Rozdział 27

Robert był szczerze zawiedziony, zarówno ze względu na Taran, jak i siebie, że nie spotkają się z uczonym.

Kręcił głową.

– Od dawna już żadna historia mnie tak nie porwała – powiedział, kiedy kończyli śniadanie i mieli opuszczać zajazd. – Ale przecież po tym, jak odwiozę cię do domu, zostanę przez jakiś czas w Christiana. Będę wypatrywał, kiedy on wróci do domu. Czy możesz mi podać jego pełne nazwisko i adres?

Taran, która już wcześniej pożałowała, że wciągnęła w rodzinne kłopoty postronną osobę, wahała się. Oczywiście mógł jej służyć pomocą, ale narażał się także na niebezpieczeństwo. Nigdy by sobie tego nie wybaczyła.

– Chyba nie powinieneś za bardzo się w to mieszać, Robercie. To może być dla ciebie groźne.

– Pewnie masz rację – rzekł ku jej ogromnej uldze. – Dobrze spałaś w nocy?

– Owszem, dziękuję – skłamała Taran. – Położyłam się bardzo wcześnie i spałam przez całą noc. Wiesz, to wino.

Robert roześmiał się.

– Ja też trochę za dużo wypiłem. Spałem jak kamień.

Gdybyś wiedział, co się działo nad twoją głową, pomyślała Taran. Nie mówiąc już o tych wszystkich godzinach, kiedy nie mogłam zasnąć z podniecenia, bo anioł stróż Uriel stał na warcie pod moimi drzwiami.

Wyszli na słońce. Dzień zapowiadał się piękny.

– Wiesz – powiedział Robert, spoglądając na wieżę kościoła. – Ponieważ mamy kilka wolnych godzin, zdążymy może zejść do portu i porozmawiać z moimi przyjaciółmi. Mają tam statek i czekają na mnie. Powinienem uprzedzić, że spóźnię się parę dni.

Taran się zawahała. Obiecała Urielowi i Soi, że z Christianii wyruszy prosto do domu.

– To oczywiste, że powinieneś zobaczyć się z przyjaciółmi – powiedziała dość niechętnie, bo nie chciała protestować. – Mną się nie przejmuj, wrócę do domu sama. Ominie cię podróż tam i z powrotem.

– Nie ma mowy. Sądzisz, że cię puszczę samą? Cóż byłby ze mnie za towarzysz? Uwierz mi, wiele dla mnie znaczysz.

Uf!

– Przecież nie grozi mi już żadne niebezpieczeństwo… Ale dziękuję za troskę. Przypuszczam, że zdążymy do portu.

– To potrwa tylko chwilę. A port jest za rogiem.

– Dobrze.

Idąc ujął ją za rękę.

– Taran, w powrotnej drodze mam z tobą tyle do omówienia – zwierzył się.

Ojej, pomyślała zakłopotana. Dlaczego, do diaska, flirtowałam z Robertem? Po cudownym spotkaniu z Urielem wyznanie miłości Roberta wcale mi nie odpowiada.

Roześmiała się niepewnie i ostrożnie przyciągnęła rękę do siebie. Czy będzie go musiała zranić?

– No, wiecie! – Theresa strofowała swoje dzieci, Danielle i Rafaela. – Co wyście zrobili z pięknym salonem Aurory? Wszędzie papiery. Nikt by nie uwierzył, że macie po siedemnaście i dwadzieścia jeden lat. Proszę natychmiast tu uporządkować i wyrzucić wszystko do śmieci. Do roboty!

Rodzeństwo popatrzyło na siebie z uśmiechem zawstydzenia i zaczęło sprzątać. Wojna na papierowe kule jest zabawna do chwili, kiedy trzeba po sobie wszystko uprzątnąć.

Razem wynieśli świadectwa grzechu do pojemnika na śmieci ustawionego na tylnym podwórku.

– Chciałabym, żeby Taran już wróciła – westchnęła Danielle. – Stęskniłam się za nią.

