N.

1. List

28 maja 2008

Drogi Charlie,

zwracanie się do Ciebie w ten sposób wydaje mi się dziwne i zarazem całkiem naturalne, mimo że ostatni raz widziałam Cię, gdy byłam prawie dwa razy młodsza niż teraz. Miałam wtedy szesnaście lat i strasznie się w Tobie zabujałam. (Wiedziałeś o tym? Oczywiście, że tak). Jestem teraz szczęśliwą mężatką z małym synkiem i oglądam Cię przez cały czas na CNN, jak rozprawiasz o Medycznych Sprawach. Jesteś tak samo przystojny jak w tamtych dawnych czasach, gdy chodziliśmy w trójkę na ryby albo do kina Railroad we Freeport.

Te letnie miesiące wydają się tak odległe w czasie – Ty i Johnny nierozłączni, ja łażąca za wami, kiedy tylko mi na to pozwalaliście. Czyli prawdopodobnie częściej, niż na to zasłużyłam! Mimo to Twój list z kondolencjami sprawił, że wszystko to stanęło mi przed oczyma i strasznie płakałam. Nie tylko za Johnnym, ale za całą naszą trójką. I chyba za tym, jak proste i nieskomplikowane wydawało się życie. Jakie to były złote czasy!

Widziałeś oczywiście jego nekrolog. „Śmierć w wypadku” może oznaczać mnóstwo grzechów, prawda? W wiadomościach powiedzieli, że Johnny zginął wskutek upadku i rzeczywiście spadł – w dobrze nam wszystkim znanym miejscu, o które zapytał mnie w ostatnie Boże Narodzenie – ale to nie był wypadek. W jego krwi była cała masa środków uspokajających. Nie aż tyle, żeby go zabić, lecz dosyć, według koronera, żeby zakręciło mu się w głowie, zwłaszcza jeśli wychylał się przez balustradę. Stąd ta „śmierć w wypadku”.

Lecz ja wiem, że to samobójstwo.

Nie było żadnego listu pożegnalnego w domu ani przy zwłokach, ale mogło to wynikać z faktu, że nie chciał nikomu robić przykrości. Jako doktor wiesz, że psychiatrzy mają wyjątkowo wysoki wskaźnik samobójstw. Tak jakby nieszczęścia pacjentów były rodzajem kwasu, który zżera mechanizmy obronne ich terapeutów. Na ogół te mechanizmy są dość mocne, by nie udało się ich nadwątlić. A u Johnny’ego? Chyba nie… przez jednego niezwykłego pacjenta. Przez ostatnie dwa lub trzy miesiące życia prawie nie spał; miał takie straszne sińce pod oczyma! Poza tym odwoływał wszystkie wizyty. Wybierał się na długie przejażdżki. Nie mówił dokąd, ale chyba to wiem.

W ten sposób przechodzę do załącznika, do którego, mam nadzieję, zajrzysz, kiedy przeczytasz ten list. Wiem, że jesteś zajęły, jednak – jeśli to coś da – pomyśl o mnie jako o wiecznie za tobą łażącym, zakochanym dziewczęciu, którym byłam, z włosami ściągniętymi w stale rozwiązującego się kucyka.

Chociaż Johnny miał własny gabinet, w ciągu ostatnich czterech lat współpracował luźno z dwoma innymi psychiatrami. Po jego śmierci akta pacjentów (niezbyt liczne z powodu ograniczenia praktyki) trafiły do jednego z nich. Te akta były u niego w przychodni. Jednak sprzątając jego gabinet w domu, natknęłam się na ten niewielki manuskrypt, który załączam. Są to akta pacjenta, którego nazwał „N.”. Zdarzyło mi się jednak kilkakrotnie oglądać prowadzone przez niego normalne akta (nie żebym myszkowała, ale leżały otwarte na jego biurku) i wiem, że te są zupełnie inne. Przede wszystkim nie były prowadzone w jego przychodni, bo nie mają nagłówka jak inne akta, które widziałam, i czerwonej pieczątki POUFNE na dole. Poza tym można zauważyć na kartkach niewyraźną pionową linię. Robi ją jego domowa drukarka.

Lecz jest coś jeszcze, co zobaczysz, kiedy odpakujesz pudełko. Na okładce wydrukował grubą czarną czcionką dwa słowa: SPALIĆ TO. O mało tego nie zrobiłam, nie zaglądając do środka. Myślałam, Boże zlituj się, że to jakieś jego prywatne leki albo wydruki dziwnych pornograficznych stron z Internetu. Ostatecznie jednak, będąc córką Pandory, nie mogłam opanować ciekawości. Żałuję, że tak się stało.

Mam wrażenie, Charlie, że mój brat nosił się z zamiarem napisania książki, czegoś popularnego, w stylu Olivera Sacksa. Sądząc po tym manuskrypcie, początkowo koncentrował się na zaburzeniach obsesyjno-kompulsywnych, zważywszy zaś na fakt, że popełnił samobójstwo (jeżeli to było samobójstwo!), zastanawiam się, czy jego zainteresowania nie wynikały z tego starego porzekadła Medice, cura te ipsum.

Tak czy inaczej akta N. i coraz bardziej chaotyczne notatki brata nie dawały mi spokoju. Jak bardzo? W wystarczającym stopniu, abym przesłała cały manuskrypt – swoją drogą nie skserowałam go, to jedyny egzemplarz – do przyjaciela, którego on nie widział od dziesięciu lat, a ja od czternastu. Może da się to opublikować, myślałam początkowo. Jako swego rodzaju żywy pomnik mojego brata.

Już tak jednak nie myślę. Chodzi o to, że manuskrypt żyje własnym życiem, i to nie jest dobre. Znam, widzisz, miejsca, o których jest tam mowa (założę się, że ty też je znasz – pole, o którym opowiada N., musi być niedaleko drogi, którą chodziliśmy do szkoły jako dzieci), i po przeczytaniu tych kartek odczuwam silne pragnienie, żeby je odnaleźć. Nie pomimo złowróżbnej tonacji manuskryptu, lecz właśnie z jej powodu – i jeśli to nie jest obsesja, to co nią jest!?

Nie wydaje mi się, żeby ich odnalezienie było dobrym pomysłem.

Ale śmierć Johnny’ego nie daje mi spokoju i dzieje się tak nie tylko dlatego, że był moim bratem. Nie daje mi spokoju także manuskrypt, który tu załączam. Czy go przeczytasz? Przeczytaj i powiedz mi, co myślisz. Dziękuję, Charlie. Mam nadzieję, że za bardzo Ci się nie narzucam. A jeśli… jeśli postanowisz uhonorować życzenie Johnny’ego i spalisz to, nie usłyszysz ode mnie słowa protestu.


Z wyrazami sympatii od „siostrzyczki” Johnny’ego Bonsainta


Sheila Bonsaint LeClaire

964 Lisbon Street

Lewiston, Maine 04240


PS Oj, ale się w Tobie zabujałam!

2. Akta pacjenta

1 czerwca 2007

N. ma 48 lat, jest wspólnikiem w dużej firmie rachunkowej w Portlandzie, rozwiedziony, ojciec dwóch córek. Jedna pracuje na uczelni w Kalifornii, druga jest na drugim roku studiów tu w Maine. Swoje obecne stosunki z żoną określa jako „niezbyt bliskie, lecz przyjazne”.

– Wiem, że wyglądam na więcej niż czterdzieści osiem lat – mówi. – To dlatego, że nie śpię. Brałem ambien i te drugie tabletki, te z zieloną ćmą, ale kręci mi się tylko po nich w głowie.

Kiedy pytam, jak długo cierpi na bezsenność, nie potrzebuje czasu, żeby się nad tym zastanowić.

– Od dziesięciu miesięcy.

Pytam, czy to bezsenność go do mnie sprowadziła. Uśmiecha się, patrząc w sufit. Większość pacjentów wybiera fotel, przynajmniej podczas pierwszej wizyty – pewna kobieta powiedziała mi, że leżąc na kozetce, czuje się jak neurotyczny klaun z komiksu w „New Yorkerze” – ale N. kładzie się od razu na kozetce. Leży na niej z rękoma splecionymi mocno na piersi.

– Chyba obaj wiemy, jaka jest odpowiedź na to pytanie, doktorze Bonsaint.

Pytam, co ma na myśli.

– Gdybym chciał się pozbyć worków pod oczyma, zwróciłbym się do chirurga plastycznego albo do lekarza rodzinnego… który swoją drogą pana zarekomendował, twierdzi, że jest pan bardzo dobry… i poprosił o coś mocniejszego od ambienu i zielonych tabletek z ćmą. Na pewno są jakieś mocniejsze środki, prawda?

Nic na to nie odpowiadam.

– Z tego, co wiem, bezsenność jest zawsze objawem czegoś innego – dodaje.

Mówię mu, że nie zawsze, lecz na ogół. I dodaję, że jeśli mamy do czynienia z innym problemem, bezsenność rzadko jest jedynym objawem.

– Och, mam i inne. Masę problemów. Niech pan na przykład spojrzy na moje buty.

Patrzę na jego sznurowane buty z cholewkami. Na lewym sznurowadła zawiązane są na górze, ale na prawym na dole. Mówię, że to bardzo interesujące.

– Owszem – potwierdza. – Kiedy byłem w szkole średniej, dziewczęta zawiązywały na dole sznurowadła w tenisówkach, kiedy z kimś chodziły. Albo kiedy był jakiś chłopak, który im się podobał i z którym chciały chodzić.

Pytam, czy z kimś chodzi, mając nadzieję, że to złagodzi napięcie, które w nim wyczuwam – knykcie jego splecionych dłoni są białe, jakby obawiał się, że odfruną, jeśli nie będzie ich zaciskał z odpowiednią siłą.

Lecz on się nie śmieje. Nawet się nie uśmiecha.

– Mam już trochę za sobą etap chodzenia z kimś, jednak jest coś, czego chcę. – Przez chwilę się zastanawia. – Próbowałem zawiązywać na dole sznurowadła butów. To nie pomogło. Ale jedno na górze, a drugie na dole… mam wrażenie, że taki wariant coś daje. – Uwalnia prawą dłoń ze śmiertelnego uścisku, w którym trzyma ją lewa, i zbliża do siebie opuszki kciuka i palca wskazującego. – Mniej więcej tyle – stwierdza.

Pytam, czego chce.

– Żeby mój umysł wrócił do normy. Ale próba uleczenia umysłu poprzez wiązanie sznurowadeł zgodnie z jakimś kodem komunikacji ze szkoły średniej… lekko dostosowanym do obecnej sytuacji… to chyba jakiś obłęd, nie sądzi pan? A obłąkani powinni szukać pomocy. Wiedzą o tym, jeśli kołacze się w nich resztka zdrowego rozsądku… a pochlebiam sobie, że we mnie się kołacze. Więc dlatego tu jestem.

Splata ponownie dłonie i spogląda na mnie wyzywająco, ale i z lękiem. A także, jak mi się wydaje, z ulgą. Leżał bezsennie w domu, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy opowie psychiatrze, czego się boi, a kiedy to w końcu zrobił, nie wybiegłem z krzykiem z pokoju ani nie wezwałem mężczyzn w białych fartuchach. Niektórzy pacjenci wyobrażają sobie, że mam w sąsiednim pomieszczeniu ekipę facetów wyposażonych w siatki na motyle i kaftany bezpieczeństwa.

Proszę, żeby wymienił kilka przykładów swoich umysłowych zaburzeń, na co wzrusza ramionami.

– Normalne obsesyjno-kompulsywne badziewie. Słyszał to pan już setki razy. Przyszedłem do pana, żeby zmierzyć się z tym, co się za nim kryje. Z tym, co wydarzyło się w sierpniu zeszłego roku. Myślałem, że może mnie pan zahipnotyzuje i każe o tym zapomnieć. – Spogląda na mnie z nadzieją.

Odpowiadam, że chociaż nic nie jest niemożliwe, hipnoza sprawdza się lepiej, kiedy trzeba otworzyć pamięć, a nie zamknąć ją na cztery spusty.

– O – mówi. – Nie wiedziałem o tym. Cholera. – Ponownie wbija wzrok w sufit. Mięśnie z boku jego twarzy wyraźnie pracują i wydaje mi się, że ma coś więcej do powiedzenia. – To może być niebezpieczne, wie pan. – Przerywa, ale tylko na chwilę; mięśnie szczęki nadal napinają się i rozkurczają. – Te moje zaburzenia mogą być bardzo niebezpieczne. – Kolejna pauza. – Dla mnie. – Kolejna pauza. – Niewykluczone, że i dla innych.

Każda sesja terapeutyczna to seria wyborów; rozgałęziające się drogi bez żadnych drogowskazów. W tym momencie mógłbym zapytać, co to jest – to, co może okazać się niebezpieczne – lecz postanawiam tego nie robić. Zamiast tego pytam, o jakim obsesyjno-kompulsywnym badziewiu mówi. Poza zawiązywaniem sznurowadeł na górze i na dole, co jest akurat cholernie dobrym przykładem. (Tego mu nie mówię).

– Zna pan to na pamięć. – Posyła mi chytre spojrzenie, od którego robi mi się trochę nieswojo. Nie okazuję tego; nie jest pierwszym pacjentem, w którego obecności czuję się nieswojo. Psychiatrzy są niczym grotołazi, a każdy grotołaz powie wam, że w jaskiniach jest pełno nietoperzy i robaków. Niezbyt miłych, ale na ogół nieszkodliwych.

Proszę, żeby zaspokoił jednak moją ciekawość. I pamiętał, że dopiero zaczynamy się poznawać.

– Jeszcze ze sobą nie chodzimy, prawda?

– Nie – odpowiadam – chyba jeszcze nie.

– No to lepiej zacznijmy – mówi – bo mamy tu do czynienia z Pomarańczowym Alarmem. Przechodzącym w Czerwony.

Pytam go, czy liczy rzeczy.

– Oczywiście, że liczę. Liczę hasła w krzyżówce w „New York Timesie”… w niedzielę robię to dwa razy, ponieważ wtedy krzyżówki są większe i ich dwukrotne policzenie wydaje się właściwe. W gruncie rzeczy konieczne. Liczę własne kroki. To, ile razy dzwoni telefon, kiedy do kogoś dzwonię. W dni powszednie jem na ogół lunch w Colonial Diner, to trzy przecznice od mojego biura, i idąc tam, liczę czarne buty. W drodze powrotnej liczę brązowe. Próbowałem kiedyś liczyć czerwone, ale to było śmieszne. Tylko kobiety noszą czerwone buty, a i to niezbyt często. Nie w ciągu dnia. Naliczyłem tylko trzy pary, w związku z czym wróciłem do Colonial i zacząłem od nowa, tyle że tym razem liczyłem brązowe buty.

Pytam, czy musi zobaczyć określoną liczbę butów, żeby to go satysfakcjonowało.

– Trzydzieści to niezły wynik. Piętnaście par. Na ogół nie ma z tym problemu.

A dlaczego konieczne jest, żeby zobaczył określoną liczbę?

Zastanawia się i spogląda na mnie.

– Jeżeli odpowiem, że pan wie, czy poprosi mnie pan, żebym wyjaśnił, co takiego powinien pan wiedzieć? Chodzi o to, że miał pan już wcześniej do czynienia z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i że zapoznałem się z nimi… wyczerpująco… zarówno badając własny umysł, jak i czytając o nich w Internecie. A zatem czy moglibyśmy przejść od razu do rzeczy?

Mówię, że większość liczących uważa, że osiągnięcie pewnej liczby, znanej jako „liczba docelowa”, jest niezbędne dla zachowania porządku. Żeby, mówiąc obrazowo, świat dalej kręcił się wokół własnej osi.

Kiwa zadowolony głową i nagle pękają w nim tamy.

– Pewnego dnia, kiedy liczyłem buty w drodze powrotnej do biura, minąłem mężczyznę z nogą uciętą na wysokości kolana. Szedł o kulach i na kikucie miał skarpetkę. Gdyby miał na drugiej nodze czarny but, nic by się nie stało. Ponieważ byłem w drodze powrotnej, rozumie pan. Ale but był brązowy. To wytrąciło mnie z równowagi na cały dzień i tej nocy w ogóle nie mogłem zasnąć. Ponieważ liczby nieparzyste są złe. Przynajmniej tutaj – dodaje, klepiąc się po głowie. – Istnieje racjonalna część mojego umysłu, która wie, że to wszystko brednie, ale jest i inna, która uważa, że absolutnie nie, i ta część rządzi. Można by pomyśleć, że kiedy nie dzieje się nic złego… a tamtego dnia zdarzyło się właściwie coś dobrego, kontrola urzędu skarbowego, której się obawialiśmy, została odwołana bez podania żadnego powodu… więc kiedy nie dzieje się nic złego, zaklęcie pryśnie, jednak tak się nie stało. Naliczyłem trzydzieści siedem brązowych butów zamiast trzydziestu ośmiu i kiedy nie doszło do końca świata, irracjonalna część mojego umysłu oświadczyła, że to dzięki temu, że było ich nie tylko ponad trzydzieści, ale grubo ponad trzydzieści. Ładując zmywarkę, liczę talerze. Jeżeli ich liczba jest parzysta i przekracza dziesięć, to dobrze. Jeśli nie, dodaję odpowiednią liczbę czystych, żeby była odpowiednia. To samo dotyczy widelców i łyżek. Musi ich być co najmniej dwanaście w małym plastikowym koszyku z przodu zmywarki. A ponieważ mieszkam sam, oznacza to, że na ogół muszę dodawać czyste.

– A co z nożami? – pytam i natychmiast potrząsa głową.

– Nigdy noże. Nie w zmywarce.

