaczej się rozpłaczę!

Roześmiał się cicho i krótko, po czym objął mnie ramieniem.

– O co chodzi? – Nie poddawał się i nie odchodził.

– Bo ja… – I tu utknęłam.

Nigdy nie dyskutowałam otwarcie o moim problemie (jak go nazywałam) ani z Samem, ani z nikim innym. Wszyscy w Bon Temps znali pogłoski związane z przyczynami mojej „odmienności”, wyraźnie jednak nikt nie rozumiał, że non stop muszę słuchać ich umysłowego bełkotu, czy tego chcę, czy nie… Ach te ich codziennie narzekania, narzekania, narzekania…

– Usłyszałaś coś, co cię zdenerwowało? – spytał spokojnie i trzeźwo. Dotknął środka mojego czoła, sugerując specyficzne znaczenie słowa „słyszeć”.

– Tak.

– Nic na to nie możesz poradzić, prawda?

– Nic.

– Nienawidzisz tego, co, kochanie?

– Och, tak!

– A więc nie ma w tym twojej winy?

– Staram się nie podsłuchiwać ludzi, ale nie zawsze potrafię się obronić przed napływem ich myśli. – Poczułam, że łza, której nie mogłam dłużej tłumić, zaczyna spływać po moim policzku.

– Powiedz, jak to robisz, Sookie? To znaczy… jak się przed tym bronisz?

Wyglądał na naprawdę zainteresowanego i chyba wcale mnie nie uważał za kogoś gorszego od siebie. Podniosłam nieco głowę i wpatrzyłam się w jego wielkie, piękne, niebieskie oczy.

– Po prostu… trudno się coś takiego opisuje komuś, kto tego nie potrafi… Stawiam takie umysłowe ogrodzenie… blokadę… taką sztuczną ochronę… jakby stalowe płyty między moim mózgiem i umysłami innych osób.

– Musisz pilnować, by to ogrodzenie nie… opadło?

– Tak. Utrzymywanie go wymaga ode mnie ogromnej koncentracji. Jakoś przez cały ten czas trochę się… oddzielam się od mojego umysłu i może właśnie dlatego ludzie uważają mnie za stukniętą. Jedna połowa mojego mózgu stara się podtrzymywać te stalowe płyty, podczas gdy druga skupia się na przyjmowaniu zamówień, toteż czasami nie mam siły na prowadzenie logicznej rozmowy. – Czułam olbrzymią ulgę, że mogę komuś o tym opowiadać.

– Słyszysz słowa czy raczej docierają do ciebie wrażenia?

– Hmm… wszystko zależy od osoby, której… słucham. I od jej stanu. Jeśli ktoś jest pijany albo zaniepokojony, otrzymuję jedynie obrazy, wrażenia, zamiary… W przypadku osób trzeźwych i spokojnych często słyszę słowa i widzę nieco obrazów.

– Wampir twierdzi, że jego myśli nie słyszysz.

Poczułam się bardzo dziwnie na myśl, że Bill i Sam rozmawiali o mnie.

– Zgadza się – przyznałam.

– Czy ten fakt cię relaksuje?

– O tak, zdecydowanie – odrzekłam szczerze.

– A moje myśli słyszysz, Sookie?

– Nie chcę nawet próbować! – odrzekłam pospiesznie. Ruszyłam do drzwi magazynu, lecz zatrzymałam się z ręką na gałce. Wyciągnęłam chusteczkę z kieszeni szortów i delikatnie starłam łzy z policzka. – Jeśli zajrzę w twój umysł, będę musiała odejść z pracy, Sam! A lubię ciebie i lubię tu pracować.

– Och, tylko kiedyś spróbuj, Sookie – odpowiedział niedbale, po czym odwrócił się, wyjął z kieszeni ostry nóż i zaczął nim otwierać karton z butelkami whisky. – Nie przejmuj się mną. Możesz tu pracować, jak długo chcesz.

Wytarłam stolik, na który Jason rozsypał sól. Zanim poszedł, zjadł hamburgera i frytki. Wypił też parę piw.

Zastanowiłam się nad propozycją Sama.

