Rzeczy, które po sobie zostawili

Rzeczy, o których chcę wam opowiedzieć – te, które po sobie zostawili – pojawiły się w moim mieszkaniu w sierpniu 2002 roku. Jestem tego pewien, bo znalazłem większość niedługo po tym, jak pomogłem Pauli Robeson z jej klimatyzatorem. Pamięć zawsze potrzebuje jakiejś zakładki, a ja mam właśnie taką. Paula była atrakcyjną (superatrakcyjną!) ilustratorką książek dla dzieci, z mężem w branży eksportowo-importowej. Mężczyzna dobrze zapamiętuje chwile, kiedy może pomóc atrakcyjnej damie w opresji (nawet takiej, która zapewnia go stale, że „traktuje swoje małżeństwo bardzo poważnie”); takie chwile nie zdarzają się zbyt często. W dzisiejszych czasach udawanie błędnego rycerza zwykle pogarsza tylko sytuację.

Kiedy wychodziłem na popołudniowy spacer, stała w holu wejściowym ze sfrustrowaną miną. Powiedziałem: „Dzień dobry, witam panią” tonem, jakim zwracamy się do ludzi mieszkających w tym samym budynku, a ona zapytała mnie poirytowanym, niemal płaczliwym głosem, dlaczego dozorca musi być na wakacjach akurat teraz. Odparłem, że nawet kowbojki mogą marzyć i nawet dozorcy biorą czasem urlop; co więcej sierpień jest wyjątkowo dobrym miesiącem, żeby się udać na wakacje. Sierpień w Nowym Jorku (oraz w Paryżu, mon ami) to czas, kiedy bardzo trudno zastać w mieście psychoanalityków, modnych artystów oraz dozorców budynków. Nie uśmiechnęła się. Nie wiem nawet, czy zrozumiała aluzję do Toma Robbinsa * (ezopowy język jest przekleństwem ludzi czytających książki). Odparła, że może rzeczywiście sierpień to dobry miesiąc, żeby wziąć sobie wolne i pojechać na Cape albo Fire Island, ale w jej cholernym mieszkaniu można się upiec żywcem, a cholerny klimatyzator tylko czka. Zapytałem, czy chce, żebym go zobaczył, i pamiętam spojrzenie, jakie mi rzuciła – te chłodne, oceniające mnie szare oczy. Pamiętam, jak pomyślałem, że takie oczy chyba dużo widziały. I pamiętam, że uśmiechnąłem się, kiedy zapytała: „Czy jest pan bezpieczny?”. Przypomniało mi to ten film, nie Lolitę (myśli o Lolicie, czasami o drugiej w nocy, miały pojawić się później), ale ten, w którym Laurence Olivier wykonuje ad hoc kilka zabiegów stomatologicznych na zębach Dustina Hoffmana, pytając go co chwila: „Czy to bezpieczne?”.

– Jestem bezpieczny – odparłem. – Nie zaatakowałem kobiety od przeszło roku. Kiedyś atakowałem dwie albo trzy na tydzień, ale pomaga mi terapia grupowa.

Była to frywolna odzywka, lecz byłem w dość frywolnym nastroju. Letnim nastroju. Posłała mi kolejne spojrzenie, a potem się uśmiechnęła. Podała mi rękę.

– Paula Robeson – powiedziała. Ściśle rzecz biorąc, podała mi lewą rękę, co nie było normalne, ale na niej właśnie miała prostą złotą obrączkę. Zrobiła to chyba celowo, nie sądzicie? Jednak dopiero później poinformowała mnie o mężu z branży eksportowo-importowej. W dniu, kiedy to ja poprosiłem ją o pomoc.

W windzie powiedziałem jej, żeby nie spodziewała się zbyt wiele. To znaczy, jeśli potrzebny był jej ktoś, kto potrafi podać prawdziwe przyczyny nowojorskich zamieszek po ogłoszeniu poboru w 1863 roku, względnie sypnąć kilkoma zabawnymi anegdotami związanymi z odkryciem szczepionki na ospę wietrzną, a nawet odkopać cytaty na temat socjologicznych konsekwencji stosowania telewizyjnego pilota (moim skromnym zdaniem największego wynalazku w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat), byłem jak najbardziej odpowiednią osobą.

– Jest pan researcherem, panie Staley? – zapytała, kiedy jechaliśmy wolną rozklekotaną windą.

Odparłem, że tak jest w istocie, ale nie dodałem, że to dla mnie nowa branża. Nie poprosiłem również, żeby mówiła mi Scott – mogłoby ją to ponownie wystraszyć. I oczywiście nie powiedziałem, że staram się zapomnieć wszystko, co wiedziałem niegdyś o wiejskich ubezpieczeniach. Że w gruncie rzeczy staram się zapomnieć wiele rzeczy, w tym także mniej więcej dwa tuziny twarzy.

Może i staram się zapomnieć, ale nadal całkiem sporo pamiętam. Chyba wszyscy pamiętamy, jeśli tylko wytężymy umysł (a czasami, i to jest przykre, kiedy tego nie robimy). Pamiętam nawet coś, co powiedział jeden z tych południowoamerykańskich pisarzy – wiecie, tych, których uważa się za przedstawicieli realizmu magicznego. Nie pamiętam jego nazwiska, jest nieistotne, utkwił mi tylko w głowie sam cytat. „Jako małe dzieci odnosimy nasze pierwsze zwycięstwo, chwytając jakiś kawałek świata, na ogół palce matki. Później odkrywamy, że to świat i rzeczy, które go wypełniają, chwytają nas i że tak było zawsze”. Borges? Tak, to mógł być Borges. Albo Marquez. Tego nie pamiętam. Wiem tylko, że udało mi się uruchomić klimatyzator i chłodne powietrze płynące z konwektora rozświetliło całą jej twarz. Wiem również, że to prawda; w pewnym momencie zmienia się nasza percepcja i zdajemy sobie sprawę, że rzeczy, które naszym zdaniem trzymaliśmy, w rzeczywistości nas trzymają. Biorą nas być może w niewolę – na pewno tak uważał Thoreau – ale poza tym trzymają w miejscu. Coś za coś. I bez względu na to, co mógł uważać Thoreau, wierzę, że ta wymiana jest na ogół uczciwa. W każdym razie wtedy w to wierzyłem; teraz nie jestem już taki pewien. I wiem, że to zdarzyło się w sierpniu 2002 roku, niecały rok po tym, jak w dół runął kawałek nieba i wszystko się dla nas zmieniło.


* * *

Mniej więcej tydzień po tym, jak sir Scott Staley przywdział zbroję dobrego samarytanina i skrzyżował kopie z siejącym grozę klimatyzatorem, wybrałem się po południu do sklepu papierniczego, żeby kupić pudełko dyskietek i ryzę papieru. Byłem winien facetowi czterdzieści stron na temat historii fotografii polaroidowej (która jest ciekawsza, niż może się wam wydawać). Kiedy wróciłem do siebie, na małym stoliku w holu, gdzie trzymam rachunki, które trzeba zapłacić, różne kwity, ponaglenia i podobne rzeczy, leżały okulary przeciwsłoneczne z czerwonymi oprawkami i bardzo charakterystycznymi soczewkami. Od razu je rozpoznałem i ugięły się pode mną kolana. Nie upadłem, ale oparłem się o framugę drzwi, próbując złapać oddech i gapiąc się na te okulary. Gdybym nie miał się o co oprzeć, przypuszczam, że omdlałbym niczym panienka w wiktoriańskiej powieści – jednej z tych, w których z wybiciem północy pojawia się lubieżny wampir.

