ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sam zjawił się z nowinami około jedenastej.

– Sookie, aresztują Jasona, gdy tylko dojdzie do siebie, co zapewne zdarzy się bardzo szybko. – Szef nie powiedział mi, skąd to wie, ja zaś nie zapytałam.

Patrzyłam na niego bez słowa, po twarzy spływały mi łzy. Innego dnia może pomyślałabym, jak brzydko wyglądam zapłakana, dziś jednak w ogóle nie troszczyłam się o swój wygląd. Byłam zdenerwowana, bałam się o Jasona, smuciłam się z powodu Amy Burley, przepełniał mnie gniew, że policja popełnia takie głupie pomyłki, w dodatku straszliwie tęskniłam za moim Billem.

– Policjanci uważają, że Amy Burley dzielnie się broniła. Twierdzą, że Jason zabił ją, a potem się upił.

– Dzięki za ostrzeżenie, Samie. – Mój głos nawet mnie samej wydawał się osobliwie nieobecny. – Lepiej jedź teraz do pracy.

Uznał, że chcę zostać sama i dał mi spokój, a ja zadzwoniłam do informacji i zdobyłam numer hotelu „Krew” w nowoorleańskiej dzielnicy French Quarter. Wystukałam go. Czułam, że robię coś złego, chociaż nie potrafiłam uzasadnić swojej oceny.

– „Kreeeeeew”… we French Quarter – obwieścił dramatycznie głęboki głos. – Twoja trumna z dala od domu.

„Jezuuu!”.

– Dzień dobry. Mówi Sookie Stackhouse. Dzwonię z Bon Temps – powiedziałam grzecznie. – Muszę zostawić wiadomość dla Billa Comptona. Jest u was gościem.

– Kły czy człowiek?

– Eee… kły.

– Proszę poczekać minutkę. – Głęboki głos wrócił na linię po chwili. – Jaka to wiadomość, proszę pani?

Zawahałam się.

– Proszę przekazać panu Comptonowi, że… mój brat został aresztowany i doceniłabym, gdyby Bill mógł przybyć do domu natychmiast po załatwieniu swoich spraw.

– Zapisałem. – Dźwięk bazgrania. – A pani nazwisko? Można prosić o powtórzenie?

– Stackhouse. Sookie Stackhouse.

– W porządku, droga pani. Dopilnuję, by pan Compton otrzymał tę wiadomość.

– Dzięki.

Żadne inne działania nie przyszły mi do głowy – do czasu, aż zrozumiałam, że powinnam zatelefonować do Sida Matta Lancastera. Informacja o aresztowaniu Jasona mocno zszokowała adwokata, a przynajmniej sugerował to ton jego głosu. Zapewnił mnie, że pośpieszy do szpitala po południu, od razu po opuszczeniu sądu. Później miał mi dać znać.

Pojechałam do szpitala. Poprosiłam, żeby pozwolili mi posiedzieć z Jasonem do chwili, aż mój brat odzyska przytomność. Nie zgodzili się. Pomyślałam, że może już odzyskał przytomność i nikt mi o tym nie powiedział. Zobaczyłam w końcu korytarza Andy’ego Bellefleura, on jednak na mój widok odwrócił się i odszedł.

Przeklęty tchórz!

Wróciłam do domu, ponieważ nie miałam pojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić. Zdałam sobie sprawę, że nie jest to dla mnie dzień pracy. Byłam z tego zadowolona, choć tak naprawdę fakt ten niewiele mnie obchodził. Przemknęło mi przez myśl, że nie radzę sobie z całą sprawą tak dobrze, jak powinnam. Znacznie bardziej opanowana byłam po śmierci babci.

Tamta sytuacja była jednakże absolutnie jasna. Musieliśmy wyprawić babci pogrzeb, jej mordercę należało schwytać i zatrzymać, my zaś mieliśmy po prostu żyć dalej. Jeśli policja poważnie sądziła, że Jason zabił naszą babcię (oraz inne kobiety)… Oznaczałoby to, że świat jest tak paskudny i niebezpieczny, iż nie miałam ochoty w nim żyć.

Siedząc i patrząc przed siebie w to straszliwie długie popołudnie, uprzytomniłam sobie, że do aresztowania Jasona doprowadziła mnie naiwność. Moja własna naiwność. Gdybym po prostu zabrała brata do przyczepy Sama, obmyła go z krwi, ukryła film do czasu, aż sprawdzę, co zawiera… gdybym nie zadzwoniła po karetkę… Tak sugerował zapewne mój szef, patrząc na mnie z powątpiewaniem. Tyle że przyjazd Arlene odebrał mi możliwość…

Pomyślałam, że kiedy ludzie się dowiedzą o Jasonie, mój telefon się rozdzwoni.

Nikt wszakże nie zatelefonował.

Pewnie nie wiedzieli, co powiedzieć.

Sid Matt Lancaster przyjechał około szesnastej trzydzieści.

– Zatrzymali go za morderstwo pierwszego stopnia – obwieścił bez zbędnych wstępów.

Zamknęłam oczy. Kiedy je otworzyłam, odkryłam, że Sid przygląda mi się z przenikliwą miną na łagodnej twarzy. Tradycyjne szkła w czarnych oprawkach powiększały jego ciemnobrązowe oczy, a wyraziste szczęki i ostry nos upodabniały prawnika do psa – posokowca.

– A co mówi Jason? – spytałam.

– Twierdzi, że był z Amy ubiegłej nocy. – Westchnęłam. – Mówi, że poszli do łóżka i że sypiał z nią wcześniej – ciągnął Sid. – Podobno nie widział jej przez dłuższy czas, bo podczas ostatniego spotkania Amy była zazdrosna o inne kobiety, z którymi twój brat się widywał. Naprawdę rozgniewana… Zdumiał się więc, że zagadnęła go ubiegłej nocy w Good Times. Zdaniem Jasona Amy zachowywała się przez całą noc dziwacznie, jakby postępowała zgodnie z jakimś programem, którego twój brat nie znał. Przypomina sobie, że uprawiali seks, potem leżeli w łóżku i pili drinka… Dalej nic nie pamięta… aż do przebudzenia w szpitalu.

– Ktoś go upił i wrobił – oświadczyłam stanowczo, choć natychmiast skojarzyły mi się podobne teksty z filmów, które oglądałam w telewizji.

– Oczywiście, że tak. – Sid Matt posłał mi poważne i przepełnione pewnością spojrzenie, jakby był ubiegłej nocy w domu Amy Burley i wszystko widział.

Psiakrew, może i był!

– Niech pan posłucha, Sidzie Matt. – Pochyliłam się do przodu, musiał więc spojrzeć mi w oczy. – Nawet gdybym mogła jakimś sposobem uwierzyć, że Jason zabił Amy, a także Dawn i Maudette, nikt mnie nie przekona, że podniósł choćby mały palec na naszą babcię.

– To dobrze. – Sid Matt zastanowił się nad moimi słowami. Widziałam, że całym sobą zgadza się ze mną. – Panno Sookie, załóżmy na moment, iż Jason miał jakiś związek ze zgonami młodych dziewcząt. Wówczas… co do pani babci… policja może pomyśleć, że zabił ją pani przyjaciel, Bill Compton, ponieważ była przeciwna waszemu związkowi.

Usiłowałam udawać, że zastanawiam się nad tym idiotyzmem.

– No cóż, Sidzie Matt, moja babcia bardzo lubiła Billa i była zadowolona, że się z nim spotykam.

Zachował uprzejmą minę, ale w jego oczach dostrzegałam skrajną niewiarę.

On na pewno nie byłby zadowolony, gdyby jego córka widywała się z wampirem. Nie dopuszczał nawet myśli, że jakiś odpowiedzialny rodzic zareaguje na taką nowinę inaczej niż strachem. I nie potrafił sobie wyobrazić, jak ma przekonać sąd, iż moja babcia cieszyła się z mojego związku z facetem, który – nie dość że nieżywy – był ode mnie starszy o ponad sto lat.

Wszystkie te stwierdzenia wyczytałam w umyśle Sida Matta.

– Poznał pan kiedyś Billa? – spytałam.

Zaskoczyłam go.

– Nie – przyznał. – Wie pani, panno Sookie, nie jestem zwolennikiem wampirów. Zdaje mi się, że… mówiąc obrazowo… nie należy wiercić otworów w ścianie dzielącej nas od tak zwanych zakażonych wirusem. Skoro Bóg postawił między nami tę ścianę, nie powinniśmy jej ruszać, ja w każdym razie będę twardo stał po naszej stronie muru.

– Problem w tym, Sidzie Matt, że mnie osobiście Bóg stworzył jako łączniczkę między stronami tego muru. – Po latach ukrywania mojego „daru” zaczęłam o nim mówić każdemu, jeśli tylko podejrzewałam, że mogę w ten sposób pomóc Jasonowi.

– A zatem – Sid Matt pchnął okulary na grzbiet ostrego nosa i dzielnie stawiał mi czoło – jestem pewien, że dobry Bóg obarczył panią problemem, o którym słyszałem… z jakiegoś ważnego powodu. Musi się pani nauczyć używać tego daru dla Jego chwały.

Nikt nigdy nie wyłożył moich problemów w taki sposób. Uznałam, że w wolnej chwili powinnam się zastanowić nad tym osobliwym stwierdzeniem.

– Przeze mnie odeszliśmy niestety nieco od tematu, a wiem, że pański czas jest cenny. – Zebrałam myśli. – Sądzę, że Jason mógłby wyjść za kaucją. Istnieją tylko poszlaki łączące go z jednym zabójstwem – zabójstwem Amy. Mam rację?

