ROZDZIAŁ TRZECI

Telefon dzwonił i dzwonił. Naciągnęłam poduszkę na głowę. Na pewno babcia w końcu odbierze… Ponieważ jednak irytujący hałas ciągle trwał, zrozumiałam, że babcia albo wyszła na zakupy, albo pracuje na podwórku. Sięgnęłam ku stolikowi przy łóżku, nieszczęśliwa i zrezygnowana. Targana bólem głowy i strasznym kacem (oczywiście emocjonalnym, a nie wywołanym przez alkohol), chwyciłam drżącą ręką słuchawkę.

– Tak? – wychrypiałam. Odchrząknęłam i spróbowałam znów. – Halo?

– Sookie?

– Eee, Sam?

– Tak. Posłuchaj, kochana, zrobisz coś dla mnie?

– Co? – I tak miałam iść tego dnia do pracy. Miałam nadzieję, że nie będę musiała przepracować zarówno zmiany Dawn, jak i swojej.

– Podjedź do Dawn i zobacz, co się z nią dzieje. Nie odbiera telefonów i nie przychodzi. Tu podjechała właśnie ciężarówka dostawcza. Muszę powiedzieć facetom, gdzie rozładować towar.

– Teraz? Chcesz, żebym teraz pojechała? – Moje stare łóżko nigdy nie trzymało mnie mocniej w swoim uścisku.

– Mogłabyś? – Być może po raz pierwszy zauważył mój niezwykły nastrój. Nigdy dotąd niczego mu nie odmawiałam.

– Chyba tak – odburknęłam.

Męczył mnie sam pomysł jazdy. Nie przepadałam za Dawn, podobnie jak ona za mną. Była przekonana, że czytam jej w myślach i że powiedziałam Jasonowi coś, przez co jej zdaniem z nią zerwał. Rany, gdybym interesowała się romansami Jasona, nigdy nie miałabym czasu, by jeść lub spać!

Wzięłam prysznic i założyłam strój kelnerki. Przygotowania szły mi bardzo powoli. Brakowało mi energii i poruszałam się wręcz ociężale. Zjadłam płatki, umyłam zęby i powiedziałam, dokąd idę babci, którą rzeczywiście znalazłam na dworze; sadziła petunie w donicy przy tylnych drzwiach. Odniosłam wrażenie, że nie zrozumiała dokładnie, o czym mówię, tym niemniej uśmiechnęła się i mi pomachała. Babci z każdym tygodniem coraz bardziej szwankował słuch, ale nie dziwiło mnie to, bo przecież miała siedemdziesiąt osiem lat. Cudownie, że nadał była taka silna i zdrowa, a jej mózg funkcjonował równie dobrze jak u młodej kobiety.

Jadąc wypełnić nieprzyjemne zadanie, rozmyślałam o ciężkim życiu babci. Na pewno trudno jej było wychować mnie i Jasona, gdy odchowała już własne dzieci. Moi rodzice, czyli jej syn i synowa, zginęli, kiedy ja miałam lat siedem, a mój brat dziesięć. Gdy skończyłam dwadzieścia trzy lata, na raka macicy zmarła ciocia Linda, córka babci. Wnuczka babci, córka cioci Lindy, Hadley, jeszcze przed śmiercią cioci uciekła i przyłączyła się do tej samej subkultury, która zrodziła Rattrayów i po dziś dzień nie wiemy, czy dziewczyna w ogóle usłyszała o śmierci swej matki. Babcia przeżyła więc wiele smutnych chwil, zawsze jednak starała się być silna, ponieważ zajmowała się nami.

Przez przednią szybę zerknęłam na trzy niskie bliźniaki wchodzące w skład zniszczonego szeregowca, który ciągnął się po jednej stronie Berry Street, tuż za najstarszą częścią centrum Bon Temps. Dawn mieszkała w jednym z tych domów. Zauważyłam jej samochód, zielony kompakt, na podjeździe jednego z lepiej utrzymanych domów i zatrzymałam się za autem. Przy frontowych drzwiach wisiał kosz begonii; kwiaty były nieco przywiędłe, najprawdopodobniej od kilku dni nikt ich nie podlewał.

Zapukałam.

Odczekałam minutę, może dwie, po czym znów zapukałam.

– Sookie, potrzebujesz pomocy? – Głos zabrzmiał znajomo.

Odwróciłam się i przysłoniłam oczy przed blaskiem porannego słońca. Rene Lenier stał przy swoim pikapie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy przy jednym z małych drewnianych domów, w jakich mieszkała większość przedstawicieli tej dzielnicy.

– No cóż – zaczęłam, niepewna, czy jej potrzebuję i czy Rene ewentualnie może mi pomóc. – Widziałeś Dawn? Nie przyszła dziś do pracy, a wczoraj nawet nie zadzwoniła. Sam poprosił mnie, żebym do niej wpadła.

– Twój szef powinien sam tu przyjechać, zamiast zrzucać brudną pracę na ciebie – odparował Rene, przewrotnie skłaniając mnie do obrony Sama Merlotte’a.

– Ciężarówka przyjechała, trzeba ją rozładować. – Obróciłam się i znowu zastukałam do drzwi. – Dawn! – wrzasnęłam. – To ja, otwórz mi. – Rzuciłam okiem na betonowy ganek. Sosnowy pyłek zaczął krążyć w powietrzu mniej więcej dwa dni temu; ganek Dawn był od niego cały żółty. Na ganku dostrzegłam tylko własne ślady stóp. Poczułam ciarki na karku.

Ledwie zauważałam Rene, który stał niepewnie przy drzwiach swojego pikapa. Chyba się zastanawiał: zostać czy odjechać.

Domek Dawn był jednopiętrowy i całkiem nieduży, toteż drzwi do drugiej części bliźniaka znajdowały się bardzo blisko drzwi domu Dawn. Drugi podjazd był pusty, a w oknach nie wisiały zasłony. Wyglądało na to, że Dawn chwilowo nie miała sąsiada. Dziewczyna natomiast powiesiła zasłony – białe, zdobione ciemnozłotymi kwiatami. Były zaciągnięte, lecz tkanina wydawała się cienka i gładka, a tanich dwucentymetrowych aluminiowych żaluzji nie zamknięto. Zajrzałam więc do wnętrza, lustrując salon pełen używanych mebli z pchlego targu. Na stole przy bryłowatym fotelu stał kubek kawy, pod ścianę zaś pchnięto stary tapczan przykryty wykonaną ręcznie grubą kapą.