Ogarnęły mnie dwa związane ze sobą lecz wyraźnie się różniące uczucia. Pierwsze można porównać do przerażającego wstydu odczuwanego przez człowieka wiedzącego, że zostanie przyłapany na uczynku, którego nigdy nie zdoła wyjaśnić. W tym kontekście przypomina mi się historia, która przytrafiła mi się – bądź też niemal przytrafiła – kiedy miałem szesnaście lat.

Moja matka i siostra pojechały na zakupy do Portlandu i byłem przekonany, że do wieczora mam dom tylko dla siebie. Uwaliłem się nagi na łóżku z majtkami mojej siostry zawiązanymi na ptaku. Obok leżały fotografie wycięte przeze mnie z egzemplarzy „Penthouse’a” i „Gallery”, które znalazłem w garażu, gdzie zamelinował je najprawdopodobniej poprzedni właściciel. Nagle usłyszałem chrzęst opon na podjeździe. Odgłos silnika nie pozostawiał żadnych wątpliwości: to były moja matka i siostra. Peg dostała jakiejś grypy żołądkowej i zaczęła rzygać przez okno. Dojechały tylko do Poland Springs i zawróciły.

Spojrzałem na porozrzucane na łóżku fotografie, moje walające się na podłodze ubranie i różowy sztuczny jedwab w lewej ręce. Pamiętam, jak nagle opuściły mnie wszystkie siły i ich miejsce zajęła dziwna ospałość. Matka wołała mnie: „Scott, Scott, zejdź na dół i pomóż mi z twoją siostrą jest chora!”, i pamiętam, jak pomyślałem: Jaki to ma sens? Wpadłem. Powinienem przyjąć do wiadomości, że wpadłem i do końca życia pierwszą myślą, jaka przyjdzie im do głowy na mój widok, będzie: Scott, mistrz trzepania konia.

Jednak w takich chwilach częściej bierze górę instynkt samozachowawczy. I tak to wyglądało w moim przypadku. Zejdę na dół, zdecydowałem, ale nie zrobię tego, nie podejmując przynajmniej próby ocalenia swojej godności. Wrzuciłem zdjęcia i majtki pod łóżko i wskoczyłem w swoje ciuchy, zapinając się zdrętwiałymi, lecz szybkimi palcami, i przez cały czas myśląc o tym starym zwariowanym teleturnieju, który kiedyś oglądałem i który miał tytuł Oszukać czas.

Pamiętam, że kiedy zbiegłem na dół, matka dotknęła mojego zaczerwienionego policzka i spojrzała na mnie z troską.

– Może ty też się rozchorowałeś – powiedziała.

– Może – odparłem z przewrotną satysfakcją. Dopiero po półgodzinie zorientowałem się, że mam rozpięty rozporek. Na szczęście nie zauważyły tego ani Peg, ani moja matka, chociaż przy innej okazji jedna z nich albo obie zapytałyby zaraz, czy mam licencję na sprzedaż hot dogów (coś takiego uchodziło w moim domu za dowcip, kiedy dorastałem). Tamtego dnia jedna z nich była zbyt chora, a druga zbyt zaniepokojona, żeby sypać dowcipami.

Na moje szczęście.


* * *

To, co nastąpiło po pierwszej fali emocji, która ogarnęła mnie tego sierpniowego dnia w moim mieszkaniu, było o wiele prostsze: pomyślałem, że odchodzę od zmysłów. Ponieważ tych okularów nie powinno tam być. Absolutnie. W żadnym wypadku.

A potem podniosłem wzrok i zobaczyłem coś jeszcze, czego z pewnością nie było w moim mieszkaniu, kiedy pół godziny wcześniej wyszedłem do papierniczego (zamykając za sobą drzwi, jak to zawsze robiłem). O ścianę między aneksem kuchennym i salonem opierał się kij baseballowy. Firmy Hillerich & Bradsby, co poświadczała nalepka. I chociaż nie widziałem jego drugiej strony, wiedziałem dobrze, jaki widniał tam napis: LIKWIDATOR SZKÓD, wypalony rozżarzonym żelazem i pomalowany na niebiesko.

Ogarnęły mnie kolejne emocje: trzecia fala. Ta należała do gatunku surrealistycznej konsternacji. Nie wierzę w duchy, ale w tamtym momencie wyglądałem z pewnością, jakbym któregoś zobaczył.

I tak samo się czułem. Dokładnie. Ponieważ okulary przeciwsłoneczne nie miały prawa istnieć. Odeszły już dawno temu, jak śpiewają Dixie Chicks. Podobnie jak LIKWIDATOR SZKÓD Cleve’a Farrella. („Bejzbol być dla mnie barrrdzo barrrdzo dobry”, mówił czasami Cleve, siedząc za biurkiem i kręcąc nad głową tym kijem. „Ubezpieczenia być barrrdzo barrrdzo złe”).

Zrobiłem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to znaczy złapałem okulary Sonji D’Amico i pobiegłem z nimi do windy, trzymając je przed sobą tak, jak można trzymać coś paskudnego, co odkryło się w mieszkaniu po tygodniowej nieobecności – nadgniłe jedzenie albo zwłoki otrutej myszy. Robiąc to, przypomniałem sobie nagle rozmowę, jaką odbyłem na temat Sonji z niejakim Warrenem Andersonem. Musiała wyglądać, jakby myślała, że wróci tam na górę i poprosi kogoś o coca-colę, pomyślałem, kiedy powiedział mi, co widział. To było przy drinkach w pubie Blarneya Stone’a na Trzeciej Alei, mniej więcej sześć tygodni po tym, jak runęło w dół niebo. Kiedy piliśmy obaj za to, że żyjemy.

Takie rzeczy nie chcą się od człowieka odczepić bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Jak muzyczna fraza albo nonsensowny refren piosenki, którego nie można po prostu zapomnieć. Budzi się o trzeciej w nocy, żeby się odlać, i stojąc przed sedesem z ptakiem w ręku i rozbudzonym najwyżej w dziesięciu procentach umysłem, nagle sobie przypomina: Musiała wyglądać, jakby myślała, że wróci tam na górę. Wróci i poprosi kogoś o coca-colę. W którymś momencie tej rozmowy Warren zapytał, czy pamiętam te jej śmieszne okulary, i odparłem, że pamiętam. Oczywiście, że pamiętam.


* * *

Cztery piętra niżej portier Pedro stał w cieniu markizy i rozmawiał z Rafe’em z FedExu. Pedro był nieubłagany w kwestii, jak długo posłańcy mają stać przed budynkiem – miał zasadę siedmiu minut, którą wprowadzał w życie za pomocą kieszonkowego zegarka, i wszyscy stójkowi byli jego kumplami – ale zaprzyjaźnił się z Rafe’em i nieraz spędzał z nim przed wejściem ponad dwadzieścia minut na nowojorskich pogaduchach. Polityka? Baseball? Ewangelia według Henry’ego Davida Thoreau? Nie wiedziałem i tego dnia obchodziło mnie to mniej niż kiedykolwiek. Stali tam, kiedy wszedłem na górę z moimi artykułami piśmienniczymi, i nadal rozmawiali, gdy o wiele mniej beztroski Scott Staley zbiegł z powrotem na dół. Scott Staley, który odkrył małą lecz wyraźną dziurę w osnowie rzeczywistości. Wystarczał mi fakt, że stali tam obaj. Podszedłem do nich i wyciągnąłem prawą rękę, tę z okularami, do Pedra.