Dziś nie będę próbowała go posłuchać. Był na to przecież przygotowany. Poczekam, aż intensywnie się czymś zajmie. Wślizgnę się jedynie na moment w jego umysł i posłucham jego myśli. Wszak sam mnie zachęcał, co zresztą wydało mi się osobliwe i absolutnie unikatowe.

Miło otrzymać zaproszenie.

Poprawiłam makijaż i wyszczotkowałam włosy. Nosiłam teraz rozpuszczone, ponieważ Bill wyraźnie taką fryzurę lubił, choć przeszkadzała mi ona w pracy.

Kiedy wreszcie nadszedł koniec mojej zmiany, wzięłam torebkę z szuflady w biurze Sama.


* * *

Dom Comptonów – podobnie jak dom mojej babci – stał z dala od głównej drogi. Był nieco lepiej widoczny z drogi gminnej niż nasz, a z jego okien rozciągał się widok na cmentarz, którego nasz nie miał. Powodem (przynajmniej częściowym) było wyższe usytuowanie domu Comptonów. Znajdował na szczycie pagórka i składał się z pełnych dwóch kondygnacji. Dom babci posiadał dwie zapasowe sypialnie na piętrze i stryszek, lecz nie było to pełne piętro – w najlepszym razie półpiętro.

W pewnym momencie swojej długiej historii Comptonowie mieli bardzo miły dom. Nawet w ciemnościach dostrzegałam jego urokliwość. Wiedziałam jednak, że w świetle dziennym zauważyłabym zapewne, że filary się łuszczą, drewniane deski wyglądają na wypaczone, a podwórko zarosło niczym dżungla. W wilgotnym cieple Luizjany roślinność rozwija się niezwykle szybko, trzeba więc ją często przycinać, stary pan Compton zaś nie miał zwyczaju wynajmować pomocników, toteż gdy osłabł, pozostawił podwórko na łaskę losu.

Na alejce dojazdowej od lat nie zmieniano żwiru i mój samochód przechylał się lekko ku przednim drzwiom. Dostrzegłam, że w całym domu palą się światła i zaczęłam rozumieć, że dzisiejszy wieczór nie będzie przypominał wczorajszego. Przed domem stał zaparkowany drugi samochód – lincoln Continental, biały z granatowym dachem. Na zderzaku przylepiono biało-błękitną naklejkę z napisem: „Wampiry ssą”. Czerwono-żółta natomiast mówiła: „Zatrąb, jeśli jesteś krwiodawcą!”. Tablica rejestracyjna składała się z jednego słowa i jednej liczby: „KŁY 1”.

Skoro Bill miał już towarzystwo, może powinnam po prostu pojechać do domu?

Ale przecież mnie zaprosił, więc pewnie oczekiwał. Z wahaniem podniosłam rękę i zapukałam do drzwi.

Otworzyła je wampirzyca.

Jarzyła się jak szalona. Była Murzynką i mierzyła co najmniej metr osiemdziesiąt. Nosiła obcisły sportowy podkoszulek ze spandeksu w kolorze różowym, dopasowane, długie do łydki legginsy z lycry oraz rozpiętą elegancką, męską, białą koszulę.

Pomyślałam, że wyglądała tanio jak cholera i najprawdopodobniej – z męskiego punktu widzenia – niesamowicie apetycznie.

– Hej, panienko – zamruczała.

A ja nagle pojęłam, że grozi mi niebezpieczeństwo. Bill wielokrotnie mnie ostrzegał, że nie wszystkie wampiry są równie uprzejme jak on; zresztą sam także miewał podobno momenty, gdy nie był wcale taki miły. Nie potrafiłam wejść w umysł stojącej przede mną istoty, ale dosłyszałam jawne okrucieństwo w jej głosie.

Może zraniła Billa. A może była jego kochanką…

Wszystkie te myśli pospiesznie przeleciały mi przez głowę, na szczęście żadna nie uwidoczniła się na mojej twarzy. Miałam za sobą lata doświadczeń w kontrolowaniu min i emocji. Uśmiechnęłam się więc grzecznie, wyprostowałam i rzuciłam Murzynce wesoło:

– Cześć! Miałam wpaść dziś wieczorem i przekazać Billowi pewną informację. Mogę się z nim zobaczyć?