– Chyba zajdę od tyłu – rzuciłam w stronę Rene, który zaczął przechodzić ulicę, jakbym dała mu jakiś sygnał. Zeszłam z ganku frontowego. Moje stopy natychmiast utonęły w żółtej od sosnowego pyłku trawie i wiedziałam, że przed pracą będę musiała porządnie otrzepać buty, a może także zmienić skarpetki. Podczas sezonu pylenia sosny wszystko staje się żółte, wszystko – samochody, rośliny, dachy, okna – osypuje złota mgiełka. Nawet na brzegach stawów i kałuż pojawia się żółta piana.

Okno łazienki Dawn mieściło się tak dyskretnie wysoko, że nie mogłam nic zobaczyć. W sypialni żaluzje były opuszczone, choć niedokładnie zamknięte, toteż co nieco dostrzegałam przez listewki. Zobaczyłam wiec i Dawn. Leżała w łóżku na plecach w skotłowanej pościeli. Nogi miała bezładnie rozrzucone, twarz spuchniętą i przebarwioną. Z jej ust wystawał język, po którym chodziły muchy.

Usłyszałam podchodzącego Rene.

– Zadzwoń po policję – poleciłam.

– Co mówisz, Sookie? Widzisz ją?

– Zadzwoń po policję!

– W porządku, w porządku! – Mężczyzna wycofał się pospiesznie.

Z powodu jakiejś kobiecej solidarności nie chciałam, aby Rene widział w takim stanie Dawn… bez jej pozwolenia. A moja koleżanka po fachu nie miała szans udzielić mi swej zgody.

Stałam tyłem do okna i opierałam się straszliwej pokusie zerknięcia powtórnie w daremnej nadziei, że za pierwszym razem się pomyliłam. Zagapiłam się na bliźniak po drugiej stronie jej domu. Stał może w odległości niecałych dwóch metrów ode mnie i zastanowiłam się, jak to możliwe, że jego lokatorzy mogli nie słyszeć żadnych odgłosów związanych z tak gwałtowną śmiercią Dawn.

Wrócił Rene. Jego ogorzała twarz zmarszczyła się od głębokiej troski, a jasnobrązowe oczy podejrzliwie lśniły.

– Zadzwoniłbyś też do Sama? – spytałam.

Mężczyzna odwrócił się bez słowa i ruszył ciężko z powrotem do samochodu. Był cholernie dobrym facetem; mimo swej skłonności do plotek, zawsze gotów pomóc w potrzebie. Zapamiętałam, że przyszedł kiedyś do nas do domu i pomógł Jasonowi powiesić huśtawkę na ganku babci. Ot, takie przypadkowe wspomnienie, zupełnie niezwiązane z chwilą obecną.

Bliźniak obok wyglądał identycznie jak ten, w którym mieszkała Dawn, toteż zaglądałam bezpośrednio w okno sąsiedniej sypialni. Nagle pojawiła się w nim twarz, po czym ktoś je podniósł i wychyliła się czyjaś potargana głowa.

– Co tu robisz, Sookie Stackhouse? – spytał powoli głęboki, męski głos.

Przyglądałam się mężczyźnie przez minutę, starając się unikać wzrokiem jego pięknej nagiej piersi. W końcu rozpoznałam jego twarz.

– JB?

– Jasne, że to ja. – Z JB du Rone chodziłam do liceum. Właściwie, miałam z nim kilka randek, gdyż był uroczym chłopakiem, lecz tak prostym, że nie dbał, czy czytam mu w myślach. Nawet w dzisiejszych okolicznościach mogłam docenić jego urok. Kiedy tak długo jak ja nie poddajesz się władzy własnych hormonów, mało trzeba, by się rozszalały. Westchnęłam na widok muskularnych ramion JB i jego mięśni piersiowych. – Co tu robisz? – spytał ponownie.

– Chyba coś złego stało się Dawn – odparłam, nie wiedząc, czy powinnam mu o tym mówić. – Szef przysłał mnie, żebym jej poszukała, ponieważ nie przyszła do pracy.

– Jest tam w środku? – JB po prostu wyskoczył z okna. Był w ogrodniczkach z krótkimi nogawkami.

– Proszę, nie zaglądaj – poprosiłam. Podniosłam rękę i niespodziewanie zaczęłam płakać. Ostatnio coś często płaczę. – Wygląda tak strasznie, JB.

– Och, kochanie – powiedział i (niech Bóg błogosławi jego wielkie wiejskie serce) otoczył mnie ramieniem, a później pogładził po ręce. Jeśli jakaś kobieta w pobliżu potrzebowała pociechy, na Boga, JB du Rone od razu postanawiał się nią zająć. – Dawn lubiła brutalnych facetów – oznajmił pocieszającym tonem. Jakby takie stwierdzenie wyjaśniało wszystko…

Może kogoś innego te słowa by uspokoiły, ale nie taką naiwną osóbkę jak ja.

– Brutalnych? – spytałam, żywiąc nadzieję, że mam w kieszeni szortów chusteczkę.

Spojrzałam na JB i dostrzegłam, że nieco się zaczerwienił.

– Kochanie, lubiła… och, Sookie, nie musisz o tym słuchać.

Byłam powszechnie uważana na cnotliwą, co zawsze wydawało mi się nieco ironiczne, a w tej chwili okazało się wręcz niewygodne.

– Możesz mi powiedzieć, pracowałam z nią – odparowałam, a JB kiwnął poważnie głową. Najwyraźniej moja odpowiedź miała dla niego sens.

– No cóż, kochanie, lubiła sadystów, którzy ją… hmm… gryźli i bili. – JB wydawał się zniesmaczony preferencjami Dawn. Chyba się skrzywiłam, ponieważ dodał: – Wiem, wiem, ja też nie mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy ludzie tak postępują.

JB nigdy nie lekceważył okazji, by poderwać dziewczynę, toteż mnie przytulił i wciąż gładził. Przez jakiś czas skupiał się na środku moich pleców (sprawdzał pewnie, czy noszę biustonosz), po czym zsunął dłonie nieco niżej (o ile pamiętam, lubił jędrne tyłeczki).