– Jak byś je nazwał? – zapytałem bez zbędnych ceregieli, przerywając im rozmowę.

Pedro zmierzył mnie surowym wzrokiem, który mówił: „Nie spodziewałem się po panu takiego obcesowego zachowania, panie Staley, naprawdę”, i spojrzał na moją rękę. Przez chwilę się nie odzywał i przez głowę przeszła mi straszliwa myśl: nic nie mówił, ponieważ nic nie zobaczył. Nic z wyjątkiem mojej wyciągniętej dłoni, tak jakby to był Wtorek, Kiedy Zamieniamy Się Rolami, i to on miał mi dać napiwek. Moja ręka była pusta. Jasne, że była pusta, musiała być pusta, ponieważ okulary Sonji nie istniały. Zabawne okulary Sonji od dawna już nie istniały.

– Nazwałbym je okularami przeciwsłonecznymi, panie Staley – rzekł w końcu Pedro. – A jak inaczej miałbym je nazwać? Czy to jakieś podchwytliwe pytanie?

Rafe z FedExu, którego najwyraźniej bardziej to zainteresowało, wziął je ode mnie. Ulga, której doznałem, widząc, jak trzyma te okulary, przygląda się im, niemal je bada, była podobna do tego, co czuje się, kiedy ktoś podrapie cię dokładnie w swędzące miejsce między łopatkami. Rafe wyszedł spod markizy, podniósł je i w obu szkłach w kształcie serc zabłysły gwiazdki słońca.

– Podobne nosiła ta mała dziewczynka w pornosie z Jeremym Ironsem – powiedział w końcu.

Mimo desperacji nie mogłem opanować uśmiechu. W Nowym Jorku nawet posłańcy są krytykami filmowymi. To jedna z rzeczy, za które można pokochać to miasto.

– Zgadza się, w Lolicie – odparłem, odbierając okulary. – Tyle że okulary w kształcie serc były w wersji, którą reżyserował Stanley Kubrick. W czasach gdy Jeremy Irons turlał się co najwyżej po ziemi.

Ostatnie zdanie nie było zbyt sensowne (nawet dla mnie), ale gówno mnie to obchodziło. Ponownie byłem we frywolnym nastroju… lecz nie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie tym razem.

– Kto grał zboka w tamtym filmie? – zapytał Rafe.

– Niech mnie diabli, jeśli sobie teraz przypomnę – mruknąłem, potrząsając głową.

– Jest pan jakiś blady, panie Staley, jeśli wolno zauważyć – powiedział Pedro. – Nie jest pan przypadkiem chory? Może na grypę?

Nie, na grypę zachorowała moja siostra, miałem ochotę powiedzieć. Tego dnia, kiedy tylko dwudziestu sekund brakowało, żeby złapali mnie na tym, jak spuszczam się w jej majtki, gapiąc się na Miss Kwietnia. Ale uszło mi to na sucho. Wtedy i jedenastego września. Znowu oszukałem zegar. Nie mogę wypowiadać się za Warrena Andersona, który powiedział mi w pubie Blarneya Stone’a, że tego ranka zatrzymał się na trzecim piętrze, żeby pogadać o Jankesach ze znajomym, lecz wychodzenie cało z opresji stało się jakby moją specjalnością.

– Czuję się dobrze – poinformowałem Pedra i chociaż nie była to prawda, fakt, że nie tylko ja widziałem zabawne okulary Sonji jako coś, co istniało w realnym świecie, polepszył mi trochę samopoczucie. Jeśli okulary przeciwsłoneczne były realne, to samo można prawdopodobnie powiedzieć o kiju baseballowym Cleve’a Farrella.

– To są te okulary? – zapytał nagle Rafe tonem, w którym pobrzmiewał szacunek, a nawet gotowość do autentycznego zachwytu. – Te z pierwszej Lolity?

– Nie – odparłem, składając zauszniki okularów za soczewkami w kształcie serc, i w trakcie tej czynności przypomniałem sobie nagle nazwisko dziewczyny z nakręconej przez Kubricka wersji filmu: Sue Lyon. W dalszym ciągu nie mogłem sobie jednak przypomnieć, kto grał zboka. – To tylko podróbka.

– Jest w nich coś szczególnego? – zapytał Rafe. – Dlatego pan tu tak przypędził?

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Ktoś zostawił je w moim mieszkaniu.

Wróciłem na górę, zanim zdążyli mi zadać kolejne pytania, i rozejrzałem się z nadzieją że nie odkryję nic więcej. Ale odkryłem. Poza okularami przeciwsłonecznymi i kijem baseballowym z wypalonym z boku napisem LIKWIDATOR SZKÓD, znalazłem poduszkę pierdziawkę, ozdobną muszlę, stalową monetę zatopioną w akrylowej kostce i ceramicznego grzybka (czerwonego w białe kropki) z siedzącą na kapeluszu ceramiczną Alicją. Poduszka pierdziawka należała do Jimmy’ego Eagletona i sporo z nią było zabawy podczas każdego gwiazdkowego przyjęcia. Ceramiczna Alicja stała na biurku Maureen Hannon, która powiedziała mi kiedyś, że to prezent od wnuczki. Maureen miała przepiękne białe włosy, które nosiła rozpuszczone aż do pasa. Rzadko widuje się coś takiego w biurze, ale pracowała w firmie prawie od czterdziestu lat i była przekonana, że może je nosić, jak chce. Pamiętam zarówno muszlę, jak i stalową monetę, ale nie mam pojęcia, w czyim stały boksie (albo gabinecie). Może to sobie przypomnę, może nie. W towarzystwie ubezpieczeniowym Light and Bell mieliśmy dużo boksów (i gabinetów).

Muszla, grzybek i akrylowa kostka były elegancko ustawione na stoliku do kawy w moim salonie. Poduszka pierdziawka leżała – przypuszczam, że całkiem stosownie – na spłuczce w toalecie obok bieżącego numeru biuletynu „Spenck’s Rural Insurance”. Wiejskie ubezpieczenia były, jak już chyba wspomniałem, moją specjalnością. Znałem prawdopodobieństwo wszelkiego rodzaju wydarzeń.

Jakie było prawdopodobieństwo tego?


* * *

Myślę, że kiedy coś dzieje się nie tak w twoim życiu i chcesz o tym pogadać, większość ludzi telefonuje pod wpływem pierwszego impulsu do członka rodziny. W moim przypadku to było raczej wykluczone. Mój stary kopnął w kalendarz, kiedy miałem dwa lata, a moja siostra cztery. Zamiast załamywać ręce, matka zakasała od razu rękawy i wychowała nas oboje, zmieniając nasz dom w coś w rodzaju magazynu firmy wysyłkowej. Mam wrażenie, że to właśnie ona stworzyła od podstaw tę branżę, i zarabiała na tym całkiem nieźle (tylko pierwszy rok był naprawdę straszny, powiedziała mi później). Niestety paliła jak smok i zmarła na raka płuc w wieku czterdziestu ośmiu lat, na sześć lub osiem lat przed rozkwitem Internetu, który mógł ją uczynić milionerką.