Kiedy pytam dlaczego, odpowiada, że nie wie. A potem spogląda na mnie po chwili z ukosa z poczuciem winy.

– Zawsze myję noże sam, w zlewozmywaku.

Sugeruję, że noże w koszyku na sztućce naruszyłyby porządek świata.

– Nie! – woła. – Coś pan rozumie, doktorze Bonsaint, ale nie rozumie pan wszystkiego.

– W takim razie niech pan mnie oświeci – mówię.

– Porządek świata już jest naruszony. Naruszyłem go latem zeszłego roku, kiedy poszedłem na Pole Ackermana. Tyle że wtedy tego nie rozumiałem.

– Ale teraz już pan rozumie? – pytam.

– Tak. Nie wszystko, ale dosyć.

Pytam, czy próbuje naprawić sytuację, czy tylko sprawić, żeby się nie pogarszała.

Na jego twarzy pojawia się wyraz niewysłowionej ulgi, rozluźniają się w niej wszystkie mięśnie. Coś, co domagało się wyartykułowania, zostało w końcu powiedziane. Dla takich chwil żyję. To nie jest lekarstwo, do tego jeszcze daleko, lecz na razie N. doznał pewnej ulgi. Wątpię, by się tego spodziewał. Większość pacjentów na to nie liczy.

– Nie mogę tego naprawić – szepcze. – Mogę tylko sprawić, że sytuacja się nie pogarsza. Tak. To znaczy mogłem.

Ponownie dochodzimy do jednego z rozgałęzień. Mógłbym zapytać go, co zdarzyło się latem zeszłego roku – zakładam, że w sierpniu – na Polu Ackermana, jednak jest na to chyba za wcześnie. Najpierw powinno się trochę bardziej obluzować korzenie zainfekowanego zęba. I naprawdę wątpię, żeby źródło tej infekcji było tak świeże. Najprawdopodobniej to, co przytrafiło mu się latem zeszłego roku, było tylko rodzajem detonatora.

Proszę, żeby opowiedział mi o innych objawach.

Śmieje się.

– To zajęłoby nam cały dzień, a zostały nam tylko… – zerka na zegarek -…dwadzieścia dwie minuty. Swoją drogą, dwadzieścia dwa to dobra liczba.

– Bo jest parzysta? – pytam.

Daje mi kiwnięciem głowy do zrozumienia, że marnuję czas na rzeczy oczywiste.

– Moje… moje objawy, jak pan je nazywa, pojawiają się grupami. – Teraz wpatruje się w sufit. – Są ich trzy grupy. Wyłażą ze mnie… wyłażą z mojej zdrowej części… niczym kamienie… kamienie, no wie pan… o Boże, dobry Boże… jak te pierdolone kamienie na tym pierdolonym polu.

Łzy płyną mu po policzkach. Z początku chyba tego nie zauważa, leży tylko na kozetce ze splecionymi palcami, wpatrując się w sufit. Potem jednak wyciąga rękę w stronę stolika przy kozetce, na którym stoi to, co moja recepcjonistka, Sandy, nazywa Dyżurnym Pudełkiem Kleeneksów. Bierze dwie chusteczki, wyciera policzki i zwija je w kulkę, która znika między jego splecionymi palcami.

– Są trzy grupy objawów – mówi głosem, który nadal jest trochę drżący. – Liczenie należy do pierwszej. Jest ważne, ale nie tak ważne jak dotykanie. Są pewne rzeczy, których muszę dotykać. Na przykład palniki gazowe. Przed wyjściem rano z domu albo przed pójściem wieczorem spać. Mógłbym tylko spojrzeć, czy są wyłączone… wszystkie gałki skierowane w górę, wszystkie palniki ciemne… ale ja muszę ich dotknąć, żeby mieć absolutną pewność. I oczywiście drzwiczki piekarnika. Potem zacząłem dotykać kontaktów przed wyjściem do biura. Szybkie podwójne klepnięcie. Zanim wsiądę do samochodu, muszę klepnąć cztery razy w dach. I sześć razy, kiedy docieram tam, dokąd jechałem. Czwórka to dobra liczba i szóstka jest okay, ale dziesiątka… dziesiątka jest jak… – Widzę pojedynczy ślad po łzie, której nie wytarł, biegnący zygzakiem od kącika prawego oka do płatka ucha.

– Jak chodzenie z dziewczyną z pańskich snów – sugeruję.

Uśmiecha się. Ma uroczy, znużony uśmiech – uśmiech, który coraz niechętniej wstaje rano z łóżka.

– Zgadza się – mówi. – Z dziewczyną, która wiąże sznurowadła tenisówek na dole, żeby wszyscy wiedzieli.

– Czy dotyka pan innych rzeczy? – pytam, znając odpowiedź na to pytanie. W ciągu pięciu lat mojej praktyki widziałem wielu pacjentów podobnych do N. Czasami wyobrażam sobie tych nieszczęśników jako ludzi zadziobanych na śmierć przez drapieżne ptaki. Ptaki są niewidzialne – przynajmniej dopóki psychiatra, który ma talent lub szczęście (albo jedno i drugie), nie spryska ich swoją odmianą luminolu i nie podświetli odpowiednią żarówką – lecz mimo to bardzo realne. Cudem jest to, że tak wiele osób cierpiących na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne prowadzi całkiem produktywne życie. Pracują, jedzą (co prawda często zbyt mało lub zbyt dużo), chodzą do kina, kochają się ze swoimi dziewczynami i chłopakami, mężami i żonami… i przez cały ten czas niewidzialne ptaki trzymają ich w szponach i wydziobują małe kawałki ciała.

– Dotykam wielu rzeczy – mówi i ponownie zaszczyca sufit znużonym miłym uśmiechem. – Dotykam wszystkiego, co panu przyjdzie do głowy.

– Czyli liczenie jest ważne – mówię – ale dotykanie jeszcze ważniejsze. Co jest ważniejsze od dotykania?

– Przekładanie – odpowiada i zaczyna się raptem cały trząść niczym pies, którego zostawiono na zimnym deszczu. – O Boże…

Nagle siada na kozetce i stawia stopy na podłodze. Oprócz Dyżurnego Pudełka Kleeneksów na stoliku stoi wazon z kwiatami. Bardzo szybkimi ruchami przestawia pudełko i wazon, tak żeby stały ukośnie wobec siebie. Następnie wyjmuje dwa tulipany z wazonu i kładzie je, przytykając łodygę do łodygi, tak że jeden kwiat dotyka pudełka, a drugi wazonu.

– Tak jest bezpiecznie – mówi. Przez moment się waha, a potem kiwa głową, jakby potwierdził w myślach słuszność tego, co ustalił. – To ratuje świat – dodaje. – Na tę chwilę.

Patrzę na zegarek. Czas się skończył i zrobiliśmy całkiem dużo jak na jedną sesję.

– Widzimy się za tydzień – mówię. – O tej samej porze, w tym samym miejscu.

Czasami stawiam na końcu tego zdania pytajnik, ale nie z N. On musi tu wrócić i wie o tym.

– Więc nie będzie magicznego leku? – pyta i tym razem uśmiech na jego twarzy jest tak smutny, że mam ochotę odwrócić wzrok.

Mówię mu, że może poczuć się lepiej. (Ten rodzaj pozytywnej sugestii nigdy nie zaszkodzi i wiedzą o tym wszyscy psychiatrzy). Następnie każę mu wyrzucić ambien i zielone tabletki z ćmą – jak przypuszczam, lunestę. Jeżeli nie działają w nocy, mogą mu tylko przysporzyć kłopotów w ciągu dnia. Nagła drzemka na drodze numer 295 nie rozwiąże żadnego z jego problemów.

– Nie – odpowiada. – Chyba nie, doktorze. Nie doszliśmy jeszcze do podstawowej przyczyny. Wiem, na czym ona polega…

– Za tydzień może się tym zajmiemy – mówię. Tymczasem chcę, żeby wypełnił tabelkę podzieloną na trzy części: liczenie, dotykanie i przekładanie. Czy zrobi to?

– Tak.

Pytam go, niemal mimochodem, czy ma myśli samobójcze.

– Zastanawiałem się nad tym, ale mam bardzo dużo do zrobienia.

To interesująca i raczej niepokojąca odpowiedź.

Daję mu swoją wizytówkę i proszę, żeby zadzwonił – o każdej porze dnia i nocy – gdyby pomysł samobójstwa wydał mu się bardziej pociągający. Odpowiada, że to zrobi. Jednak prawie wszyscy to obiecują.

– A tymczasem – mówię przy drzwiach, kładąc mu rękę na ramieniu – niech pan spróbuje zaprzyjaźnić się z życiem.

Spogląda na mnie, blady i już nie uśmiechnięty, człowiek, którego dziobią niewidzialne ptaki.

– Czytał pan kiedyś Wielkiego Boga Pana Arthura Machena? – pyta.

Potrząsam głową.

– To najbardziej przerażające opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisano – oznajmia. – Jedna z postaci mówi w nim, że „żądza zawsze bierze górę”. Ale tak naprawdę wcale nie ma na myśli żądzy. Ma na myśli wewnętrzny przymus.

Paxil? Chyba prozac. Ale dopiero kiedy uda mi się lepiej rozgryźć tego interesującego pacjenta.


7 czerwca 2007

14 czerwca 2007

28 czerwca 2007

Zgodnie z moimi oczekiwaniami N. przynosi na następną sesję odrobioną „pracę domową”. Na tym świecie jest wiele rzeczy, na których nie można polegać, ale osoby cierpiące na ZOK prawie zawsze wykonują powierzone im zadania, chyba że są umierający.

Z pewnego punktu widzenia jego tabelki są komiczne; z innego smutne; z jeszcze innego po prostu przerażające. Jest w końcu księgowym i przypuszczam, że sporządzając dokument, który wręcza mi, zanim jeszcze położył się na kozetce, użył jednego ze swoich komputerowych arkuszy kalkulacyjnych. Tyle że zamiast inwestycji i dochodów diagramy te przedstawiają skomplikowane terytorium jego obsesji. Na pierwszych dwóch arkuszach widnieje nagłówek LICZENIE, na następnych dwóch DOTYKANIE, na ostatnich sześciu PRZEKŁADANIE. Przerzucając je, nie bardzo rozumiem, jak znajduje czas na inne zajęcia. A jednak cierpiący na ZOK zawsze znajdą jakiś sposób. Wraca do mnie obraz niewidzialnych ptaków; wyobrażam sobie, jak otaczają N., wyrywając krwawe strzępy z jego ciała.

Kiedy podnoszę wzrok, leży na kozetce, znowu ze splecionymi mocno na piersi dłońmi. I zdążył już przestawić wazon i pudełko z chusteczkami, tak że ponownie są ukośnie połączone. W wazonie były dzisiaj białe lilie. Gdy widzę je leżące na stole, przychodzi mi na myśl pogrzeb.

– Niech pan mnie nie prosi, żebym włożył je z powrotem – mówi przepraszającym, lecz stanowczym tonem. – Prędzej wyjdę, niż to zrobię.

Odpowiadam, że nie mam zamiaru go o to prosić. Pokazuję mu arkusze kalkulacyjne i chwalę je za profesjonalny wygląd. N. wzrusza ramionami. Następnie pytam go, czy obejmują całość, czy tylko ostatni tydzień.

– Tylko ostatni tydzień – odpowiada. Jakby ta sprawa w ogóle go nie interesowała. Przypuszczam, że tak właśnie jest. Człowiek, którego rozdziobują ptaki, nie interesuje się zbytnio ranami i obrażeniami odniesionymi w ciągu ostatniego roku ani nawet tygodnia; absorbuje go dzień dzisiejszy. I przyszłość.

– Musi tu być ze trzy tysiące wpisów.

– Nazwijmy je epizodami. Tak je określam. Są sześćset cztery epizody liczenia, osiemset siedemdziesiąt osiem epizodów dotykania i dwa tysiące dwieście czterdzieści sześć epizodów przekładania. Wszystkie te liczby, jak pan zauważył, są parzyste. Razem daje to trzy tysiące siedemset dwadzieścia osiem epizodów, również liczbę parzystą. Jeśli doda pan do siebie tworzące ją cyfry… trzy, siedem, dwa i osiem… otrzyma pan dwadzieścia, również liczbę parzystą. – N. kiwa głową jakby się upewniając. – Dzieląc trzy tysiące siedemset dwadzieścia osiem przez dwa otrzymuje pan tysiąc osiemset sześćdziesiąt cztery. Suma tworzących tę liczbę cyfr daje dziewiętnaście, silną liczbę nieparzystą. Silną i złą. – W tym momencie autentycznie wstrząsa nim dreszcz.

– Musi pan być bardzo zmęczony – mówię.

Nie odpowiada na to ani nie kiwa głową, lecz mimo to udziela odpowiedzi. Łzy płyną po jego policzkach ku uszom. Nie chcę zwiększać jego udręki, ale zdaję sobie sprawę z jednego: jeżeli nie zabierzemy się szybko do roboty, jeżeli będziemy „dreptać w miejscu”, jak określiłaby to siostra Sheila, wkrótce nie da rady ze mną współpracować. Widzę negatywne zmiany w jego powierzchowności (pognieciona koszula, niestarannie ogolony zarost, włosy pilnie wymagające przystrzyżenia) i gdybym poprosił jego kolegów o opinię, z pewnością zobaczyłbym wymieniane między sobą szybkie spojrzenia, które są nader wymowne. Tabelki są na swój sposób imponujące, lecz N. najwyraźniej traci siły. Wydaje mi się, że nie mam innego wyboru: muszę od razu przystąpić do sedna sprawy, i dopóki tego nie dokonamy, nie może być mowy o paxilu, prozacu ani czymkolwiek innym.

Pytam, czy jest gotów opowiedzieć mi, co zdarzyło się w sierpniu zeszłego roku.

– Tak – mówi. – Po to tu przyszedłem. – Wyjmuje kilka chusteczek z Dyżurnego Pudełka i wyciera policzki. Znużonym gestem. – Ale… czy na pewno pan tego chce, doktorze?

Nigdy wcześniej pacjent nie zadawał mi takiego pytania ani nie przemawiał do mnie tonem niechętnego współczucia. Odpowiadam, że owszem, na pewno. Moim zadaniem jest mu pomóc, lecz żebym mógł to zrobić, on sam też musi chcieć sobie pomóc.

– Nawet jeżeli narazi to pana na to samo, z czym muszę się sam zmagać? Ponieważ to może się zdarzyć. Jestem zdezorientowany, lecz sądzę… mam nadzieję… że nie znalazłem się jeszcze w sytuacji tonącego, do tego stopnia ogarniętego paniką, że wciągnie pod wodę każdego, kto chce go uratować.

Odpowiadam, że nie do końca rozumiem.

– Jestem tutaj, ponieważ to wszystko może być wytworem mojego umysłu – mówi i uderza się knykciami w skroń, jakby chciał się upewnić, że wiem, gdzie znajduje się jego głowa. – Ale może tak nie jest. Naprawdę trudno mi powiedzieć. To właśnie mam na myśli, mówiąc, że jestem zdezorientowany. I jeżeli to nie jest wytwór umysłu… jeżeli to, co zobaczyłem i wyczułem na Polu Ackermana, jest prawdziwe… w takim razie przenoszę jak gdyby zarazki.

Pole Ackermana, notuję, mimo że wszystko i tak będę miał na taśmie. Kiedy byliśmy dziećmi, moja siostra i ja chodziliśmy do szkoły Ackermana w małym miasteczku Harlow, przy brzegu rzeki Androscoggin. To niedaleko stąd, najwyżej trzydzieści mil.

Mówię mu, że zaryzykuję i że w ostatecznym rozrachunku – kolejne pozytywne wsparcie – na pewno obu nam nic się nie stanie.

N. śmieje się bez przekonania.

– Byłoby wspaniale – mówi.

– Proszę mi opowiedzieć o Polu Ackermana.

N. wzdycha.

– Leży w Motton – mówi. – Na wschodnim brzegu Androscoggin.

Motton. Następna miejscowość za Chester’s Mill. Nasza matka kupowała mleko i jajka na farmie Boy Hill w Motton. N. mówi o miejscu, które leży niecałe siedem mil od farmy, gdzie dorastałem. Znam to miejsce! – mam ochotę powiedzieć.

Nie robię tego, lecz N. spogląda na mnie w skupieniu, jakby czytał w moich myślach. Może naprawdę w nich czyta. Nie wierzę w percepcję pozazmysłową, ale też całkowicie jej nie wykluczam.

– Niech pan tam nigdy nie chodzi, doktorze. Nie próbuje go szukać. Proszę mi to obiecać.

Obiecuję. Prawdę mówiąc, nie byłem w tej zabitej deskami części Maine od ponad piętnastu lat. Blisko do niej w milach, daleko w pragnieniach. Thomas Wolfe złożył szczególnie radykalne oświadczenie, tytułując swoje magnum opus Nie ma powrotu; nie jest to prawdą dla wszystkich (siostra Sheila często wraca do domu; nadal przyjaźni się z kolegami z dzieciństwa), jednak jest prawdą dla mnie. Chociaż podejrzewam, że własnej książki nie zatytułowałbym Nie ma powrotu. Z dzieciństwa pamiętam dominujących na podwórku łobuzów z zajęczą wargą, puste domy z powybijanymi szybami, wybebeszone samochody, niebo, które zawsze wydawało się białe, zimne i upstrzone wronami.