Wampirzyca zaśmiała się z moich słów, jestem jednak przyzwyczajona do drwin, toteż mój uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył. Od tego stworzenia niemal promieniowało niebezpieczeństwo – w sposób, w jaki żarówka wydziela ciepło.

– Bill, jest tu panienka, która twierdzi, że ma dla ciebie jakąś wiadomość! – wrzasnęła przez (szczupłe, brązowe i piękne) ramię. Stłumiłam westchnienie ulgi. – Chcesz zobaczyć tę małą? A może po prostu dam miłosnego całuska?

„Po moim trupie” – pomyślałam wściekle i w tej samej chwili zrozumiałam, że tak właśnie by to wyglądało.

Nie usłyszałam odpowiedzi Billa, tym niemniej wampirzyca się odsunęła. Weszłam do starego domu. Wiedziałam, że ucieczka na nic się nie zda. Długonoga Murzynka niewątpliwie by mnie dopadła, zanim zdążyłabym przebiec pięć kroków. Usiłowałam też nie rozglądać się za Billem, zatem ciągle nie miałam pewności, czy nic mu nie jest. Miałam nadzieję, że starczy mi odwagi i dzielnie stawię czoło tej sytuacji.

W dużym salonie znajdowało się mnóstwo ciemnych, starych mebli i ludzi. Nie, nie, gdy przyjrzałam się uważniej, uświadomiłam sobie, że nie wszyscy byli ludźmi – rozróżniłam dwie osoby i jeszcze dwa dziwne wampiry.

Oba wampiry były płci męskiej i rasy białej. Jeden miał włosy obcięte tuż przy skórze i tatuaże na każdym widocznym milimetrze skóry. Drugi przewyższał wzrostem nawet wampirzycę, która mi otworzyła, mierzył co najmniej sto dziewięćdziesiąt parę centymetrów, był wspaniałej budowy, jego głowę zaś okalały długie, faliste, ciemne włosy.

Ludzie prezentowali się mniej imponująco. Kobieta była pulchną blondynką, miała trzydzieści pięć lat lub więcej i zbyt grubą warstwę makijażu. Wyglądała na zniszczoną… niczym stary but. Mężczyzna wręcz przeciwnie – był naprawdę uroczym, może najładniejszym człowiekiem, jakiego widziałam w całym moim życiu. Nie miał chyba więcej niż dwadzieścia jeden lat. Śniada cera sugerowała prawdopodobnie latynoskie pochodzenie; był niewysoki i drobnokościsty. Miał na sobie jedynie poszarpane dżinsy i… makijaż. Nie przeszkadzało mi to, ale i nie pociągało.

Nagle Bill się poruszył i wreszcie go zobaczyłam. Stał w cieniu ciemnego korytarza prowadzącego z salonu na tyły domu. Popatrzyłam na mojego wampira, próbując się zorientować w tej niespodziewanej sytuacji. Popadłam w lekką konsternację, gdyż wcale nie miał zachęcającej miny. Jego twarz była zresztą całkowicie nieruchoma i nieprzenikniona. Chociaż nie mogłam uwierzyć, że w ogóle o tym pomyślałam, zapragnęłam w tym momencie zerknąć w jego umysł.

– Och, zapowiada się cudowny wieczór – oświadczył długowłosy wampir z zachwytem w głosie. – Czy to twoja przyjaciółka, Bill? Jest taka świeżutka.

Przyszło mi do głowy kilka obscenicznych słów, których nauczyłam się od Jasona.

– Proszę, wybaczcie mnie i Billowi na minutkę – oznajmiłam bardzo uprzejmie, jakby wieczór był idealnie normalny. – Załatwiam fachowców do napraw w tym domu. – Starałam się brzmieć rzeczowo i bezosobowo, chociaż udająca specjalistkę dziewczyna w szortach, podkoszulku i najkach nie wzbudza raczej szacunku. Takie zachowanie podpowiadała mi jednakże intuicja.

