Rozdział 16

Hrabia Rasmus Finkelborg skradał się przez dom. Wszędzie unosił się bijący w nozdrza paskudny słodkawy zapach. Nie podobał mu się, oddziaływał nań w jakiś nieprzyjemny sposób.

Miłość w życiu Finkelborga nie odgrywała żadnej roli. Czasami, gdy tego bardzo potrzebował, korzystał z usług sprzedajnej kobiety, ale nie zdarzało się to często. W inny sposób wyładowywał energię. Kariera. Bezwzględne parcie naprzód, to było sednem jego życia.

Wszedł do pomieszczenia będącego niegdyś zapewne izbą paradną. Tutaj zapach stal się jeszcze bardziej wyczuwalny, zdawało się nawet, że powietrze zgęstniało. Zadrżał, poczuł mdłości. Starał się myśleć o czymś innym.

Gdzie oni mogli się ukryć?

Szedł dalej, zostawił cuchnącą izbę za sobą i oddychał z mniejszym trudem. Poprawił napiętą lewą nogawkę spodni. Idąc sprawdzał wszystkie drzwi, otwierał je i zaglądał do kolejnych pomieszczeń.

Nareszcie zamknięta izba. Spróbował zajrzeć do środka przez dziurkę od klucza, ale klucz tkwił w zamku od drugiej strony.

Musieli się tam ukryć.

Oba pistolety miał załadowane. Poświęci jedną kulę.

Precyzyjnie wycelował w zamek; huk wystrzału wstrząsnął całym domem i drzwi stanęły otworem.

Spostrzegł troje ludzi biegnących do innych drzwi w głębi i mocujących się z kluczem.

– Stójcie, inaczej was zastrzelę! – wrzasnął Finkelborg, kierując na nich lufę.

Więcej zauważyć nie zdołał, gdyż coś jak błyskawica ze świstem przemknęło po podłodze, cios trafił go nad uchem, rozorał skórę na głowie, zostawiając długą, bolesną ranę, głęboką do samej czaszki.

Rasmus nigdy nie przypuszczał, że to możliwe, ale zemdlał z bólu.

Ostatnią jego myślą było: Dzięki wam, dobre moce, za znak Świętego Słońca, który mam na piersi. Bez niego rozstałbym się z życiem. Ten cios miał zadać śmierć!

Taran i jej przyjaciele zdołali otworzyć drzwi i wybiegli na jakiś korytarz. W progu jeszcze się odwrócili.

– Co się stało? – zdziwił się woźnica. – Ten człowiek leży na podłodze.

– Krwawi – stwierdził Rafael.

– Czy to ty, Urielu? – dopytywała się Taran.

– Och, oczywiście, że nie – rozległa się tuż obok odpowiedź. – Ja tak nie postępuję. Biegnijmy dalej!

Ton jego głosu wskazywał, że gdzieś w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Ruszyli na oślep przez korytarz.

– Bardzo praktyczne, kiedy wrogowie wybijają się nawzajem – mruknęła Taran.

Na końcu korytarza zauważyli dwoje drzwi. Usłyszeli za plecami nagły świst i wpadli w panikę. Wszyscy troje, krzycząc ze strachu, chcieli jak najprędzej znaleźć bezpieczne miejsce. W korytarzu było ciemno i pewnie dlatego popełnili fatalny błąd. W pośpiechu ruszyli do różnych drzwi. Dopiero znalazłszy się w jakiejś sypialni Taran odkryła, że jest sama. Usłyszała głos Rafaela:

– Taran, jesteśmy w sieni! Wyjdź!

Ale co mogła zrobić? Czuła raczej niż widziała, że droga przez drzwi jest zagrodzona. Nie była jednak tak zupełnie sama, jak się jej wydawało. To, co blokowało drzwi… żyło?

Okna zasłaniały okiennice, w pomieszczeniu panowała niemal całkowita ciemność.

– Urielu – szepnęła. – Jesteś tutaj? Boję się.

“Jestem”. Tym razem odpowiedź rozległa się w jej głowie.

– Dziękuję!

Dostrzegła jakiś ruch. Coś weszło do izby, ohydny smród jeszcze się wzmógł, pulsował w jej nerwach i żyłach, sprawiał, że oddychała z trudem.

“Miecz”, usłyszała w swoim wnętrzu. “Czy dostanę miecz?”

W powietrzu zagrzmiało i w tej samej chwili, gdy ukazał się Uriel, nie wiadomo skąd pojawił się jaśniejący miecz. Uriel zacisnął dłoń na rękojeści. Bijące od brzeszczotu światło stało się za jasne dla oczu Taran, przykryła powieki dłońmi, wcześniej zaś zdążyła tylko zauważyć przy drzwiach niebieskozieloną istotę wzrostu człowieka. Ona także zasłaniała oczy przed Urielem i ciskającym błyskawice mieczem. Zanim Taran zdążyła się zorientować, co to za istota, stworzenie parskając i prychając wyślizgnęło się z izby. Odeszło.