– No dobrze – mówi N. i przez chwilę szczerzy zęby do sufitu. Nie w agresywny sposób; jestem pewien, że to wyraz twarzy człowieka, który szykuje się do dźwignięcia czegoś bardzo ciężkiego i wie, że będą go potem bolały plecy. – Nie wiem, czy potrafię to dobrze opisać, ale zrobię, co w mojej mocy. I proszę nie zapominać, że do tego dnia w sierpniu jedynym przejawem zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, jakie u mnie występowały, było zaglądanie przed wyjściem do pracy do łazienki, żeby sprawdzić, czy nie wystają mi włosy z nosa.

Może to prawda; choć raczej wątpię. Nie drążę tego tematu. Zamiast tego proszę, żeby mi opowiedział, co zdarzyło się tamtego dnia. I N. to robi.

Robi to przez następne trzy sesje. Na drugą z nich – piętnastego czerwca – przynosi mi kalendarz. To, jak powiadają, dowód rzeczowy numer jeden.

3. Opowieść N.

Jestem księgowym z zawodu i fotografem z zamiłowania. Po tym, jak wziąłem rozwód – i dorosły moje dzieci, co też jest rodzajem rozwodu, prawie tak samo bolesnym – spędzam weekendy, włócząc się po okolicy i fotografując krajobraz moim nikonem. To aparat na kliszę, nie cyfrowy. Pod koniec każdego roku wybieram dwanaście najlepszych zdjęć i robię z nich kalendarz. Drukuję go w małej drukarni we Freeport, nazywa się Windhover Press. Nie są tani, jednak robią rzeczy wysokiej jakości. Na Boże Narodzenie rozdaję te kalendarze przyjaciołom i wspólnikom w interesach. Czasami również klientom, lecz rzadko – klienci, którzy wystawiają pięciocyfrowe albo sześciocyfrowe rachunki, wolą na ogół coś posrebrzanego. Ja zawsze wolę dobre zdjęcie krajobrazowe. Nie mam żadnych zdjęć Pola Ackermana. Zrobiłem parę, ale nigdy nie wychodziły. Później pożyczyłem aparat cyfrowy. Nie tylko nie zrobił zdjęć, lecz wysiadła w nim cała elektronika. Musiałem kupić nowy facetowi, od którego go pożyczyłem. Niewielka szkoda. Do tego czasu i tak zniszczyłbym chyba wszystkie zrobione przeze mnie zdjęcia tego miejsca. Gdyby, rzecz jasna, to mi pozwoliło.

[Pytam go, czym jest „to”. N. ignoruje moje pytanie, jakby go w ogóle nie usłyszał].

Obfotografowałem całe Maine i New Hampshire, jednak trzymam się głównie najbliższej okolicy. Mieszkam w Castle Rock, dokładnie rzecz biorąc w View, ale dorastałem w Harlow tak jak pan. Niech pan nie robi takiej zdziwionej miny, doktorze. Kiedy zaproponował pana mój lekarz rodzinny, sprawdziłem pana w Google’u – w dzisiejszych czasach wszyscy googlują wszystkich, prawda?

Tak czy inaczej w tej części środkowego Maine zrobiłem moje najlepsze zdjęcia – w Harlow, Motton, Chester’s Mill, St. Ives, Castle – St.-Ives, Canton, Lisbon Falls. Innymi słowy wszędzie, gdzie toczy swoje wody potężna Androscoggin. Te zdjęcia wydają się jakby bardziej… realne. Dobrym przykładem jest kalendarz na dwa tysiące piąty rok. Przyniosę panu jeden egzemplarz i sam pan oceni. Fotografie od stycznia do kwietnia i od września do grudnia były robione blisko domu. Te od maja do sierpnia przedstawiały… spójrzmy… plażę Old Orchard… Pemnaquid Point, oczywiście latarnię… Harrison State Park… i Thunder Hole w Bar Harbor. Myślałem, że udało mi się zrobić naprawdę dobre zdjęcie Thunder Hole, byłem podekscytowany, lecz widok odbitek sprowadził mnie na ziemię. Kolejna turystyczna fotka. Dobra kompozycja, ale co z tego, prawda? Dobrą kompozycję można zobaczyć w każdym sprzedawanym na straganie turystycznym kalendarzu.

Chce pan poznać moją opinię, zwykłego amatora? Moim zdaniem fotografia jest bardziej artystyczną dyscypliną, niż się powszechnie uważa. Ktoś może pomyśleć, że jeśli ma się dobre oko do kompozycji plus kilka technicznych umiejętności, których można się nauczyć na każdym kursie fotografii… jedno ładne miejsce powinno wychodzić tak samo dobrze jak każde inne, zwłaszcza jeśli specjalizujemy się w pejzażach. Nieważne, czy to jest Harlow w Maine czy Sarasota na Florydzie, grunt to wybrać dobry filtr, wycelować i strzelać. Tyle że wcale tak nie jest. W fotografii miejsce ma podobne znaczenie jak w malarstwie, pisaniu opowiadań czy poezji. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale…

[Zapada długa cisza].

Właściwie wiem. Ponieważ artysta, nawet taki amator jak ja, wkłada duszę w to, co tworzy. U niektórych ludzi… tych, którzy mają w sobie coś z wagabundy… dusza jest przenośna. Jednak moja nigdy nie podróżuje dalej niż do Bar Harbor. Zdjęcia, które zrobiłem wzdłuż Androscoggin… one do mnie przemawiają. I przemawiają do innych. Facet z Windhover Press powiedział, że mógłbym pewnie podpisać umowę na album w Nowym Jorku i brać forsę za te moje kalendarze, zamiast za nie płacić, ale to mnie nigdy nie interesowało. Wydaje się trochę zbyt… nie wiem… zbyt publiczne? Zbyt pretensjonalne? Nie wiem, coś w tym rodzaju. Te kalendarze to drobiazg, coś, co daje się przyjaciołom. Poza tym mam swoją pracę. Sprawia mi satysfakcję przetwarzanie liczb. Ale moje życie z pewnością byłoby smutniejsze bez tego hobby. Cieszyło mnie, że kilku przyjaciół wiesza moje kalendarze w kuchni albo salonie. Nawet w cholernej sieni. Paradoks polega na tym, że od dnia, kiedy sfotografowałem Pole Ackermana, nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć. Ta część mojego życia już się chyba skończyła i to pozostawia w człowieku pustkę. Taką, która gwiżdże w środku nocy, zupełnie jakby gdzieś tam głęboko w środku zerwał się wiatr i starał się zastąpić to, czego już nie ma. Czasami myślę, że życie jest smutne i złe, doktorze. Naprawdę tak myślę.

W trakcie jednej z moich wędrówek w sierpniu zeszłego roku trafiłem w Motton na polną drogę, której zupełnie nie pamiętałem z przeszłości. Jechałem po prostu, słuchając muzyki z radia, i straciłem z oczu rzekę, ale wiedziałem, że jest gdzieś niedaleko, bo czułem jej zapach. Zapach jednocześnie wilgotny i świeży. Na pewno wie pan, o czym mówię. To stary zapach. Tak czy inaczej skręciłem w tę drogę.

Była wyboista, w kilku miejscach prawie rozmyta. Poza tym robiło się późno. Musiało już być koło siódmej wieczorem i nie zatrzymałem się nigdzie na kolację. Byłem głodny. Mało brakowało, a byłbym zawrócił, jednak potem wyboje się skończyły i droga zaczęła prowadzić pod górę, nie w dół. Zapach stał się silniejszy. Wyłączyłem radio i teraz nie tylko czułem zapach rzeki, lecz ją słyszałem – niezbyt głośno, niezbyt blisko, ale słyszałem.

A potem zobaczyłem leżące na drodze drzewo i uznałem, że powinienem wracać. Mogłem to zrobić, mimo że nie było gdzie zawrócić. Miałem zaledwie milę do drogi numer 117 i cofnąłbym się do niej w pięć minut. Myślę teraz, że coś, jakaś siła funkcjonująca po jasnej stronie rzeczy, dawała mi tę sposobność. Myślę, że ostatni rok byłby zupełnie inny, gdybym wrzucił wtedy wsteczny bieg. Jednak nie zrobiłem tego. Bo ten zapach… ten zapach zawsze przypominał mi dzieciństwo. Poza tym na szczycie wzniesienia zobaczyłem większy skrawek nieba. Drzewa… trochę sosen, ale w większości brzozy… przerzedzały się i pomyślałem, że jest tam odkryte pole. A jeżeli tak, prawdopodobnie widać z niego rzekę. Przyszło mi również do głowy, że mogę tam znaleźć odpowiednie miejsce, żeby zawrócić, lecz to nie było tak ważne jak myśl, że mógłbym sfotografować Androscoggin o zachodzie słońca. Nie wiem, czy pan pamięta, że mieliśmy w sierpniu zeszłego roku kilka wspaniałych zachodów słońca.

Wysiadłem więc i przesunąłem drzewo. To była jedna z tych młodych brzóz, tak spróchniała, że rozsypała mi się w dłoniach. Ale kiedy wsiadłem z powrotem do samochodu, znowu o mały włos nie zawróciłem. Naprawdę istnieje siła po jasnej stronie rzeczy; wierzę w to. Wydawało mi się jednak, że po usunięciu drzewa z drogi szum rzeki stał się głośniejszy… wiem, że to głupota, jednak naprawdę miałem takie wrażenie – wrzuciłem więc niski bieg i pojechałem dalej moją toyotą 4Runner.

Minąłem przybitą do drzewa małą tabliczkę z napisem POLE ACKERMANA, ZAKAZ POLOWAŃ, WSTĘP WZBRONIONY. A potem drzewa się skończyły, najpierw po lewej, potem po prawej stronie, i byłem na miejscu. Zaparło mi dech. Nie pamiętam prawie, jak zgasiłem silnik i wysiadłem, i w ogóle nie pamiętam, że zabrałem aparat, ale musiałem to zrobić, bo miałem go w ręku, kiedy dotarłem do skraju pola. Torba na obiektywy obijała mi się o nogę. Byłem przejęty do głębi, przejęty na wskroś, kompletnie wytrącony ze swojej powszedniej egzystencji.

Rzeczywistość jest zagadką, doktorze Bonsaint, a codzienna faktura rzeczy stanowi tkaninę, którą na nią naciągamy, aby zamaskować jej blask i mrok. Myślę, że z tego samego powodu zakrywamy twarze zmarłych. Traktujemy twarze zmarłych jako swego rodzaju wrota. Są przed nami zamknięte… lecz wiemy, że nie będą zamknięte zawsze. Któregoś dnia otworzą się przed każdym z nas i każdy z nas przez nie przejdzie.

Ale są miejsca, gdzie ta tkanina się drze, i rzeczywistość staje się cienka. Widać przezierającą przez nią twarz… lecz nie jest to twarz nieboszczyka. Lepiej chyba, gdyby nią była. Pole Ackermana jest jednym z takich miejsc i nic dziwnego, że ten, do kogo należało, przybił tabliczkę z napisem WSTĘP WZBRONIONY.

Zmierzchało. Słońce było kulą czerwonego gazu, spłaszczoną na górze i dole i płonącą na horyzoncie. Rzeka była długim wężem, połyskującym krwawo w jego blasku, widocznym na odcinku ośmiu lub dziesięciu mil. Słyszałem jej szum w nieruchomym wieczornym powietrzu. Na stokach wznoszących się za nią gór rosła niebieskoszara puszcza. Nie widziałem ani jednego domu czy drogi. Nie słychać było ani jednego ptaka. Miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o sto lat. Albo o cztery miliony. Z trawy – wyrosła wysoko – unosiły się pierwsze białe nitki mgły. Nie było nikogo, kto by ją skosił, chociaż pole było duże i można by z niego uzyskać masę siana. Mgła unosiła się z ciemniejącej zieleni niczym oddech. Jakby ziemia była żywą istotą.

Chyba się lekko zachwiałem. Nie z powodu piękna, choć widok był piękny, lecz ponieważ wszystko, co przed sobą widziałem, wydawało się takie cienkie, na granicy halucynacji. A potem zobaczyłem te cholerne głazy wystające z nieskoszonej trawy.

Było ich siedem, albo tak mi się tylko wydawało – najwyższe dwa miały po pięć stóp, najniższy trzy stopy, reszta pomiędzy. Pamiętam, że ruszyłem do najbliższego z nich, ale to jak przypominanie sobie snu, który zaczyna się rozwiewać w porannym świetle… wie pan, jak to jest, prawda? Oczywiście, że pan wie, na tym polega w dużej części pańska praca. Tyle że to nie był sen. Słyszałem szelest trawy ocierającej się o moje spodnie, czułem, jak robią się wilgotne od rosy i przywierają do skóry pod kolanami. Torba z obiektywami zaczepiała się co kilka chwil o zarośla – tu i tam rosły kępy sumaka – a potem waliła mnie mocniej niż zwykle w udo.

Podszedłem do najbliższego głazu i zatrzymałem się. To był jeden z tych wysokich. Z początku myślałem, że wyryte są na nim twarze – nie twarze ludzi, ale pyski bestii i potworów – lecz potem zmieniłem trochę pozycję i zorientowałem się, że to tylko gra świateł i gęstniejących o zmierzchu cieni, które upodobniały się do… no właśnie, nie wiadomo do czego. Stojąc w nowej pozycji, zobaczyłem po kilku chwilach nowe twarze. Niektóre z nich wydawały się ludzkie, jednak nie były mniej straszne. Tak naprawdę były jeszcze straszniejsze, bo to, co ludzkie, jest zawsze straszniejsze, nie sądzi pan? Ponieważ znamy to co ludzkie, rozumiemy to. Albo wydaje nam się, że rozumiemy. A te wydawały się wykrzywione w krzyku lub w śmiechu. Może i w jednym, i w drugim.

Pomyślałem, że to ta cisza robi mi wodę z mózgu, cisza, poczucie izolacji i wielkość tego wszystkiego – to, jak wielki widziałem przed sobą kawałek świata. I to, jak czas wydawał się wstrzymywać oddech. Jakby wszystko miało pozostać na zawsze takie, jakie było: płonące nad horyzontem słońce, któremu zostało mniej niż czterdzieści minut do zachodu, i to wyprane z kolorów przejrzyste powietrze. Pomyślałem, że to te rzeczy sprawiają, że widzę twarze w miejscach, gdzie nic nie ma. Teraz myślę inaczej, lecz jest już za późno.

Pstryknąłem kilka zdjęć. Chyba pięć. Zła liczba, ale wtedy tego nie wiedziałem. A potem cofnąłem się, chcąc mieć wszystkie siedem głazów na jednej fotografii, i kiedy kadrowałem ujęcie, zobaczyłem, że w rzeczywistości jest ich osiem i stoją w czymś w rodzaju kręgu. Można było spostrzec – kiedy człowiek dobrze im się przyjrzał – że są fragmentami jakiejś formacji geologicznej, która albo wypiętrzyła się przed milionami lat, albo została odsłonięta przez powódź (pole opadało dość wyraźnie, więc uznałem to za możliwe). Jednocześnie jednak wyglądały na ustawione przez kogoś, niczym głazy w kręgu druidów. Ale nic nie było na nich wyryte. Z wyjątkiem tego, co stanowiło dzieło żywiołów. Wiem, bo pojechałem tam jeszcze raz w środku dnia, żeby to sprawdzić. Nierówności i odpryski kamienia. Nic więcej.

Zrobiłem jeszcze cztery zdjęcia – co daje razem dziewięć, kolejną złą liczbę, lecz trochę lepszą od piątki – i kiedy opuściłem aparat i spojrzałem ponownie na głazy gołym okiem, zobaczyłem twarze, które szydziły, szczerzyły zęby i chrząkały. Niektóre ludzkie, inne zwierzęce. I naliczyłem siedem głazów.

Jednak kiedy spojrzałem ponownie w wizjer, było ich osiem.

Zakręciło mi się w głowie i ogarnął mnie lęk. Chciałem się stamtąd wynieść, zanim zrobi się całkiem ciemno – chciałem opuścić to pole, znaleźć się ponownie na drodze numer 117 i słuchać w radiu głośnego rock and rolla. Nie mogłem jednak tak po prostu odejść. Coś tkwiącego głęboko we mnie – tak głęboko jak instynkt, który każe nam wdychać i wydychać powietrze – zakazywało mi tego. Czułem, że jeśli stamtąd odejdę, stanie się coś strasznego i dotknie to nie tylko mnie. Znowu miałem to wrażenie kruchości, jakby w tym konkretnym miejscu świat pękał i wystarczyła jedna osoba, żeby spowodować niewyobrażalny kataklizm. Jeśli nie będzie bardzo, bardzo ostrożna.

Wtedy właśnie zaczęło się to całe moje obsesyjno-kompulsywne gówno. Chodząc od głazu do głazu, dotykałem ich, liczyłem i zaznaczałem, w którym stoją miejscu. Chciałem odejść – desperacko chciałem odejść – ale zrobiłem wszystko, co trzeba, i nie odwaliłem tego byle jak. Ponieważ musiałem. Wiedziałem to, tak jak wiem, że muszę oddychać, jeśli chcę pozostać żywy. Kiedy wróciłem do miejsca, od którego zacząłem, cały się trząsłem i byłem mokry od potu, rosy i mgły. Ponieważ dotykanie tych głazów… nie było miłe. Przywoływało pewne myśli. I pewne obrazy. Brzydkie obrazy. Na przykład, jak uderzam moją byłą żonę siekierą i śmieję się, kiedy ona krzyczy i podnosi zakrwawione ręce, żeby zasłonić się przed kolejnymi ciosami.