Nasuwało mi się mnóstwo pytań, na razie jednak zachowałam je dla siebie. Przybyła policja w osobach Kenyi Jones i Kevina Priora. Kiedy szef policji naszego miasteczka połączył Kenyę i Kevina w parę partnerów, dał upust – jak sądzono powszechnie – swojemu poczuciu humoru, ponieważ Kenya miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a była koloru gorzkiej czekolady i tak zbudowana, że przetrwałaby każdy huragan. Kevin z kolei mierzył dobre siedem centymetrów mniej, miał piegi na każdym widocznym centymetrze swego bladego ciała i był szczupłej, beztłuszczowej budowy maratończyka. Dziwnym trafem państwo K i K świetnie się rozumieli, choć doszło też między nimi do kilku pamiętnych kłótni.

Teraz oboje wyglądali po prostu jak funkcjonariusze policji.

– Co się dzieje, panno Stackhouse? – spytała Kenya. – Rene twierdzi, że coś się przydarzyło Dawn Green. – Choć mówiła do mnie, przy okazji badawczo przyglądała się JB. Kevin w tym czasie rozglądał się po terenie. Nie miałam pojęcia, po co to robił, ale byłam pewna, że istniał ku temu dobry policyjny powód.

– Mój szef przysłał mnie tutaj, żebym sprawdziła, dlaczego Dawn nie przyszła do pracy ani wczoraj, ani dzisiaj – wyjaśniłam. – Zapukałam do jej drzwi. Nie odpowiedziała, chociaż jej samochód stoi przed domem. Martwiłam się o nią, więc zaczęłam obchodzić dom, zaglądając w okna, i znalazłam ją tam. – Wskazałam w okno sypialni.

Funkcjonariusze obrócili się i spojrzeli we wskazanym przeze mnie kierunku, później popatrzyli na siebie i skinęli głowami, co najwyraźniej wystarczyło im za całą rozmowę. Kiedy Kenya podeszła do okna, Kevin ruszył do tylnych drzwi.

Gapiąc się na działania pary policjantów, JB przestał mnie głaskać. Przy okazji rozdziawił lekko usta, ujawniając idealne zęby. Prawdopodobnie – bardziej niż czegokolwiek innego – pragnął podejść do okna i zajrzeć do środka, nie mógł jednak, gdyż Kenya zajęła całą dostępną przestrzeń przy oknie.

Nie miałam więcej ochoty myśleć. Odprężyłam się, otworzyłam umysł i wsłuchałam się w myśli pozostałych. Z hałasu wybrałam jedną nitkę i skoncentrowałam się na niej.

Kenya Jones odwróciła się i niby się na nas zapatrzyła, lecz prawdopodobnie wcale nas nie widziała. Przypominała sobie w myślach wszystkie elementy procedury, których wraz z Kevinem będą musieli przestrzegać, by jako doskonali funkcjonariusze patrolowi z Bon Temps przeprowadzić śledztwo w sposób podręcznikowy. Kojarzyła okropne fakty, które słyszała o Dawn i jej upodobaniu do brutalnego seksu. Nie dziwiła się, że dziewczynę spotkała taka paskudna śmierć, choć zawsze współczuła osobom, które kończą z taki sposób. Żałowała też, że zjadła rano dodatkowego pączka w Nut Hut, ponieważ teraz leżał jej na żołądku. Wiedziała, że jeśli zacznie wymiotować, przyniesie sobie, czarnej policjantce, okropny wstyd.

Przełączyłam się na inną osobę.

JB myślał o Dawn, która zginęła w trakcie brutalnego stosunku seksualnego zaledwie kilka metrów od niego i jej śmierć – mimo iż straszna – wydawała mu się równocześnie jakoś ekscytująca. Uważał także, że ja nadal jestem cudownie zbudowana. Było mu przykro, że nie może mnie w tym momencie przelecieć. Sądził, że jestem ogromnie słodka i miła. Wypychał z myśli upokorzenie, które odczuwał, kiedy Dawn pragnęła, by ją uderzył, a on nie mógł; była to chyba bardzo stara sprawa.

Przełączyłam się na kolejny umysł.

Kevin Prior wyszedł zza rogu, modląc się, aby wraz z Kenyą nie przeoczyli żadnego dowodu. Cieszył się, iż nikt nie wie, że spał z Dawn Green. Był wściekły, że ktoś zabił kobietę, którą znał i miał nadzieję, że nie zrobił tego Murzyn, ponieważ taki fakt zwiększyłby jeszcze bardziej napięcie panujące w jego relacjach z partnerką.

Znów się przełączyłam.

Rene Lenier żałował, że przyjdą i zabiorą z domu ciało. Również miał nadzieję, że nikt nie wie, iż spał z Dawn Green. Nie rozumiałam dokładnie jego myśli, gdyż były bardzo mroczne, a Rene blokował ich przepływ. Istnieją ludzie, których umysłów nie potrafię wyraźnie odczytać. Wiedziałam jednak, że Rene czuje się niezwykle zmieszany.

Sam podszedł pospiesznie do mnie, zwalniając na widok otaczającego mnie ramieniem JB. Nie potrafiłam odcyfrować jego myśli. Czułam jego emocje (mieszaninę zmartwienia, niepokoju i gniewu), lecz nie mogłam wyjaśnić żadnej pojedynczej myśli. Okazało się to takie fascynujące i nieoczekiwane, że wywinęłam się z objęć JB. Chciałam natychmiast podejść do Sama, chwycić go za ręce, spojrzeć mu w oczy i naprawdę odgadnąć, co się dzieje w jego głowie. Przypomniałam sobie jednak, jak mnie wcześniej dotknął i spłoszyłam się. Sekundę później Sam wyczuł moją ingerencję w jego myśli i chociaż nadal do mnie szedł, zamknął przede mną swój umysł. Gdy mnie przedtem zapraszał do testu telepatycznego, nie wiedział, że dostrzegę jego odmienność. Teraz sobie ten fakt uświadomił i natychmiast mnie jakoś zablokował.

Nigdy nic takiego mi się nie przydarzyło. Miałam wrażenie, że zatrzasnęły się przede mną ciężkie, żelazne drzwi. O mało nie walnęły mi w twarz.

Właśnie zamierzałam instynktownie wyciągnąć do mojego szefa rękę, lecz zrezygnowałam. Sam umyślnie popatrzył na Kevina, nie na mnie.

– Co się dzieje, panie policjancie? – spytał.

– Będziemy się włamywać do tego domu, panie Merlotte, no chyba że ma pan klucz uniwersalny.

Dlaczego Sam miałby mieć klucz?