– Pani brat przyznał się do spotkania z ofiarą tuż przed jej śmiercią, kaseta wideo zaś… co jeden z policjantów zasugerował mi z naciskiem… ukazuje stosunek Jasona z zamordowaną dziewczyną. Zgodnie z widocznymi na kasecie datą i godziną film nakręcono w dniu śmierci, może nawet kilka minut przed zabójstwem.

Ach te szczególne, sypialniane preferencje mojego cholernego brata!

– Jason zazwyczaj nie pije dużo. Gdy go znalazłam w pikapie, cały śmierdział alkoholem. Podejrzewam, że ktoś go nim oblał. Zapewne testy to potwierdzą. Może Amy podała mu jakiś narkotyk w drinku, który dla niego przyrządziła.

– Dlaczego miałaby to zrobić?

– Ponieważ, jak wiele kobiet, miała na punkcie mojego brata prawdziwego fioła. I, jak wiele innych, ogromnie go pragnęła. Jason potrafił poderwać niemal każdą kobietę, która mu się spodobała. Nie, to eufemizm… – Sid Matt spojrzał na mnie z uwagą, prawdopodobnie zdumiony, że znam takie słowo. – Mówiąc wprost, mógł zaciągnąć do łóżka prawie każdą, której zechciał. Większość facetów na pewno mu zazdrościła, a on… – Zmęczenie opadło na mnie niczym ciężka mgła. – A on siedzi teraz z tego powodu w więzieniu.

– Podejrzewa pani zemstę innego mężczyzny? Ktoś po prostu wrobił go w to morderstwo?

– Tak, tak właśnie sądzę. – Pochyliłam się do przodu, usiłując przekonać sceptycznego prawnika siłą własnej wiary. – Jakiś facet, który mu zazdrościł. Ktoś, kto bacznie mu się przyglądał, zabił kobietę, gdy Jason od niej wyszedł. Mężczyzna ten musiał wiedzieć, że Jason uprawiał z tymi dziewczynami seks. I wiedział, że mój brat lubi kręcić filmy.

– To rzeczywiście mógł być niemal każdy – powiedział adwokat zgodnie z prawdą.

– Otóż to – przyznałam ze smutkiem. – Nawet jeśli Jason nie rozpowiadał o swoich podbojach, wystarczyło zobaczyć, z kim opuszcza bar w porze zamykania. Wystarczyła zwyczajna spostrzegawczość… Może ów mężczyzna podczas wizyty w domu mojego brata spytał go o kasety… – Jason był nieco niemoralny, nie sądziłam jednak, by pokazał komukolwiek filmy. Mógł wszakże powiedzieć zabójcy, że lubi je kręcić. – A ten facet, kimkolwiek był, wiedząc, że Amy kocha się w moim bracie, zawarł z nią jakiś układ. Na przykład powiedział jej, że zrobią Jasonowi kawał albo coś w tym rodzaju.

– Pani brata nigdy przedtem nie aresztowano, panno Sookie – zauważył Sid Matt.

– Nigdy. – Chociaż, z tego co słyszałam od Jasona, kilka razy niewiele brakowało.

– A więc nienotowany, uczciwy członek społeczności, stała praca. Może istnieje szansa, żeby mu załatwić wyjście za kaucją. Ale jeśli ucieknie, stracicie wszystko.

Ani przez moment nie przyszło mi do głowy, że Jason mógłby uciec. Nie znałam się na zasadach związanych z kaucją i nie wiedziałam, co będę musiała zrobić, lecz za wszelką cenę chciałam uwolnić Jasona z więzienia. Uważałam, że jeśli pozostanie w areszcie, jego sprawa na pewno trafi do sądu… Po prostu jako więzień wyglądał mi na bardziej winnego.

– Proszę się dowiedzieć i powiadomić mnie, co mam zrobić – podsumowałam. – Czy tymczasem mogę pójść go odwiedzić?

– Wolałby, żeby pani nie przychodziła – odparł Sid Matt.

Poczułam się straszliwie zraniona.

– Dlaczego? – spytałam, naprawdę mocno starając się nie rozpłakać.

– Wstydzi się – wyjaśnił prawnik.

Myśl, że Jasona dręczy wstyd, szczerze mnie zafascynowała.

– Czyli że zadzwoni pan do mnie, kiedy będę mogła rzeczywiście coś zrobić? – zakończyłam, nagle znużona tym niesatysfakcjonującym spotkaniem.

Sid Matt kiwnął głową. Zauważyłam, że przy tym geście nieznacznie drżały mu szczęki. Najwyraźniej przeze mnie poczuł się nieswojo. Na pewno cieszył się, że ma już za sobą rozmowę ze mną.

Odjechał swoim pikapem. Zanim zniknął mi z oczu włożył na głowę kowbojski kapelusz.

Po zapadnięciu całkowitych ciemności wyszłam sprawdzić, jak się miewa Bubba. Siedział pod dębem błotnym. Obok niego stały butelki krwi – po jednej stronie opróżnione, po drugiej pełne.

Trzymałam w dłoni latarkę i chociaż wiedziałam, gdzie Bubba się znajduje, przeżyłam szok, gdy go dostrzegłam w snopie światła. Potrząsnęłam głową. Coś naprawdę szło źle podczas jego „przemiany”, nie miałam co do wątpliwości. Byłam naprawdę zadowolona, że nie potrafię „odczytać” jego myśli. Oczy miał wściekłe jak cholera.

– Hej, cukiereczku – zagaił. Jego ciężki południom akcent skojarzył mi się z gęstym syropem. – Jak się miewasz? Przyszłaś mi dotrzymać towarzystwa?

– Chciałam tylko sprawdzić, czy jest ci wygodnie – odrzekłam.

– No cóż, mógłbym wymienić miejsca, w których byłoby mi wygodniej, ale ponieważ jesteś dziewczyną Billa, nie zamierzam ci o nich opowiadać.

– To dobrze – stwierdziłam stanowczo.

– Jakieś koty tu w okolicy? Zaczyna mnie potężnie męczyć ten butelkowany płyn.

– Żadnych kotów. Jestem pewna, że Bill wkrótce wróci, a wtedy będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz.

Ruszyłam z powrotem ku domowi. Nie czułam się wystarczająco swobodnie w obecności Bubby, by przedłużać rozmowę… jeśli tę wymianę zdań można było nazwać rozmową. Zastanowiłam się, jakie myśli trapią Bubbę podczas długich nocy czuwania. Ciekawiło mnie, czy pamiętał swoją ludzką przeszłość.

– Co z tym psem? – zawołał za mną.

– Wrócił do swojego domu – odkrzyknęłam przez ramię.

– Marnie – mruknął wampir do siebie tak cicho, że ledwie go usłyszałam.

Przygotowałam się do snu. Oglądałam telewizję. Zjadłam trochę lodów, do których dodałam posiekaną czekoladkę Heath Bar. Żadne z moich zazwyczaj ulubionych zajęć nie dawały mi dzisiejszego wieczoru pociechy. Jason przebywał w więzieniu, mój chłopak w Nowym Orleanie, babcia nie żyła i ktoś zamordował mi kota. Czułam się osamotniona i strasznie się nad sobą użalałam.

Czasami trzeba sobie pofolgować.

Mój wampir nie oddzwonił.

Fakt ten dolał oliwy do ognia mojej niedoli. Bill prawdopodobnie znalazł sobie w Nowym Orleanie jakąś uczynną dziwkę albo jedną z miłośniczek kłów, kręcących się wokół hotelu „Krew” we French Quarter każdej nocy w nadziei na randkę z wampirem.

Gdybym była pijaczką, upiłabym się. Gdybym miała inny charakter, zadzwoniłabym do rozkosznego JB du Rone i poszłabym z nim do łóżka. Ale nie jestem taka, więc tylko jadłam lody i oglądałam w telewizji stare filmy. Niesamowitym zbiegiem okoliczności nadawali Błękitne Hawaje.

W końcu o północy się położyłam.

Zbudził mnie wrzask za oknem mojej sypialni. Natychmiast usiadłam wyprostowana na łóżku. Słyszałam odgłosy walenia i łomotu, a w końcu czyjś głos. Byłam pewna, że to Bubba krzyczy: „Wracaj tu, frajerze!”.

Kiedy przez kilka minut panowała cisza, założyłam szlafrok i poszłam do frontowych drzwi. Na podwórku, oświetlonym przez latarnię, nikogo nie zauważyłam. Później dostrzegłam w przelocie jakiś ruch po lewej stronie, a gdy wysunęłam głowę z drzwi, zobaczyłam Bubbę, który wlókł się z powrotem do swojej kryjówki.

– Co się stało? – zawołałam cicho.

Zgarbiony wampir odwrócił się na ganku.

– Jestem, kurde, pewien, że jakiś sukinsyn… wybacz mi… kręci się wokół domu – odparł. Jego brązowe oczy pałały, bardziej przypominał więc swoje poprzednie wcielenie. – Usłyszałem go już na kilka minut przed jego zjawieniem się tutaj i pomyślałem, że go złapię. Ale ten przez las pobiegł do drogi, gdzie miał zaparkowanego pikapa.

– Przyjrzałeś się facetowi?

– Nie na tyle, by go opisać – odparł ze wstydem Bubba. – Gnojek na pewno odjechał autem, ale nie powiem ci nawet, jakiego koloru było. Jakieś ciemne.