Ale było ich osiem. Osiem głazów na Polu Ackermana. Dobra liczba. Bezpieczna. Wiedziałem to. I nie miało już znaczenia, czy patrzę na nie przez wizjer, czy gołym okiem. Po tym, jak ich dotknąłem, były ustawione. Robiło się coraz ciemniej, słońce schowało się w połowie za horyzontem (obejście tego kręgu, który miał może czterdzieści jardów średnicy, zajęło mi chyba dwadzieścia minut), lecz widziałem wszystko dość dobrze – powietrze było dziwnie przejrzyste. Nadal się bałem – działo się tam coś złego, wszystko o tym świadczyło, nawet milczenie ptaków – lecz odczuwałem jednocześnie ulgę. Zło zostało przynajmniej częściowo naprawione poprzez dotykanie głazów… i ponowne przyglądanie się im. Zapamiętywanie miejsc, które zajmują na polu. Było to tak samo ważne jak dotykanie.

[Chwila namysłu].

Nie, ważniejsze. Bo to, jak widzimy świat, trzyma na uwięzi czającą się za nim ciemność. Powstrzymuje ją przed wylaniem się i zatopieniem nas. Chyba wszyscy o tym wiemy gdzieś w głębi duszy. Odwróciłem się więc i pokonałem większą część drogi do samochodu… niewykluczone, że dotykałem już klamki drzwiczek… gdy coś kazało mi się znowu odwrócić. I wtedy to zobaczyłem.

[N. bardzo długo milczy. Widzę, że drży i jest cały zlany potem. Kropelki lśnią na jego czole niczym rosa].

Coś było pośrodku głazów. Pośrodku kręgu, które tworzyły przypadkowo bądź celowo. Było czarne jak niebo na wschodzie i zielone jak trawa. Obracało się bardzo powoli i nawet na chwilę nie spuszczało ze mnie oczu. Bo miało oczy. Chore, różowe oczy. Wiedziałem… wiedział o tym mój racjonalny umysł… że widzę tylko światło na niebie, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to coś więcej. Że coś korzysta z tego światła. Coś korzysta z zachodu słońca, żeby widzieć, i tym, co widzi, jestem ja.

[N. ponownie płacze. Nie proponuję mu kleeneksów, bo nie chcę złamać zaklęcia. Choć nie wiem, czy zdołałbym mu je w ogóle zaproponować, bo on też rzucił na mnie zaklęcie. To, o czym opowiada, to urojenie, i w jakimś stopniu on sam o tym wie – cienie, które wyglądały jak twarze” itp. – ale to urojenie jest bardzo silne, a silne urojenia przenoszą się niczym zarazki podczas kichnięcia].

Musiałem się chyba dalej cofać. Nie pamiętam, czy to robiłem; pamiętam tylko, że myślałem, że patrzę na głowę jakiegoś potwora z mroku, który jest po drugiej stronie. A także że skoro jest jeden, może być ich więcej. Osiem głazów trzymało je w ryzach – ale kiedy głazów było tylko siedem, mogły wypłynąć z mroku po drugiej stronie rzeczywistości i opanować świat. Z tego, co wiedziałem, patrzyłem na najmniejszego i najmarniejszego z nich. Z tego, co wiedziałem, ta spłaszczona głowa węża z różowymi oczyma i czymś, co wyrastało z jego pyska i wyglądało jak wielkie długie kolce, była co najwyżej głową oseska.

Zobaczyła, że patrzę.

Ta pierdolona rzecz uśmiechnęła się do mnie i jej zęby były głowami. Żywymi ludzkimi głowami.

A potem nastąpiłem na zeschłą gałąź, która pękła z odgłosem podobnym do fajerwerków, i paraliż ustąpił. Całkiem możliwe, że ta rzecz unosząca się pośrodku kamiennego kręgu hipnotyzowała mnie, tak jak to robi wąż z ptakiem.

Odwróciłem się i uciekłem. Torba z obiektywami waliła mnie po nodze i każde jej uderzenie zdawało się mówić: Zbudź się! Zbudź się! Uciekaj! Uciekaj! Otworzyłem drzwiczki mojej toyoty i usłyszałem cichy dzwonek, który sygnalizował, że zostawiłem kluczyk w stacyjce. Przypomniałem sobie jakiś stary film, w którym William Powell i Myrna Loy stoją w recepcji luksusowego hotelu i Powell dzwoni na obsługę. Zabawne, co człowiekowi przychodzi do głowy w takich momentach, prawda? Myślę, że w naszych umysłach jest coś w rodzaju wrót. Takich, które nie pozwalają, żeby tkwiące w nas wszystkich szaleństwo zalało nasz intelekt. Ale w krytycznych momentach wrota się otwierają i wylewa się przez nie całe to pokręcone gówno.

Zapaliłem silnik. Włączyłem radio, włączyłem je głośno i z głośników ryknęła rockowa muzyka. Pamiętam, że to był zespół The Who. I pamiętam, że zapaliłem długie światła. Kiedy to zrobiłem, miałem wrażenie, że głazy skaczą na mnie. O mało nie wrzasnąłem. Lecz było ich osiem, policzyłem, a ósemka jest bezpieczna.

[W tym momencie N. po raz kolejny milknie. Nie odzywa się przez całą minutę].

Następne, co pamiętam, to droga numer 117. Nie wiem, jak tam się znalazłem, czy wykręciłem, czy się cofałem. Nie wiem, ile mi to zajęło czasu, jednak piosenka The Who się skończyła i słuchałem Doorsów. Niech Bóg się nade mną zlituje, ale to było Break On Through to the Other Side. Wyłączyłem radio.

Nie sądzę, żebym zdołał panu powiedzieć coś więcej, doktorze. Nie dzisiaj. Jestem wykończony.

[I rzeczywiście na takiego wygląda].


[Następna sesja]

Myślałem, że efekt, jaki wywarło na mnie to miejsce, osłabnie w czasie jazdy do domu – że to tylko zła chwila na odludziu i że kiedy znajdę się z powrotem w swoim salonie, z zapalonymi światłami i włączonym telewizorem, poczuję się z pewnością lepiej. Niestety, nie poczułem się lepiej. Jeżeli już, to poczucie rozchwiania – zetknięcia się z innym wszechświatem, który jest wrogi naszemu – stało się silniejsze. Nadal byłem przekonany, że widziałem w tym kamiennym kręgu twarz – gorzej, zarys jakiegoś wielkiego gadziego ciała. Czułem się… zarażony. Zarażony przez myśli kłębiące się w mojej głowie. Czułem poza tym, że sam stanowię zagrożenie – że mogę sprowadzić tę rzecz, po prostu zbyt wiele o niej myśląc. I że nie pojawi się sama. Ten inny kosmos mógł wypaść na tę stronę niczym wymioty przez dno mokrej papierowej torby.

Obszedłem dom i pozamykałem wszystkie drzwi. A potem uznałem, że zapomniałem o kilkorgu, i obszedłem dom jeszcze raz, żeby to sprawdzić. Tym razem je policzyłem: drzwi frontowe, kuchenne, do spiżarni, do piwnicy, bramę garażu i tylne drzwi garażu. Razem sześć i przyszło mi do głowy, że to dobra liczba. Podobnie jak ósemka. To przyjazne liczby. Ciepłe, nie zimne jak piątka albo… no wie pan, siódemka. Trochę się odprężyłem, lecz mimo to obszedłem dom po raz ostatni. Nadal sześć. „Sześć da się znieść”, pamiętam, jak powiedziałem. Myślałem, że teraz zdołam zasnąć, ale nie mogłem. Nawet po zażyciu ambienu. Przez cały czas widziałem zachodzące nad Androscoggin słońce, zmieniające rzekę w czerwonego węża. Języki mgły wyłaniające się z trawy. I tę rzecz między głazami. To przede wszystkim.

Wstałem i policzyłem wszystkie książki w mojej biblioteczce w sypialni. Było ich dziewięćdziesiąt trzy. To zła liczba i nie tylko dlatego, że jest nieparzysta. Dzieląc dziewięćdziesiąt trzy przez trzy, otrzymuje się trzydzieści jeden; trzynaście wspak. Wziąłem więc jedną książkę z małej półki w przedpokoju. Ale liczba dziewięćdziesiąt cztery jest tylko trochę lepsza, ponieważ dziewięć i cztery daje trzynaście. Trzynastki są na tym świecie wszędzie, doktorze. Nie wie pan? Tak czy inaczej dostawiłem jeszcze sześć książek do biblioteczki w sypialni. Ciężko było je wcisnąć, ale udało się. Sto jest w porządku. Właściwie to bardzo dobra liczba.

Kładąc się z powrotem do łóżka, zacząłem się nagle martwić o książki w przedpokoju. Rozumie pan: czy nie okradłem Petera, żeby spłacić Paula. Policzyłem je więc i wszystko było w porządku: pięćdziesiąt sześć. Dodane cyfry dają jedenaście, co jest liczbą nieparzystą, lecz nie najgorszą z nieparzystych. Poza tym pięćdziesiąt sześć podzielone na dwa daje dwadzieścia osiem – dobrą liczbę. Uświadomiwszy to sobie, mogłem zasnąć. Miałem chyba złe sny, ale ich nie pamiętam.

Mijały dni, a ja wciąż myślałem o Polu Ackermana. Było niczym cień, który padł na moje życie. Liczyłem już wówczas wiele rzeczy i dotykałem ich – żeby upewnić się, że rozumiem, jakie zajmują miejsce w świecie, realnym świecie, moim świecie. Zacząłem również je ustawiać. Zawsze parzyste liczby rzeczy i zawsze w kręgach albo na ukos. Ponieważ kręgi i ukośne linie utrzymują rzeczy w ryzach.

To znaczy na ogół. I nigdy na zawsze. Jeden mały wypadek i czternastka staje się trzynastką, ósemka siódemką.

Na początku września odwiedziła mnie moja młodsza córka i stwierdziła, że sprawiam wrażenie przemęczonego. Chciała wiedzieć, czy się nie przepracowuję. Zauważyła także, że wszystkie bibeloty w salonie – rzeczy, których nie zabrała po rozwodzie jej matka – poukładane są w „kręgi zbożowe”. „Czy ty trochę nie dziwaczejesz na starość, tato?” – zapytała. I wtedy właśnie postanowiłem wrócić na Pole Ackermana, tym razem w pełnym świetle dnia. Myślałem, że jeśli zobaczę je w dziennym świetle, zobaczę kilka pozbawionych znaczenia głazów stojących w kręgu na nieskoszonym polu, zdam sobie sprawę, jak bzdurna jest ta cała historia, i moje obsesje rozwieją się niczym nasiane dmuchawce na silnym wietrze. Chciałem tego. Ponieważ liczenie, dotykanie i układanie – te rzeczy są bardzo pracochłonne. I nakładają na człowieka wielką odpowiedzialność.

Po drodze podjechałem do punktu, gdzie oddałem wcześniej zdjęcia do wywołania, i zobaczyłem, że te, które zrobiłem wtedy wieczorem na Polu Ackermana, nie wyszły. Były całe szare, jakby coś je silnie napromieniowało. To mnie zastanowiło, ale nie powstrzymało. Pożyczyłem od jednego z ekspedientów aparat cyfrowy – ten, który spaliłem – i ruszyłem ponownie do Motton, szybko. Chce pan usłyszeć coś głupiego? Czułem się jak facet, którego poparzył sumak jadowity, jadący do apteki po maść cynkową. Ponieważ tak to odczuwałem – jak swędzenie. Liczenie, dotykanie i układanie można porównać do drapania, jednak drapanie przynosi w najlepszym razie wyłącznie chwilową ulgę. Częściej poszerza tylko swędzący obszar. Chciałem znaleźć jakieś lekarstwo. Wracając na Pole Ackermana, nie znalazłem go, ale przecież tego nie wiedziałem. Jak powiedział ktoś: uczymy się, działając. A jeszcze lepiej uczymy się, działając i popełniając błędy.

Dzień był piękny, bez jednej chmurki. Liście nadal były zielone, ale powietrze miało w sobie tę przejrzystość, którą obserwuje się tylko przy zmianie pór roku. Moja była żona mawiała, że takie dni wczesnej jesieni to nasza nagroda za to, że musimy się męczyć przez trzy miesiące z turystami i letnikami, stercząc w kolejce, podczas gdy oni kupują piwo na kartę kredytową. Czułem się dobrze, pamiętam to. Byłem pewien, że uda mi się skończyć z tym wariactwem. Słuchałem składanki największych przebojów Queen i myślałem, jak wspaniale brzmi głos Freddiego Mercury’ego, jak czysto. Śpiewałem razem z nim. Podjechałem do Androscoggin w Harlow – rzeka po drugiej stronie starego mostu Bale Road była tak jasna, że raziła oczy – i zobaczyłem wyskakującą z wody rybę. Roześmiałem się głośno. Nie śmiałem się tak od czasu tego wieczoru na Polu Ackermana i zabrzmiało to tak dobrze, że zaśmiałem się ponownie.

A potem w górę na Boy Hill – założę się, że pan wie, gdzie to jest – i obok cmentarza Serenity Ridge. Zrobiłem tam wcześniej parę dobrych zdjęć, chociaż nigdy nie zamieściłem żadnego w kalendarzu. W pięć minut dojechałem do polnej drogi. Zacząłem w nią skręcać, a potem wdepnąłem z całej siły hamulec. W ostatniej chwili. Gdybym się zawahał, rozwaliłbym chłodnicę. Droga zagrodzona była łańcuchem, na którym wisiała nowa tabliczka z napisem WSTĘP SUROWO WZBRONIONY.

Mogłem sobie oczywiście tłumaczyć, że to zbieg okoliczności, że osoba, do której należały te lasy i to pole – niekoniecznie facet o nazwisku Ackerman, ale niewykluczone – zakłada ten łańcuch i ten znak każdej jesieni, żeby zniechęcić myśliwych. Lecz sezon polowań na jelenie zaczyna się dopiero pierwszego listopada, a sezon polowań na ptaki dopiero w październiku. Myślę, że ktoś obserwuje to pole. Może przez lornetkę, a może innymi, mniej normalnymi metodami. Ten ktoś wiedział, że tam byłem i że mogę wrócić.

Skoro tak, dajmy temu spokój, pomyślałem sobie. Chyba że chcesz, żeby aresztowali cię za wkroczenie na cudzy teren, a może nawet zamieścili twoje zdjęcie w kronice kryminalnej miejscowej gazetki. To chyba nie będzie dobre dla twoich interesów?

Ale nie było mowy, żebym się zatrzymał, skoro miałem szansę pojechać na to pole, zobaczyć, że nic tam nie ma, i poczuć się lepiej. Tłumaczyłem sobie, że jeśli ktoś nie chce, bym wchodził na jego teren, to powinienem respektować jego życzenie. Ale liczyłem też litery na tej tabliczce i wyszło mi, że jest ich dwadzieścia jeden, co jest fatalną liczbą, o wiele gorszą od trzynastu. Wiedziałem, że szaleństwem jest myślenie w ten sposób, ale myślałem w ten sposób, i jakaś moja cząstka wiedziała, że to wcale nie jest takie szalone.

Zostawiłem toyotę na parkingu przy Serenity Ridge, a potem ruszyłem z powrotem polną drogą z przewieszonym przez ramię pożyczonym aparatem, schowanym w futerał zapinany na zamek błyskawiczny. Obszedłem łańcuch – nie było to trudne – i poszedłem dalej drogą prowadzącą na pole. Okazało się, że i tak musiałbym iść pieszo, ponieważ tym razem leżało na niej sześć albo siedem przewróconych drzew i nie były to wcale rachityczne brzózki. Drogę przegradzało pięć pokaźnych rozmiarów sosen i jeden dojrzały dąb. Nie zwaliły się na nią przypadkiem; ktoś ściął je piłą łańcuchową. W ogóle mnie to nie powstrzymało. Przeskoczyłem przez sosny i obszedłem dąb. A potem znalazłem się na wzniesieniu prowadzącym w stronę pola. Prawie nie spojrzałem na drugą tabliczkę: POLE ACKERMANA, ZAKAZ POLOWAŃ, WSTĘP WZBRONIONY. Widziałem przerzedzające się na szczycie wzniesienia drzewa, przeświecające przez nie promienie słońca, w których tańczyły drobiny kurzu, i widziałem nad nimi szeroką połać nieba, sprawiającą wesołe, optymistyczne wrażenie. Było południe. W oddali nie dostrzegłem wielkiego krwawiącego węża, lecz rzekę Androscoggin, przy której dorastałem i którą zawsze kochałem – niebieska i piękna, tak jak piękne mogą być w swoich najlepszych chwilach zwyczajne rzeczy. Puściłem się biegiem. Szalony optymizm nie opuszczał mnie przez całą drogę pod górę, ale w chwili, gdy zobaczyłem głazy sterczące tam niczym kły, natychmiast się rozwiał. Zastąpiły go przerażenie i strach.

Głazów było znowu siedem. Tylko siedem. A pośrodku kręgu – nie wiem, jak to wytłumaczyć, żeby pan zrozumiał – ujrzałem wyblakłe miejsce. Właściwie nie cień, lecz coś bardziej podobnego do… wie pan, jak płowieją z czasem niebieskie dżinsy? Zwłaszcza w miejscach, gdzie się bardziej ścierają, na przykład na kolanach? To było coś takiego. Trawa przybrała brudny żółtozielony kolor, a niebo nad kamiennym kręgiem nie było błękitne, ale szarawe. Czułem, że jeśli tam zejdę – a jakaś moja cząstka bardzo tego chciała – wybiję jednym ciosem otwór w tkaninie rzeczywistości. I że jeśli to zrobię, coś mnie złapie. Coś z drugiej strony. Byłem tego pewien.

Mimo to jakaś cząstka mnie chciała tego. Chciała… no nie wiem… skończyć tę grę wstępną i przejść od razu do rzeczy.