– A słyszeliśmy, że Bill jest na diecie i pija jedynie krew syntetyczną – zauważył wytatuowany wampir. – Obawiam się, Dianę, że ktoś nam wciskał bzdury.

Wampirzyca przekrzywiła głowę i posłała mi długie spojrzenie.

– Nie jestem tego taka pewna. Ta mała wygląda mi na dziewicę.

Pomyślałam, że wampirzyca mówi chyba o czymś innym niż błona dziewicza.

Zrobiłam kilka swobodnych kroków w stronę Billa, mając cholerną nadzieję, że w najgorszym razie mój wampir mnie obroni, choć nie byłam tego w tej chwili wcale taka pewna. Nadal się uśmiechałam, czekając, aż Bill coś powie i się ruszy.

Wówczas wreszcie się odezwał.

– Sookie jest moja – oświadczył, a jego głos zabrzmiał tak zimno i gładko, że gdyby był kamieniem, wsunąłby się w wodę, nie czyniąc najmniejszej nawet zmarszczki.

Popatrzyłam na niego ostro, na szczęście miałam dość rozumu, by trzymać język za zębami.

– Jak dobrze się troszczysz o naszego Billa? – spytała Diane.

– Nie twój pieprzony interes! – odburknęłam, używając jednego ze słów Jasona i nadal się uśmiechając. Dałam im do zrozumienia, że mam temperament.

Zapanowała krótka cisza. Wszyscy, ludzie i wampiry, przyglądali mi się tak dokładnie, że mogliby policzyć włoski na moich rękach. Nieoczekiwanie wysoki wampir zaczął się trząść ze śmiechu, a reszta poszła za jego przykładem. Kiedy tak rechotali, podeszłam kilka kroczków bliżej Billa, który intensywnie wpił się ciemnymi oczyma w moje. Nie śmiał się i odniosłam wyraźne wrażenie, że równie mocno jak ja pragnie, żebym umiała czytać mu w myślach.

Podejrzewałam, że Bill znajduje się w niebezpieczeństwie. A jeśli Billowi groziło niebezpieczeństwo, groziło i mnie.

– Masz zabawny uśmiech – mruknął w zadumie wysoki wampir. Podobał mi się bardziej, gdy rechotał.

– Och, Malcolmie – wtrąciła Diane. – Wszystkie kobiety wyglądają dla ciebie zabawnie.

Malcolm przyciągnął do siebie młodego mężczyznę i długo go całował. Poczułam się nieco zdegustowana, uważałam bowiem, że pocałunki należy wymieniać na osobności.

– To prawda – odparł Malcolm, odrywając się po chwili od młodzieńca, ku jawnemu rozczarowaniu tamtego. – Jednakże w tej dostrzegam coś rzadkiego. Może ma bogatą krew.

– Phi – pisnęła blondynka głosem, od którego mógłby popękać tynk. – To przecież tylko stuknięta Sookie Stackhouse.

Przypatrzyłam się kobiecie z większą uwagą. Rozpoznałam ją w końcu, gdy ją w myślach ciut odmłodziłam i zmyłam z niej połowę makijażu. Janella Lennox pracowała w „Merlotcie” przez dwa tygodnie, aż Sam ją wyrzucił. Arlene twierdziła, że kobieta przeniosła się później do Monroe.

Wampir z tatuażami otoczył ramieniem Janellę i potarł jej piersi. Odkryłam, że blednę; cała krew spłynęła mi z twarzy. Byłam straszliwie zniesmaczona. Mój wstręt wzrósł, kiedy Janella, równie pozbawiona przyzwoitości jak wampir, położyła dłoń na jego kroczu i zaczęła je masować.

Przynajmniej miałam teraz wyraźny dowód na to, że wampiry są w stanie uprawiać seks.

W tej chwili jednak odkrycie to mało mnie podniecało.

Malcolm obserwował mnie i dostrzegł moją odrazę.

– Ta mała jest kompletnie niewinna – powiedział do Billa z tęsknym uśmiechem.

– Ona jest moja – powtórzył Bill. Tym razem jego głos był twardszy, a ton jawnie ostrzegawczy.