– Uratowałeś mnie – zauważyłam z nadzieją, że dosłyszy w moim głosie prawdziwą wdzięczność, którą odczuwałam. Ogarnęła mnie fala wielkiej miłości dla Billa, i który zapewnił mi taką ochronę. Sam Bubba zaś prezentował się teraz w moich oczach znacznie lepiej niż wcześniej. – Dzięki, Bubba.

– Och, to nie było nic takiego – stwierdził łaskawie, wyprostowując się; odrzucił głowę w tył i przywołał ten marzycielski uśmiech na twarz… O rany, to naprawdę był on! Już otworzyłam usta, by wypowiedzieć jego imię lub nazwisko, przypomniałam sobie jednak ostrzeżenie Billa i zrezygnowałam.


* * *

Nazajutrz Jason wyszedł za kaucją. Zażądano od nas fortuny. Podpisałam papiery, które podsunął mi Sid Matt, chociaż na zastaw składał się głównie majątek Jasona: jego dom, pikap i łódź rybacka. Gdyby mój brat został kiedykolwiek wcześniej aresztowany – choćby za nieprawidłowe przejście przez ulicę – prawdopodobnie nie otrzymałby teraz zgody na wyjście za kaucją.

Stałam na schodach sądu i w późnoporannym gorącu pociłam się w moim okropnym, poważnym, granatowym kostiumie. Pot spływał mi po twarzy i skapywał z warg w ten paskudny sposób, który sprawia, że natychmiast masz ochotę znaleźć się pod prysznicem. W końcu Jason zatrzymał się przede mną. Nie byłam pewna, czy zechce rozmawiać. Jego twarz wydawała się o kilka lat starsza. Na swoich barkach niósł prawdziwy ciężar – kłopot, który nie zniknie ani się nie ulotni, jak na przykład smutek.

– Nie mogę z tobą rozmawiać o sprawie – powiedział tak cicho, że ledwie mogłam go usłyszeć. – Ale wiesz, że to nie ja. Nigdy nie byłem gwałtowny… poza może jedną czy dwiema walkami na parkingu o jakąś babkę.

Dotknęłam jego ramienia, lecz gdy nie zareagował, opuściłam rękę.

– Nigdy nie uważałam, że to zrobiłeś. I nigdy nie będę cię podejrzewać. Przepraszam, że wczoraj zachowałam się tak głupio i zadzwoniłam na pogotowie. Gdybym zrozumiała, że pokrywa cię krew kogoś innego, zataszczyłabym cię do przyczepy Sama i umyła, a kasetę spaliła. Po prostu się bałam, że to twoja krew… – Poczułam, że w oczach zbierają mi się łzy. Pora nie była jednak najlepsza na płacz, toteż napinając mięśnie twarzy, ostro walczyłam z napływającymi łzami. W mózgu Jasona panował bałagan niczym w umysłowym chlewie. Wrzała tam niezdrowa breja złożona z żalu, wstydu za publiczne rozgłoszenie własnych seksualnych nawyków, poczucia winy, że mój brat nie czuje się jeszcze gorzej z powodu śmierci Amy oraz przerażenia, że ktoś w mieście może pomyśleć, iż Jason zabił własną babcię zamiast siostry.

– Przejdziemy przez to – zapewniłam go bezradnie.

– Tak, przejdziemy – przyznał, próbując nadać swojemu głosowi stanowczy i pewny ton.

Byłam jednak pewna, że minie trochę czasu… dużo czasu, zanim tupet Jasona, ten wielki tupet, który czynił go mężczyzną o tak nieodpartym wdzięku, wróci do jego postawy, rysów twarzy i mowy.

Może nigdy nie wróci.

Tam, w sądzie, rozstaliśmy się. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia.

Przesiedziałam w barze cały dzień, patrząc na wchodzących ludzi i czytając im w myślach. Żaden z mężczyzn nie pomyślał, że zabił cztery kobiety i jak dotąd nie poniósł za te zbrodnie kary. W czasie lunchu weszli Hoyt i Rene, lecz na mój widok pospiesznie opuścili lokal. Przypuszczam, że z mojego powodu poczuli się skrępowani.

W końcu Sam kazał mi znikać. Powiedział, że wyglądam tak strasznie, iż odstraszam klientów, z których mogłabym wydobyć przydatne informacje.

Powlokłam się więc na zewnątrz, w oślepiające słońce, które powoli zaczynało zachodzić. Myślałam o Bubbie, Billu i wszystkich innych stworzeniach budzących się z głębokiego snu, by pochodzić po powierzchni ziemi.

Zatrzymałam się w Grabbit Kwik z zamiarem kupienia mleka do porannych płatków. Nowy sprzedawca był pryszczatym chłopakiem z ogromnym jabłkiem Adama. Gapił się na mnie niecierpliwie, jakby chciał uwiecznić w swojej głowie moją odbitkę, zdjęcie siostry mordercy. Odkryłam, że ledwie może się doczekać, aż opuszczę sklep, gdyż pragnął bezzwłocznie zadzwonić do swojej dziewczyny. Żałował, że nie dostrzega na mojej szyi śladów ugryzień.

Zastanawiał się też, w jaki sposób mógłby mnie wypytać o techniki seksualne wampirów.

Tego rodzaju śmieci musiałam wysłuchiwać dzień w dzień. Bez względu na to, jak intensywnie koncentrowałam się na czymś innym, obojętnie, jak wysoko postawiłam wokół siebie mentalny mur i jak szeroki przybrałam uśmiech, część umysłowego chłamu trafiała do mnie bez trudu.

Dotarłam do domu tuż przed zapadnięciem zmroku. Odstawiłam mleko, zdjęłam kostium, włożyłam parę szortów i czarny podkoszulek z napisem „Garth Brooks” i spróbowałam wymyślić sobie jakieś zajęcie na wieczór. Nie mogłam czytać, bo nie potrafiłam się wystarczająco skupić. Zresztą, musiałabym pójść do biblioteki wymienić książki, co zmieniłoby się w tych okolicznościach w prawdziwą wyprawę. Żaden program w telewizji mi nie odpowiadał, przynajmniej tego wieczoru. Przemknęło mi przez głowę, że mogłabym znów obejrzeć Braveheart – Waleczne serce, gdyż Mel Gibson w kilcie zawsze poprawia mi nastrój. Film jednak wydał mi się zbyt krwawy na mój dzisiejszy stan umysłu. Nie potrafiłabym ponownie znieść sceny, w której podrzynają dziewczynie gardło, chociaż dokładnie wiedziałam, kiedy trzeba zakryć oczy.

Weszłam do łazienki, by zmyć rozmazany od potu makijaż, gdy spoza dźwięku płynącej wody dosłyszałam z zewnątrz chyba odgłosy wycia.

Zakręciłam kurki i stałam przez chwilę nieruchomo, cała zmieniona w słuch.

„I co…?”.

Woda z mokrej twarzy kapała mi na koszulkę.

Kompletnie żadnego dźwięku. Ani jednego.

Przekradłam się do drzwi frontowych, ponieważ znajdowały się najbliżej leśnego punktu obserwacyjnego Bubby. Uchyliłam drzwi. Wrzasnęłam:

– Bubba?

Żadnej odpowiedzi.

Spróbowałam znowu.

Odnosiłam wrażenie, że nawet szarańcze i ropuchy wstrzymały oddechy. Noc była cicha, jak makiem zasiał. Coś grasowało – tam, w ciemnościach.

Usiłowałam zebrać myśli, lecz moje serce waliło tak mocno, że przeszkadzało mi w tej czynności.

Zadzwonić na policję, po pierwsze.

Natychmiast odkryłam, że tę możliwość mogę skreślić. W słuchawce panowała cisza.

Cóż, mogłam czekać w swoim domu na kłopoty, które na mnie spadną albo mogłam wyjść do lasu.

Ta druga ewentualność przerażała mnie. Przygryzłam dolną wargę i przez kilka minut chodziłam po domu, wyłączając lampy i próbując ustalić plan działania. Dom dostarczał pewnej ochrony: był wyposażony w zamki, ściany, różne zakątki i kryjówki. Wiedziałam jednak, że jeśli jakaś naprawdę zdeterminowana osoba zdoła wejść, wtedy znajdę się w pułapce.

W porządku. Jak mogę się wydostać na zewnątrz przez nikogo nie zauważona? Na początek wyłączyłam zewnętrzne światła. Wybrałam tylne drzwi, ponieważ wychodziły na las. Las znałam dość dobrze, więc sądziłam, że zdołam się w nim ukryć do samego rana. Może pobiegnę do domu Billa… Pewnie jego telefon działał, a ja miałam klucz.

Mogłam też spróbować dostać się do mojego samochodu i uruchomić go. Wtedy wszakże na dobre kilka sekund utknęłabym w jednym maleńkim pomieszczeniu.

Nie, postanowiłam wybrać las.

Do jednej kieszeni włożyłam klucz od domu Comptonów i scyzoryk dziadka, który babcia trzymała w szufladzie stolika, w salonie, gdzie przydawał się do otwierania przesyłek. W drugą kieszeń wsunęłam małą latarkę. W szafie na ubrania przy frontowych drzwiach babcia przechowywała starą strzelbę, która należała do mojego taty, kiedy był młody. Babcia używała jej głównie przeciwko wężom; no cóż, nawet mnie namówiła, żebym do nich strzelała. Nienawidziłam tej przeklętej broni, nienawidziłam nawet myśli o użyciu jej… lecz teraz najwyraźniej nadeszła na nią pora.

Nie było jej!

Ledwie mogłam zawierzyć własnym zmysłom. Obmacałam całą szafę.