Widziałem – albo wydawało mi się, że widzę, nadal nie jestem pewien – miejsce, w którym powinien stać ósmy głaz, i widziałem tę… tę wyblakłość… wybrzuszającą się, próbującą przedostać się w punkcie, gdzie osłona głazów była słaba. Ogarnęło mnie przerażenie! Ponieważ gdyby to się udało, wszystkie nienazwane rzeczy z drugiej strony narodziłyby się w naszym świecie. Niebo poczerniałoby i pojawiłoby się na nim mnóstwo nowych gwiazd i chorych konstelacji.

Ściągnąłem z ramienia aparat, ale kiedy starałem się go wyjąć z futerału, wyślizgnął mi się z dłoni. Ręce mi drżały, jakbym dostał jakiegoś ataku. Podniosłem aparat i otworzyłem futerał, a kiedy spojrzałem ponownie na głazy, zobaczyłem, że miejsce pośrodku nie jest już spłowiałe. Robiło się czarne. I znowu widziałem oczy. Łypiące z ciemności. Tym razem były żółte, z wąskimi czarnymi źrenicami. Jak oczy kota. Albo oczy węża.

Próbowałem podnieść aparat do oka, lecz znowu go upuściłem. A kiedy po niego sięgałem, trawa zamknęła się nad nim i musiałem go wyciągać. Nie, musiałem go wyrywać. Ukląkłem na ziemi i szarpałem oburącz pasek. Z miejsca, w którym powinien stać ósmy głaz, zerwał się wiatr. Zwiewał mi włosy z czoła. I śmierdział. Cuchnął padliną. Podniosłem aparat do oka, jednak z początku nic nie widziałem. To oślepiło aparat, pomyślałem, to w jakiś sposób oślepiło aparat, ale potem przypomniałem sobie, że to cyfrowy nikon i trzeba go włączyć. Zrobiłem to – usłyszałem piknięcie – lecz nadal nic nie widziałem.

W tym momencie wiało już całkiem mocno. Trawa na całym polu unosiła się i opadała wielkimi ciemnymi falami. Smród przybrał na sile. Na niebie nie było ani jednej chmurki, miało czysty błękitny kolor, ale mimo to robiło się coraz ciemniej. Jakby jakaś wielka niewidzialna planeta zasłaniała słońce.

Coś się odezwało. Nie po angielsku. To brzmiało jak „Cthun, cthun, deeyanna, deyanna”. A potem… Chryste… to coś wymówiło moje nazwisko. „Cthun, N., deeyanna, N.”, powiedziało. Chyba wrzasnąłem, lecz nie jestem pewien, ponieważ w tym momencie wiatr zmienił się w wichurę, która zahuczała mi w uszach. Powinienem wrzasnąć. Miałem wszelkie prawo wrzeszczeć wniebogłosy. Ponieważ to coś znało moje nazwisko! Ta groteskowa, niedająca się nazwać rzecz znała moje nazwisko. A później… aparat… wie pan, co sobie uświadomiłem?

[Pytam, czy nie zdjął pokrywki z obiektywu, i N. wydaje przenikliwy chichot, który gra mi na nerwach i przywodzi na myśl skaczące po rozbitym szkle szczury].

Tak! Zgadza się! Pokrywka obiektywu! Pierdolona pokrywka obiektywu! Ściągnąłem ją i podniosłem aparat do oka – to cud, że znowu go nie upuściłem, tak bardzo trzęsły mi się ręce, a trawa nigdy by mi go nie oddała, nie, nigdy, bo za drugim razem była już na to gotowa. Jednak nie upuściłem go i widziałem obraz w wizjerze, i stało tam osiem głazów. Osiem. Ósemka utrzymuje porządek. Pośrodku nadal wirowała ciemność, ale ustępowała. A wiejący wokół mnie wiatr słabł.

Opuściłem aparat i głazów było siedem. Coś wyłaniało się z mroku, coś, czego nie potrafię panu opisać. Widzę to… widzę to w moich snach, lecz nie ma słów na tego rodzaju potworności. Pulsujący skórzany kask – to chyba najbliżej oddaje tę rzecz. Kask z żółtymi goglami po obu stronach. Tyle że te gogle… Myślę, że to były oczy, i wiem, że się we mnie wpatrywały.

Podniosłem ponownie aparat do oka i zobaczyłem osiem głazów. Pstryknąłem sześć albo osiem zdjęć, jakbym chciał na zawsze zafiksować je w tym miejscu, ale to oczywiście nic nie dało, spaliłem tylko aparat. Obiektyw widzi te głazy, doktorze – jestem pewien, że można je również zobaczyć w lustrze albo przez zwykłą taflę szkła – jednak nie potrafi ich zarejestrować. Jedyną rzeczą, która potrafi je zarejestrować, jest ludzki umysł, ludzka pamięć. I nawet to, jak się przekonałem, nie jest wcale pewne. Liczenie, dotykanie i ustawianie odnosi przez jakiś czas skutek – jest paradoksem, że zachowania, które uważamy za neurotyczne, w rzeczywistości utrzymują świat w miejscu – ale wcześniej czy później ochrona, jaką zapewniają, słabnie. A wszystko to wymaga tyle pracy.

Tyle cholernej pracy.

Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy już dzisiaj skończyć. Wiem, że jest wcześnie, ale jestem bardzo zmęczony.

[Mówię, że jeśli chce, przepiszę mu środek uspokajający – łagodny, ale skuteczniejszy od ambienu lub lunesty. Zadziała, jeżeli go nie przedawkuje. N. uśmiecha się do mnie].

Będę panu wdzięczny, bardzo wdzięczny. Ale czy mogę prosić o uprzejmość?

[Oczywiście, odpowiadam].

Niech pan przepisze dwadzieścia, czterdzieści albo sześćdziesiąt tabletek. To wszystko dobre liczby.


[Następna sesja]

[Mówię mu, że wygląda lepiej, chociaż to nieprawda. Wygląda jak człowiek, który trafi wkrótce do zakładu zamkniętego, jeśli nie uda mu się odnaleźć sposobu, żeby wrócić na swoją osobistą drogę numer 117. Nieważne, czy wykręci, czy będzie jechał tyłem, jednak musi uciec z tego poła. Podobnie jak ja. Pole N. śniło mi się i jestem pewien, że zdołałbym je znaleźć, gdybym tego chciał. Nie mówię, że chciałbym tego – podzielałbym w ten sposób urojenia mojego pacjenta – lecz jestem pewien, że zdołałbym je znaleźć. Pewnej nocy podczas ostatniego weekendu (kiedy sam miałem kłopoty z zaśnięciem) przyszło mi do głowy, że musiałem mijać je nie raz, ale setki razy. Ponieważ setki razy przejeżdżałem przez most Bale Road i tysiące razy obok cmentarza Serenity Ridge; tą trasą jechał autobus do podstawówki Jamesa Lowella, do której chodziliśmy ja i Sheila. Więc to oczywiste, mogę je znaleźć. Jeśli będę tego chciał. Jeśli istnieje].

[Pytam, czy lekarstwo pomogło i czy lepiej śpi. Czarne kręgi pod jego oczyma przeczą temu, ale jestem ciekaw, jak zareaguje].

O wiele lepiej. Dziękuję. I ustąpiły trochę zaburzenia.

[Kiedy to mówi, jego ręce – bardziej prawdomówne niż on sam – przesuwają ukradkiem wazon i pudełko z kleeneksami na przeciwległe rogi stolika przy kozetce. Sandy wstawiła dziś róże. N. układa je tak, żeby połączyły pudełko i wazon. Pytam go, co wydarzyło się po tym, jak pojechał na Pole Ackermana z pożyczonym aparatem. Wzrusza ramionami].

Nic. Tyle że musiałem oczywiście zapłacić za nikona, który pożyczyłem od tego faceta ze sklepu. Wkrótce zaczął się naprawdę sezon polowań i te lasy zrobiły się niebezpieczne nawet dla kogoś, kto ubiera się od stóp do głów na pomarańczowo. Chociaż właściwie wątpię, żeby w okolicy żyły jakieś jelenie. Trzymają się chyba z dala od tego miejsca.

Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne trochę zelżały i zacząłem ponownie spać w nocy. To znaczy… czasami. No i miałem oczywiście sny. Stałem w nich zawsze na polu, próbując wyciągnąć aparat z trawy, ale go nie puszczała. Czerń wylewała się z kręgu niczym ropa i kiedy podnosiłem wzrok, widziałem, jak niebo pęka od wschodu do zachodu i wylewa się z niego straszliwe czarne światło… światło, które żyje. I jest głodne. Wtedy właśnie się budziłem, zlany potem. Czasami z krzykiem.

A potem, na początku grudnia, do mojego biura przyszedł list. Na kopercie był napis DO RĄK WŁASNYCH, w środku jakiś mały przedmiot. Rozdarłem ją i na biurko wypadł mały kluczyk z przywieszką. Na przywieszce były dwie litery RA. Wiedziałem, co to było i co znaczyło. Gdyby do kluczyka dołączony był list, jego treść byłaby następująca: „Próbowałem zakazać Ci wstępu. To nie jest moja wina i być może nawet nie Twoja, ale tak czy inaczej ten klucz i wszystko, co otwiera, należy teraz do Ciebie. Dobrze się nim zaopiekuj”.

W tamten weekend pojechałem ponownie do Motton, lecz nie zaparkowałem przy Serenity Ridge. Nie musiałem już tego robić, rozumie pan. Portland i inne małe miejscowości, przez które przejeżdżałem, były świątecznie udekorowane. Panował przejmujący chłód, ale nie spadł jeszcze śnieg. Wie pan, jak przed pierwszym śniegiem zawsze robi się zimniej? Tak właśnie było tamtego dnia. Lecz niebo było zachmurzone i śnieg w końcu spadł, w nocy przyszła śnieżyca. Potężna. Pamięta pan?

[Odpowiadam, że pamiętam. Mam powody ją pamiętać (chociaż mu ich nie wyjawiam). Sheilę i mnie zasypało w naszym rodzinnym domu, do którego pojechaliśmy sprawdzić wykonane prace remontowe. Wstawiliśmy się trochę i tańczyliśmy przy starych kawałkach Beatlesów i Rolling Stonesów. Było przyjemnie].

Drogę nadal zagradzał łańcuch, lecz klucz z napisem PA. pasował do kłódki. A zwalone na drogę drzewa ściągnięto na bok. Zgodnie z tym, czego się spodziewałem. Nie miało sensu dalsze blokowanie drogi, ponieważ to pole było teraz moim polem, te głazy były teraz moimi głazami, i to ja stałem się odpowiedzialny za to, czego strzegły.

[Pytam go, czy się bał, przekonany, że odpowie twierdząco. Ale N. mnie zaskakuje].

Nie bardzo, nie. Ponieważ to miejsce wyglądało inaczej. Zdałem sobie sprawę z tego w chwili, gdy zjechałem z drogi numer 117. Czułem to. I otwierając kłódkę moim nowym kluczem, słyszałem krakanie wron. Normalnie uznałbym to za brzydki dźwięk, jednak tego dnia wydał mi się słodki. Wiem, że może to zabrzmieć pretensjonalnie, ale kojarzył mi się z odkupieniem.

Wiedziałem, że na Polu Ackermana będzie osiem głazów, i nie myliłem się. Wiedziałem, że nie będą sprawiać wrażenia stojących w kręgu, i co do tego też się nie myliłem; wyglądały ponownie jak przypadkowe formacje, fragment skalnego podłoża, które wypiętrzyło się w rezultacie ruchów tektonicznych i które odsłonił cofający się przed osiemdziesięcioma tysiącami lat lodowiec albo o wiele późniejsza powódź.

Rozumiałem także inne rzeczy. Jedną z nich było to, że aktywowałem to miejsce, po prostu na nie patrząc. Ludzkie oczy usuwają ósmy głaz. Obiektyw aparatu przywraca go, jednak nie na stałe. Musiałem go chronić, wykonując akty symboliczne.

[N. przerywa, żeby się zastanowić, i kiedy odzywa się ponownie, zmienia temat].

Wie pan, że Stonehenge może być połączeniem zegara i kalendarza?

[Mówię, że gdzieś o tym czytałem].

Ludzie, którzy zbudowali ten i inne podobne do niego obiekty, musieli wiedzieć, że potrafią określić czas co najwyżej za pomocą zegara słonecznego. Co się tyczy kalendarza, wiemy, że prehistoryczne ludy w Europie i Azji odróżniały dni, robiąc po prostu znaki na osłoniętych skalnych ścianach. A zatem czym jest Stonehenge, jeżeli zbudowano go jako gigantyczny zegar i kalendarz? Jest pomnikiem zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, tak właśnie myślę: gigantyczną neurozą stojącą na polu pod Salisbury.

Chyba że poza odliczaniem godzin i miesięcy Stonehenge ma za zadanie coś chronić. Strzeże chorego wszechświata, który przypadkowo leży tuż obok naszego. Bywają dni – wiele dni, zwłaszcza ostatniej zimy, w trakcie której czułem się właściwie tak samo jak dawniej – kiedy jestem pewien, że to wszystko brednie, że wszystko, co zdawało mi się, że widzę na Polu Ackermana, działo się w mojej własnej głowie. Że całe to obsesyjno-kompulsywne gówno to po prostu psychiczna czkawka.

Ale bywają i inne dni – zaczęły się ponownie wiosną tego roku – kiedy uważam, że to wszystko prawda: rzeczywiście coś aktywowałem. I robiąc to, stałem się ostatnim uczestnikiem bardzo długiej sztafety, która trwa być może od prehistorycznych czasów. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jak wariactwo – w przeciwnym razie po co opowiadałbym o tym psychiatrze? – i czasem przez długie dni jestem pewien, że to wariactwo. Nawet kiedy liczę różne rzeczy, chodzę nocą po domu, dotykając kontaktów i palników kuchenki, jestem pewien, że to wszystko wynika po prostu… no wie pan… z niewłaściwych reakcji chemicznych w mojej głowie i że można temu zaradzić, łykając kilka tabletek.

Byłem tego pewien zwłaszcza zimą, kiedy wszystko dobrze się układało. W każdym razie lepiej. Ale w kwietniu tego roku sytuacja zaczęła się znowu pogarszać. Coraz częściej liczyłem, coraz częściej dotykałem i układałem prawie wszystko, co nie było ustawione w kręgach albo ukośnie względem siebie. Moją córkę – tę, która chodzi do szkoły niedaleko stąd – ponownie zaczęło niepokoić to, jak wyglądam i jaki jestem roztrzęsiony. Zapytała, czy to ma związek z rozwodem, a kiedy odpowiedziałem, że nie, zrobiła taką minę, jakby mi nie uwierzyła. Zapytała, czy nie myślałem, żeby „się do kogoś wybrać”, no i jestem tu, na Boga.

Znowu zaczęły mnie dręczyć koszmary. Pewnej nocy na początku maja obudziłem się z krzykiem na podłodze sypialni. We śnie widziałem wielkie szaroczarne monstrum, skrzydlatą potworną istotę ze skórzaną głową podobną do hełmu. Miała co najmniej milę wysokości i stała nad zgliszczami Portlandu – widziałem strzępy chmur opływające jej pokryte zbroją ramiona. W zaciśniętych pazurach trzymała wyrywających się, krzyczących ludzi. I wiedziałem – nie miałem cienia wątpliwości – że ta istota wydostała się z głazów stojących na Polu Ackermana i że jest zaledwie pierwszą i najmniejszą z plag, które grożą nam ze strony tego innego świata. I że to moja wina. Ponieważ nie dopełniłem swoich obowiązków.

Przebiegłem na chwiejnych nogach przez dom, układając przedmioty w kręgach, a potem licząc je, żeby upewnić się, że ich liczba w każdym kręgu jest parzysta, i nagle uświadomiłem sobie, że nie jest jeszcze za późno, że to dopiero się budzi.

[Pytam go, co takiego się budzi].

Moc! Pamięta pan Gwiezdne wojny? „Użyj mocy, Luke”?

[Śmieje się dziko].

Tyle że tym razem chodzi o to, żeby nie użyć mocy! Powstrzymać moc! Uwięzić moc! Uwięzić chaotyczne coś, które usiłuje się przedostać w tym cienkim miejscu – i jak sądzę, we wszystkich innych cienkich miejscach na świecie. Czasami wydaje mi się, że na przestrzeni wieków ta moc zostawiła po sobie… niczym potworne odciski stóp… wiele zniszczonych wszechświatów…

[Mówi coś tak cicho, że tego nie słyszę. Proszę go, żeby powtórzył, lecz on potrząsa głową].

Niech pan mi poda swój blok, doktorze. Napiszę to. Jeżeli to, co mówię, jest prawdą a nie tylko wynikiem tego, że mam porąbane w głowie, niebezpiecznie jest wymawiać głośno to imię.

[Pisze dużymi drukowanymi literami słowo CTHUN. Pokazuje mi kartkę, a kiedy kiwam głową, drze ją na kawałki, liczy je – żeby, jak sądzę, upewnić się, że jest ich parzysta liczba – i wyrzuca do kosza przy kozetce].

Klucz, ten, który dostałem pocztą spoczywał w moim domowym sejfie. Wziąłem go i pojechałem ponownie do Motton – przez most, obok cmentarza i w górę tą cholerną polną drogą. Nie myślałem o tym, ponieważ nie był to rodzaj decyzji, którą trzeba przemyśleć. To tak jakby ktoś zastanawiał się, czy zerwać zasłony w salonie, kiedy wrócił do domu i zobaczył, że się palą. Nie – po prostu tam pojechałem.

Ale zabrałem aparat. Niech pan mi lepiej wierzy.