Taran działała odruchowo. W przerażeniu szukała pociechy u Uriela, otoczyła go ramionami, ukryła twarz w białej szacie, pachnącej wiatrem i kwiatami rumianku.

Uriel przyjaźnie, lecz zdecydowanie odsunął ją od siebie.

– Już dobrze, Taran. Proszę cię, nie rób więcej podobnych gestów.

– Przepraszam – mruknęła poprawiając włosy. – Kim on był?

O dziwo, wszyscy uważali niezwykłą istotę za stworzenie rodzaju męskiego, a przecież nie mieli okazji dokładnie się jej przyjrzeć.

– Nie wiem, Taran. Wiem jedynie, że nie był dobry.

– O, z całą pewnością! Wiesz, Urielu, wydaje mi się, że u jego ramion widziałam coś w rodzaju skrzydeł.

– Ja także, widać je było na tle ściany, kiedy padło na niego światło miecza. Miał kilka ostro zakończonych wyrostków.

– A gdzie się podział miecz? – spytała zdziwiona.

– Został zabrany z powrotem, kiedy niebezpieczeństwo minęło.

Taran nie skomentowała tego. Wiedziała, że nie wszystko musi rozumieć.

– Taran? – rozległo się wołanie z hallu. – Gdzie jesteś?

– To Rafael – powiedziała do Uriela. – Pójdziemy do nich?

– Tak, zniknę teraz, ale wciąż tu będę.

– Cudownie – uścisnęła go za rękę. – Tak pięknie wyglądałeś z mieczem! Jak archanioł, pałający gniewem wymierzonym przeciwko złu!

Odwzajemnił jej uścisk i zniknął.

Pani powietrza wróciła do swych towarzyszy u wybrzeży Islandii. Przekazała im wieści:

– Próbowałam we śnie ostrzec Taran przed Sigilionem. Chyba mnie zrozumiała.

– Gdzie ona teraz jest? – spytał Nauczyciel.

– Opuściłam ją we śnie, w domu. W pobliżu nie było żadnego niebezpieczeństwa, nie wyczułam ani Finkelborga, ani Sigiliona.

Cień rzekł po chwili zastanowienia:

– Nie obawiam się tego brata zakonnego, natomiast Sigilion jest ze wszech miar groźny. Swą niezwykłą siłą przyciągania, jaką oddziałuje na kobiety, może sprowadzić nieszczęście na tak żądną przygód dziewczynę, jaką jest Taran.

Pokiwali głowami.

Omylili się jednak. Wcale nie Taran została narażona na atak obezwładniającej zmysłowości, lecz inna, której nikt nie brał pod uwagę.

Młodziutka Danielle drżała, leżąc na podłodze powozu. Jak długo to trwa! Dlaczego nie wracają?

Ostrożnie podniosła głowę. Widziała, że pobiegli w stronę tej dużej pustej zagrody. Słyszała także dochodzące stamtąd krzyki, ale nikogo nie było widać.

Czy powinna ich szukać?

Nie, nie miała odwagi.

Słyszała jeden strzał, przy powozie, ale nikogo chyba nie trafił. Potem padł jeszcze jeden z głębi domu. Ktoś krzyczał.

To Finkelborg strzelił w zamek, a krzyczała Taran, kiedy nie udawało im się otworzyć następnych drzwi, ale tego Danielle nie wiedziała.

Tak bardzo, bardzo się bała. Usiłowała zdusić szloch. Nie była w stanie dłużej siedzieć w powozie. Danielle nic nie wiedziała o Sigilionie, bała się natomiast okropnego człowieka grożącego pistoletem. Gdyby wrócił tutaj, natychmiast by ją znalazł.

Nie zastanawiając się dłużej, wyskoczyła z powozu i pobiegła w przeciwnym kierunku, do lasu, żeby się schować. Stamtąd mogła mieć widok na drogę i na dom.

Kiedy kuliła się za krzakami, spostrzegła bijące z budynku ostre, przypominające błyskawicę światło. Co to mogło być?

Miała wrażenie, że serce ściska się jej z bólu. Dolg, Dolg, dlaczego cię tu teraz nie ma?

Potrzebuję cię, pragnę wiedzieć, że jesteś blisko, wsunąć rękę w twoją dużą, silną dłoń, dającą poczucie bezpieczeństwa. Kiedy bierzesz mnie za rękę, wiem, że się o mnie troszczysz.

Gdybyś tylko zechciał mnie zauważyć, przestał traktować jak młodszą siostrę. Mam siedemnaście lat, Dolgu, i płonę! Pragnę być przy tobie, patrzeć, jak w twoich oczach pojawia się miłość, jak uśmiechasz się z czułością, inaczej, całkiem inaczej niż dotychczas.

Ale tak się nie dzieje, twój uśmiech jest ciepły, lecz przelotny, i nie kryje się w nim nic więcej.