– To mój gospodarz – szepnął mi JB w samo uchu.

Aż podskoczyłam.

– Naprawdę? – spytałam głupio.

– Jest właścicielem wszystkich trzech bliźniaków.

Mój szef włożył rękę do kieszeni i wyjął pęk kluczy. Przerzucił je wprawnie, zatrzymał się przy jednym, zdjął go z kółka i wręczył Kevinowi.

– Pasuje i do frontowych, i do tylnych? – spytał funkcjonariusz.

Sam milcząco potaknął.

Kevin Prior poszedł do tylnych drzwi bliźniaka, znikając mi z pola widzenia. Panowała taka cisza, że słyszeliśmy odgłos przekręcanego w zamku klucza. Później policjant znalazł się w sypialni Dawn i dostrzegliśmy, że się skrzywił, gdy uderzył go panujący tam smród. Zakrył jedną ręką usta i nos, po czym pochylił się nad ciałem i przyłożył palce do szyi kobiety. Spojrzał w okno i patrząc na partnerkę, potrząsnął głową. Kenya zrozumiała gest i ruszyła ku ulicy, aby skorzystać z radia w samochodzie patrolowym.

– Słuchaj, Sookie, może umówisz się ze mną wieczorem na kolację? – spytał JB. – Wiele dziś przeżyłaś i powinnaś się trochę rozerwać.

– Dzięki, JB. – Byłam absolutnie świadoma, że Sam przysłuchuje się nam z uwagą. – Miło z twojej strony, że mnie zapraszasz. Niestety odnoszę wrażenie, że będę musiała przepracować wieczorem kilka dodatkowych godzin. Ładna twarz JB na chwilę znieruchomiała. Wreszcie pojawiło się na niej zrozumienie.

– Tak, Sam musi zatrudnić kogoś jeszcze – zauważył. – Moja kuzynka ze Springhill potrzebuje pracy. Może do niej zadzwonię. Moglibyśmy mieszkać obok siebie… teraz.

Uśmiechnęłam się do niego, chociaż jestem pewna, że był to bardzo nikły uśmiech, skoro obok nas stał mężczyzna, u którego pracowałam od dwóch lat.

– Przepraszam, Sookie – szepnął Sam.

– Za co? – odparłam równie cicho. Czy mój szef zamierza się odwoływać do tego, co między nami zaszło… czy też raczej nie zaszło?

– Że wysłałem cię do Dawn. Powinienem przyjechać osobiście. Byłem jednak pewien, że po prostu poznała nowego faceta i trzeba jej przypomnieć o pracy. Ostatnim razem, gdy ją odwiedziłem w podobnej sytuacji, nakrzyczała na mnie tak strasznie, że nie miałem ochoty ponownie sobie z tym radzić. Dlatego… jak tchórz… wysłałem ciebie, a ty znalazłaś ją w tym stanie.

– Stale mnie zaskakujesz, Sam.

Nie odwrócił się, by na mnie spojrzeć, nic też nie odpowiedział, jednak jego palce otoczyły moje. Przez długi moment staliśmy w słońcu, trzymając się za ręce; wokół nas kręcili się ludzie. Dłoń Sama była gorąca i sucha, palce silne. Czułam prawdziwe zespolenie z drugim człowiekiem. Ale po chwili uścisk się rozluźnił i mój szef odszedł porozmawiać z detektywem, który wysiadł z samochodu. W tym czasie JB zaczął mnie wypytywać, jak wyglądała Dawn i sytuacja wróciła do stanu sprzed kilku minut.

Kontrast był okrutny. Znowu poczułam zmęczenie i szczegółowiej niż bym chciała, przypomniałam sobie poprzednią noc. Świat wydał mi się nagle złym i strasznym miejscem, zamieszkanym przez same podejrzane istoty, wśród których wędrowałam niczym jagnię z dzwonkiem na szyi przez dolinę śmierci… Powlokłam się ciężkim krokiem do mojego samochodu, otworzyłam drzwiczki, klapnęłam bokiem na siedzenie. Już się dziś sporo nastałam, chciałam więc usiąść, póki mogę.

JB poszedł za mną. Teraz, gdy odkrył mnie na nowo, najwyraźniej nie mógł się ode mnie oderwać. Przypomniałam sobie, że kiedy chodziłam do szkoły średniej, babcia liczyła na jakiś trwalszy związek między nami. Jednak rozmowa z JB, a nawet śledzenie jego myśli były równie interesujące jak elementarz przedszkolaka dla dorosłego czytelnika. Uznałam to za jeden z żartów Pana Boga: żeby taki głupi umysł wstawić w tak atrakcyjne ciało.

Du Rone klęknął przede mną i wziął moją rękę w swoją. Złapałam się na nadziei, że zjawi się jakaś inteligentna bogata babka, poślubi go, zatroszczy się o niego i będzie się delektować tym, co JB jej zaoferuje. Ten facet po prostu nie był dla mnie.

– Gdzie teraz pracujesz? – spytałam go, aby się oderwać od tej myśli.

– W magazynie mojego taty – odparł.

Była to posada, którą JB przyjmował w ostateczności – za każdym razem, ilekroć został skądś wyrzucony za absencję, głupi wyskok lub gdy śmiertelnie obraził jakiegoś kierownika. Jego ojciec prowadził sklep z częściami samochodowymi.

– Jak się miewają twoi rodzice?

– Och, świetnie. Sookie, powinniśmy coś razem zrobić.

„Nie kuś mnie” – pomyślałam.

Pewnego dnia hormony wezmą nade mną górę i rzeczywiście zrobię coś, czego pożałuję. Pewnie mogłabym gorzej trafić. Powstrzymywałam się jednak, ponieważ liczyłam na kogoś lepszego niż JB.

– Dzięki, kochany – odparłam. – Może zrobimy. Ale teraz jestem trochę zdenerwowana.

– Zakochałaś się w tym wampirze? – spytał wprost.

– Gdzie o tym słyszałeś?

– Dawn mi tak powiedziała. – Zrobił nachmurzoną minę, kiedy przypomniał sobie, że Dawn nie żyje. Przeskanowałam mentalnie jego umysł i odkryłam w nim słowa zamordowanej dziewczyny: „Ten nowy wampir interesuje się Sookie Stackhouse. Ja byłabym dla niego lepsza, bo on potrzebuje kobiety, która potrafi znieść nieco brutalności. Sookie zacznie wrzeszczeć, gdy ten ją tknie”.