Obudziłem się z koszmaru mniej więcej o piątej rano, więc kiedy dotarłem na Pole Ackermana, było jeszcze wcześnie. Rzeka Androscoggin była piękna – nie wyglądała jak wąż, lecz jak długie srebrne lustro, z delikatnymi nitkami mgły, które unosiły się nad powierzchnią i rozpościerały nad nią wskutek, nie wiem, inwersji temperatury, czy jak to się nazywa. Ta rozpościerająca się nad rzeką chmura dokładnie odwzorowywała jej zakręty i zakola – wyglądała niczym jej szybująca w powietrzu dusza.

Na polu znowu rosła trawa i zazieleniła się większość krzaków sumaka, ale zauważyłem coś dziwnego. I niezależnie, ile tych innych rzeczy jest wytworem mojej wyobraźni (a bardzo chciałbym przyznać, że tak właśnie jest), to była prawda. Mam zdjęcia, które to potwierdzają. Są zamazane, jednak na kilku widać, że krzaki sumaka zmutowały. Liście na nich nie są zielone, lecz czarne, a gałązki powykręcane… w kształty podobne do liter, które tworzą… no wie pan… jego imię.

[N. wskazuje kosz na śmieci, do którego wyrzucił wcześniej strzępy papieru].

Wewnątrz kręgu ponownie pojawiła się ciemność – głazów było oczywiście siedem, dlatego mnie tam ciągnęło – lecz nie zobaczyłem oczu. Dzięki Bogu, zdążyłem na czas. Była tam tylko ciemność, która obracała się i obracała, szydząc jakby z piękna tego cichego wiosennego poranka, naigrawając się z kruchości naszego świata. Widziałem za nią Androscoggin, ale ciemność – niemal biblijna ciemność przypominająca kolumnę dymu – zmieniała rzekę w brudną szarą plamę.

Podniosłem aparat do oka – pasek miałem założony na szyję, więc nawet gdybym go upuścił, nie wpadłby między źdźbła trawy – i spojrzałem przez wizjer. Osiem głazów. Opuściłem go i znowu było siedem. Spojrzałem przez wizjer i zobaczyłem osiem. Kiedy opuściłem aparat po raz drugi, ósemka pozostała. Wiedziałem jednak, że to za mało. Wiedziałem, co muszę zrobić.

Podejście do tego kamiennego kręgu było najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Szelest trawy ocierającej się o mankiety moich spodni brzmiał niczym chrapliwy, niski krzyk protestu, ostrzegający mnie, żebym trzymał się z daleka. W powietrzu rozchodził się zapach choroby. Zapach raka i rzeczy, które mogą być jeszcze gorsze, zarazków nieistniejących w naszym świecie. Skóra zaczęła mi chrzęścić i miałem wrażenie – prawdę mówiąc, nie pozbyłem się go aż do dzisiaj – że jeżeli przejdę między dwoma głazami do środka kręgu, moje ciało rozpuści się i spłynie z kości. Słyszałem wiatr, który czasami stamtąd wieje, wiatr, który zamieniał się w cyklon. I wiedziałem, że to nadchodzi. Ta rzecz z głową podobną do hełmu.

[N. ponownie wskazuje strzępy papieru w koszu na śmieci].

To nadchodziło i gdybym zobaczył je z tak niewielkiej odległości, z pewnością bym oszalał. Zakończyłbym życie w tym kręgu, robiąc zdjęcia, na których widać by było tylko szare chmury. Ale coś gnało mnie do przodu. I kiedy tam wszedłem…

[N. wstaje i obchodzi dookoła kozetkę. Kroki, które stawia – poważne i zarazem skoczne niczym kroki dziecka bawiącego się w kółko graniaste – przejmują nie wiedzieć czemu dreszczem. Zataczając krąg, dotyka kolejno głazów, których nie widzę. Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… sześć… siedem… osiem. Bo ósemka utrzymuje porządek. Następnie zatrzymuje się i patrzy na mnie. Miałem pacjentów, którzy przechodzili poważny kryzys – wielu pacjentów – ale u żadnego nie widziałem takiego udręczonego spojrzenia. Widzę w nim przerażenie, lecz nie obłęd; raczej jasność umysłu niż dezorientację. To muszą być oczywiście urojenia, jednak nie ulega wątpliwości, że N. doskonale to rozumie].

[„Wszedł pan do środka i dotknął ich”, mówię].

Tak, dotknąłem ich, jednego po drugim. I nie mogę powiedzieć, żebym poczuł, że świat staje się bezpieczniejszy – bardziej solidny, bardziej zakotwiczony – po dotknięciu każdego z nich, bo skłamałbym. Działo się tak dopiero po każdych dwóch głazach. Liczby parzyste, rozumie pan? Obracający się, ciemny tuman ustępował po dotknięciu każdej pary głazów i kiedy dotarłem do ósmego, całkiem zniknął. Trawa wewnątrz kręgu była pożółkła i zwiędła, ale ciemność zniknęła. I gdzieś daleko usłyszałem śpiew ptaków.

Dałem krok do tyłu. Słońce wspięło się już całkiem wysoko i unosząca się nad rzeką dusza zniknęła. Głazy ponownie wyglądały jak głazy. Osiem granitowych formacji stojących na polu, nawet nie w kręgu, chyba że ktoś bardzo wysili wyobraźnię. I poczułem się rozdarty. Jedna część mojego umysłu wiedziała, że to wszystko jest tylko wytworem wyobraźni i że ta wyobraźnia cierpi na jakąś chorobę. Druga część wiedziała, że to wszystko prawda. Ta część rozumiała nawet, dlaczego sytuacja na chwilę się poprawiła.

Chodzi o letnie przesilenie, rozumie pan? Podobne rzeczy widuje się na całym świecie – nie tylko w Stonehenge, ale w Ameryce Południowej, Afryce, nawet Arktyce! Widuje się je na amerykańskim Środkowym Zachodzie – widziała to nawet moja córka, chociaż nie ma o tym pojęcia! Kręgi zbożowe, powiedziała. Te kalendarze – w Stonehenge i gdzie indziej – odmierzają nie tylko dni i miesiące, ale momenty większego i mniejszego zagrożenia.

To pęknięcie w moim umyśle rozdzierało mnie na dwie części. Dalej mnie rozdziera. Od tamtego dnia byłem tam co najmniej kilkanaście razy, również dwudziestego pierwszego – musiałem wtedy odwołać u pana wizytę, pamięta pan?

[Mówię, że pamiętam, oczywiście, że pamiętam].

Cały tamten dzień spędziłem na Polu Ackermana, obserwując i licząc. Ponieważ dwudziestego pierwszego przypada letnie przesilenie. Dzień największego zagrożenia. W czasie zimowego przesilenia w grudniu z kolei zagrożenie jest najmniejsze. Tak było w zeszłym roku, w tym i tak jest od początku czasu. I w nadchodzących miesiącach – przynajmniej do jesieni – mam pełne ręce roboty. Dwudziestego pierwszego… nie potrafię panu powiedzieć, jakie to było straszne. To, jak ósmy głaz pojawiał się i znikał. To, ile trudu kosztowało powołanie go z powrotem do istnienia. To, jak ciemność gęstniała i ustępowała… gęstniała i ustępowała… niczym przypływ i odpływ. W pewnym momencie przysnąłem i gdy się ocknąłem, zobaczyłem nieludzkie oko – potworne oko o trzech powiekach – które mi się przyglądało. Wrzasnąłem, lecz nie uciekłem. Ponieważ ode mnie zależał los świata. Który nic o tym nie wiedział. Zamiast uciec, podniosłem aparat i spojrzałem przez wizjer. Osiem głazów. Żadnego oka. Ale później starałem się już nie zasypiać.

Krąg w końcu się ustabilizował i wiedziałem, że mogę odejść. Przynajmniej tego dnia. Słońce zaczęło już wtedy zachodzić, podobnie jak pierwszego dnia: ognista kula nad horyzontem, zmieniająca Androscoggin w krwawiącego węża.

I doktorze… niezależnie od tego, czy to prawda, czy urojenie, zadanie jest równie trudne. I odpowiedzialność! Jestem taki zmęczony. Niech pan to sobie wyobrazi: na moich barkach spoczywa los całego świata.

[N. kładzie się ponownie na kozetce. Jest postawnym mężczyzną, lecz teraz robi wrażenie małego i skurczonego. Uśmiecha się].

Będę miał lżej przynajmniej w zimie. Jeśli dożyję. I wie pan co? Wydaje mi się, że nasze spotkania dobiegły końca. „Na tym kończymy dzisiejszy program”, jak mówią w radiu. Chociaż… kto wie. Może jeszcze pan mnie spotka. Albo przynajmniej dostanie ode mnie wiadomość.

[Mówię mu, że wcale tak nie jest, że czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Mówię, że dźwiga brzemię: niewidzialnego goryla, który siedzi mu na plecach, i że razem możemy kazać mu zejść. Mówię, że może nam się udać, ale to wymaga czasu. Mówię to wszystko i wypisuję mu dwie recepty, lecz w głębi serca wiem, że mówi serio: skończył z tym. Bierze ode mnie recepty, ale to koniec. Być może kończy ze mną; być może ze swoim życiem].

Dziękuję, doktorze. Za wszystko. Za to, że mnie pan wysłuchał. A jeśli chodzi o to…

[Wskazuje stolik za kozetką i ułożone przez niego przedmioty].

Na pana miejscu nic bym tu nie przestawiał.

[Daję mu kartę z datą następnego spotkania, a on chowa ją starannie do kieszeni. I kiedy dotyka jej, aby upewnić się, że tam tkwi, myślę, że może się mylę, może rzeczywiście zobaczę go piątego lipca. Myliłem się już wcześniej. Polubiłem N. i nie chcę, żeby wkroczył na dobre w ten kamienny krąg. Istnieje tylko w jego umyśle, jednak to wcale nie znaczy, że nie jest prawdziwy].

[Koniec ostatniej sesji]

4. Manuskrypt doktora Bonsainta (fragmenty)

5 lipca 2007

Zadzwoniłem do niego do domu, kiedy przeczytałem nekrolog. Odebrała C., córka, która chodzi tu do szkoły w Maine. Była wyjątkowo opanowana i stwierdziła, że w głębi duszy jej to nie zaskoczyło. Powiedziała, że pierwsza dotarła do domu N. w Portlandzie (w lecie pracuje w pobliskim Camden), ale słyszałem, że w domu są razem z nią inne osoby. To dobrze. Rodzina ma wiele funkcji, lecz najbardziej podstawowa z nich polega chyba na tym, by zbierać się, gdy umiera jeden z jej członków. I jest to szczególnie ważne, kiedy ktoś ginie nagle i niespodziewanie – jak to się dzieje, gdy mamy do czynienia z morderstwem lub samobójstwem.

Wiedziała, kim jestem. Nie owijała niczego w bawełnę. Tak, to było samobójstwo. Popełnione w samochodzie. W garażu. Uszczelnił drzwiczki ręcznikami i jestem pewien, że ich liczba była parzysta. Dziesięć albo dwadzieścia; według N. obie liczby były dobre. Trzydziestka nie jest już taka dobra, lecz czy ludzie – zwłaszcza mieszkający samotnie mężczyźni – mają w domu aż trzydzieści ręczników? Jestem pewien, że nie. Ja tyle nie mam.

Będzie dochodzenie, powiedziała. Znajdą w jego organizmie leki – niewątpliwie te przepisane przeze mnie – ale zapewne nie w śmiertelnej dawce. Nie ma to zresztą większego znaczenia; N. jest martwy bez względu na przyczynę śmierci.

Zapytała, czy przyjdę na pogrzeb. Byłem wzruszony. Właściwie aż do łez. Powiedziałem, że owszem, jeśli rodzina nie ma nic przeciwko. Oczywiście, że nie ma, odparła nieco zaskoczona… dlaczego mieliby mieć coś przeciwko?

– Ponieważ nie zdołałem mu w końcu pomóc – odparłem.

– Próbował pan. I to się liczy. – Ponownie poczułem, jak pieką mnie oczy. Ta jej uprzejmość…

Przed końcem rozmowy zapytałem, czy zostawił jakiś list. Odparła, że tak. Trzy słowa. Jestem taki zmęczony. Powinien dodać swoje imię. To dałoby cztery słowa.


7 lipca 2007

Zarówno w kościele, jak i na cmentarzu rodzina N. – zwłaszcza C. – zaakceptowała mnie i traktowała jak swojego. Cud rodziny, która może otworzyć swój krąg nawet w tak krytycznych chwilach. Nawet żeby przyjąć obcego. Było prawie sto osób, w tym wielu znajomych z pracy. Płakałem przy grobie. Wcale mnie to nie zaskoczyło ani nie zawstydziło: czasami terapeuta bardzo mocno identyfikuje się z pacjentem. C. wzięła mnie za rękę, uściskała i podziękowała za to, że próbowałem pomóc ojcu. Odparłem, że jest mi bardzo miło, ale czułem się jak uzurpator, nieudacznik.

Piękny letni dzień. Cóż za kpina.

Dzisiaj puściłem sobie nagrania naszych sesji. Chyba je spiszę. Historia N. to materiał przynajmniej na jeden artykuł – niewielki przyczynek do literatury na temat zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych – a może na coś większego. Na książkę. Mimo to się waham. Tym, co mnie powstrzymuje, jest świadomość, że musiałbym odwiedzić to pole i porównać fantazje N. z rzeczywistością. Jego świat z moim. Jestem przekonany, że to pole istnieje. A głazy? Tak, prawdopodobnie są i głazy. Pozbawione znaczenia poza tym, które przydała im jego obsesja.

Dziś wieczorem mamy piękny zachód słońca.


17 lipca 2007

Wziąłem dzień wolnego i pojechałem do Motton. Nie dawało mi to spokoju i w końcu uznałem, że nie ma powodu, żebym tam się nie wybrał. Nasza matka powiedziałaby, że marudzę. Jeżeli mam zamiar opisać przypadek N., takie marudzenie musi się skończyć. Raz na zawsze. Pamiętając z dzieciństwa punkty orientacyjne, o których wspominał N. – most Bale Road (ja i Sheila nazywaliśmy go mostem Sto Procent, ale nie pamiętam już z jakiego powodu), Boy Hill, a zwłaszcza cmentarz Serenity Ridge – miałem nadzieję, że znajdą drogę bez większych problemów. I tak też się stało. Nie musiałem się długo zastanawiać, ponieważ była to jedyna polna droga z zawieszonym w poprzek łańcuchem i tabliczką WSTĘP WZBRONIONY.

Zostawiłem samochód na parkingu przy cmentarzu, tak jak to wcześniej zrobił N. Chociaż był jasny gorący letni dzień, słyszałem tylko kilka ptaków; ich śpiew dobiegał z bardzo daleka. Szosą numer 117 nie jechały żadne pojazdy poza przeładowaną ciężarówką do przewozu miazgi drzewnej, która minęła mnie, gnając siedemdziesiąt mil na godzinę. Podmuch gorącego powietrza i spalin zwiał mi włosy z czoła i później byłem już tylko ja sam. Przypomniałem sobie, jak spacerowałem w dzieciństwie do mostu Sto Procent, trzymając na ramieniu małą wędkę Zebco niczym żołnierski karabin. Nie bałem się wówczas niczego i powiedziałem sobie, że nie boję się i teraz.

Ale bałem się. I wcale nie uważałem tego lęku za całkowicie irracjonalny. Cofanie się do źródeł choroby psychicznej pacjenta nigdy nie jest przyjemne.

Stałem przy łańcuchu, pytając się, czy naprawdę chcę tam wejść – nie tylko na działkę, która do mnie nie należy, lecz na teren obsesyjno-kompulsywnych fantazji, które zabiły najprawdopodobniej swojego autora. (Bądź też ujmując to bardziej precyzyjnie: człowieka, którego umysłem owładnęły). Wybór nie był już taki oczywisty jak rankiem, kiedy wkładałem dżinsy i stare turystyczne buty. Rankiem wydawało się to proste: „Jedź tam i porównaj rzeczywistość z fantazjami N. albo nie myśl dłużej o artykule (lub książce)”. Jednak czym jest rzeczywistość? I kim jestem ja, by uważać, że świat odbierany przez zmysły doktora B. jest bardziej „realny” od tego odbieranego przez nieżyjącego już księgowego N.?

Odpowiedź na to pytanie wydawała się dość jasna: doktor B. jest człowiekiem, który nie popełnił samobójstwa, człowiekiem, który nie liczy, nie dotyka i nie ustawia, człowiekiem, który uważa, że liczby, parzyste czy nieparzyste, są tylko liczbami. Doktor B. jest człowiekiem, który potrafi stawić czoło światu. Podczas gdy księgowy N. tego nie umiał. Z tego względu postrzeganie rzeczywistości przez doktora B. jest bardziej wiarygodne od postrzegania rzeczywistości przez księgowego N.

Ale kiedy się tam znalazłem i odczułem emanującą z tego miejsca cichą moc (nawet u wylotu drogi, gdy stałem po drugiej stronie łańcucha), przyszło mi do głowy, że w gruncie rzeczy wybór jest o wiele prostszy: mogłem albo pójść pustą drogą na Pole Ackermana, albo zawrócić do samochodu i odjechać. Zapomnieć o ewentualnej książce, zapomnieć o bardziej prawdopodobnym artykule. Zapomnieć o N. i zająć się własnym życiem.