Zabójca był w moim domu! Niczego wszakże nie rozbił…

Czyli chodziło o osobę, którą sama zaprosiłam do środka. Kto był tutaj? Spróbowałam wymienić w myślach wszystkich mężczyzn. Równocześnie szłam do tylnych drzwi. Wcześniej zawiązałam tenisówki, nie chciałam się bowiem potknąć na sznurowadle. Włosy, by nie spadały mi na twarzy, zaczesałam (używając niemal wyłącznie jednej ręki) w niedbały koński ogon, który umocniłam gumką. Przez cały czas jednak myślałam o skradzionej strzelbie.

Kto przebywał w moim domu? Bill, Jason, Arlene, Rene, dzieci, Andy Bellefleur, Sam, Sid Matt. Byłam pewna, że nikogo z nich nie zostawiłam zupełnie samego dłużej niż przez minutę czy dwie, ale może czas ten wystarczyłby na wyrzucenie strzelby za okno, skąd można ją było zabrać później.

Potem przypomniałam sobie dzień pogrzebu. Wówczas prawie każdy z moich znajomych wchodził i wychodził z domu w trakcie stypy, a ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy widziałam strzelbę od tamtego czasu. Choć z drugiej trudno byłoby zabójcy spacerować po zatłoczonym domu ze strzelbą w dłoni. „Nie” – pomyślałam. „Gdyby broń zniknęła wtedy, prawdopodobnie zauważyłabym jej nieobecność do dnia dzisiejszego”. W gruncie rzeczy, byłam prawie pewna, że rzuciłby mi się w oczy jej brak.

W tym momencie musiałam porzucić tego typu rozważania i skupić się na wyjściu z domu i przechytrzeniu napastnika.

Otworzyłam tylne drzwi, ukucnęłam i wyszłam prawie na kolanach, delikatnie puszczając drzwi, które przymknęły się za mną. Zamiast korzystać ze schodów, zsunęłam jedną nogę wprost z ganku na ziemię, potem to samo zrobiłam drugą nogą. Na dole znowu przykucnęłam. Czułam się jak podczas gry w chowanego z Jasonem. Jako dzieci często bawiliśmy się w ten sposób w lesie.

Modliłam się, by się nie okazało, iż to znów jest zabawa w chowanego z Jasonem.

Dobiegłam najpierw do donicy pełnej kwiatów, które posadziła babcia, następnie dopadłam mojego drugiego celu – jej samochodu. Wsunęłam się do auta i spojrzałam w niebo. Księżyc był w nowiu, noc bezchmurna, a zatem rozgwieżdżona, powietrze – ciężkie od wilgoci i nadal gorące. W kilka minut ręce miałam mokre od potu.

Kolejny etap wyznaczyłam sobie od samochodu do mimozy.

Tym razem nie udało mi się dotrzeć tam w zupełnej ciszy. Potknęłam się o pniak i mocno rąbnęłam w ziemię. Starając się powstrzymać krzyk, przygryzłam wnętrze wargi. Ból szarpnął moją nogą i biodrem, a o nierówne krawędzie pniaka dość mocno podrapałam sobie udo. Dlaczego któregoś dnia porządnie nie przypiłowałam tego pnia? Babcia prosiła o to Jasona, on jednak nigdy nie znalazł czasu.

Usłyszałam, a może bardziej wyczułam czyjś ruch. Porzuciłam ostrożność w diabły, podskoczyłam i rzuciłam się ku drzewom. Po prawej stronie ktoś przebijał się przez brzeg lasu, wyraźnie kierując się do mnie. Ja wszakże wiedziałam, dokąd zmierzam i w skoku, który mnie zadziwił, dopadłam niskiej gałęzi drzewa, na które w dzieciństwie lubiliśmy się wspinać. Wciągnęłam się na nie. Pomyślałam, że jeśli dożyję jutra, będą mnie bolały naciągnięte mięśnie, ucieczka była jednak tego warta. Balansowałam na gałęzi, próbując uspokoić oddech, choć miałam ochotę dyszeć i jęczeć jak śpiący pies.

Żałowałam zresztą, że nie śnię tego koszmaru. Niestety wszystko bez wątpienia działo się na jawie. Ja, Sookie Stackhouse, kelnerka o telepatycznych zdolnościach, siedziałam na gałęzi w lesie w środku nocy, uzbrojona jedynki w scyzoryk.

Poczułam gdzieś pod sobą ruch. Jakiś mężczyzna biegł przez las. Z jednego przegubu zwisał mu długi sznur. O Jezusie! Chociaż księżyc znajdował się prawie w pełni, głowa napastnika uparcie pozostała w cieniu drzewa, toteż nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mężczyzna, nie widząc mnie, przebiegł pod moim drzewem.

Gdy znalazł się poza zasięgiem mojego wzroku, wreszcie odetchnęłam, po czym zeszłam z drzewa najciszej, jak umiałam. Zaczęłam torować sobie drogę przez las ku drodze. Musiałabym iść dobre kilka minut, ale jeśli zdołam się dostać do szosy, może zatrzymam tam jakiś samochód. Później uświadomiłam sobie, jak rzadko jest ta droga używana. Może lepiej przebiec cmentarz, kierując się ku domowi Billa? Wyobraziłam sobie ucieczkę przed mordercą nocnym cmentarzem i straszliwie zadrżałam.

Powiedziałam sobie, że strach na nic mi się w tym momencie nie przyda. Musiałam się skoncentrować na mojej obecnej sytuacji. Uważnie stawiałam stopy, poruszając się stosunkowo wolno, wiedząc, że swoim upadkiem narobiłabym okropnego hałasu i zabójca dopadłby mnie w minutę.

Jakieś dziesięć metrów na południowy wschód od drzewa, na którym przysiadłam, znalazłam martwego kota. Gardło zwierzęcia miało postać ziejącej rany. W srebrzystym świetle księżyca nie potrafiłam nawet powiedzieć, jakiego koloru była sierść, rozumiałam jednak, że ciemne plamy wokół małego trupa oznaczają zapewne krew stworzenia. Przeszłam cicho jeszcze półtora metra i znalazłam Bubbę. Był nieprzytomny lub martwy… hmm… w przypadku wampira trudno było te dwa stany rozgraniczyć. Ponieważ jednak nie miał kołka w sercu, a na jego karku nadal dostrzegałam głowę, mogłam żywić nadzieję, że Bubba stracił tylko przytomność.

Doszłam do wniosku, że pewnie ktoś mu podał nafaszerowanego narkotykami kota. Ktoś, kto wiedział, że wampir mnie chroni i słyszał o skłonnościach Bubby do picia kociej krwi.

Usłyszałam za sobą trzask. Napastnik nadepnął gałązkę. Przesunęłam się w cień najbliższego dużego drzewa. Byłam wściekła, wściekła i przestraszona. Zastanawiałam się też, czy umrę tej nocy.

Cóż… Może nie miałam strzelby, ale miałam „wewnętrzne narzędzie”. Zamknęłam oczy i otworzyłam umysł.

Otoczył mnie ciemny mentalny gąszcz. Czerwień i czerń. Nienawiść.

Wycofałam się. Ale wróciłam, gdyż wiedziałam, że tylko własny dar zapewnia mi w tej chwili ochronę. Przestałam się bronić przed napływem myśli zabójcy.

W moją głowę wpłynęły obrazy, od których ogarnęły mnie mdłości i przerażenie. Dawn prosi kochanka, by ją bił, potem widzi, że mężczyzna bierze w ręce jedną z jej pończoch, rozciągają w palcach, przygotowując się do zaciśnięcia jej wokół szyi właścicielki. Zaledwie przebłysk Maudette, migający obraz jej nagiej i błagającej o litość. Jakaś kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam, odwrócona do mnie gołymi plecami pokrytymi sińcami i śladami po uderzeniach. Wreszcie moja babcia… moja babcia… w znajomej mi, naszej kuchni, rozgniewana, walczy o życie…

Sparaliżował mnie własny wstrząs na widok tych przerażających wizji. Czyje myśli widziałam?!

Nagle zobaczyłam dzieci Arlene. Bawiły się na podłodze mojego salonu. Widziałam siebie, chociaż nie byłam taka, jaką widuję siebie w lustrze. Miałam na szyi ogromne otwory po ugryzieniach i byłam wyuzdana. Moją twarz szpecił chytry, lubieżny uśmieszek i poklepywałam sobie wnętrze uda sugestywnym gestem.

Tak, znalazłam się w umyśle Rene Leniera! Tak mnie postrzegał Rene.

Był szalony.

Teraz wiedziałam, dlaczego nigdy nie udało mi się wyraźnie odczytać jego myśli. Trzymał je w sekretnej niszy, doskonale ukrywanym miejscu swojego umysłu, starannie oddzielonym od świadomej jaźni.

Teraz dostrzegał zarys za drzewem i zadawał sobie pytanie, czy jest to kształt kobiety.

Widział mnie!

Popędziłam na zachód, ku cmentarzowi. Nie słuchałam dłużej jego myśli, gdyż całkowicie się skupiłam na biegu, na odpychaniu przeszkód w postaci gałęzi drzew, krzewów, przeskakiwaniu leżących konarów oraz niewielkiego wąwozu, w którym zbierała się deszczówka. Miałam silne nogi, gnałam więc szybko, wymachując rękoma. Mój oddech brzmiał jak dźwięk dud.