– No, Bill, nie powiesz mi, że od tej panienki dostajesz wszystko, czego potrzebujesz – stwierdziła Diane. – Jesteś blady i jakiś taki… oklapnięty. Dziewczyna na pewno nie dba o ciebie odpowiednio. – Zrobiłam kolejny krok ku Billowi. – Proszę – zaproponowała wampirzyca, którą powoli zaczynałam nienawidzić – posmakuj kobiety Liama albo Jerry’ego, ładnego chłopca Malcolma.

Janella nie zareagowała na stwierdzenie Diane, prawdopodobnie zbyt zajęta rozpinaniem dżinsów Liama, ale „ładny chłopiec Malcolma”, czyli Jerry, natychmiast podpełzł do mojego wampira. Uśmiechnęłam się, chociaż od tego sztucznego uśmiechu o mało nie pękły mi szczęki, a tymczasem młokos otaczał ramionami Billa, łasił się przy szyi Billa, ocierał się piersią o koszulę Billa…

Nie mogłam patrzeć na wykrzywioną twarz mojego wampira. Bronił się przed Jerrym, lecz bezwiednie zaczynał wysuwać kły. Po raz pierwszy widziałam je w całej okazałości. Syntetyczna krew niestety rzeczywiście nie zaspokajała wszystkich potrzeb Billa.

Jerry zaczął lizać punkt przy podstawie szyi Billa. Nadmiar emocji sprawił, że przestałam się bronić przed napływem myśli innych osób. Ponieważ czworo spośród obecnych było wampirami, których umysłów nie potrafiłam odczytać, Janella zaś była całkowicie zajęta, pozostawał Jeny. Wsłuchałam się w jego myśli i aż się za-krztusiłam.

Bill, drżąc z pokusy, akurat się pochylał z zamiarem zatopienia kłów w szyję Jerry’ego, gdy zawołałam:

– Nie! On ma sinowirus! – Jakby uwolniony od zaklęcia, Bill popatrzył na mnie przez ramię Jerry’ego. Oddychał ciężko, lecz jego kły się cofnęły. Skorzystałam z tej chwili i podeszłam jeszcze kilka kroków. Dzielił mnie teraz od mojego wampira zaledwie metr. – Sino-AIDS – dodałam.

Krew alkoholików i nałogowych narkomanów ma krótkotrwały wpływ na wampiry. Niektóre z nich podobno zresztą znajdowały przyjemność w tym pośrednim kontakcie z używkami. Nijak natomiast na wampiry nie oddziaływała krew ludzi z pełnobjawowym AIDS, chorych na inne choroby przenoszone drogą płciową czy też osób dotkniętych nękającymi istoty ludzkie wirusami.

Oprócz sino-AIDS! Choroba ta wprawdzie nie zabijała wampirów tak stuprocentowo, jak wirus AIDS uśmiercał ludzi, bardzo wszakże osłabiała nieumarłych na okres niemal miesiąca, w którym to czasie stosunkowo łatwo było takiego wampira schwytać i zabić, wbijając mu kołek w pierś. Zdarzało się, że wampir, który niejednokrotnie żywił się zarażoną krwią, praktycznie umierał… to znaczy umierał ponownie… nawet bez kołka. Choć w większej części Stanów Zjednoczonych sino-AIDS nadal pozostawał chorobą rzadką, mocno się rozprzestrzenił w okolicy takich portów jak Nowy Orlean, gdzie wirusa przywozili pochodzący z całego świata marynarze i inni podróżnicy schodzący na ląd, by się zabawić.

Po moich słowach wszystkie wampiry zmartwiały i zagapiły się na Jerry’ego niczym na śmierć w przebraniu. Może zresztą tym dla nich był.

W następnej sekundzie piękny młody człowiek zaskoczył mnie. Obrócił się i rzucił się na mnie. Nie był wampirem, lecz był silny (najwyraźniej od niedawna nosił w sobie wirusa) i cisnął mnie o ścianę po lewej strome. Później otoczył moje gardło jedną ręką i podniósł drugą, zamierzając trzasnąć mnie pięścią w twarz. Dopiero podnosiłam ramiona do obrony, gdy ktoś chwycił rękę Jerry’ego i jego ciało nieoczekiwanie znieruchomiało.