W opuszczonym domu zapanowała teraz cisza. Myśli Danielle powędrowały dalej, jakby za wszelką cenę starała się oderwać od groźnej sytuacji, w jakiej się znalazła.

Zmarszczyła delikatnie zarysowane brwi. Słowa Taran…?

“Powinien cię teraz zobaczyć Villemann! Nigdy nie wyglądałaś tak uroczo jak dzisiaj!”

Villemann? A co on ma z tym wspólnego?

Przecież to jej starszy brat. Zawsze miły, zawsze ma w zanadrzu tysiąc szalonych pomysłów, jak Taran. Są tak do siebie podobni, sercem i duszą. Być może właśnie dlatego Danielle nie dostrzegła, że Villemann wyrósł na bardzo przystojnego dziewiętnastolatka.

Villemann? Próbowała go sobie wyobrazić, nie bardzo bowiem pojmowała, o co mogło chodzić Taran, ze wstydem jednak musiała przyznać, że nie potrafi przywołać w pamięci twarzy Villemanna.

Widziała tylko Dolga.

O, Dolg, drogi, najdroższy Dolg! Tak nieodparcie pociągający swą tajemniczością i skupieniem wewnętrznym. Od momentu kiedy po raz pierwszy ujrzała przypominającego raczej elfa niż ludzkie dziecko chłopca, uwielbiała go. Pokochała miłością beznadziejną, pełną goryczy.

Gdyby tylko zechciał ją zauważyć. Budzi się w niej kobieta…

Pojawiła się jeszcze jedna błyskawica, ostrzejsza, jakby cały dom od środka rozjaśniło oślepiające światło. Danielle wpadła w panikę, poderwała się i z głośnym jękiem pobiegła głębiej w las.

Sigilion czuł się upokorzony, zhańbiony w swej królewskiej dumie. Przestraszył się także, nie rozumiał bowiem zjawiska, jakie zaszło we wnętrzu zagrody. Pioruny i błyskawice znał dobrze, zetknął się także z ogniskami, lecz to było czymś zupełnie innym. Okropne światło, a jakiś człowiek wyciągnął ku niemu przypominający miecz przedmiot, nie widział tego wyraźnie, bowiem światło go oślepiło.

Nie pozostawało mu nic innego, jak się wycofać i z powrotem przez komin opuścić dom. Wszystko to było niepojęte, przecież widział tam jedynie dwóch zwyczajnych mężczyzn! I nagle pojawił się jeszcze jeden, towarzyszył Taran, która wszak miała należeć do niego, do Sigiliona.

Tak blisko zwycięstwa i taka klęska!

Głupi kardynał twierdził, że Dolg ma potężnych opiekunów i co do tego się nie mylił. Podsunął Sigilionowi pomysł pojmania Taran jako zakładniczki, bo ona jest bezbronna.

Kłamstwo!

Gdyby wcześniej nie zabił kardynała, uczyniłby to teraz, mszcząc się za wprowadzenie w błąd. Sigilion nie przywykł, by żyjący obecnie ludzie stawiali mu jakikolwiek opór. Kiedyś natrafił na silniejszych, wywodzili się z wymarłego już plemienia Lemurów, a zetknął się z nimi wówczas, gdy usiłował skraść im trzy bezcenne kamienie. Później jednak nikt nie mógł się mierzyć z Sigilionem, jedynowładczym królem Silinów.

Nietrudno być jedynowładcą, kiedy pozostało się jedynym żyjącym przedstawicielem własnego plemienia.

Okrążył powóz, ale ekwipaż przestał już go interesować.

Właśnie wtedy spostrzegł dziewczynę, biegnącą w szalonym pędzie przez las.

Przybliżył się, zaczął się jej przyglądać.

Delikatnie zbudowana, nieduża i bardzo ładna w dość szczególny sposób, inna niż Taran. Przypominała raczej porcelanową kruchość drobnych kobiet z Karakorum, chociaż one miały ciemniejszą skórę i szersze twarze. Ta tutaj… Niczym leśny kwiat. Czysta, nietknięta, ale wzbudzająca wielkie pożądanie.

Sigilion nie miał pojęcia, że Danielle byłaby równie dobrą zakładniczką jak Taran, a może nawet lepszą, gdyż nikt nie mógł sobie wyobrazić, że byłaby zdolna poradzić sobie sama w trudnej sytuacji. Taran nigdy nie traciła głowy, Danielle u wszystkich budziła współczucie, wzruszała swoją bezbronnością. W ciele Sigiliona znów zapłonęły żądze. Widział w niej tylko kobietę, którą może zdobyć i wykorzystać. Nie wiedział nawet, kim jest, nie zdawał sobie sprawy, że jest tak blisko spokrewniona z Dolgiem i całą tą rodziną.

Powoli, z rosnącym napięciem, zniżył lot.

Danielle jako pierwsza ujrzała Sigiliona w całej okazałości.

Загрузка...