Wybiegłam z lasu i znalazłam się na cmentarzu. Najstarsza część cmentarzyska leżała dalej na północ, bliżej domu Comptonów; tam znajdowały się najlepsze kryjówki. Pędziłam, przeskakując nagrobki – nowoczesne, płaskie, niewiele wyrastające ponad ziemię, prostokątne płyty pamięci. Przeskoczyłam także grób babci, pokryty świeżą, nieubitą jeszcze ziemią. Nie zdążyliśmy położyć kamienia…

Zabójca babci biegł za mną. Obróciłam się – głupia – i spojrzałam, starając się ustalić, jak blisko za mną znajduje się mężczyzna. W świetle księżyca zauważyłam rozczochraną głowę Rene, który wyraźnie mnie doganiał.

Pędziłam w dół, do łagodnej niecki, którą tworzył cmentarz, potem przyspieszyłam do sprintu, gnając pod górę. Szukałam wzrokiem wystarczająco wysokiego nagrobka albo posągu, za którym mogłabym się skryć przed Rene i po chwili schowałam się za wysoką, granitową kolumną zwieńczoną krzyżem. Pozostałam tam nieruchoma, wręcz przyklejona do zimnego twardego kamienia. Przycisnęłam rękę do ust, by zagłuszyć ewentualny szloch, a równocześnie zaczerpnąć oddechu w płuca. Gdy się nieco uspokoiłam, zaczęłam się wsłuchiwać w umysł Rene. Jego myśli okazały się jednak na tyle mało spójne, że dotarły do mnie tylko emocje: głównie wściekłość. Nagle wyłuskałam jedną wyraźną myśl.

– Twoja siostra, Rene? – wrzasnęłam. – Twoja siostra Cindy nadal żyje?

– Ta suka! – odkrzyknął

W tej samej sekundzie wiedziałam, że jako pierwszą Rene zabił własną siostrę, tę, która lubiła wampiry, do której podobno (według Arlene) wciąż od czasu do czasu jeździł. Rene zamordował swoją siostrę Cindy, barmankę… udusił ją sznurkami jej różowo-białego fartuszka,, który miała na sobie jako pracownica szpitalnego bufetu. A po śmierci ją zgwałcił! Jeśli mógł wtedy myśleć, uważał pewnie, że Cindy upadła tak nisko, iż nie będzie miała nic przeciwko stosunkowi z własnym bratem. W jego opinii osoba, która uprawia seks z wampirami, zasłużyła sobie na śmierć. Ze wstydu Rene ukrył jej ciało. Inne kobiety nie były z nim związane krwią, bez wahania więc zostawiał ich ciała w miejscu zbrodni.

Zostałam wessana w chore wnętrze Rene niczym gałązka wciągnięta w wir wodny. Aż się od tego wszystkiego zatoczyłam. Gdy „wróciłam do własnej głowy”, odkryłam, że Rene mnie dopadł. Uderzył mnie w twarz w całej siły, spodziewając się, że upadnę. Cios rozbił mi nos. Bolało tak paskudnie, że o mało nie zemdlałam, na szczęście nie załamałam się. Zamachnęłam się i oddałam mu, lecz z powodu braku doświadczenia moje uderzenie nie odniosło oczekiwanych skutków. Trafiłam mężczyznę w żebra, on zaś odchrząknął i w następnej chwili mi się odwzajemnił.

Jego pięść roztrzaskała mi obojczyk. Ale nie upadłam.

Nie wiedział, jaka jestem silna. W świetle księżyca dostrzegłam szok na jego twarzy, gdy walczyłam niczym lwica i dziękowałam za wampirzą krew, którą wypiłam. Myślałam o mojej dzielnej babci i waliłam w napastnika, szarpałam go za uszy, usiłując trzasnąć jego głową w granitową kolumnę. Rene wyrzucił ręce w górę i złapał moje przedramiona. Próbował mnie od siebie odciągnąć i zmusić do poluźnienia uścisku. W końcu mu się udało, choć, z jego spojrzenia wywnioskowałam, że jest zaskoczony i czujniejszy. Spróbowałam go kopnąć, uprzedził jednak mój ruch i zrobił unik. Gdy straciłam równowagę, pchnął mnie. Uderzyłam w ziemię ze straszliwym odgłosem.

Wtedy Rene usiadł na mnie okrakiem. Zauważył, że w ferworze walki upuścił sznur. Teraz trzymał moją szyję jedną ręką, drugą zaś usiłował wymacać sznur. Prawą dłoń miałam przyszpiloną, ale lewa była wolna, więc go nią trzasnęłam, a później dosłownie wczepiłam się w niego. Ignorował mnie, zmuszony szukać więzów, gdyż była to część jego rytuału. Ja natomiast namacałam ręką znajomy kształt.

Rene, nadal w ubraniu roboczym, miał przy pasie nóż. Jednym szarpnięciem odpięłam pochewkę i wyciągnęłam z niej ostrze. Mój napastnik myślał akurat: „Powinienem był go zdjąć…”, kiedy zatopiłam nóż w miękkim ciele jego talii i pociągnęłam w górę. A potem go wyszarpnęłam.

Zabójca wrzasnął.

Zatoczył się i skręcił tułów w bok, próbując obiema rękoma zatamować tryskającą z rany krew.

Zerwałam się i wstałam, usiłując znaleźć się w miarę daleko od człowieka, który okazał się jeszcze gorszym potworem niż wampiry.

– Ooo… Jezuuusie, kobieeeto! – wrzasnął Rene. – Co ty mi zrobiłaś?! Boże, jak mnie boli! – Głośny, prawdziwy krzyk. Teraz morderca naprawdę się bał, przestraszyło go odkrycie, jak kończą się jego gierki, jak kończy się jego zemsta. – Podobne tobie dziewuchy zasługują na śmierć – warknął. – Czuję cię w mojej głowie, wariatko!

– Które z nas jest wariatem? – syknęłam. – Zdychaj, gnojku.

Nie wiedziałam, że mam w sobie tyle gniewu. Kucałam przy nagrobku, nadal z okrwawionym nożem zaciśniętym kurczowo w ręku i czekałam na kolejny atak Rene.

Mężczyzna chwiał się i zataczał, ja natomiast obserwowałam go z kamienną twarzą. Zamknęłam przed nim swój umysł, odcięłam się od jego uczuć, gdyż pełzła za nim śmierć. Stałam, gotowa pchnąć Rene nożem po raz drugi, kiedy nagle upadł na ziemię. Upewniłam się, że się nie ruszy i poszłam do domu Comptonów. Nie biegłam jednak. Wmawiałam sobie, że nie mogę, lecz teraz nie jestem pewna. Ciągle widziałam moją walczącą o życie we własnym domu babcię – taki jej obraz na zawsze zachował w pamięci Rene.

Wyjęłam z kieszeni klucz Billa, prawie zdziwiona, że ciągle go mam.

Przekręciłam go jakoś w zamku, słaniając się, dotarłam do dużego salonu, wymacałam telefon. Moje palce dotknęły guzików, domyśliłam się, który jest dziewiątką. Wcisnęłam numer policji na tyle mocno, by usłyszeć brzęknięcie, po czym – zupełnie nieoczekiwanie – straciłam przytomność.


* * *

Wiedziałam, że jestem w szpitalu: otaczał mnie zapach czystej, szpitalnej pościeli. Następnie uświadomiłam sobie, że wszystko mnie boli.

Ktoś był też ze mną w pokoju. Nie bez wysiłku otworzyłam oczy.

Andy Bellefleur. Kwadratową twarz miał chyba jeszcze bardziej zmęczoną, niż gdy go widziałam ostatnim razem.

– Słyszysz mnie? – spytał.

Kiwnęłam głową. Choć ruch był nieznaczny, spowodował fale bólu.

– Dopadliśmy go – oświadczył, kiedy jednak zaczął mi podawać szczegóły, znowu zapadłam w sen.

Obudziłam się ponownie w świetle dziennym i tym razem czułam się znacznie raźniejsza.

I tym razem ktoś znajdował się w pokoju.

– Kto tu jest? – spytałam. Mój głos zabrzmiał jak bolesny zgrzyt. Z krzesła w kącie podniósł się Kevin. Zwinął czasopismo z krzyżówkami i wetknął je do kieszeni munduru. – Gdzie jest Kenya? – szepnęłam.

Uśmiechnął się do mnie niespodziewanie.

– Siedziała przy tobie przez kilka godzin – wyjaśnił. – Wkrótce wróci. Wysłałem ją na lunch. – Jego szczupła twarz i ciało ułożyły się w jeden chudy symbol aprobaty. Jesteś twardą dziewczyną – dodał.

– Nie czuję się twarda – wydukałam.

– Bo jesteś ranna – powiedział mi, jakbym tego nie wiedziała.

– Rene.

– Odkryliśmy go na cmentarzu – zapewnił mnie. – Całkiem nieźle sobie z nim poradziłaś. A jednak pozostawał przytomny. Przyznał się, że próbował cię zabić.

– To dobrze.

– Szczerze żałował, drań jeden, że nie dokończył roboty. Nie mogę uwierzyć, że powiedział coś takiego, ale gdy do niego dotarliśmy, wyraźnie był przerażony i czuł się zraniony nie tylko na ciele. Oświadczył, że wszystko stało się z twojej winy, bo nie leżałaś, umierając… tak jak inne. Stwierdził, że prawdopodobnie chodzi o twoje geny, ponieważ twoja babcia… – W tym momencie Kevin przerwał, świadom, że wchodzi na niepewny grunt.

– Również walczyła – szepnęłam.

Weszła masywna, niewzruszona Kenya. W ręku trzymała styropianowy kubek z parującą kawą.

– Obudziła się – poinformował partnerkę Kevin.