– Ja także. Mam nadzieję, że nie wyjdzie za mąż i nie przeniesie się do Szwecji. Robert jest sympatyczny, ale zbyt uległy jak dla Taran. A co ty o tym myślisz?

– W pełni się z tobą zgadzam – odparła Danielle, wysypując górę papierowych kuł. – Chciałabym, żeby jeszcze przez jakiś czas została w domu. To bardzo egoistyczne, ale ona ożywia otoczenie.

Rafael nie odpowiedział. Uważnie przyglądał się śmieciom.

– Na co patrzysz?

– Ten przypominający pergamin papier… Czy już go gdzieś nie widzieliśmy?

Danielle wyłowiła papierową kulę ze śmietnika. Arkusz był precyzyjnie zmięty, ale prawie nie uszkodzony.

– Nie wiem.

– Nie, ty może tego nie widziałaś.

– Owszem – powiedziała Danielle z namysłem. – Przypomina list, który Finkelborg wysłał dyliżansem pocztowym. Do swej rodziny, przypuszczam, że w Danii.

– To jest ten list – doszedł do wniosku Rafael. – Ale jak się tu znalazł? Widzieliśmy przecież, że pocztylion go zabrał. – Odwrócił arkusz. – To wcale nie do Danii, wysłano go do Szwecji.

– Przeczytaj!

– Jest to zaledwie kilka słów naskrobanych w pośpiechu, jak pamiętasz. Ciężko ranny. Zastąp mnie. Bądź ostrożny. Ona ma groźnych opiekunów. Nr 18.

Popatrzyli po sobie.

– Zgaduję, kim jest adresat – szepnęła Danielle pobielałymi wargami.

Rafael odwrócił papier.

– Tak, to Robert – odparł ledwie słyszalnie.

– Numer osiemnaście. Taka więc była pozycja Finkelborga…

– W Zakonie Świętego Słońca – dokończył Rafael. – A Taran jest razem z innym, sama z ich szwedzkim reprezentantem.

W skamieniałą Danielle wstąpiło życie.

– Idziemy do domu.

Theresę i Aurorę strach raził niczym piorun. Pobladły.

– Natychmiast jadę do Christianii – oświadczył Rafael. – Wezmę kilku ludzi i…

– Za późno – pokręciła głową Theresa. – Nie zdążysz na czas.

– Coś przecież musimy robić!

– Tak. Oczywiście trzeba jechać. Z pewnością Aurora wypożyczy wam kilku mężczyzn.

– Naturalnie – odparła gospodyni. – Tylu, ilu tylko się da.

– Ale nic nie mówmy Augustowi – zaproponowała Theresa. – On myśli, że to jego krewniak, i może mu być przykro, że został oszukany.

– Nonsens – prychnęła Aurora. – August jest silny. W dodatku od kilku nocy nie śpi, uważając, że coś mu się nie zgadza. Zaczął wątpić, czy Robert jest wnukiem Agdy.

– Doskonale, wobec tego wtajemniczamy również Augusta.

Rafael stał zamyślony. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądał jak pełen melancholii poeta.

– Soi z Ludzi logu prawdopodobnie kontroluje poczynania Sigiliona, jego więc nie musimy się obawiać. Ale gdzie się podział Uriel?

– Mam wrażenie, że Taran znów go rozdrażniła – powiedziała Danielle. – I wystraszyła. Chyba chciał zrezygnować z opieki nad nią.

– Niemądra dziewczyna – zirytowała się Theresa. – Jest moją ukochaną wnuczką, ale czasami ogarnia mnie okropna złość na nią,.

– Musimy uprzedzić Uriela – rzekł Rafael. – Bez niego sobie nie poradzi.

– Ale jak to zrobić? Nie mamy żadnych nadprzyrodzonych zdolności. Nie potrafimy się nawet skontaktować z duchami Moriego.

– Uriel ma zostać aniołem. Jak się rozmawia z kimś takim? – zastanawiała się Danielle.