Tyle że… Tyle że…

Odjazd stamtąd mógł (powtarzam: mógł) oznaczać, że na pewnym poziomie, gdzieś głęboko w mojej podświadomości, gdzie nadal funkcjonują w najlepsze wszystkie stare przesądy (współdziałając ze wszystkimi starymi krwawymi żądzami), uwierzyłem podobnie jak N., że na Polu Ackermana znajduje się cienkie miejsce chronione przez magiczne, stojące w kręgu głazy, i że idąc tam, reaktywuję jakiś straszny proces, jakieś straszliwe zmagania, którym zdaniem N. mogło zapobiec (przynajmniej na jakiś czas) jego samobójstwo. Oznaczałoby to, że uwierzyłem (na tym samym głębokim poziomie, na którym jesteśmy do siebie podobni niczym mrówki mozolące się w podziemnym mrowisku), że mam być następnym strażnikiem. Że zostałem powołany. A jeśli dopuszczę do siebie taką myśl…

– Moje życie nigdy już nie będzie takie samo – powiedziałem na głos. – Nigdy już nie będę mógł spojrzeć w ten sam sposób na otaczający świat.

Nagle sprawa zrobiła się bardzo poważna. Czasami przecież schodzimy z kursu, prawda? Trafiamy do miejsc, gdzie nie jest łatwo podjąć właściwą decyzję, a konsekwencje złego wyboru okazują się fatalne. Grożą utratą życia albo zdrowia.

A może… tak naprawdę nie mamy żadnego wyboru? Może to tylko złudzenie?

Odsunąłem od siebie tę myśl i przecisnąłem się obok jednego ze słupków, na których wisiał łańcuch. Bywałem nazywany znachorem zarówno przez pacjentów, jak i moich kolegów (mam nadzieję, że przynajmniej ci ostatni żartowali), lecz nie chciałem o sobie myśleć w ten sposób; nie chciałem spoglądać w lustro podczas golenia i myśleć: Oto człowiek, dla którego w krytycznym momencie drogowskazem nie był jego własny intelekt, lecz urojenia zmarłego pacjenta.

Drogi nie tarasowały żadne drzewa, ale zobaczyłem kilka brzóz i sosen leżących w rowie po wyższej stronie zbocza. Mogły przewrócić się i zostać ściągnięte na bok w tym, a może zeszłym roku. Lub jeszcze wcześniej. Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. Nie znam się na drzewach.

Ruszyłem pod górę i zobaczyłem, że las przerzedza się po obu stronach drogi, odsłaniając szeroką połać letniego nieba. To było tak, jakbym wchodził w umysł N. Zatrzymałem się w połowie wzniesienia nie dlatego, że zabrakło mi tchu, ale żeby po raz ostatni zapytać się, czy tego naprawdę chcę. A potem poszedłem dalej.

Żałuję, że to zrobiłem.

Było tam pole i widok na zachód słońca był istotnie taki wspaniały, jak sugerował to N. – naprawdę zapierał dech. Mimo że słońce było żółte, nie czerwone, i wisiało wysoko, a nie nad samym horyzontem. Leżały tam również głazy, mniej więcej czterdzieści jardów w dół wzniesienia. I owszem, tworzą coś w rodzaju kręgu, chociaż w żadnym wypadku nie tak regularnego jak ten w Stonehenge. Policzyłem je. Było ich osiem, tak jak mówił N.

(Z wyjątkiem tych chwil, gdy mówił, że widział ich siedem).

Trawa wewnątrz tego nieregularnego kręgu rzeczywiście wydawała się trochę przerzedzona i żółta w porównaniu z zieloną, sięgającą prawie do pasa gęstwiną na pozostałej części pola (które ciągnie się aż do mieszanego, dębowego, jodłowego i brzozowego lasku na dole), ale z pewnością nie była zwiędła. Moją uwagę przyciągnęła niewielka kępa krzaków sumaka. One też nie zwiędły – takie przynajmniej odniosłem wrażenie – lecz ich liście były czarne, a nie zielone z czerwonymi żyłkami, i nie miały normalnego kształtu. Było w nich coś chorego i z jakiegoś powodu z trudem na nie patrzyłem. Naruszały porządek, którego oczekiwał wzrok. Nie mogę tego lepiej ująć.

Mniej więcej dziesięć jardów od miejsca, w którym stałem, zobaczyłem coś białego we wnętrzu jednego z tych krzaków. Podszedłem bliżej i rozpoznawszy kopertę, domyśliłem się, że zostawił ją dla mnie N. Jeżeli nie w dniu swojego samobójstwa, to niewiele wcześniej. Poczułem straszliwy ucisk w żołądku. Zdałem sobie jasno sprawę, że przychodząc tutaj (jeżeli to była w ogóle moja decyzja), dokonałem złego wyboru. I że musiałem go dokonać, ponieważ nauczono mnie, żebym ufał swojemu intelektowi, a nie instynktom.

Brednie. Wiem, że nie powinienem myśleć w ten sposób.

Oczywiście (i w tym tkwi problem!) N. również o tym wiedział, a mimo to dalej w ten sposób rozumował. Licząc ręczniki nawet w momencie, gdy szykował się do własnego…

Żeby dopilnować, że ich liczba jest parzysta.

Cholera. Umysł płata czasem dziwne figle, prawda? Cienie zmieniają się w twarze.

Kopertę włożono do przezroczystej plastikowej torebki, żeby nie zamokła. Wydrukowane na niej nazwisko było wyraźne i doskonale widoczne. DR JOHN BONSAINT.

Wyjąłem ją z torebki i spojrzałem ponownie na głazy. Nadal było ich osiem. Oczywiście, że osiem. Ale nie śpiewał ani jeden ptak, nie cykał ani jeden świerszcz. Dzień wstrzymał oddech. Każdy cień miał wyraźną obwódkę. Zrozumiałem teraz, co miał na myśli N., mówiąc o wrażeniu cofnięcia się w czasie.

Coś było w kopercie. Czułem, jak przesuwa się w jej wnętrzu, i moje palce zgadły, co to jest, zanim jeszcze rozdarłem ją z brzegu, i ta rzecz wypadła na moją rozłożoną dłoń. Klucz.

Znalazłem tam również liścik. Tylko dwa słowa. Przepraszam, doktorze. I oczywiście jego podpis. Tylko imię. To dawało razem trzy słowa. Niezbyt dobra liczba. Przynajmniej według N.

Wsadziłem klucz do kieszeni i stanąłem przy krzaku sumaka, który wcale nie wyglądał jak krzak sumaka – czarne liście, gałązki powykręcane tak dziwnie, że wyglądały niemal jak runy, albo litery…

Nie CTHUN!

…i postanowiłem, że pora odejść. Dosyć tego. Jeśli coś spowodowało mutację krzaków, jakieś czynniki środowiskowe, które zatruły grunt, trudno. Krzaki nie są istotną częścią tego krajobrazu; są nią głazy. Jest ich osiem. Sprawdziłeś świat i okazało się, że jest taki, jaki miałeś nadzieję, że jest, taki, jaki wiedziałeś, że będzie, taki, jaki zawsze był. Jeśli to pole wydaje ci się zbyt ciche – jeśli uważasz, że kryje jakąś groźbę – dzieje się tak niewątpliwie pod wpływem opowieści N. Nie mówiąc już o jego samobójstwie. A teraz zajmij się własnym życiem. Nie przejmuj się ciszą ani poczuciem – mrocznym niczym burzowa chmura – że coś czai się w tej ciszy. Zajmij się swoim życiem, doktorze B.

Wycofaj się, póki jeszcze możesz.

Wróciłem do końca drogi. Szelest ocierającej się o moje dżinsy wysokiej trawy brzmiał jak niski, zachłystujący się krzyk. Słońce grzało mi kark i ramiona.

Poczułem pragnienie, żeby się obejrzeć. Silne pragnienie. Przez chwilę z nim walczyłem i przegrałem.

Gdy się odwróciłem, zobaczyłem siedem głazów. Nie osiem, lecz siedem. Policzyłem je dwa razy, żeby się upewnić. I krąg między nimi wydawał się ciemniejszy, jakby chmura zasłoniła słońce. Tak mała, że jej cień padał na to jedno miejsce. Tyle że to wcale nie wyglądało jak cień. To była osobliwa ciemność poruszająca się nad zmierzwioną żółtą trawą, zwijająca się w sobie, a potem ponownie sięgająca ku miejscu, gdzie, byłem tego pewien (prawie pewien; to było najgorsze) stał ósmy głaz, kiedy tu przyszedłem.

Nie mam aparatu, żeby spojrzeć przez wizjer i go przywrócić, pomyślałem.

Muszę to powstrzymać, póki mogę sobie powiedzieć, że nic się nie stało, pomyślałem. Słusznie czy niesłusznie, mniej przejmowałem się w tym momencie losami świata, a bardziej tym, że tracę zdolności percepcyjne, tracę moje pojmowanie świata. Ani przez chwilę nie wierzyłem w urojenia N., ale ta ciemność…

Nie chciałem, żeby znalazła jakiś punkt oparcia, rozumiecie? Nawet najmniejszy punkt oparcia.

Wsadziłem już wcześniej klucz do rozdartej koperty, a kopertę do kieszeni spodni, lecz nadal trzymałem w ręku plastikową torebkę. Nie zastanawiając się tak naprawdę, co robię, uniosłem ją do oczu i spojrzałem przez nią na głazy. Wydawały się lekko zniekształcone, lekko rozmazane, nawet kiedy rozciągnąłem mocno plastik, ale i tak widziałem je dość wyraźnie. I ponownie było ich osiem, tyle co trzeba, a ta postrzegana przeze mnie ciemność…

Ten lej

Albo tunel

…zniknął. (Rzecz jasna nigdy go nie było). Opuściłem torebkę – przyznaję, że nie bez pewnego drżenia – i spojrzałem prosto na głazy. Osiem. Solidne jak fundamenty Tadź Mahal. Osiem.

Ruszyłem z powrotem drogą, opanowując pragnienie, by jeszcze raz się obejrzeć. Po co się oglądać? Osiem to osiem. Choćbym był truposzem. (Taki mój żarcik).

Uznałem, że nie napiszę artykułu. Lepiej zapomnieć o tej całej sprawie z N. Ważne jest to, że rzeczywiście tam pojechałem i stawiłem czoło – jestem całkowicie pewien, że to prawda – temu obłędowi, który tkwi w każdym z nas, zarówno w świecie doktora B., jak i w świecie N. Jak mówiono podczas pierwszej wojny światowej, pojechałem zobaczyć słonia, ale to wcale nie znaczy, że muszę go narysować. Albo, jak w moim przypadku, opisać go słowami.

A jeśli wydawało mi się, że widzę coś więcej? Jeśli przez kilka sekund…

No tak. Ale zaczekaj. To tylko świadczy o sile urojeń, które zawładnęły biednym N. Wyjaśnia jego samobójstwo lepiej niż jakikolwiek list pożegnalny. Mimo to pewne sprawy powinno się zostawić w spokoju. I ta chyba do takich należy. Ta ciemność…

Ten lejowaty tunel, ta postrzegana…

Tak czy inaczej skończyłem z N. Żadnej książki, żadnego artykułu. „Ta sprawa jest zamknięta”. Klucz na pewno otwiera kłódkę spinającą łańcuch przy końcu drogi, lecz nigdy go nie użyję. Wyrzuciłem go.

„A zatem do łóżka”, jak zwykł mawiać wielki Sammy Pepys.

Dziś wieczorem zaświeci nad tym polem czerwone słońce, marzenie żeglarza. Z traw będzie unosiła się mgła. Niewykluczone. Z zielonych traw. Nie żółtych.

Androscoggin będzie dziś wieczorem czerwony: długi krwawiący wąż w martwym kanale rodnym. (Zabawne!). Chciałbym to zobaczyć. Nie wiem po co, ale chciałbym. Przyznaję.

To tylko zmęczenie. Jutro rano minie. Jutro rano być może zastanowię się ponownie nad artykułem. Albo książką. Lecz nie dzisiaj.

Zatem do łóżka.


18 lipca 2007

Dziś rano wyjąłem klucz z kosza na śmieci i schowałem go do szuflady biurka. Wyrzucanie go zbyt wyraźnie świadczyłoby, że coś jednak jest na rzeczy. Wiadomo co.

No cóż. A zresztą to tylko klucz.


27 lipca 2007

No dobrze, zgoda, przyznaję się. Policzyłem kilka rzeczy i upewniłem się, że otaczają mnie liczby parzyste. Spinacze do papieru. Ołówki w kubku. Tego rodzaju drobiazgi. Robienie tego jest dziwnie kojące. Najwyraźniej zaraziłem się od N. (Taki mój żarcik, tyle że to wcale nie żart).

Moim superwizorem jest doktor J. z Augusty, obecnie kierownik kliniki w Serenity Hill. Zadzwoniłem do niego i odbyliśmy ogólną rozmowę – zakwalifikowałem ją jako konsultację do artykułu, który przedstawię być może zimą na zjeździe w Chicago (oczywiście to kłamstwo, lecz czasami, wiadomo, łatwiej kłamać) – na temat możliwości przeniesienia się symptomów ZOK z pacjenta na psychoterapeutę. J. potwierdził moje obserwacje. Zjawisko nie jest powszechne, ale nie jest też zupełną rzadkością.

– Nie interesujesz się przypadkiem tą sprawą z powodów osobistych, Johnny? – zapytał.

Przenikliwy. Spostrzegawczy. Zawsze taki był. I dużo wie o waszym uniżonym słudze!

– Nie – odparłem. – Po prostu zaintrygował mnie ten temat. Właściwie mam na jego punkcie obsesję.

Zakończyliśmy rozmowę, śmiejąc się, a potem podszedłem do stolika i policzyłem leżące na nim książki. Sześć. To dobrze. Sześć da się znieść. (Rymowanka N.). Zajrzałem do szuflady, żeby sprawdzić, czy leży w niej klucz, i oczywiście leżał, bo gdzie miał leżeć? Jeden klucz. Czy to, że jeden, to dobrze czy źle? „Jeden księżyc jest na niebie” i tak dalej. Prawdopodobnie to nie ma znaczenia, ale warto o tym pomyśleć!

Chciałem wyjść z pokoju, ale uświadomiłem sobie, że oprócz książek leżą tam również czasopisma, i je także policzyłem. Siedem! Wziąłem „People” z Bradem Pittem na okładce i wyrzuciłem do śmieci.

Naprawdę co w tym złego, skoro poprawia mi samopoczucie? To w końcu tylko Brad Pitt.

Jeśli to się pogorszy, porozmawiam szczerze z J. Przyrzekam to sobie.

Mógłby mi chyba pomóc neurontin. Chociaż w gruncie rzeczy to lek przeciwnapadowy, wiadomo, że pomaga w przypadkach podobnych do mojego. Oczywiście…


3 sierpnia 2007

Kogo ja oszukuję? Nie ma podobnych do mojego przypadków i neurontin nie pomógł. Bezużyteczny chłam.

Ale liczenie pomaga. Jest dziwnie kojące. I coś jeszcze. Klucz był po złej stronie szuflady! Zdałem sobie z tego sprawę intuicyjnie, jednak intuicja nie jest czymś, z czego można się wyśmiewać. Przesunąłem go. Lepiej. A potem położyłem z drugiej strony inny klucz (do sejfu). Najwyraźniej go zrównoważył. Sześć da się znieść, ale dwa to dobra gra (żart). Dobrze spałem zeszłej nocy.

To znaczy nie. Koszmary. Androscoggin o zachodzie słońca. Czerwona rana. Kanał rodny. Martwy.


10 sierpnia 2007

Dzieje się tam coś złego. Ósmy głaz traci moc. Nie ma sensu mówić sobie, że tak nie jest, bo każdy nerw w moim ciele – każda cząsteczka mojej skóry – ogłasza, że to prawda. Liczenie książek (i butów, tak, intuicja N. jest trafna i nie ma się z niej co „naśmiewać”) pomaga, lecz nie rozwiązuje PODSTAWOWEGO PROBLEMU. Nawet układanie na ukos zbytnio nie pomaga, choć z pewnością…

Na przykład okruszki na kuchennym blacie. Można je wyrównać ostrzem noża. Wysypany na stole cukier. HA! Ale kto wie, ile okruszków? Ile kryształków cukru? Za dużo do policzenia!

To się musi skończyć. Jadę tam.

Zabieram aparat.


11 sierpnia 2007

Ta ciemność. Chryste Przenajświętszy. Była prawie całkowita. I coś jeszcze.

Ta ciemność miała oko.


12 sierpnia

Czy coś widziałem? Naprawdę widziałem? Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że tak, ale nie wiem. W tym wpisie są dwadzieścia trzy słowa. Liczba dwadzieścia osiem jest lepsza.


19 sierpnia

Wziąłem do ręki słuchawkę, żeby zadzwonić do J. i powiedzieć mu, co się ze mną dzieje, lecz potem ją odłożyłem. Co bym mu powiedział? Poza tym numer 1-207-555-1863 ma 11 cyfr. Zła liczba.

Valium pomaga bardziej niż neurontin. Chyba. Pod warunkiem że się go nie przedawkuje


16 wrz

Wróciłem z Motown. Zlany potem. Roztrzęsiony. Ale znowu jest osiem. Naprawiłem to! Tak! Naprawiłem! Dzięki Bogu. Ale…

Ale!

Nie mogę tak żyć.

Nie mogę, ale… ZDĄŻYŁEM W OSTATNIEJ CHWILI. TO ZARAZ BY SIĘ WYDOSTAŁO. Ochrona działa tylko przez jakiś czas, a potem konieczna jest wizyta domowa! (Mój żarcik).

Zobaczyłem oko z trzema powiekami, o którym mówił N. Nie należy do tego świata ani do tej rzeczywistości.

Próbuje się wydostać.