– To dobrze. – Kenya nie wydawała się tak uradowana jak on. – Mówi, co się zdarzyło? Może powinniśmy zadzwonić po Andy’ego.

– Tak, tak nam polecił. Tyle że położył się dopiero cztery godziny temu.

– Ale kazał zadzwonić!

Kevin wzruszył ramionami i podszedł do szafki przy łóżku, gdzie stał telefon. Podczas jego rozmowy zaczęłam drzemać, później jak przez mgłę słyszałam, że policjant cicho gawędzi z partnerką. Opowiadał o swoich psach myśliwskich, a Kenya, przypuszczam, słuchała.

Wszedł Andy, a ja natychmiast wyczułam jego myśli, wzorzec jego mózgu. W końcu ten solidny mężczyzna usiadł przy moim łóżku. Otworzyłam oczy, kiedy pochylił i przyjrzał mi się. Wymieniliśmy długie spojrzenie.

Kątem oka dostrzegłam dwie pary butów od munduru policyjnego. Funkcjonariusze wyszli na korytarz.

– Facet nadal żyje – oznajmił wtedy Andy. – I nie przestaje gadać. – Zrobiłam najkrótszy ruch głową, na jaki mnie było stać. Miałam nadzieję, że sugeruje on aprobatę. – Twierdzi, że wszystko zaczęło się od jego siostry, która spotykała się z wampirem. Podobno traciła tyle krwi, że Rene pomyślał, iż sama się stanie wampirzycą, chyba że on ją powstrzyma. Dał jej ultimatum… pewnego wieczoru w jej mieszkaniu. Odparła, że nie zrezygnuje z kochanka. W trakcie sprzeczki zawiązała sobie fartuszek, gotowa wyjść do pracy. Zerwał z niej ten fartuch, udusił ją… i zrobił jej coś jeszcze.

Detektyw wyglądał na mocno zdegustowanego.

– Wiem – szepnęłam.

– Wydaje mi się – podjął Andy – że Rene jakoś dał sobie prawo popełnienia tak okropnego czynu. Najprawdopodobniej wmówił sobie, że każda osoba w… sytuacji jego siostry zasłużyła na śmierć. W dodatku, morderstwa dokonane w okolicach Bon Temps bardzo przypominają dwie inne zbrodnie, których dokonano w Shreveport i które do dziś dnia pozostają nierozwiązane. Spodziewamy się, iż Rene przyzna się do nich w swojej opowieści. Oczywiście nie mamy pewności, czy je popełnił… – Czułam, że zaciskam wargi, wypełniona zdumieniem i litością dla tych wszystkich biednych kobiet. – Możesz mi opowiedzieć swoją historię? – spytał cicho Andy. – Mów powoli, nie spiesz się i nie podnoś głosu powyżej szeptu. Masz paskudnie posiniaczoną szyję.

Sama się tego domyśliłam, dziękuję bardzo.

Andy spytał, czy może nagrać moją wypowiedź. Gdy udzieliłam zgody, włączył mały dyktafon i położył go na poduszce blisko moich ust. Wymamrotałam opowieść o wieczornych zdarzeniach, nie pomijając żadnego szczegółu.

– Pan Compton nadal przebywa poza miastem? – spytał mnie na zakończenie.

– Jest w Nowym Orleanie – szepnęłam, ledwie zdolna mówić.

– Poszukamy w domu Rene strzelby, skoro wiemy, że jest twoja. Będziemy mieli dodatkowy dowód obciążający.

Do sali weszła piękna, młoda kobieta w bieli, przyjrzała mi się uważnie i oświadczyła detektywowi, że dalsze pytania musi zadać innym razem.

Policjant niezdarnie skinął mi głową, poklepał mnie po ręce i odszedł. W ostatniej chwili posłał lekarce przepełnione podziwem spojrzenie. Kobieta rzeczywiście była zachwycająca, niestety nosiła obrączkę. Więc Andy Bellefleur znów się spóźnił.

Lekarka zaś uważała, że detektyw jest zbyt poważny i ponury.

Och, nie chciałam słuchać jej myśli!

Nie miałam jednak dość energii, by zablokować ich napływ.

– Jak się pani czuje, panno Stackhouse? – spytała młoda lekarka trochę zbyt głośno. Była szczupłą brunetką o dużych, brązowych oczach i pełnych ustach.

– Piekielnie – szemrałam.

– Mogę to sobie wyobrazić – przyznała. Przyglądając mi się, co rusz kiwała głową. Moim zdaniem nie mogła sobie wyobrazić mojego samopoczucia. Założyłabym się, że nigdy wielokrotny morderca nie pobił jej na cmentarzysku.

– Straciła pani również babcię, nieprawdaż? – zapytała ze współczuciem. Leciutko kiwnęłam głową. – Mój mąż zmarł mniej więcej sześć miesięcy temu – ciągnęła. – Wiem, co to smutek. Odwaga jest trudna, prawda? – „No, no, no”. Zrobiłam pytającą minę. – Miał raka – wyjaśniła. Usiłowałam przekazać jej moje kondolencje, nie sprawiając sobie bólu zbędnym ruchem. Było to prawie niemożliwe. – A więc – oświadczyła, prostując się i wracając do swego energicznego zachowania – na pewno będzie pani żyć, panno Stackhouse. Choć ma pani złamany obojczyk, dwa złamane żebra i nos. – „Pasterzu Judei! Nic dziwnego, że tak źle się czuję” – pomyślałam. – Pani twarz i szyja są dotkliwie posiniaczone – ciągnęła lekarka. – Odczuwa pani też zapewne ranę gardła. – Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądam. Dobrze, że nie miałam pod ręką lusterka. – I ma pani wiele stosunkowo drobnych stłuczeń i przecięć na nogach i rękach. – Uśmiechnęła się. – Pani brzuch jest nietknięty, podobnie stopy! – „Ho, ho, ho! Bardzo zabawne”. – Przepisałam pani lekarstwo przeciwbólowe, jeśli więc zacznie się pani czuć gorzej, proszę zadzwonić po pielęgniarkę.

Jakiś gość wsunął głowę w drzwi.

Lekarka obróciła się, blokując mi widok, i spytała:

– Tak?

– Pokój Sookie?

– Tak, właśnie skończyłam ją badać. Proszę wejść. – Lekarka (nazwiskiem Sonntag, jak przeczytałam na plakietce) popatrzyła na mnie pytająco, czekając na moje pozwolenie, ja zaś zdołałam wydusić jedynie:

– Jasne.

JB du Rone niemal podpłynął do krawędzi mojego łóżka. Wyglądał ślicznie, niczym z okładki romansu. Jego płowe włosy błyszczały pod świetlówkami, oczy miał dokładnie w tym samym kolorze, a podkoszulek bez rękawów podkreślał muskulaturę, która wydawała się wyrzeźbiona… eee… dłutem. JB patrzył na mnie z góry, w niego zaś wzrok wbijała doktor Sonntag.

– Hej, Sookie, dobrze się czujesz? – spytał.

Delikatnie położył palec na moim policzku, po czym pocałował nieposiniaczone miejsce na czole.

– Dzięki – szepnęłam, – Nic mi nie będzie. Poznaj moją lekarkę.

Młodzieniec zwrócił duże oczy na doktor Sonntag, która praktycznie potknęła się o własne stopy, by mu się przedstawić.

– Lekarze nie byli tak ładni, gdy dostawałem zastrzyki – zagaił szczerze i po prostu JB.

– Od czasu dzieciństwa nie chodzi pan do lekarza? – odpowiedziała pytaniem zdumiona doktor Sonntag.

– Nigdy nie zachorowałem. – Uśmiechnął się do niej promiennie. – Jestem silny jak wół.

„I masz mózg wołu” – dodałam w myślach, choć pewnie rozumu pięknej doktorki wystarczyłoby dla obojga.

Kobiecie najwyraźniej nie przyszedł do głowy żaden powód do zwłoki. Odchodząc, rzuciła nam przez ramię smutne spojrzenie.

JB nachylił się nade mną i spytał żarliwie:

– Mogę ci coś przynieść, Sookie? Nabsy albo coś?

Na myśl o próbie zjedzenia krakersa łzy stanęły mi w oczach.

– Nie, dzięki – sapnęłam. – A lekarka jest wdową.

W rozmowie z JB można nagle zmienić temat, a on na pewno nie będzie się doszukiwał przyczyn tej zmiany.

– Ho, ho, ho – wydyszał. Wyraźnie był pod wrażeniem. – Inteligentna i wolna. – Uniosłam znacząco brwi. – Myślisz, że powinienem się z nią umówić? – Spojrzał tak intensywnie zamyślony, jak to tylko było możliwe w jego przypadku. – Może to dobry pomysł. – Uśmiechnął się do mnie. – Skoro ty nie chcesz się ze mną umówić, Sookie. Ty zawsze jesteś dla mnie numerem jeden. Tylko kiwniesz palcem, a ja w te pędy przylecę.

Co za słodki facet. Ani przez minutę nie wierzyłam w jego oddanie, nie miałam jednak najmniejszych wątpliwości, że potrafi poprawić samopoczucie każdej kobiecie, nawet takiej, która – jak ja w tej chwili – doskonale wiedziała, że wygląda naprawdę koszmarnie. Czułam się zresztą także dość paskudnie.

Gdzie są te pigułki przeciwbólowe?!

Usiłowałam uśmiechnąć się do JB.