Wiedziałam, że bez sensu jest wściekać się na zmarłą, a jednak przez chwilę pozwalałam sobie na gniew.

Później skierował się do nas detektyw, JB podniósł się więc i odszedł.

Detektyw zajął miejsce JB, kucając przede mną na ziemi. Najwyraźniej nie wyglądałam zbyt dobrze.

– Panno Stackhouse? – spytał spokojnym, poważnym głosem, jakiego w razie potrzeby używa wielu policjantów. – Jestem Andy Bellefleur. – Bellefleurowie mieszkali w okolicach Bon Temps od początku istnienia naszego miasteczka, toteż nie rozbawiło mnie jego nazwisko, które oznaczało „piękny kwiat”. W gruncie rzeczy, patrząc na tę górę mięśni, współczułam każdemu, kto uważał je za zabawne. Andy Bellefleur ukończył szkołę tuż przed Jasonem, ja zaś byłam klasę niżej niż jego siostra, Portia. Detektyw również mnie poznał. – U pani brata wszystko w porządku? – spytał tonem nadal spokojnym, choć niezupełnie neutralnym. Podejrzewałam, że miał jakieś starcie z Jasonem.

– Z tego, co wiem, nieźle sobie radzi – odpowiedziałam.

– A pani babcia?

Uśmiechnęłam się.

– Sadzi dziś kwiaty przed domem.

– Cudownie – stwierdził szczerze. Potrząsał głową z pełnym podziwu zdumieniem. – Pani, jak rozumiem, pracuje obecnie w „Merlotcie”?

– Tak.

– Tam też pracowała Dawn Green?

– Tak.

– Kiedy ostatnio ją pani widziała?

– Dwa dni temu. W pracy. – Byłam strasznie wyczerpana. Nie przemieszczając stóp z ziemi do auta ani nie zdejmując ręki z kierownicy, przyłożyłam skroń do zagłówka siedzenia kierowcy.

– Rozmawiała z nią pani wtedy?

Próbowałam sobie przypomnieć.

– Nie wydaje mi się.

– Byłyście blisko z panną Green?

– Nie.

– A dlaczego tu pani dzisiaj przyjechała? – Wyjaśniłam, że Dawn wczoraj nie przyszła do pracy i opowiedziałam o porannym telefonie Sama. – Czy pan Merlotte wyjaśnił pani, dlaczego nie chciał osobiście tego załatwić?

– Twierdził, że przyjechała ciężarówka i musi dopilnować rozładunku. Pokazać facetom, gdzie mają kłaść pudełka. – Sam często pomagał też fizycznie przy rozładunku, starając się go przyspieszyć.

– Myśli pani, że pana Merlotte’a łączyło coś z Dawn?

– Był jej szefem.

– Nie, poza pracą.

– Nie łączyło.

– Jest pani tego pewna?

– Tak.

– Ma pani romans z Samem?

– Nie.

– Z czego zatem wynika pani pewność?

Dobre pytanie. Z tego, że od czasu do czasu słyszałam myśli, które wskazywały, że nawet jeśli Dawn nie czuła do Sama nienawiści, na pewno za nim nie przepadała. Niezbyt inteligentna odpowiedź podczas przesłuchania.

– Sam bardzo profesjonalnie prowadzi bar – wyjaśniłam. Wytłumaczenie zabrzmiało kulawo, nawet dla mnie. A jednak taka była prawda.

– Wiedziała pani coś o osobistym życiu Dawn?

– Nie.

– Nie przyjaźniłyście się?

– Nieszczególnie. – Moje myśli dryfowały, gdy detektyw przekrzywił głowę w zadumie. Przynajmniej tak to wyglądało.

– Dlaczego?

– Chyba nic nas nie łączyło.

– To znaczy? Poproszę o przykład.

Westchnęłam ciężko, z rozdrażnienia wydymając wargi. Skoro nic nas nie łączyło, jaki przykład mogłam mu podać?

– No dobrze – odrzekłam powoli. – Dawn prowadziła naprawdę aktywne życie towarzyskie i lubiła się spotykać z mężczyznami. Nie przyjaźniła się z kobietami. Pochodziła z Monroe, nie miała więc tutaj rodziny. Piła, ja nie. Ja dużo czytam, ona w ogóle nie czytała. Wystarczy?

Andy Bellefleur badawczo przyjrzał się mojej twarzy, usiłując ocenić, czy traktuję go poważnie. Moja mina najprawdopodobniej go uspokoiła.

– Czyli nigdy nie widywałyście się po pracy?

– Zgadza się.

– Nie wydaje się zatem pani dziwne, że Sam Merlotte poprosił akurat panią o sprawdzenie, co się dzieje z Dawn?

– Nie, wcale – odparłam twardo. Przynajmniej nie wydawało mi się to dziwne teraz, czyli po opisie Sama ataku furii Dawn. – Po drodze do baru i tak przejeżdżam obok jej domu. A ponieważ nie mam dzieci tak jak Arlene, inna kelnerka z naszej zmiany, mnie było łatwiej tu podjechać niż jej. – „Ładnie zabrzmiało” – pomyślałam. Gdybym powiedziała, że Dawn nakrzyczała na Sama podczas ostatniej jego wizyty tutaj, detektyw mógłby sobie niepotrzebnie wyrobić niewłaściwy osąd.

– Co robiła pani dwa dni temu po pracy, Sookie?

– Nie byłam wtedy w pracy. Miałam dzień wolny.

– A więc co pani robiła tamtego dnia?

– Opalałam się i pomagałam babci sprzątać dom, a potem miałyśmy gościa.

– Kogo?

– Billa Comptona.

– Wampira.

– Tak.

– O której pan Compton zjawił się w pani domu?

– Nie wiem. Może koło północy albo godziny pierwszej.

– Jaki się pani wydawał?

– Normalny.

– Nie był podenerwowany? Poirytowany?

– Nie.

– Panno Stackhouse, musimy z panią porozmawiać jeszcze raz na posterunku. To zajmie trochę czasu, rozumie pani.

– W porządku… jak sądzę.

– Może pani tam przyjść za dwie godziny?

Popatrzyłam na zegarek.

– O ile Sam nie będzie mnie potrzebował w pracy.

– Wie pani, panno Stackhouse, nasza rozmowa jest naprawdę ważniejsza niż praca w barze.