Tyle że ja tego nie akceptuję. Pozwoliłem obsesji N. wniknąć w moją psychikę, wsunąć w nią palec (bawi się ze mną w śmierdzący palec, jeśli rozumiecie mój żarcik), a ona poszerza szczelinę, wsuwa drugi i trzeci palec, całą dłoń. Otwiera mnie. Otwiera mój…

Ale!

Widziałem to na własne oczy. Jest świat za tym światem, świat pełen potworów

Bogów

PAŁAJĄCYCH NIENAWIŚCIĄ BOGÓW!

Jedna sprawa. Co będzie, jeśli się zabiję? Jeżeli to wszystko nieprawda, skończy się przynajmniej udręka. Jeżeli prawda, ósmy kamień znowu się umocni. W każdym razie do czasu, gdy ktoś inny – następny STRAŻNIK skręci nieopatrznie w tą drogę i zobaczy…

Samobójstwo wydaje się niemal dobrym rozwiązaniem!


9 października 2007

Ostatnio jest trochę lepiej. Moje myśli należą w większym stopniu do mnie. A kiedy byłem ostatnim razem na Polu Ackermana (dwa dni temu), moje obawy okazały się płonne. Kamieni było osiem. Przyjrzałem im się – solidne jak domy – i zobaczyłem w powietrzu wronę. Skręciła, żeby nie przelatywać nad kamieniami, „jak Bozię kocham” (żart), ale jednak tam się pojawiła. I stojąc przy końcu drogi z dyndającym na szyi aparatem (zero pikseli, te kamienie nie dają się fotografować, jeśli o to chodzi, N. miał rację; czyżby to oddziaływanie radu?), zastanawiałem się, jak mogłem kiedykolwiek sądzić, że jest ich tylko siedem. Przyznaję, że gdy wracałem do samochodu, liczyłem kroki (i chodziłem przez chwilę w kółko, kiedy przy drzwiczkach kierowcy okazało się, że ich liczba jest nieparzysta), ale te rzeczy nie mijają od razu. To rodzaj KURCZÓW MÓZGU! Mimo to…

Czy mam odwagę łudzić się, że wracam do zdrowia?


10 października 2007

Istnieje oczywiście inna możliwość, chociaż wspominam o niej z niechęcią: N. miał rację co do przesileń słonecznych. Oddalamy się w czasie od jednego i zbliżamy do następnego. Lato się skończyło; przed nami zima. Jeśli to prawda, oznacza to polepszenie tylko na krótką metę. Jeżeli czekają mnie takie same psychiczne konwulsje tej wiosny… a potem następnej…

Po prostu nie dam rady.

Jak strasznie prześladuje mnie to oko. Unoszące się w gęstniejącej ciemności.

I inne czające się za nim rzeczy.

CTHUN!


16 października 2007

Osiem. Zawsze było osiem. Jestem teraz pewien. Dzisiaj na polu było cicho, trawa zwiędła, drzewa u podnóża wzniesienia są gołe, a rzeka stalowoszara pod żelaznym niebem. Świat czeka na śnieg.

I mój Boże, najpiękniejsze z tego wszystkiego: ptak, który przycupnął na jednym z tych głazów!

PTAK!

Dopiero w drodze powrotnej do Lewiston zdałem sobie sprawę, że idąc do samochodu, nie liczyłem kroków.

Oto prawda. To, co musi być prawdą. Zaraziłem się grypą od jednego z moich pacjentów, ale teraz wracam do zdrowia. Kaszel minął, przestaję pociągać nosem.

Ciągle trzymają się mnie żarciki.


25 grudnia 2007

Zjadłem świąteczną kolację u Sheili i jej rodziny i wręczyliśmy sobie nawzajem prezenty. Kiedy Don zabrał Setha na odbywającą się przy świecach ceremonię w kościele (jestem pewien, że zacni metodyści doznaliby szoku, poznając pogańskie korzenie takich rytuałów), Sheila ścisnęła mnie za rękę.

– Wróciłeś – powiedziała. – To dobrze. Martwiłam się o ciebie.

Wygląda na to, że nie sposób oszukać najbliższych. Doktor J. mógł podejrzewać, że coś jest ze mną nie w porządku, ale Sheila wiedziała. Kochana Sheila.

– Miałem coś w rodzaju kryzysu latem i jesienią – odparłem. – Można to nazwać kryzysem duszy.

Chociaż w większym stopniu był to kryzys psychiki. Kiedy człowiek zaczyna myśleć, że jedynym celem jego zdolności percepcyjnych jest zamaskowanie wiedzy o straszliwych innych światach – to jest kryzys psychiki.

– Najważniejsze, że to nie rak – rzekła zawsze praktyczna Sheila. – Tego się bałam.

Kochana Sheila! Roześmiałem się i uściskałem ją. Później, kiedy robiliśmy porządek w kuchni (i popijaliśmy ajerkoniak), zapytałem, czy pamięta, dlaczego nazywaliśmy most Bale Road mostem Sto Procent.

Sheila zadarła głowę i wybuchła śmiechem.

– Wymyślił to ten twój stary znajomy. Ten, w którym tak się durzyłam – powiedziała.

– Charlie Keen – odparłem. – Nie widziałem go kopę lat. Z wyjątkiem telewizji. Biedak wybrał karierę Sanjaya Gupty.

Sheila trzepnęła mnie po ramieniu.

– Z zazdrością ci nie do twarzy, mój drogi. Tak czy inaczej któregoś dnia łowiliśmy tam z mostu ryby… wiesz tymi małymi wędkami, które wszyscy mieliśmy… i nagle Charlie spojrzał w dół i powiedział; „Wiecie, każdy, kto by stąd spadł, zabiłby się na sto procent”. Bardzo nas to rozbawiło i śmialiśmy się jak wariaci. Nie pamiętasz?

Po chwili sobie przypomniałem. Od tamtego dnia most Bale Road stał się mostem Sto Procent. A stary Charlie miał rację. Strumyk Bale jest w tym miejscu bardzo płytki. Oczywiście potem wpływa do Androscoggin (prawdopodobnie widać to miejsce z Pola Ackermana, chociaż ja nigdy go nie zauważyłem), która jest o wiele głębsza. A Androscoggin wpływa do morza. Jeden świat przechodzi w inny, prawda? Każdy następny jest głębszy od poprzedniego; to prawidłowość, którą widzimy na całej planecie.

Tymczasem wrócili Don i Seth, duży i mały chłopak Sheili, cali przysypani śniegiem. Uściskaliśmy się wszyscy, bardzo w stylu New Age, a potem pojechałem do domu, słuchając kolęd w samochodzie. Po raz pierwszy od tak dawna naprawdę szczęśliwy.

Wierzę, że te notatki… ten pamiętnik… ta kronika szaleństwa, którego uniknąłem (być może o kilka cali; wydaje mi się, że naprawdę o mało nie skoczyłem z tego mostu), może zostać zamknięta.

Dzięki Bogu. I Wesołych Świąt.


1 kwietnia 2008

Jest prima aprilis i ja jestem tym, który dał się nabrać. Znowu śniło mi się Pole Ackermana.

Niebo miało w tym śnie błękitny kolor, podobnie jak płynąca doliną rzeka, śnieg topniał, pierwsze źdźbła trawy przebijały się przez wstążki bieli i głazów było znowu tylko siedem. W kręgu po raz kolejny pojawiła się ciemność. Na razie tylko niewyraźna smuga, lecz wiedziałem, że zgęstnieje, jeśli się tym nie zajmę.

Po obudzeniu policzyłem książki (sześćdziesiąt cztery, dobra liczba, parzysta i podzielna aż do jedności – pomyśl o tym) i kiedy to nie pomogło, wysypałem kawę na kuchenny blat i zrobiłem ukośne linie. To naprawiło sytuację – tymczasem – ale będę musiał tam pojechać i złożyć kolejną „domową wizytę”. Nie mogę z tym marudzić.

Bo znowu się zaczyna.

Śnieg prawie już stopniał, zbliża się letnie przesilenie (nadal jest za horyzontem, lecz się zbliża) i znowu się zaczęło.

Czuję się

Boże, zlituj się, czuję się jak chory na raka, który miał remisję, a potem obudził się któregoś ranka z wielkim guzem pod pachą.

Nie mogę tego zrobić.

Muszę to zrobić.


[Później]

Na drodze nadal leżał śnieg, ale bez trudu dojechałem do „PA”. Zostawiłem samochód na parkingu przy cmentarzu i dalej poszedłem pieszo. Głazów było rzeczywiście siedem jak w moim śnie. Spojrzałem na nie przez wizjer aparatu. Z powrotem osiem. Ósemka utrzymuje świat w ryzach. To dobry układ.

Dla świata!

Niekoniecznie dla doktora Bonsainta. To nie powinno się znowu wydarzyć; mój umysł zwija się na samą myśl, że to się wydarzy. Proszę, Boże, nie pozwól, żeby to się znowu wydarzyło.


6 kwietnia 2008

Zrobienie ośmiu z siedmiu trwało dzisiaj dłużej i wiem, że mam przed sobą mnóstwo „długoterminowej” roboty, to znaczy liczenia rzeczy, kreślenia przekątnych oraz równoważenia. N. mylił się w tej kwestii – tym, co trzeba zrobić, nie jest „ustawianie” lecz „równoważenie”. Traktowane symbolicznie jak chlep i wino w komunii.

Ale jestem zmęczony. A do pszesilenia jeszcze tak daleko.

To wciąż nabiera mocy a do psesilenia jeszcze tak daleko.

Szkoda, że N. nie umarł przed przyjściem do mojego gabinetu. Samolubny skuwiel.


2 maja 2008

Myślałem, że tym razem mnie zabije. Albo złamie mój umysł. Czy mój umysł jest złamany? Boże, skąd mam wiedzieć? Nie ma Boga, nie może być Boga w obliczu tej ciemności i tego OKA, które z niej spoziera. I czegoś jeszcze.

TEJ RZECZY Z GŁOWĄ PODOBNĄ DO HEŁMU. ZRODZONEJ Z ŻYWEJ OBŁĄKANEJ CIEMNOŚCI.

Słychać było śpiew. Śpiew dobiegający z głębi kręgu, z głębi ciemności. Ale znowu udało mi się zrobić osiem z siedmiu, chociaż trwało to bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo długo. Dużo patszenia prze wizjer, chodzenia w kółko i liczenia kroków, poszerzenia kręgu do 64 kroków i to w końcu zadziałało, dzięki Bogu. „Coraz szerszy wir” – Takk! A potem podniosłem wzrok. Rozejrzałem się dokoła. I zobaczyłem jego imię wplecione w każdy krzak sumaka i w każde drzewo u podnóża tego piekielnego pola. Spojrzałem w górę, szukając wytchnienia, i zobaczyłem, że piszą je płynące po błękicie chmury: CTHUN widniało na niebie. Spojrzałem na rzekę i zobaczyłem, że jej zakola tworzą wielką literę C. C jak Cthun.

Dlaczego ponoszę odpowiedzialność za cały świat? Jak to możliwe?

To nieucziwe!!!!!!!


4 maja 2008

Gdybym mógł zamknąć te drzwi, zabijając się

I znaleźć spokój, nawet jeśli to tylko nicość

Jadę tam znowu, ale tym razem nie do końca. Tylko do mostu Sto Procent. Woda jest tam płytka, a koryto strumienia usiane skałami.

Most musi mieć ze 30 stóp wysokości.

Nie najlepsza liczba, ale trudno

Każdy, kto z niego spadnie, może mieć sto procent pewności

Sto procent pewności

Nie mogę przestać myśleć o tym przeraźliwym oku z trzema powiekami

Tej rzeczy z głową podobną do hełmu

Twarzach krzyczących w kamieniu

CTHUN!

[Tu kończy się manuskrypt doktora Bonsainta].

5. Drugi list

8 czerwca 2008

Drogi Charlie,

nie dostałam od ciebie żadnej wiadomości na temat manuskryptu Johnny’ego i to dobrze. Proszę, zignoruj mój poprzedni list, a jeśli nadal masz ten dziennik, spal go. Takie było życzenie Johnny’ego i powinnam je respektować.

Powtarzałam sobie, że jadę tylko do mostu Sto Procent – żeby zobaczyć miejsce, gdzie wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi jako dzieci, miejsce, w którym zakończył życie, kiedy szczęśliwe czasy dobiegły kresu. Powtarzałam sobie, że dokonam w ten sposób pewnego zamknięcia (takiego słowa użyłby pewnie Johnny). Ale oczywiście w podświadomości – tam gdzie, jak z pewnością powiedziałby Johnny, wszyscy jesteśmy do siebie podobni – wiedziałam, że to nieprawda. W przeciwnym razie po co brałabym ze sobą ten klucz?

Bo był tam, w jego gabinecie. Nie w tej samej szufladzie, gdzie trzymał manuskrypt, ale w górnej – tej nad kolanami. Razem z innym kluczem, który go, jak mówił, „równoważył”.

Czy wysłałabym ci klucz razem z manuskryptem, gdybym znalazła go w tym samym miejscu? Nie wiem. Naprawdę. Ale w zasadzie cieszę się, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Bo mogłoby cię skusić, żeby tam pojechać. Mógłbyś to zrobić ze zwykłej ciekawości, a może z innego powodu. Silniejszego powodu.

Niewykluczone też, że opowiadam głupoty. Niewykluczone, że wzięłam ten klucz, pojechałam do Motton i znalazłam tę drogę, bo jestem, jak napisałam w pierwszym liście, córką Pandory. Skąd mogę mieć pewność? Nie miał jej N. i nie miał jej mój brat, nawet pod sam koniec, mimo że powtarzał „Jestem zawodowcem, nie próbujcie tego w domu”.

Tak czy inaczej nie przejmuj się mną. Czuję się świetnie. A nawet jeżeli nie, jestem niezła z rachunków. Sheila LeClaire ma 1 męża i 1 dziecko. Charlie Keen – zgodnie z tym, co wyczytałam w Wikipedii – 1 żonę i 3 dzieci. Dlatego masz więcej do stracenia. A poza tym być może nigdy nie przestałam się w tobie durzyć.

Pod żadnym pozorem tu nie wracaj. Rób dalej swoje programy na temat otyłości, nadużyć przy wypisywaniu leków, zawałów serca u mężczyzn poniżej pięćdziesiątki i innych podobnych rzeczy. Normalnych podobnych rzeczy.

A jeżeli nie przeczytałeś manuskryptu (czepiam się tej nadziei, ale bardzo w to wątpię; Pandora miała z pewnością i synów), zignoruj ten list. Złóż to wszystko na karb histerii kobiety, która nieoczekiwanie straciła brata.

Tam nic nie ma.

Poza kilkoma głazami.

Widziałam to na własne oczy.

Przysięgam, że nic tam nie ma, więc trzymaj się z daleka.

6. Artykuł w gazecie

[„Democrat”, Chester Mill, 12 czerwca 2008]

KOBIETA SKOCZYŁA Z MOSTU,

NAŚLADUJĄC BRATA

Julia Shumway


MOTTON – Po śmierci znanego psychiatry Johna Bonsainta, który przed ponad miesiącem popełnił samobójstwo, skacząc z mostu Bale River w tym niewielkim miasteczku w centralnej części stanu Maine, przyjaciele twierdzili, że jego siostra, Sheila LeClaire, załamała się i wpadła w depresję. Według męża, Donalda LeClaire, była „kompletnie zdruzgotana”. Nikt, dodał jednak, nie sądził, że ma zamiar się zabić.

Jak się okazało, niesłusznie.

„Chociaż nie zostawiła listu pożegnalnego”, oświadczył koroner hrabstwa Richard Chapman, „wszystko wskazuje na samobójstwo. Jej samochód stał prawidłowo zaparkowany po drugiej stronie mostu. Był zamknięty na klucz, na fotelu pasażera leżała jej torebka, a na niej prawo jazdy”. Chapman dodał, że buty LeClaire znaleziono na samej balustradzie, ustawione porządnie jeden przy drugim, i że dopiero dochodzenie pozwoli ustalić, czy utonęła, czy też zginęła w wyniku upadku.

Oprócz męża Sheila osierociła siedmioletniego syna. Data pogrzebu i nabożeństwa żałobnego nie została jeszcze ustalona.

7. E-mail

keen1981

15.44

15.06.2008


Chrissy,

proszę, odwołaj wszystkie spotkania w przyszłym tygodniu. Wiem, że to trochę za późno i że będziesz zbierała za mnie cięgi, ale nic na to nie można poradzić. Jest pewna sprawa, którą muszę się zająć w moich rodzinnych stronach w Maine. Dwoje starych przyjaciół, brat i siostra, popełniło samobójstwo w niezwykłych okolicznościach… i w tym samym pie…lonym miejscu! Na podstawie skrajnie osobliwego manuskryptu, który siostra wysłała mi przed pójściem (wszystko na to wskazuje) w ślady brata, uważam, że sprawa zasługuje na zbadanie. Brat, John Bonsaint, był moim najlepszym kumplem, kiedy dorastałem; więcej niż kilka razy ratowaliśmy sobie skórę w trakcie bójek na szkolnym boisku.

Hayden może zrobić program na temat cukru we krwi. Wiem, że uważa, iż nie da sobie rady, lecz to nieprawda. A nawet jeśli nie da sobie rady, muszę jechać. Johnny i Sheila byli dla mnie prawie jak rodzina.

A poza tym: nie chcę, żeby zabrzmiało to małostkowo, ale to chyba dobry materiał na program. O zaburzeniach obsesyjno-kompulsywnych. Nie jest to być może taki hit jak rak, jednak ludzie cierpiący na ZOK powiedzą ci, że to naprawdę cholerny syf.

Dzięki, Chrissy,

Charlie

Загрузка...