– Cierpisz – zauważył. – Ściągnę tu pielęgniarkę. – Och, to dobrze. Im mocniej próbowałam wyciągnąć, ręku ku małemu przyciskowi, tym bardziej on wydawał się ode mnie oddalać. JB znów mnie pocałował, po czym ruszył do drzwi. – Wytropię tę twoją doktorkę, Sookie – rzucił mi na odchodne. – Lepiej zadam jej kilka pytań w kwestii twojego stanu.

Kiedy pielęgniarka wstrzyknęła coś w moją kroplówkę, chciałam po prostu leżeć i nie czuć bólu. Niestety, drzwi znów się otworzyły.

Wszedł mój brat. Przez długi czas stał przy łóżku i gapił się na moją twarz.

– Zamieniłem kilka słów z twoją lekarką, zanim wyszła do bufetu z JB. Opowiedziała mi o wszystkich twoich bolączkach. – Odszedł od łóżka, przeszedł się po sali, wrócił i znowu przyjrzał mi się z uwagą. – Wyglądasz strasznie.

– Dziękuję – szepnęłam.

– No tak, masz zranione gardło. Zapomniałem. – Chciał mnie poklepać po ramieniu, lecz zrezygnował. – Słuchaj, siostrzyczko, muszę ci podziękować, ale dołuje mnie fakt, że zastąpiłaś mnie w walce. – Gdybym mogła, kopnęłabym go. „Zastąpiłam go, cholera jasna!”. – Jestem ci sporo winien, siostrzyczko. Strasznie byłem głupi, uważając Rene za dobrego przyjaciela.

Zdradzony. Jason czuł się zdradzony!

W tym momencie weszła Arlene, maksymalnie pogarszając sytuację.

Była w okropnym stanie. Rude włosy miała rozczochrane, nie nosiła makijażu, ubranie wybrała na chybił trafił. Nigdy jej nie widziałam bez starannie zakręconych włosów i ostrego, wyrazistego makijażu.

Popatrzyła na mnie tak, że… rany, cieszyłabym się, gdybym mogła wstać i uciec… Przez sekundę jej twarz była twarda jak granit, ale kiedy Arlene bacznie mi się przyjrzała, jej rysy zaczęły łagodnieć.

– Byłam na ciebie taka wściekła, nie wierzyłam w to wszystko, ale teraz gdy na ciebie patrzę i widzę, co ci zrobił… Och, Sookie, zdołasz mi kiedykolwiek wybaczyć? – Jezu, jakże pragnęłam, by się stąd wyniosła. Usiłowałam dać mojemu bratu znak i najwidoczniej mi się udało, ponieważ Jason otoczył Arlene ramieniem i wyprowadził. Zanim dotarła do drzwi, rozszlochała się. – Nie wiedziałam… – bełkotała. Ledwie ją rozumiałam. – Po prostu nie wiedziałam!

– Ani ja, cholera – dodał mój brat ciężko.

Po próbie przełknięcia jakiejś przepysznej zielonej galaretki zdrzemnęłam się.

Sporym przeżyciem tego popołudnia było dla mnie pójście do łazienki. Zrobiłam to mniej więcej samodzielnie.

Posiedziałam również na krześle z dziesięć minut, po których byłam bardziej niż gotowa wrócić do łóżka. Potem zerknęłam w lusterko ukryte w stoliczku na kółkach i strasznie tego pożałowałam.

Miałam lekką temperaturę, na tyle podwyższoną, że moim ciałem targały dreszcze, a skóra była wrażliwa na dotyk. Na sinoniebieskiej twarzy puszył się podwójnej wielkości, spuchnięty nos. Prawe oko miałam podpuchnięte i niemal całkowicie zamknięte. Zadrżałam i nawet ten nieznaczny ruch sprawił mi ból. Moje nogi… o cholera, nawet nie chciałam sprawdzać. Położyłam się bardzo ostrożnie i zapragnęłam, by ten dzień wreszcie się skończył. Prawdopodobnie za jakieś cztery dni będę się czuła wspaniale. Praca! Kiedy mogłabym wrócić do pracy?

Z zadumy wyrwało mnie ciche stukanie do drzwi. Kolejny przeklęty gość! Cóż, tym razem w drzwiach stanął ktoś, kogo nie znałam. Starsza pani o błękitnosiwych włosach i w okularach w czerwonych oprawkach. Wprowadziła wózek. Nosiła żółty kitel i należała do szpitalnych wolontariuszek, które od tego właśnie stroju nazywano Słonecznymi Paniami.

Na wózku leżały i stały kwiaty przeznaczone dla pacjentów z naszego skrzydła.

– Przynoszę ci ładunek najlepszych życzeń! – oświadczyła radośnie staruszka. Odpowiedziałam uśmiechem, ale skutek musiał być okropny, ponieważ kobieta wyraźnie straciła rezon. – Te są dla ciebie – powiedziała, podnosząc roślinę w doniczce ozdobionej czerwoną wstążką. – I karteczka, kochanie. Hmm, poszukajmy, tak, te także są dla ciebie… – Zdjęła z wózka wazon z wiązanką ciętych kwiatów, wśród których rozróżniłam różowe róże, różowe goździki i białą gipsówkę. Starsza pani również od nich oderwała karteczkę. Przejrzała wózek, po czym zawołała: – No, no, no! Dziewczyno, ależ ty masz szczęście! Jest tu dla ciebie więcej kwiatów!

Głównym punktem trzeciego roślinnego hołdu okazał się dziwaczny czerwony kwiat, jakiego nigdy przedtem nie widziałam; otaczały go inne, bardziej znajome. Na ten osobliwy okaz popatrzyłam z powątpiewaniem. Słoneczna Pani starannie odpinała kartkę.

Uśmiechając się, wyszła z sali, ja zaś otworzyłam małe koperty. Zauważyłam wesoło, że łatwiej mi się ruszać, kiedy jestem w lepszym nastroju.

Roślina w doniczce była od Sama i „wszystkich twoich współpracownic z»Merlotte’a«” głosiła karteczka skreślona pismem mojego szefa. Dotknęłam połyskujących liści i zastanowiłam się, gdzie postawię roślinkę, gdy wrócę z nią do domu. Cięte kwiaty przysłali Sid Matt Lancaster i Elva Deane Lancaster. O rany! A wiązanka z czerwonym dziwadłem (kwiat prezentował się niemal nieprzyzwoicie, przypominał kobiecą intymną płeć)? Z pewną ciekawością rozłożyłam karteczkę. Nosiła tylko podpis: „Eric”.

Informacja ta dolała oliwy do ognia. Byłam wściekła. Jak, do diaska, ten cholerny wampir usłyszał o moim pobycie w szpitalu? I dlaczego nie miałam wiadomości od Billa?

Po zjedzeniu kolacji w postaci pysznej, czerwonej galaretki przez kilka godzin oglądałam telewizję, ponieważ – nawet gdybym mogła czytać – i tak nie miałam żadnych czasopism ani książek. Z każdą godziną moje sińce stawały się coraz bardziej urocze, a ja czułam się śmiertelnie zmęczona – mimo iż tylko raz poszłam do łazienki i dwa razy obeszłam pokój. W końcu wyłączyłam telewizor i przekręciłam się na bok. Zasnęłam. Do mojego snu przesączył się ból całego ciała, przyprawiając mnie o koszmary. Biegałam w tych snach, gnałam przez cmentarz, bałam się o życie, spadałam na kamienie, do otwartych grobów, spotykając wszystkich leżących tam nieżyjących ludzi: mojego ojca i matkę, moją babcię, Maudette Pickens, Dawn Green, nawet pewnego przyjaciela z dzieciństwa, który zginął zastrzelony przypadkiem na polowaniu. Szukałam jednego szczególnego nagrobka. Czułam, że jeśli go znajdę, będę wolna, a wszystkie te osoby spokojnie wrócą do swoich grobów i zostawią mnie w spokoju. Biegałam od jednego nagrobka do drugiego, kładłam na każdym rękę, ciągle żywiąc nadzieję, że dotykam właściwego kamienia.

Nagle zajęczałam.

– Kochana, jesteś bezpieczna – odezwał się znajomy, chłodny głos.

– Bill – szepnęłam we śnie.

Obróciłam się i stanęłam przed nagrobkiem, którego jeszcze nie dotknęłam. Położyłam na nim palce. Natychmiast wytropiły litery, składające się na napis „William Erasmus Compton”. Odniosłam wrażenie, że ktoś oblał mnie zimną wodą, otworzyłam szeroko oczy, wciągnęłam powietrze i z gardła wyrwał mi się potężny krzyk bólu. Zachłysnęłam się dodatkowym haustem powietrza i rozkaszlałam boleśnie. Od tego wszystkiego aż się obudziłam.

Czyjaś ręka przesunęła się pod moim policzkiem; dotyk zimnych palców cudownie ochłodził gorącą skórę. Starałam się nie pojękiwać, tym niemniej zza zaciśniętych zębów wymknął mi się cichy pisk.

– Zwróć się ku światłu, kochana – powiedział Bill głosem lekkim i pogodnym.

Spałam tyłem do łazienki, gdzie pielęgniarka zostawiła włączone światło. Teraz posłusznie przekręciłam się na plecy i podniosłam wzrok na mojego wampira.

Bill syknął.

– Zabiję go – warknął z prostym przekonaniem, od którego aż mnie zmroziło.

Atmosfera w sali zrobiła się tak napięta, że przydałaby się spora porcja gazu uspokajającego.

– Cześć, Bill – wykrakałam. – Ja także cieszę się, że cię widzę. Gdzie się tak długo podziewałeś? No i dziękuję, że oddzwoniłeś.

Słysząc te słowa, mój wampir znieruchomiał. Zamrugał. Czułam, że usiłuje się uspokoić.