Moja siostra Peg mieszka obecnie w Clevelandzie, gdzie zakochała się w kosmetykach Mary Kay, Indianach oraz chrześcijańskim fundamentalizmie, niekoniecznie w tej kolejności. Gdybym zadzwonił do Peg i powiedział jej o rzeczach, które znalazłem w swoim mieszkaniu, zaproponowałaby, żebym padł na kolana i przyjął do swojego serca Jezusa. Słusznie czy niesłusznie, nie sądziłem, żeby Jezus mógł rozwiązać mój bieżący problem.

Miałem standardową liczbę ciotek, wujów i kuzynów, ale większość mieszkała na zachód od Missisipi i od lat z żadnym z nich się nie spotkałem. Killianowie (krewni mojej matki) nigdy nie utrzymywali ze sobą zbyt bliskich kontaktów. Jedna kartka na urodziny i jedna na Boże Narodzenie stanowiły według nich właściwe spełnienie rodzinnych obowiązków. Kartkę na Wielkanoc lub walentynki można było uważać za bonus. Na Boże Narodzenie dzwoniłem do siostry albo ona do mnie, wypowiadaliśmy standardowe formułki o tym, że „się wkrótce spotkamy”, następnie zaś, jak sobie wyobrażam, z wzajemną ulgą odkładaliśmy słuchawki.

Następną możliwością w razie kłopotów jest prawdopodobnie zaproszenie na drinka dobrego kumpla, przedstawienie mu sytuacji i prośba o radę. Ale ja byłem nieśmiałym chłopcem, który wyrósł na nieśmiałego mężczyznę, moją obecną pracę researchera wykonuję sam (z wyboru) i z tego względu nie mam kolegów, którzy mogliby się stać przyjaciółmi. W poprzedniej pracy zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami – mógłbym tu wymienić Cleve’a Farrella i Sonję – ale oni oczywiście nie żyją.


* * *

Tłumaczyłem sobie, że skoro nie mam przyjaciela, z którym mógłbym pogadać, powinienem go wynająć. Z pewnością stać mnie było na krótką terapię i wydawało mi się, że w trakcie kilku sesji na kozetce jakiegoś psychiatry (cztery mogłyby wystarczyć) zdołam wyjaśnić, co się stało, i opowiedzieć, jakie to wywołało u mnie uczucia. Ile mogłyby mnie kosztować cztery sesje? Sześćset dolarów? Może osiemset. Wydawało się to uczciwą ceną za małą pomoc. I pomyślałem, że mogę uzyskać coś więcej. Ktoś z zewnątrz mógł znaleźć jakieś proste i rozsądne wytłumaczenie, które mi umykało. Zamknięte drzwi między moim mieszkaniem i światem zewnętrznym sprawiały, że mój umysł wykluczał prawie każde z nich; ale był to w końcu mój umysł; czy nie o to właśnie chodziło? I czy nie na tym polegał problem?

Wszystko to sobie opracowałem. Podczas pierwszej sesji opowiem, co się wydarzyło. Na drugą przyniosę przedmioty, o których mowa – okulary przeciwsłoneczne, akrylową kostkę, muszlę, kij baseballowy, ceramicznego grzybka, wiecznie popularną poduszkę pierdziawkę. Urządzimy mały pokaz, zupełnie jak w szkole. W trakcie dwóch ostatnich ja i mój wynajęty kumpel zdołamy wykryć przyczynę tego denerwującego przegięcia w moim życiu i wszystko wyprostujemy.

Jedno popołudnie spędzone na przerzucaniu żółtych stron i wybieraniu numerów przekonało mnie, że pomysł z psychiatrą jest praktycznie niewykonalny, bez względu na to, jak zachęcający mógł się wydawać w teorii. Najbliżej załatwienia wizyty byłem, gdy rozmawiałem z pewną recepcjonistką która oznajmiła, że doktor Jauss mógłby mnie przyjąć w styczniu przyszłego roku. Przyznała, że nawet to będzie wymagało przesunięcia kilku terminów w jego kalendarzu. Inni nie dawali żadnej nadziei. Zadzwoniłem do kilkunastu terapeutów w Newark i czterech w White Plains, nawet do hipnotyzera w Queens, z takim samym rezultatem. Muhammad Atta ze swoim Samobójczym Patrolem mógł być barrrdzo-barrrdzo zły dla Nowego Jorku (nie mówiąc już o branży ubezpieczeniowej), lecz dla profesji psychiatrów okazał się gwiazdką z nieba, bez względu na to, co sądzili sami psychiatrzy. Jeżeli latem 2002 roku chciałeś położyć się na profesjonalnej kozetce, musiałeś wziąć numerek i czekać w kolejce.


* * *

Mogłem spać z tymi rzeczami w mieszkaniu, ale nie było to łatwe. Szeptały do mnie. Leżałem, nie mogąc zasnąć, czasami aż do drugiej, myśląc o Maureen Hannon, która uważała, że jest już dość stara (a także do tego stopnia niezastąpiona), by nosić swoje zadziwiająco długie włosy tak, jak jej się żywnie podobało. Albo przypominałem sobie różnych ludzi, którzy biegali podczas gwiazdkowego przyjęcia, wymachując słynną poduszką pierdziawką Jimmy’ego Eagletona. Poduszka była, jak chyba już wspomniałem, ulubioną zabawką, kiedy ludzie wypili dwa lub trzy drinki za dużo. Przypomniałem sobie, że Bruce Mason zapytał mnie kiedyś, czy nie wygląda jak lewatywa dla elfów, i w wyniku procesu skojarzeniowego uświadomiłem sobie, że to do niego należała ozdobna muszla. Oczywiście. Bruce Mason, Władca Much. Zstępując na niższy stopień skojarzeniowego łańcucha pokarmowego, przypomniałem sobie także nazwisko i twarz Jamesa Masona, który grał Humberta Humberta w czasach, kiedy Jeremy Irons turlał się po ziemi. Umysł to szczwana małpa: czasami bierze banana, a czasami go nie chce. Dlatego właśnie zniosłem na dół okulary przeciwsłoneczne, mimo że w tamtym momencie nie byłem świadom procesu dedukcyjnego. Chciałem wyłącznie potwierdzenia. Jest taki wiersz Jorgosa Seferisa, w którym pada pytanie: Czy to głosy naszych umarłych przyjaciół, czy tylko dźwięk gramofonu? Czasami warto je zadać komuś innemu. Albo… posłuchajcie tego.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zbliżał się do końca mój gorzki dwuletni romans z alkoholem, obudziłem się w moim gabinecie po tym, jak zasnąłem przy biurku w środku nocy. Poszedłem na chwiejnych nogach do sypialni i sięgając do kontaktu, zobaczyłem nagle, że ktoś w niej jest. Wyobraziłem sobie (z niemal całkowitą pewnością) naćpanego włamywacza, trzymającego w drżącej ręce tanią kupioną w lombardzie trzydziestkędwójkę, i serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Jedną ręką zapaliłem światło, a drugą zacząłem szukać na komódce czegoś ciężkiego – czegokolwiek, dobra była nawet srebrna ramka ze zdjęciem mojej matki. I nagle zobaczyłem, że intruz to ja. Wpatrując się wybałuszonymi oczyma w swoje odbicie w lustrze po drugiej stronie pokoju – z wyciągniętą ze spodni koszulą i stojącymi na głowie włosami – poczułem do siebie niesmak, ale również ulgę.