– Puść jej szyję – wrzasnął Bill głosem tak przeraźliwym, że nawet ja się wystraszyłam.

Od wielu minut byłam w stresie i lękałam się, że już nigdy nie poczuję się bezpieczna. W dodatku palce Jerry’ego wcale się nie rozluźniły, toteż bezwiednie zaczęłam wydawać ciche piski. W panice zerkałam na boki. Gdy znów spojrzałam w pobladłą twarz Jerry’ego, zrozumiałam, że Bill trzyma jego rękę, a Malcolm chwycił go za nogi. Młokos przeraził się i nie do końca pojmował, czego od niego chcą.

Szczegóły otoczenia widziałam coraz mniej wyraźnie, głosy wpływały w mój umysł i z niego wypływały. Czułam natłok myśli Jerry’ego, ale nie miałam siły się przed nimi bronić. Byłam zupełnie bezradna. Mimowolnie odkryłam, że głowę młodzieńca wypełnia obraz kochanka, który zaraził go wirusem, a następnie opuścił go dla jakiegoś wampira, więc Jerry zamordował go w ataku zazdrości i wściekłości. Kiedy uprzytomnił sobie, co zrobił, obarczył winą za wszystko wampiry. Pragnął wszystkie pozabijać i na początek postanowił pozarażać je sino-AlDS. To miała być jego zemsta.

Ponad jego ramieniem dostrzegłam uśmiechniętą twarz wampirzycy Diane.

Nagle Bill złamał Jerry’einu nadgarstek.

Młodzieniec krzyknął z bólu i zwalił się na podłogę. Do mojego mózgu ponownie zaczęła docierać krew, toteż o mało nie zemdlałam. Malcolm podniósł Jerry’ego i przeniósł go na kanapę – tak niedbale, jakby młokos był zwiniętym dywanem. Miny Malcolma nie można było jednak nazwać obojętną. Wiedziałam, że Jerry będzie miał szczęście, jeśli umrze szybko.

Bill stanął przede mną, zajmując miejsce nieszczęsnego młodzieńca. Jego palce, które właśnie złamały przegub Jerry’ego, masowały teraz moją szyję – w delikatności mój wampir przypomniał mi babcię. Położył palec na moich wargach, sugerując, żebym milczała.

Potem otoczył mnie ramieniem i odwrócił się, by stawić czoło pozostałym wampirom.

– Bardzo zabawne widowisko – ocenił Liam chłodnym głosem. Najwyraźniej starania Janelli nie zrobiły na nim szczególnego wrażenia. Przez całą akcję nawet się nie ruszył z kanapy. Przyjrzałam się nowym tatuażom, dopiero teraz widocznym na częściowo obnażonym ciele wampira. Były tak nieprzyzwoite, że aż ogarnęły mnie mdłości. – Sądzę, że teraz powinniśmy wracać do Monroe. Trzeba odbyć krótką rozmowę z Jerrym, natychmiast gdy się obudzi, co, Malcolmie?

Malcolm zarzucił sobie na ramię nieprzytomnego młodzieńca i bez słowa kiwnął głową Liamowi. Diane wyglądała na rozczarowaną.

– Ależ, panowie – zaprotestowała. – Nie dowiedzieliśmy się jeszcze, skąd ta mała o tym wie.

Dwa wampiry równocześnie przeniosły wzrok na mnie. Liam zaczął jakby od niechcenia szczytować. Czyli tak, wampiry mogą mieć orgazm! Po chwili Liam odsapnął.

– Dzięki, Janello. Malcolmie, to dobre pytanie, nie uważasz? Nasza Diane jak zwykle bardzo się stara dotrzeć do samego sedna problemu. – Cała trójka wampirów z Monroe roześmiała się. Mnie ten żart raczej przestraszył.

– Nie możesz jeszcze mówić, prawda, kochana? – Na wypadek, gdybym nie pojęła aluzji, Bill jednocześnie ścisnął moje ramię.

Potrząsnęłam głową.

– Prawdopodobnie mogłabym ją skłonić do mówienia – zaoferowała się wampirzyca.