– Widzisz, Sookie – zaczął – nie oddzwoniłem, ponieważ chciałem powiedzieć ci osobiście, co się zdarzyło. – Jego twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu. Gdybym musiała zgadywać, powiedziałabym, że Bill wygląda na dumnego z siebie.

Zamilkł i tylko badawczo mi się przyglądał, oceniając wzrokiem mój stan.

– Nie jest ze mną tak źle – wychrypiałam uprzejmie i wyciągnęłam do niego rękę. Pocałował ją, pieszcząc przez chwilę. Moje ciało zareagowało na niego lekkim podnieceniem. Wierzcie mi, nie wiedziałam, że w mojej obecnej sytuacji w ogóle jestem zdolna do takiej reakcji.

– Opowiedz mi, co ci zrobił – polecił.

– Dobrze, ale przysuń się do mnie. Mogę tylko szeptać, bo boli mnie gardło.

Przyciągnął krzesło do łóżka, opuścił poręcz i oparł podbródek na złożonych dłoniach. Jego twarz znalazła się zaledwie dziesięć centymetrów od mojej.

– Masz złamany nos – zauważył.

Potoczyłam oczyma.

– Cieszę się, że to dostrzegłeś – szepnęłam. – Przekażę mojej lekarce, gdy przyjdzie.

Zmrużył oczy.

– Nie staraj się odwracać mojej uwagi.

– Okej. Mam złamany nos, dwa żebra i obojczyk.

Bill postanowił obejrzeć mnie sobie dokładnie, odsunął więc kołdrę. Ogarnął mnie straszliwy wstyd. Miałam na sobie okropną, szpitalną koszulę, w sobie zaś wielką dawkę środków uspokajających, nie kąpałam się od jakiegoś czasu, moja cera przybrała szereg różnych odcieni, a włosy były rozczochrane…

– Chcę cię zabrać do domu – oświadczył, gdy już przesunął rękoma po całym moim ciele i drobiazgowo przebadał każde zadrapanie i przecięcie. Wampirzy znachor.

Dałam znak ręką, by się pochylił i przysunął ucho do moich warg.

– Nie – wydyszałam. Wskazałam na kroplówkę. Przypatrzył się jej z niejakim podejrzeniem, choć oczywiście musiał wiedzieć, co ma przed sobą.

– Mogę to wyjąć – powiedział. Gwałtownie potrząsnęłam głową. – Nie chcesz, żebym się tobą zajmował?

Prychnęłam ze złością, co cholernie zabolało.

Zrobiłam ręką znak pisania. Bill przeszukał szuflady, znajdując jakiś notes. Dziwnym trafem mój wampir miał pióro.

„Wypuszczą mnie ze szpitala jutro, o ile nie podniesie mi się gorączka” – napisałam.

– Kto cię odwiezie do domu? – spytał.

Znowu stał przy łóżku i patrzył na mnie z góry z surową dezaprobatą, niczym nauczyciel, którego najlepszy uczeń okazał się nagle śmierdzącym leniem.

„Każę im zadzwonić po Jasona albo do Charlsie Tooten” – napisałam. W innej sytuacji automatycznie wybrałabym Arlene.

– Będę tam o zmroku – odparł. Popatrzyłam w jego bladą twarz, w klarowne białka oczu, niemal lśniące w ciemnawym pokoju. – Uleczę cię – zaofiarował się. – Pozwól, że dam ci trochę mojej krwi. – Przypomniałam sobie swoje pojaśniałe włosy i własną podwójną siłę. Potrząsnęłam głową, – Dlaczego nie? – spytał, jakby podsuwał łyk wody spragnionej kobiecie, a ta mu odmówiła. Przemknęło mi przez myśl, że może zraniłam jego uczucia.

Wzięłam jego rękę, podniosłam do ust i lekko pocałowałam. Potem przyłożyłam ją sobie do zdrowszego policzka.

„Ludzie widzą, że się wtedy zmieniam” – napisałam po chwili. „Sama też zauważam te zmiany”.

Na moment skłonił głowę, po czym popatrzył na mnie ze smutkiem.

„Wiesz, co się stało?” – napisałam.

– Bubba opowiedział mi większą część zdarzeń – odrzekł. Na wspomnienie głupkowatego wampira zrobił przerażającą minę. – Resztę streścił mi Sam. Byłem też na posterunku i przeczytałem raporty policyjne.

„Andy pozwolił ci je przejrzeć?” – nabazgrałam.

– Cóż, wiedział, że tam jestem – odparł niedbale Bill.

Próbowałam sobie wyobrazić tę nocną wizytę i myśl o niej przyprawiła mnie o gęsią skórkę.

Posłałam mojemu wampirowi dezaprobujące spojrzenie.

„Mów, co się zdarzyło w Nowym Orleanie” – napisałam.

Znów ogarniała mnie senność.

– Musiałbym ci opowiedzieć co nieco o nas – odparł z wahaniem.

– No, no, no, tajemne, wampirze sprawki! – wykrakałam.

Tym razem Bill posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.

– Jesteśmy całkiem dobrze zorganizowani – wyjaśnił. – Starałem się wymyślić coś, co zapewniłoby nam absolutne bezpieczeństwo i zniwelowało do zera zagrożenie ze strony Erica. – Odruchowo zerknęłam na wiązankę z dziwnym czerwonym kwiatem. – Wiem, że gdybym był osobą urzędową… tak jak Eric… trudniej byłoby mu ingerować w moje prywatne życie. – Popatrzyłam na niego zachęcająco. W każdym razie próbowałam tak spojrzeć. – Z tego też względu wziąłem udział w regionalnym zebraniu i chociaż nigdy szczególnie nie zajmowała mnie nasza polityka, kandydowałem na pewien urząd. W dodatku… dzięki wsparciu potężnego lobby… wygrałem!

Nie mógł mnie chyba bardziej zaskoczyć. Mój Bill został działaczem związkowym? Zastanowiłam się również nad określeniem „wsparcie potężnego lobby”. Czy to znaczyło, że pozabijał wszystkich rywali? A może kupił wyborcom po butelce krwi A Rh minus?

„Na czym będzie polegać twoja praca?” – napisałam powoli, wyobrażając sobie mojego wampira siedzącego na zebraniu. Spróbowałam spojrzeć na niego z dumą, gdyż najwyraźniej tego oczekiwał.

– Jestem oficerem śledczym Piątej Strefy – odparł. – Wyjaśnię ci, co to oznacza, gdy wrócisz do domu. Nie chcę cię teraz męczyć.

Kiwnęłam głową, posyłając mu promienny uśmiech. Miałam szczerą nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy pytać mnie, od kogo są te wszystkie kwiaty. Zastanowiłam się, czy powinnam wysłać Ericowi notkę z podziękowaniem. Zadałam też sobie pytanie, dlaczego myślę teraz o takich sprawach. Pewnie rozpraszało mnie lekarstwo przeciwbólowe.

Dałam znak Billowi, by przysunął się bliżej i po chwili jego twarz znalazła się na łóżku, tuż obok mojej.

– Nie zabijaj Rene – szepnęłam. – Patrzył na mnie zimno, zimniej, coraz zimniej. – Może już wykonałam całą robotę – ciągnęłam. – Facet leży na oddziale intensywnej terapii. Ale nawet jeśli przeżyje… cóż, dość tych morderstw. Rene odpowie za nie przed sądem. Nie ściągaj już na siebie żadnych podejrzeń. Pragnę spokoju… dla nas obojga. – Coraz trudniej było mi mówić. Wzięłam rękę Billa w obie swoje i znowu przyłożyłam ją sobie do mniej stłuczonego policzka. Nagle strasznie zatęskniłam za ciałem mojego wampira – tak bardzo, że poczułam dwa tęsknotę w postaci litej bryły tkwiącej w mojej piersi – i wyciągnęłam do niego ręce. Bill usiadł na krawędzi łóżka, pochylił się ku mnie i ostrożnie, bardzo ostrożnie objął mnie. Ciągnął mnie ku sobie powoli, centymetr po centymetrze, prawdopodobnie dając mi szansę powiedzenia mu, jeśli poczuję ból.

– Nie zabiję go – szepnął mi w końcu w samo ucho.

– Kochanie, tęskniłam za tobą – odparłam bardzo cicho, znając jego wyczulony słuch.

Usłyszałam dzikie westchnienie. Na moment zacisnął ręce na moich plecach, potem zaczął je delikatnie gładzić.

– Ciekaw jestem – powiedział – jak szybko zdołasz wrócić do zdrowia bez mojej pomocy.

– Och, postaram się jak najszybciej – szepnęłam. – założę się, że zaskoczę moją lekarkę.

Korytarzem nadbiegł owczarek szkocki, zajrzał w otwarte drzwi do mojej sali, szczeknął, po czym pokłusował dalej. Zdumiony Bill obrócił się i wyjrzał na korytarz. No tak, mieliśmy dziś pełnię księżyca, widziałam to przez okno. Dostrzegłam tam coś jeszcze. Czyjaś blada twarz wyłoniła się z mroku i przesunęła za szybą, przesłaniając mi na chwilę księżyc. Ładna twarz, okolona długimi złotymi włosami. Lecąc, wampir Eric uśmiechał się do mnie i stopniowo znikał mi z pola widzenia.

– Wkrótce wrócimy do normalności – powiedział Bill. Pomógł mi się położyć i poszedł wyłączyć światło w pokoju. Jarzył się w ciemnościach.

– Właśnie – odparłam szeptem. – Tak, wróćmy do normalności.


***

Загрузка...