Chciałem, żeby to było coś podobnego. Chciałem, żeby to było lustro, gramofon, nawet ktoś, kto spłatał mi głupiego figla (może ktoś, kto wiedział, dlaczego nie było mnie w biurze tamtego dnia we wrześniu). Wiedziałem jednak, że to nie jest żadna z tych rzeczy. Naprawdę miałem w mieszkaniu poduszkę pierdziawkę. Mogłem przejechać palcem po klamerkach na ceramicznych butach Alicji i po przedziałku w jej ceramicznych włosach. Mogłem odczytać datę na zatopionej w akrylowej kostce monecie.

Bruce Mason, zwany także Człowiekiem Konchą i Władcą Much, zabrał kiedyś w lipcu swoją różową muszlę na firmowy piknik na Jones Beach i zadął w nią, wzywając ludzi na lunch składający się z hot dogów i hamburgerów. A potem próbował pokazać Freddy’emu Loundsowi, jak się to robi. Ale Freddy’emu udało się wydobyć z muszli tylko słabe popiskiwanie podobne do… tak, podobne do dźwięków, które wydawała poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona. I tak to się kręci w kółko. Z każdego łańcucha skojarzeniowego można w końcu zrobić naszyjnik.


* * *

Pod koniec września miałem olśnienie, jeden z tych pomysłów tak prostych, że człowiek nie może uwierzyć, że nie wpadł na niego wcześniej. Dlaczego w ogóle trzymam w domu ten niechciany chłam? Dlaczego się go nie pozbędę? Nikt przecież nie powierzył mi tych rzeczy; ludzie, do których należały, nie wrócą za parę lat i nie poproszą, żebym je oddał. Ostatni raz widziałem twarz Cleve’a Farrella na jednym z plakatów, a ostatnie z nich zostały zdarte w listopadzie 2001 roku. Ogólne (choć głośno nieartykułowane) przekonanie było takie, że te prowizoryczne wyrazy hołdu odstraszają turystów, którzy zaczęli z powrotem napływać do Miasta Uciech. To, co się zdarzyło, było straszne, ale Ameryka nie upadła, a Matthew Broderick nie będzie wiecznie występował w Producentach.

Kupiłem sobie tego wieczoru chińszczyznę w knajpce, którą lubię, dwie przecznice od domu. Miałem zamiar ją zjeść tak, jak zwykle zjadam wieczorny posiłek, oglądając Chucka Scarborough *, który objaśnia mi świat. Włączając telewizor, doznałem iluminacji. One nie zostały mi powierzone, te niechciane pamiątki ostatniego bezpiecznego dnia nie były też dowodami rzeczowymi. Owszem, doszło do zbrodni – wszyscy się co do tego zgadzali – ale sprawcy zginęli, a ci, którzy wysłali ich w tę szaleńczą misję, byli ścigani. W przyszłości mogły się odbyć jakieś procesy, jednak Scott Staley nigdy nie zostanie wezwany za barierkę dla świadków, a poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona nigdy nie zostanie uznana za dowód rzeczowy numer 1.

Nie zdejmując pokrywki z aluminiowego talerza, zostawiłem mojego kurczaka generała Tso na kuchennym blacie, wziąłem worek na pranie z półki nad rzadko używaną pralką, włożyłem do niego te rzeczy (wrzucając je tam, nie mogłem uwierzyć, jakie są lekkie i jak długo czekałem, żeby zrobić coś tak prostego), po czym zjechałem windą, trzymając worek między nogami. Poszedłem na róg Park Avenue i Siedemdziesiątej Piątej Ulicy, rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie obserwuje (Bóg jeden wie, dlaczego tak się czaiłem), i wyrzuciłem śmieci do kosza. Odchodząc, jeszcze raz obejrzałem się przez ramię. Rękojeść kija wystawała zachęcająco z pojemnika. Nie miałem wątpliwości, że ktoś zaraz przyjdzie i go zabierze. Prawdopodobnie zanim jeszcze na miejscu Chucka Scarborough zasiądzie John Seigenthaler czy kto tam zastępował tego wieczoru Toma Brokawa.

Wracając do domu, zaszedłem do baru Fun Choy, żeby jeszcze raz zamówić generała Tso.

– Poprzedni niedobry? – zapytała Rose Ming przy kasie. W jej głosie zabrzmiała autentyczna troska. – Ty mów dlaczego.

– Nie, poprzedni był w porządku – odparłem. – Dziś mam po prostu ochotę na dwa.

Roześmiała się, jakby to była najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu słyszała, i ja też się roześmiałem. Mocno. Tym rodzajem śmiechu, który wykracza poza frywolność. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak się śmiałem, tak głośno i tak naturalnie. Na pewno nie od czasu, kiedy towarzystwo ubezpieczeniowe Light and Bell spadło na West Street.

Wjechałem windą na swoje piętro i przeszedłem dwanaście kroków do 4-B. Czułem się tak, jak muszą się czuć poważnie chorzy ludzie, kiedy budzą się pewnego dnia, przyglądają sobie w zdrowym świetle poranka i stwierdzają, że gorączka ustąpiła. Wcisnąłem danie na wynos pod lewą pachę (niezbyt zręczny manewr, ale na krótką metę wykonalny) i otworzyłem kluczem drzwi. Zapaliłem światło. Na stoliku, na którym trzymam rachunki, które trzeba zapłacić, różne kwity i ponaglenia, leżały okulary z czerwonymi oprawkami i soczewkami w kształcie serc a la Lolita. Okulary przeciwsłoneczne Sonji D’Amico, która według Warrena Andersona (będącego z tego, co wiem, jedynym poza mną żyjącym pracownikiem głównego oddziału Light and Bell) wyskoczyła ze sto dziesiątego piętra ugodzonego budynku.

Twierdził, że widział zdjęcie, które zrobiono jej, kiedy spadała; Sonji z dłońmi przytrzymującymi skromnie spódniczkę, żeby nie uniosła się i nie odsłoniła ud, z włosami widocznymi wyraźnie na tle dymu i błękitnego tego dnia nieba, i skierowanymi w dół czubkami butów. Ten opis nasunął mi na myśl poemat Falling Jamesa Dickeya opisujący stewardesę, która stara się wycelować swoim spadającym jak kamień ciałem w wodę, tak jakby mogła się wynurzyć, strząsnąć z włosów kropelki wody i poprosić o coca-colę.

– Zwymiotowałem – powiedział mi Warren tamtego dnia w pubie Blarneya Stone’a. – Nigdy w życiu nie chcę oglądać podobnego zdjęcia, Scott, ale wiem, że go nie zapomnę. Widać było jej twarz i chyba wierzyła, że jakimś cudem… tak, że jakimś cudem nic jej się nie stanie.