No cóż, wkurzył mnie. Nie dlatego, że uważał śledztwo w sprawie morderstwa za sprawę ważniejszą od dotarcia do pracy na czas; zgadzałam się z nim w tej kwestii. Chodziło mi raczej o jego niewypowiedziane uprzedzenie do mojego zajęcia.

– Może pan sobie nie cenić mojej pracy, ale jestem w niej dobra i lubię ją. Zasługuję na taki sam szacunek jak pańska siostra, prawniczka Portia, Andy Bellefleur, i niech pan o tym nie zapomina. Nie jestem głupia i nie jestem dziwką!

Detektyw zrobił się czerwony na twarzy. Nie było mu ładnie z rumieńcem.

– Przepraszam panią – rzekł sztywno.

Nadal próbował zanegować naszą znajomość, wspólną szkołę średnią, kontakty naszych rodzin. Uważał, że powinien być detektywem w innym mieście, gdzie mógłby traktować ludzi w sposób, w jaki jego zdaniem policjant powinien ich traktować.

– Nie, będziesz lepszym detektywem tutaj, o ile potrafisz przezwyciężyć to nastawienie – wymknęło mi się.

Szare oczy Andy’ego otworzyły się szeroko w szoku, a ja cieszyłam się jak dziecko, że nim wstrząsnęłam, chociaż byłam przekonana, że zapłacę za ten żarcik prędzej czy później. Zawsze płaciłam, gdy przypominałam ludziom o swoim „upośledzeniu”.

Najczęściej rozmówcy uciekali ode mnie natychmiast, gdy zdali sobie sprawę z moich umiejętności, lecz detektyw Bellefleur po chwili wstrząsu wyglądał na zafascynowanego.

– Czyli że to prawda – sapnął, jakbyśmy byli gdzieś sami, a nie siedzieli na podjeździe walącego się bliźniaka w luizjańskiej mieścinie.

– Nie, zapomnij o tym – powiedziałam szybko. – Czasem po prostu z miny niektórych osób potrafię zgadnąć, o czym myślą. – Andy z premedytacją pomyślał o rozpięciu mojej bluzki. Teraz wszakże byłam ostrożna, zablokowałam dalszy dopływ jego myśli i tak „zabarykadowana” posłałam mu jedynie pogodny uśmiech. Czułam jednak, że nie udało mi się go oszukać. – Kiedy będziesz gotów, przyjdź do baru. Możemy pomówić w magazynie albo w biurze Sama – rzuciłam stanowczo i uruchomiłam samochód.

Dotarłam do baru, w którym aż huczało od plotek. Sam zadzwonił po Terry’ego Bellefleura, kuzyna Andy’ego w drugiej linii, o ile sobie dobrze przypominam. Terry zajmował się lokalem w czasie, gdy Sam rozmawiał z policją przy domu Dawn. Terry został kaleką podczas wojny w Wietnamie i kiepsko mu się żyło na rządowej rencie. Został tam ranny, a następnie pojmany; więziono go dwa lata. Z tego też względu jego myśli były najczęściej tak przerażające, że zachowywałam dodatkową ostrożność, ilekroć znalazłam się blisko niego. Terry miał trudne życie i normalne zachowanie wydawało mu się jeszcze trudniejsze niż mnie. Dzięki Bogu, nie pił.

Dzisiaj lekko go cmoknęłam w policzek, potem wzięłam swoją tacę i wyszorowałam ręce. Przez okienko prowadzące do małej kuchni widziałam naszego kucharza, Lafayette’a Reynolda, który przewracał hamburgery i zanurzał kosz z frytkami w gorącym oleju. W „Merlotcie” można dostać kanapkę, frytki i… tyle. Sam nie zamierza prowadzić restauracji, tylko bar z wyszynkiem i przekąskami.

– Nie wiem za co, ale jestem zaszczycony – podziękował mi Terry i uniósł brwi.

Był rudowłosy, chociaż kiedy się nie ogolił, widziałam, że zarost ma siwy. Spędzał dużo czasu na zewnątrz, lecz właściwie nigdy się nie opalał. Jego skóra robiła się od słońca jedynie szorstka, i czerwonawa, a blizny na lewym policzku stawały się wyraźniejsze. Terry zresztą nie przejmował się tymi bliznami. A Arlene, która spędziła z nim kiedyś noc po pijaku, zwierzyła mi się, że miał wiele jeszcze gorszych niż te na policzku.

– Po prostu za to, że tu jesteś – odparłam.

– To prawda o Dawn?

Lafayette postawił dwa talerze w okienku do wydawania posiłków. Mrugnął do mnie, trzepocząc gęstymi, sztucznymi rzęsami. Nasz kucharz mocno się malował. Tak bardzo się do niego przyzwyczaiłam, że nigdy już nie myślałam o jego makijażu, ale teraz jego cień do powiek przypomniał mi innego geja, młodego Jerry’ego. Nie zaprotestowałam, gdy zabierało go troje wampirów. Postąpiłam może nie do końca właściwie, ale nie mogłam inaczej. Nie potrafiłabym powstrzymać ich przed zabraniem go. Nawet gdybym zadzwoniła na policję, funkcjonariusze nie zdążyliby ich złapać. Jerry i tak umierał, przy okazji postanowił więc zabrać z sobą na tamten świat tylu wampirów i ludzi, ilu mu się uda. Poza tym, już kogoś zabił. Powiedziałam swojemu sumieniu, że nie będę więcej myśleć o Jerrym.

– Arlene, hamburgery – zawołał Terry.

Dzięki tym słowom wróciłam do teraźniejszości. Arlene przyszła po talerze. Posłała mi spojrzenie, sugerujące, że przy pierwszej dogodnej sposobności chce mnie wypytać o szczegóły. Pracowała z nami Charlsie Tooten, która zjawiała się w razie choroby czy po prostu nieobecności jednej z regularnych kelnerek. Miałam nadzieję, że właśnie Charlsie zajmie pełnoetatowe miejsce Dawn. Zawsze ją lubiłam.

– Tak, Dawn nie żyje – powiedziałam Terry’emu. Chyba nie przeszkadzało mu, że tak długo nie odpowiadałam.

– Co jej się stało?

– Nie wiem, lecz na pewno nie zmarła z przyczyn naturalnych. – Widziałam przecież krew na pościeli, niezbyt dużo, a jednak.

– Maudette – rzucił Terry i natychmiast zrozumiałam.

– Może – odparłam. Z pewnością istniała możliwość, że zabójca Dawn zamordował też wcześniej Maudette.