– Diane, zapominasz się – upomniał ją łagodnie Bill.

– No tak, dziewczyna jest twoja – przyznała Diane. W jej tonie nie było ani strachu, ani przekonania.

– Trzeba się będzie spotkać innym razem – mruknął Bill, jawnie dając pozostałym do zrozumienia, że mają wyjść albo będą musieli z nim walczyć.

Liam wstał, zapiął zamek dżinsów i kiwnął na kobietę.

– Janello, wychodzimy. Wyrzucają nas. – Rozłożył ręce, a tatuaże na muskularnych ramionach poruszyły się.

Janella przesunęła palcami po jego żebrach, jakby znowu rozpoczynała grę wstępną, lecz wampir jednym ruchem odepchnął ją niczym natrętną muchę. Popatrzyła na niego rozdrażniona, choć wcale nie zawstydzona. Ja na niej miejscu czułabym się zażenowana, ale kobieta wydawała się przyzwyczajona do takiego traktowania.

Malcolm bez słowa podniósł Jerry’ego i wyniósł go frontowymi drzwiami. Jeśli poprzez krew Jerry’ego zaraził się wirusem, choroba najwyraźniej jeszcze go nie osłabiła. Diane odeszła jako ostatnia. Zarzuciwszy torebkę na ramię, co rusz zerkała za siebie jasnymi oczyma.

– Zostawię was w takim razie samych, moje wy papużki nierozłączki. Przednio się bawiłam, kochani – powiedziała lekko i wyszła, trzaskając drzwiami.

Usłyszałam odgłos odjeżdżającego samochodu, a w sekundę później zemdlałam.

Nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło i miałam nadzieję, że nigdy więcej mi się nie zdarzy, czułam się jednak usprawiedliwiona.

Chyba sporo czasu leżałam u Billa nieprzytomna. Odzyskując świadomość, wiedziałam, że muszę się zastanowić nad zdarzeniami tego wieczoru, na pewno jednak nie akurat w tej chwili. Na razie całe otoczenie wirowało mi przed oczyma, dźwięki zaś raz nadpływały, raz odpływały. Zakrztusiłam się, a Bill natychmiast przechylił mnie ponad brzeg kanapy. Nie zdołałam zwymiotować jedzenia, może dlatego, że nie miałam go zbyt wiele w żołądku.

– Czy wampiry tak się zachowują? – szepnęłam. Gardło mnie bolało i czułam, że mam posiniaczoną szyję w miejscach, które ściskał Jeny. – Ci byli okropni.

– Próbowałem się z tobą skontaktować. Kiedy odkryłem, że cię nie ma w domu, usiłowałem cię złapać w barze – wyjaśnił Bill pozbawionym wyrazu głosem. – Niestety stamtąd też już wyszłaś.

Chociaż wiedziałam, że nic mi to nie pomoże, zaczęłam płakać. Byłam pewna, że do tej pory wampiry zdążyły zabić Jerry’ego i czułam, że powinnam była coś zrobić w tej sprawie, wtedy wszakże przecież nie mogłam ukrywać swojej wiedzy, skoro chłopak mógł zarazić Billa. Całe to krótkie spotkanie straszliwie mnie zdenerwowało, nawet nie potrafiłam wskazać, który jego moment najbardziej. W ciągu kwadransa bałam się o swoje życie, o życie Billa (hmm… no cóż… powiedzmy, o jego „istnienie”), przyglądałam się zachowaniom seksualnym, które powinny pozostać sprawą absolutnie prywatną, widziałam mojego potencjalnego kochanka targanego żądzą krwi (z naciskiem na „żądzę”) i o mało nie udusił mnie chory pedał-dupodajec.

Ogarnięta tym natłokiem własnych myśli, przestałam się powstrzymywać przed płaczem. Usiadłam prosto i straszliwie szlochałam, równocześnie wycierając sobie twarz chusteczką, którą podał mi Bill. Przemknęło mi przez głowę pytanie, po co wampirowi chusteczki, poza tym przez cały czas, rozdygotana, tonęłam w powodzi własnych łez.