* * *

Nigdy nie krzyczałem jako dorosły, lecz o mało tego nie zrobiłem, spoglądając na okulary Sonji, a potem na LIKWIDATORA SZKÓD Cleve’a Farrella, który znowu stał oparty o ścianę przy wejściu do salonu. Musiałem chyba zdawać sobie sprawę, że drzwi na korytarz są otwarte i obaj moi sąsiedzi z czwartego piętra usłyszą mnie, jeśli narobię wrzasku; i że potem, jak powiadają będę musiał się gęsto tłumaczyć.

Zakryłem dłonią usta, żeby powstrzymać krzyk. Torba z kurczakiem generała Tso upadła na klepki podłogi i otworzyła się. Nie miałem odwagi spojrzeć na powstały bałagan. Te ciemne kawałki gotowanego mięsa mogły być czymkolwiek.

Opadłem na krzesło, które trzymam w przedpokoju, i schowałem twarz w dłonie. Nie narobiłem wrzasku, nie popłakałem się i po jakimś czasie nawet zdołałem posprzątać bałagan. Mój umysł dryfował ku rzeczom, które wyprzedziły mnie w drodze powrotnej do domu, ale za każdym razem, gdy skręcał w tamtą stronę, szarpałem go za smycz i ciągnąłem gdzie indziej.

Tej nocy, leżąc w łóżku, przysłuchiwałem się rozmowom. Najpierw odzywały się rzeczy (półgłosem), a potem odpowiadali (nieco głośniej) ich właściciele. Czasami mówili o pikniku na Jones Beach – o kokosowym zapachu olejku do opalania i o Lou Bedze, którego przebój Mambo No. 5 puszczał bez przerwy ze swojego radiomagnetofonu Misha Bryzinski. Mówili też o szybujących w powietrzu frisbee i o ganiających za nimi psach. O dzieciach taplających się w mokrym piasku ze zwisającymi im z siedzeń majtkami. O ubranych w kostiumy kąpielowe z katalogu Land’s End matkach, które przechadzały się między nimi z nosami posmarowanymi białym kremem. Ile dzieci straciło tego dnia pilnującą ich matkę albo rzucającego frisbee ojca? Człowieku, to było zadanie arytmetyczne, którego nie chciałem rozwiązywać. Ale głosy, które słyszałem w moim mieszkaniu, chciały to robić. Rozwiązywały je bez końca.

Pamiętałem, jak Bruce Mason zadął w swoją muszlę i ogłosił się Władcą Much. Pamiętałem, jak Maureen Hannon powiedziała mi kiedyś (nie na Jones Beach, nie w trakcie tej rozmowy), że Alicja w krainie czarów jest pierwszą powieścią psychodeliczną. I jak Jimmy Eagleton zwierzył mi się pewnego popołudnia, że jego syn oprócz tego, że się jąka, cierpi na zaburzenia zdolności uczenia się, „dwa w cenie jednego”, i że dzieciak będzie potrzebował korepetycji z matematyki i z francuskiego, jeżeli chce skończyć szkołę średnią w dającej się przewidzieć przyszłości. „Zanim dostanie emerycką zniżkę na podręczniki”, tak dokładnie ujął to Jimmy. W długim popołudniowym świetle jego policzki wydawały się blade i pokryte niewielką szczeciną jakby tego ranka golił się tępą maszynką.

Zapadałem powoli w sen, lecz ta ostatnia historia całkiem mnie rozbudziła, ponieważ zdałem sobie sprawę, że rozmawialiśmy krótko przed jedenastym września. Może zaledwie kilka dni wcześniej. Może nawet w piątek przed atakiem, co oznaczałoby, że to był ostatni dzień, kiedy widziałem Jimmy’ego żywego. A mały jąkała z zaburzeniami zdolności uczenia się: czy miał na imię Jeremy, jak Jeremy Irons? Z pewnością nie, to mój umysł (czasami bierze banana) uprawiał swoje małe gierki, ale brzmiało to jakoś podobnie, na Boga. Może Jason. Albo Justin. W godzinach przed świtem wszystko się potęguje i pamiętam, jak pomyślałem, że jeśli dzieciak rzeczywiście ma na imię Jeremy, chyba zwariuję. To będzie słomka, która złamie grzbiet wielbłąda.

Koło trzeciej nad ranem przypomniałem sobie, do kogo należała akrylowa kostka z zatopioną stalową monetą: do Rolanda Abelsona z działu odpowiedzialności cywilnej. To Roland miał zwyczaj mówić: „Lucy, będziesz musiała się gęsto tłumaczyć”. Któregoś wieczoru jesienią 2001 roku widziałem wdowę po nim w wiadomościach o szóstej. Rozmawiałem z nią na jednym z firmowych pikników (bardzo możliwe, że na Jones Beach) i pomyślałem wtedy, że jest ładna, ale wdowieństwo to zmieniło, wdowieństwo nadało jej urodzie surowe piękno. W telewizji powtórzyła kilka razy, że jej mąż jest „zaginiony”. Nie chciała powiedzieć, że „nie żyje”. I jeśli rzeczywiście żył – jeśli kiedykolwiek się pojawi – będzie musiał się gęsto tłumaczyć. To jasne. Ale to odnosiło się również do niej. Ładna kobieta, która w wyniku masowego mordu stała się piękna, z całą pewnością powinna się gęsto tłumaczyć.

Leżąc tam i myśląc o tym wszystkim – wspominając odgłos łamiących się fal na Jones Beach i fruwające w powietrzu frisbee – poczułem, jak ogarnia mnie straszliwy smutek, który ostatecznie znalazł ujście w łzach. Muszę jednak przyznać, że było to pouczające doświadczenie. Tej właśnie nocy zrozumiałem, że rzeczy – nawet tak małe jak moneta w akrylowej kostce – z upływem czasu mogą robić się cięższe. Ponieważ jednak chodzi o wagę, którą nadaje im umysł, nie ma na to matematycznej formuły podobnej do tych, które stosuje się w towarzystwach ubezpieczeniowych, gdzie stawka ubezpieczenia na życie zwiększa się o współczynnik x, jeżeli palisz, a ubezpieczenie zbiorów trzeba przemnożyć przez współczynnik y, jeżeli twoje uprawy znajdują się w strefie nawiedzanej przez trąby powietrzne. Rozumiecie, co mam na myśli? Chodzi o wagę, którą nadaje umysł.


* * *

Nazajutrz rano zebrałem ponownie wszystkie przedmioty i znalazłem siódmy, pod kanapą. Facet w boksie, który sąsiadował z moim, Misha Bryzinski, trzymał na biurku laleczki Puncha i Judy. Ta, którą wyśledziłem pod kanapą moimi małymi oczkami, to był Punch. Judy nigdzie nie było, lecz Punch w zupełności mi wystarczał. Te czarne oczy spoglądające na mnie spomiędzy kotów kurzu, przyprawiły mnie o dreszcz trwogi. Wyłowiłem laleczkę spod kanapy, patrząc z niechęcią na ślad, jaki zostawiła na zakurzonej podłodze. Rzecz, która zostawia ślad, jest czymś prawdziwym, czymś, co ma swoją wagę. Nie ma co do tego wątpliwości.