Tego dnia do „Merlotte’a” przyszli niemal wszyscy mieszkańcy gminy Renard – jeśli nie na lunch, to przynajmniej na popołudniową filiżankę kawy czy piwo. Ci, którym nie udało się wyrwać z pracy, zjawili się później, po drodze do domu. Dwie młode kobiety w naszym mieście zamordowane w jednym miesiącu? Ludzie musieli o tym pogadać.

Sam wrócił około czternastej. Biło od niego gorąco i pot skapywał mu po twarzy, ponieważ długo stał na nasłonecznionym podwórku przed domem stanowiącym miejsce zbrodni. Mój szef powiedział mi, że Andy Bellefleur wkrótce wpadnie ze mną porozmawiać.

– Nie wiem po co – mruknęłam, może odrobinę ponuro. – Nigdy nie przyjaźniłam się z Dawn. Jak umarła, powiedzieli ci?

– Uduszono ją, choć wcześniej została niezbyt groźnie pobita – odparł Sam. – Miała również na ciele stare ślady po zębach. Podobnie jak Maudette.

– W okolicy mieszka obecnie sporo wampirów, Sam – stwierdziłam, ripostując jego niewypowiedziany komentarz.

– Sookie. – Głos mojego szefa był poważny i spokojny. Przypomniałam sobie, że trzymał moją rękę przy domu Dawn, a później nie dopuścił mnie do swojego umysłu, mając świadomość, że go sonduję. Wiedział, w jaki sposób mnie zablokować! – Kochanie, Bill jest dobrym facetem… jak na wampira… nie jest jednak człowiekiem.

– Tak jak ty, kochany – odcięłam się bardzo cicho, choć niezwykle ostro, po czym odwróciłam się do niego plecami. Nawet przed sobą nie przyznawałam się, dlaczego właściwie tak się na niego złoszczę, niemniej jednak pragnęłam, by zdawał sobie sprawę z mojego gniewu.

Pracowałam jak szalona. Mimo swych słabości Dawn była kelnerką skuteczną, a Charlsie po prostu nie mogła nadążyć. Była chętna do nauki i wiedziałam, że w końcu złapie barowy rytm, ale podczas tej zmiany Arlene i ja musiałyśmy wziąć sprawy w swoje ręce.

Tego wieczoru i w nocy dostałam mnóstwo napiwków, gdyż ludzie się dowiedzieli, że to właśnie ja znalazłam ciało. Zachowywałam powagę i grzecznie odpowiadałam na wszystkie pytania, starając się nie obrazić klientów, którzy najnormalniej w świecie pragnęli poznać detale poznane już przez wszystkich innych mieszkańców Bon Temps.

W drodze do domu mogłam się wreszcie nieco odprężyć. Byłam naprawdę wyczerpana. Ostatnią osobą, jakiej się spodziewałam podczas skrętu w wąską leśną drogę prowadzącą do naszego domu, był Bill Compton. Wampir opierał się o sosnę i czekał na mnie. Minęłam go powoli, prawie zdecydowana go zignorować. Ale w końcu się zatrzymałam.

Otworzył moje drzwiczki, a ja wysiadłam, nie patrząc mu w oczy. Czuł się świetnie w nocy; wiedziałam, że ja nigdy nie będę miała tak dobrego samopoczucia o tej porze. Krążyło zbyt wiele dziecięcych opowieści o nieprzyjemnych rzeczach, które zdarzały się w mroku nocy.

Cóż, ściśle rzecz biorąc, Bill stanowił jedno z takich „zagrożeń”. On sam nie musiał się prawie niczym przejmować.

– Będziesz się gapiła do rana na własne stopy czy wreszcie ze mną porozmawiasz? – spytał głosem niewiele głośniejszym od szeptu.

– Stało się coś, o czym powinieneś wiedzieć.

– A więc mi o tym opowiedz. – W jakiś sposób usiłował nade mną zapanować: czułam jego władzę, na szczęście udało mi się mu nie ulec. Bill westchnął.

– Nie mogę tego znieść – powiedziałam ze zmęczeniem. – Usiądźmy na ziemi albo gdzieś. Od chodzenia bolą mnie nogi.

W odpowiedzi podniósł mnie i posadził na masce samochodu. Potem stanął przede mną, założył ramiona na piersi i jawnie czekał na mój ruch.

– Opowiedz mi – powtórzył po chwili.

– Zamordowano Dawn. Zginęła dokładnie tak jak Maudette Pickens.

– Dawn?

Nagle poczułam się nieco lepiej.

– Druga kelnerka w barze.

– Rudowłosa? Ta, która tak często wychodzi za mąż?

Poczułam się znacznie lepiej.

– Nie, ciemnowłosa. Ta, która ciągłe ocierała się biodrami o twoje krzesło, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– Och, ta. Przyszła do mnie do domu.

– Dawn? Kiedy?!

– Zaraz po twoim wyjściu. Tej nocy, gdy odwiedziły mnie tamte wampiry. Miała szczęście, że się z nimi minęła. Wydawała się strasznie śmiała i sądziła pewnie, że ze wszystkim umie sobie poradzić.

Podniosłam na niego wzrok.

– Dlaczego miała szczęście, że się z nimi minęła? Nie ochroniłbyś jej?

W świetle księżyca oczy Billa wyglądały na całkowicie ciemne.

– Nie sądzę – odparł.

– Jesteś…

– Jestem wampirem, Sookie. Nie myślę w taki sposób jak ty. Nie opiekuję się mechanicznie… ludźmi.

– Mnie obroniłeś.

– Ty to co innego.

– Tak? Podobnie jak Dawn jestem kelnerką. I, jak Maudette, pochodzę z prostej rodziny. Czym się od nich różnię?

Nagle się zezłościłam. Wiedziałam, co się teraz zdarzy.

Bill chłodnym palcem dotknął środka mojego czoła.

– Różnisz się – zapewnił mnie. – W niczym nie przypominasz nas, wampirów, lecz nie jesteś również taka jak one.

Poczułam błysk wściekłości tak intensywnej, że niemal nie mogłam nad nią zapanować. Zamachnęłam się i uderzyłam mojego wampira, choć wiedziałam, że to czyste szaleństwo. Odniosłam wrażenie, że walę w wielką opancerzoną ciężarówkę marki Brink. Bill w okamgnieniu ściągnął mnie z samochodu i przyciągnął do siebie, jednym ramieniem przyciskając mi ręce do boków.