Bill miał dość rozumu, aby mnie na razie nie obejmować. Usiadł na podłodze i czekał, a gdy wycierałam twarz, subtelnie odwrócił wzrok.

– Wampiry żyjące w grupach – odpowiedział nagle – często stają się bardziej okrutne. Wiesz, podjudzają się nawzajem. Stała obecność innych osobników ciągle im uświadamia, jak bardzo się różnią od przedstawicieli rasy ludzkiej. Zaczynają robić wszystko, na co mają ochotę i powoli przestają przestrzegać jakichkolwiek praw. Wampiry żyjące samotnie, takie jak ja, dłużej pamiętają o swojej ludzkiej przeszłości. – Słuchałam jego cichego głosu, usiłując nadążać za tokiem jego myśli i starając się zrozumieć nieznane mi kwestie. – Sookie, nasza egzystencja wielu osobom wydaje się strasznie kusząca. Szczególnie ostatnio… Jednak pojawienie się syntetycznej krwi i ludzkiej akceptacji… choćby jeszcze niechętnej… niektórych z nas nie zmieni z dnia na dzień… nawet nie w przeciągu dekady. A Diane, Liam i Malcolm są razem od pięćdziesięciu lat.

– Jak słodko – mruknęłam. W swoim tonie usłyszałam nową, nieznaną mi wcześniej nutę: gorycz. – Obchodzą złote gody.

– Potrafisz zapomnieć o zdarzeniach dzisiejszego wieczoru? – spytał. Jego ogromne ciemne oczy zbliżały się stopniowo do mojej twarzy, a nagle i niespodziewanie jego usta znalazły się zaledwie kilka centymetrów od moich.

– Nie mam pojęcia – stwierdziłam. – Hmm… nie wiedziałam dotąd, czy możesz to robić… – wyrwało mi się później.

Uniósł pytająco brwi.

– Robić…?

– No wiesz, czy możesz mieć… – Przerwałam, zastanawiając się nad odpowiednim słowem. Widziałam dziś więcej objawów grubiaństwa niż przez całe moje dotychczasowe życie, toteż nie chciałam powiedzieć niczego ordynarnego. – Erekcję – bąknęłam w końcu, unikając jego spojrzenia.

– A więc teraz już wiesz. – Wyczułam, że z całych sił stara się nie roześmiać. – Możemy uprawiać seks, ale nie możemy być rodzicami. Czy fakt, że Diane nie może mieć dzieci, nie poprawia ci humoru?

Wściekłam się. Otworzyłam szeroko oczy i wpatrzyłam się w niego twardo.

– Nie drwij… sobie ze… mnie!

– Och, Sookie – jęknął i podniósł rękę, by dotknąć mojego policzka.

Odepchnęłam jego dłoń i chwiejnie się podniosłam. Bill nie pomógł mi wstać (i dobrze), siedział tylko na podłodze i przyglądał mi się z nieruchomą twarzą i nieodgadnioną miną. Choć kły miał schowane, wiedziałam, że nadal cierpi głód. Zbyt wielki głód.

Moja torebka stała na podłodze przy frontowych drzwiach. Ruszyłam w tamtym kierunku. Nieco się zataczałam, ale uparcie szłam. Po drodze wyjęłam z kieszeni listę numerów do elektryków i położyłam ją na stole.

– Muszę iść.

W jednej chwili znalazł się przede mną. Ponownie wykonał jedną z tych swoich wampirzych sztuczek!

– Mogę cię pocałować na do widzenia? – poprosił, trzymając ręce zwieszone po bokach, czym dawał mi do zrozumienia, że mnie nie tknie, póki mu nie pozwolę.

– Nie! – zawołałam gwałtownie. – Po dzisiejszym incydencie nie zdołałabym znieść twoich pocałunków!

– Przyjdę się z tobą spotkać.

– Dobrze. Być może…

Wyciągnął rękę, zamierzając mi otworzyć drzwi, ja jednak sądziłam, że postanowił mnie dotknąć i cofnęłam się.

Sekundę później wypadłam z budynku i niemal pobiegłam do swojego samochodu. Łzy znów zamazywały mi widok. Cieszyłam się, że mam tak blisko do domu.

Загрузка...