Wsadziłem Puncha i inne rzeczy do małej szafki na przybory sanitarne tuż przy aneksie kuchennym i tam pozostały. Z początku nie byłem pewien, czy to zrobią, ale pozostały.


* * *

Matka powiedziała mi kiedyś, że jeśli mężczyzna podetrze się i zobaczy krew na papierze toaletowym, przez następne trzydzieści dni będzie srał po ciemku, łudząc się, że wszystko dobrze się skończy. Zilustrowała w ten sposób swoje przekonanie, iż kamieniem węgielnym męskiej filozofii jest, jeśli to zignorujesz, może zniknie”.

Zignorowałem rzeczy, które znalazłem w swoim mieszkaniu, z nadzieją, że wszystko dobrze się skończy, i rzeczywiście sytuacja trochę się poprawiła. Rzadko słyszałem dobiegające z szafki na przybory szepty (z wyjątkiem późnej nocy), lecz i tak coraz chętniej wykonywałem moją pracę researchera poza domem. W połowie listopada spędzałem prawie całe dnie w nowojorskiej bibliotece publicznej. Marmurowe lwy z pewnością przywykły do tego, że mijam je ze swoim powerbookiem.

A potem, tuż przed Świętem Dziękczynienia, gdy wychodziłem któregoś dnia z domu, spotkałem wchodzącą do środka Paulę Robeson, cud-dziewicę, którą uratowałem jakiś czas wcześniej, wciskając przycisk RESETUJ na jej klimatyzatorze.

W ogóle się nad tym nie zastanawiając – gdybym miał na to czas, jestem pewien, że nie wykrztusiłbym z siebie ani słowa – zapytałem, czy mogę ją zaprosić na lunch i o czymś z nią porozmawiać.

– Chodzi o to – powiedziałem – że mam pewien problem. Może uda się pani go zresetować.

Staliśmy w holu wejściowym. Portier Pedro siedział w kącie, czytając „New York Post” (i słysząc każde słowo, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; dla Pedra jego lokatorzy są najbardziej interesującym codziennym serialem pod słońcem). Uśmiech, który posłała mi Paula, był jednocześnie sympatyczny i nerwowy.

– Chyba jestem panu to winna, ale wie pan, że mam męża?

– Tak – odparłem, nie dodając, że podała mi wówczas nie tę co trzeba rękę, żebym na pewno zobaczył obrączkę ślubną.

– Jasne, musiał nas pan razem widzieć przynajmniej kilka razy – rzekła, kiwając głową – ale mąż był w Europie, kiedy miałam te kłopoty z klimatyzacją, i teraz też jest w Europie. Ma na imię Edward. W ciągu ostatnich dwóch lat spędził w Europie więcej czasu niż tutaj, i choć wcale mi się to nie podoba, traktuję swoje małżeństwo bardzo poważnie. Edward pracuje w branży eksportowo-importowej – dodała po namyśle.

Pracowałem kiedyś w branży ubezpieczeniowej, ale pewnego dnia moja firma eksplodowała, miałem ochotę powiedzieć, ostatecznie jednak zdecydowałem się na coś bardziej normalnego.

– Nie chcę się z panią umawiać na randkę, pani Robeson – oznajmiłem. Nie chciałem także przechodzić z nią na ty. Czyżbym dostrzegł w jej oczach błysk rozczarowania? Na Boga, chyba tak. Lecz to ją przynajmniej przekonało. Nadal byłem bezpieczny.

Podparła się pod boki i spojrzała na mnie z udawanym zniecierpliwieniem. A może nie tak bardzo udawanym.

– Więc czego pan chce? – zapytała.

– Chcę po prostu z kimś porozmawiać. Próbowałem umówić się z paroma psychiatrami, ale są… zajęci.

– Wszyscy?

– Na to wygląda.

– Jeśli ma pan problemy ze swoim życiem seksualnym albo chce pan biegać po mieście i zabijać ludzi w turbanach, nie chcę o tym słyszeć.

– To nic w tym rodzaju. Obiecuję, że nie przyprawię pani o rumieńce. – Nie było to zupełnie to samo co zapewnienie, że jej nie zaszokuję albo że nie uzna mnie za wariata. – Proszę tylko o wspólny lunch i radę, nic więcej. Co pani na to?

Zadziwiła mnie – a nawet mile połechtała – własna siła przekonywania. Gdybym zaplanował wcześniej tę rozmowę, na pewno wszystko bym zepsuł. Przypuszczam, że Paula była zaciekawiona, i z pewnością usłyszała szczerość w moim głosie. Mogła również dojść do wniosku, że jeśli jestem człowiekiem, który lubi dobierać się do kobiet, wykorzystałbym tamten moment w sierpniu, kiedy znalazłem się z nią sam na sam w mieszkaniu, a nieuchwytny Edward przebywał we Francji lub w Niemczech. Zastanawiałem się, jak wielką desperację ujrzała na mojej twarzy.

Tak czy inaczej zgodziła się spotkać ze mną podczas lunchu w Donald’s Grill przy naszej ulicy. Donald’s jest chyba najmniej romantyczną restauracją na całym Manhattanie – dobre jedzenie, jarzeniówki pod sufitem i kelnerzy, którzy dają jasno do zrozumienia, że powinieneś się pospieszyć. Zrobiła to z uśmiechem kobiety płacącej przeterminowany dług, o którym już prawie zapomniała. Nie było to dla mnie zbyt pochlebne, ale się nie przejąłem. Odpowiada jej godzina dwunasta, powiedziała. Jeśli zaczekam na nią w holu wejściowym, możemy pójść tam razem. Odparłem, że mnie też to odpowiada.

Ta noc była dla mnie dobra. Prawie natychmiast zasnąłem i nie przyśniła mi się Sonja D’Amico, spadająca wzdłuż budynku z rękoma przy udach, niczym wypatrująca wody stewardesa.


* * *

Idąc nazajutrz z Paulą Osiemdziesiątą Szóstą Ulicą zapytałem, gdzie była, kiedy to się stało.

– W San Francisco – odparła. – Spałam jak suseł w apartamencie w hotelu Wradling razem z Edwardem, który na pewno jak zwykle chrapał. Miałam tu wrócić dwunastego września, a Edward wybierał się na spotkanie do Los Angeles. Dyrekcja hotelu włączyła alarm przeciwpożarowy.

– Musieli ci napędzić stracha.

– Owszem, jednak z początku pomyślałam, że to nie pożar, a trzęsienie ziemi. A potem bezosobowy głos poinformował przez głośniki, że hotel się nie pali, ale doszło do cholernie dużego pożaru w Nowym Jorku.

– Jezu…

– Słuchanie tego w łóżku, w obcym pokoju… ten głos dobiegający z sufitu był niczym głos Boga. – Paula potrząsnęła głową i zacisnęła usta tak mocno, że prawie nie widziałem szminki. – Coś przerażającego. Rozumiem chyba konieczność przekazania tego rodzaju wiadomości, ale nadal nie wybaczyłam do końca dyrekcji hotelu, że zrobili to w ten sposób. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś się tam zatrzymała.

– Twój mąż pojechał na to spotkanie?

– Odwołali je. Tego dnia odwołano chyba wiele spotkań. Włączyliśmy telewizor i siedzieliśmy w łóżku aż do wschodu słońca, próbując to jakoś zrozumieć. Wiesz, co mam na myśli?