Rafael wpadł na pewien pomysł.

– Babciu! Jesteś takim dobrym człowiekiem i wzorową katoliczką. Czy ty nie mogłabyś spróbować?

Theresa popatrzyła na niego z tkliwością.

– Oczywiście, spróbuję do niego dotrzeć przez modlitwę do Najświętszej Panienki. Już idę do swojego pokoju. W tym czasie ty, Rafaelu, i Aurora zorganizujecie oddział, który wyruszy do Christianii. Erling z pewnością wybierze się z wami.

Theresa poszła do siebie. Przed świętym obrazkiem, który ustawiła na nocnym stoliku, padła na kolana i gorąco się modliła, aby ktoś wysłuchał jej prośby i przekazał ją Urielowi.

W porcie Christianii Robert zaprowadził Taran do niewielkiego statku, może raczej należałoby powiedzieć: kutra, chociaż prezentował się dość okazale i widać było, że jego właściciel musi być wysoko postawioną osobą.

– Hop! Hop! – zawołał Robert w stronę statku.

Czekali. Nic się nie działo.

– Wchodzimy na pokład – zdecydował Robert. – Może jeszcze śpią.

Taran z wahaniem poszła za nim. Nie lubiła wdzierać się na czyjś prywatny teren.

– Czy nie możesz zostawić wiadomości? – spytała.

– Owszem, jeśli ich nie zastanę. Zejdź po tych schodach.

Pomógł jej przejść do ciasnej kajuty, rufy, czy jak tam nazywają to miejsce marynarze. Taran dorastała w Europie, w kraju nie posiadającym dostępu do morza, i nie znała języka wilków morskich.

W myślach przez cały czas międliła tę samą kwestię: Jak go nie zranić? Przecież w pewnym sensie sama go zachęcałam, żeby się mną zainteresował, tylko dlatego, że byłam tak głęboko nieszczęśliwa i sądziłam, że potrafię się zakochać w zwykłym mężczyźnie. I zapomnieć o Urielu.

Ale jak można wyrzucić Uriela z pamięci? Jak mogłam być taka niemądra? Popełniłam wszystkie głupstwa, jakie tylko można sobie wyobrazić, zachowałam się jak humorzasta pensjonarka, no i mam za swoje.

Robert oczekuje, że przyjmę jego miłość i ofiaruję mu swoją.

Nie chcę nikogo ranić!

Nikt jednak nie mógł jej teraz pomóc wybrnąć z sytuacji, w którą sama się wplątała.

We wnętrzu łodzi panował mrok, tylko przez nieduże owalne okienko sączyło się trochę światła, migoczącego od kołysania wody, chlupoczącej o burty.

– Wygląda na to, że nikogo tu nie ma – powiedziała Taran niepewnie.

Była szczurem lądowym i zapach morza, wodorostów, nasmołowanych lin i przewożonych w beczkach śledzi nie budził w niej żadnych sentymentalnych uczuć. Czuła się nieswojo i pragnęła jak najprędzej dotknąć stopami ziemi.

Robert przeszedł do pomieszczenia w głębi, zostawiając ją samą. Jego głos, dobiegający stamtąd, zabrzmiał głucho i tajemniczo.

– Zobacz, Taran! Chodź i sama zobacz!

Zaprowadził ją do jeszcze ciemniejszego niedużego pomieszczenia, wypełnionego zapachem, na który każdy człowiek morza zareagowałby okrzykiem zachwytu, lecz w Taran wzbudził jedynie obrzydzenie.

– Na co mam patrzeć? – spytała. – Tutaj jest tak ciemno, że…

Robert stanął za nią. Komórka była bardzo niska i Taran musiała się pochylić.

Poczuła uderzenie w tył głowy. Nie bardzo rozumiała, co to mogło być, czyżby o coś zawadziła?

Więcej pomyśleć już nie zdążyła. W oczach jej pociemniało i osunęła się na ziemię.

Загрузка...