– Nie! – wrzasnęłam. Wierzgałam i kopałam, jednakże tylko niepotrzebnie traciłam energię. W końcu osunęłam się obok niego.

Oboje oddychaliśmy głośno i spazmatycznie – sądzę wszak, że każde z nas z innego powodu.

– Dlaczego uznałaś, że musisz mi powiedzieć o Dawn? – Pytanie zabrzmiało zupełnie normalnie. Nikt by się po nim nie domyślił, że przed chwilą doszło między nami do walki.

– No cóż, Władco Ciemności – odwarknęłam gniewnie. – Maudette miała na udach stare ślady ugryzień. A policjanci powiedzieli Samowi, że u Dawn dostrzeżono identyczne.

Jeśli milczenie można scharakteryzować, jego było pełne zadumy. Gdy rozmyślał (czy co tam wampiry robią w takiej chwili), jego uścisk zelżał. Jedną ręką Bill zaczął nieuważnie pocierać moje plecy, jakbym była skamlącym szczeniaczkiem.

– Sugerowałaś, zdaje mi się, że nie umarły od tych ugryzień.

– Nie. Przyczyną śmierci obu było uduszenie.

– Nie zabił ich zatem wampir. – Wyłożył mi to tonem pozbawionym najmniejszych wątpliwości.

– Dlaczego?

– Gdyby wampir karmił się krwią tych kobiet, zostałyby osuszone, a nie uduszone. Nie zmarnowałby zdrowych ciał w tak bezsensowny sposób.

Właśnie zaczynałam się czuć z nim swobodnie, a ten nagle powiada coś tak zimnego, tak wampirzego! Trzeba było zacząć wszystko od nowa.

– Zatem – mruknęłam zmęczonym głosem – albo mamy przebiegłego i bardzo opanowanego wampira, albo osobę, która postanowiła zabijać kobiety lubiące się spotykać z wampirami.

Nie podobała mi się żadna z tych możliwości.

– Hmm… – zadumał się. – Sądzisz, że ja to zrobiłem? – spytał.

Pytanie było niespodziewane. Wyzwoliłam się z jego objęć i spojrzałam mu w twarz.

– Bardzo się starasz pokazać, jak okropnie jesteś nieczuły – wytknęłam mu. – W co naprawdę chcesz, abym uwierzyła?

Tak cudownie było tego nie wiedzieć. Tak cudownie było pytać. O mało się nie uśmiechnęłam.

– Mógłbym je zabić, ale nie zrobiłbym tego ani tutaj, ani teraz – odparł. W świetle księżyca widziałam jedynie jego ciemne tęczówki i czarne, wygięte w łuk brwi. – Chcę tu pozostać. Mieć dom… – Wampir, tęskniący za domem, też coś. Bill zrozumiał moją minę. – Nie żałuj mnie, Sookie. Popełnisz błąd.

Prawdopodobnie chciał, żebym spojrzała mu w oczy.

– Bill, nie zdołasz mnie oczarować, omamić czy jak to nazywasz. Nie zdołasz sprawić, żebym zdjęła dla ciebie koszulkę, a ty wtedy mnie ugryziesz… I tak nie zapomnę, że cię dziś spotkałam, nie próbuj więc ze mną żadnych swoich sztuczek. Graj ze mną uczciwie lub użyj siły.

– Nie – odparł, niemal dotykając wargami moich ust. – Do niczego nie będę cię zmuszał.

Zwalczyłam pragnienie pocałowania go. Ale przynajmniej wiedziałam, że to moje własne pragnienie, a nie coś mi narzuconego.

– Skoro nie ty je pogryzłeś – kontynuowałam, starając się opanować – pewnie Maudette i Dawn poznały innego wampira. Maudette chadzała do baru wampirzego w Shreveport. Może Dawn również tam bywała. Zabierzesz mnie tam?

– Po co? – spytał. Z jego głosu biło prawie wyłącznie zaciekawienie.

Nie potrafiłam wyjaśnić kwestii niebezpieczeństwa komuś, komu niezbyt często ono groziło. Przynajmniej w nocy.

– Nie jestem pewna, czy Andy Bellefleur zada sobie trudu i tam pojedzie – skłamałam.

– Nadal więc w okolicy mieszkają Bellefleurowie – zauważył nieco innym tonem. Trzymał mnie tak mocno, że aż poczułam ból.

– Tak – przyznałam. – To liczna rodzina. Andy jest policyjnym detektywem, jego siostra, Portia, prawniczką, kuzyn Terry – weteranem i barmanem. Zastępuje czasem Sama. Jest też wielu innych.

– Bellefleurowie…

Mój wampir zaczynał mnie wręcz miażdżyć!

– Bill – zapiszczałam w panice.

Natychmiast rozluźnił uścisk.

– Przepraszam – powiedział sztywno.

– Muszę się położyć do łóżka – odparłam. – Jestem naprawdę zmęczona, Bill. – Bardzo lekko ułożył mnie na żwirze i popatrzył na mnie z góry. – Oświadczyłeś tamtej trójce wampirów, że do ciebie należę – zauważyłam.

– Tak.

– Co właściwie miałeś na myśli?

– Że jeśli oni spróbują ssać twoją krew, pozabijam ich – odrzekł. – Znaczy to, że jesteś moją istotą ludzką.

– Muszę ci się zwierzyć, że ucieszyłam się, gdy to powiedziałeś, choć nie jestem pewna konsekwencji, jakie niesie z sobą taka przynależność do ciebie – stwierdziłam ostrożnie. – I nie przypominam sobie, żebyś mnie pytał o zgodę.

– Wszystko jest prawdopodobnie lepsze niż zabawa z Malcolmem, Liamem i Diane.

Nie zamierzał odpowiedzieć mi wprost.

– Zabierzesz mnie do tego baru?

– Kiedy masz następną wolną noc?

– Za dwa dni.

– W takim razie wtedy. Przyjadę o zachodzie słońca.

– Masz samochód?

– A jak twoim zdaniem przemieszczam się z miejsca na miejsce? – Prawdopodobnie jego lśniącą twarz rozjaśniał uśmiech. Bill obrócił się i zaczaj znikać w ciemnym lesie. Przez ramię rzucił: – Sookie, spraw, żebym poczuł się dumny.

Zostałam z otwartymi ustami.

Ja mam sprawić, żeby on poczuł się dumny! Też coś.

Загрузка...