– Tak.

– Zastanawialiśmy się, czy mógł tam być ktoś, kogo znaliśmy. Przypuszczam, że nie my jedni to robiliśmy.

– Był ktoś taki?

– Makler z Shearson Leman i zastępca kierownika księgarni Borders w centrum handlowym – odparła. – Jeden z nich ocalał. A drugi… no wiesz, drugi nie. Jak to wyglądało u ciebie?

A zatem nie musiałem wcale kluczyć. Temat wypłynął, zanim jeszcze znaleźliśmy się w restauracji.

– Miałem tam być – powiedziałem. – Powinienem tam być. To było moje miejsce pracy. Towarzystwo ubezpieczeniowe na sto dziesiątym piętrze.

Paula stanęła jak wryta na chodniku, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Przypuszczam, że ludzie, którzy musieli nas omijać, brali nas za kochanków.

– Scott, nie!

– Scott, tak – odparłem.

I w końcu opowiedziałem komuś, jak obudziłem się jedenastego września przekonany, że będę robił te wszystkie rzeczy, które robiłem normalnie w dzień powszedni, poczynając od filiżanki czarnej kawy popijanej podczas golenia, aż po filiżankę kakao, które popijałem o północy, oglądając skrót wiadomości na kanale trzynastym. Dzień jak każdy inny, to dokładnie miałem na myśli. Przypuszczam, że to coś, do czego większość Amerykanów uważa, że ma prawo. I nagle co? Leci samolot! Trafia w bok wieżowca! Ha, ha, dupku, dałeś się nabrać, śmieje się z ciebie cały świat!

Opowiedziałem jej, jak wyjrzałem przez okno i zobaczyłem niebo, na którym o siódmej rano nie było żadnej chmurki – tak niebieskie, że ktoś mógłby pomyśleć, iż zdoła ujrzeć świecące po drugiej stronie gwiazdy. A potem opowiedziałem jej o głosie. Przypuszczam, że każdy słyszy w swojej głowie różne głosy i przyzwyczaja się do nich. Kiedy miałem szesnaście lat, jeden z nich zasugerował mi, że fajnie byłoby spuścić się w majtki mojej siostry. Ma ich chyba z tysiąc, na pewno nie zauważy, że zginęły, przekonywał mnie głos. (Nie opowiedziałem Pauli Robeson o tej konkretnej przygodzie z mojego okresu dojrzewania). Nazwałbym go głosem skrajnej nieodpowiedzialności, a bardziej poufale Panem Hej, Odpuść Sobie.

– Panem Hej, Odpuść Sobie? – zdziwiła się Paula.

– Na cześć Jamesa Browna, Króla Soulu.

– Jak sobie życzysz.

Pan Hej, Odpuść Sobie miał mi coraz mniej do powiedzenia, zwłaszcza po tym, jak przestałem pić na umór, i tego dnia ocknął się z drzemki na krótką chwilę, by wypowiedzieć zaledwie tuzin słów. Te słowa zmieniły jednak moje życie. Ocaliły mi życie.

Pierwszych pięć słów (siedziałem w tym momencie na skraju łóżka) brzmiało: Hej, zadzwoń, że jesteś chory! Następnych siedem (człapałem w tym momencie pod prysznic, drapiąc się w lewy pośladek): Hej, spędź cały dzień w Central Parku! Nie było mowy o żadnych złych przeczuciach. Był to zdecydowanie głos Pana Hej, Odpuść Sobie, nie Pana Boga. Innymi słowy, wersja mojego głosu (podobnie jak wszystkie inne), namawiającego mnie, żebym poszedł na wagary. Zrób coś dla siebie, na Boga Ojca! Kiedy ostatnim razem słyszałem tę wersję mojego głosu, chodziło o wzięcie udziału w konkursie karaoke w barze przy Amsterdam Avenue. Hej, zaśpiewaj razem z Neilem Diamondem, głupku – wejdź na scenę i pokaż, na co cię stać!

– Chyba wiem, o czym mówisz – rzekła Paula, lekko się uśmiechając.

– Naprawdę?

– Tak… ściągnęłam kiedyś bluzkę w barze w Key West i wygrałam dziesięć dolców, tańcząc do Honky Tonk Woman. Edward nic o tym nie wie – dodała po chwili – i jeśli kiedykolwiek mu powiesz, będę zmuszona wbić ci w oko jedną z jego szpilek do krawata.

– Hej, odpuść sobie, dziewczyno – powiedziałem i jej uśmiech stał się nieco smutny. To ją trochę odmłodziło. Pomyślałem, że może coś z tego wyjdzie.

Weszliśmy do Donald’s Grill. Na drzwiach był tekturowy indyk, a na zielonych kafelkach nad podgrzewaną ladą tekturowi Ojcowie Pielgrzymi.

– Posłuchałem Pana Hej, Odpuść Sobie i jestem tutaj – powiedziałem. – Ale razem ze mną jest również kilka innych rzeczy i on nie może na to nic poradzić. To rzeczy, których nie mogę się pozbyć. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać.

– Muszę jeszcze raz powtórzyć, że nie jestem psychiatrą – odparła i w jej głosie usłyszałem dość wyraźne skrępowanie. Uśmiech zniknął. – Skończyłam germanistykę, a poza tym studiowałam historię Europy.

Macie ze swoim mężem mnóstwo wspólnych tematów, pomyślałem. Głośno odpowiedziałem, że to nie musi być koniecznie ona, po prostu ktokolwiek.

– Dobrze. Ale postaraj się o tym nie zapominać.

Zamówiliśmy u kelnera kawę, ona bezkofeinową, ja zwykłą. Kiedy się oddalił, zapytała, o jakich rzeczach mówię.

– To jedna z nich – odparłem, wyjmując z kieszeni akrylową kostkę z zatopioną w środku monetą i stawiając ją na stole.

A potem opowiedziałem jej o innych rzeczach i osobach, do których należały. O Clevie „Bejzbol być dla mnie barrrdzo barrrdzo dobry” Farrellu. O Maureen Hannon, która nosiła długie do pasa włosy, dając w ten sposób do zrozumienia, że jest w firmie niezastąpiona. O Jimmym Eagletonie, który miał niesamowitego nosa do oszukańczych roszczeń, syna z zaburzeniami uczenia się oraz poduszkę pierdziawkę, którą chował bezpiecznie w swoim biurku i wyjmował dopiero na gwiazdkowe przyjęcie. O Sonji D’Amico, najlepszej księgowej w Light and Bell, która dostała okulary przeciwsłoneczne a la Lolita w rozwodowym prezencie od pierwszego męża. O Brusie „Władcy Much” Masonie, który w mojej pamięci zawsze będzie dął w swoją muszlę, stojąc nagi do pasa na Jones Beach, z bosymi stopami omywanymi przez fale. I o Mishy Bryzinskim, z którym byłem co najmniej na kilkunastu meczach Metsów. Opowiedziałem, jak wyrzuciłem wszystkie te rzeczy (z wyjątkiem należącej do Mishy laleczki Puncha) do kosza na śmieci na rogu Park Avenue i Siedemdziesiątej Piątej i jak wyprzedziły mnie w drodze powrotnej do mieszkania, być może dlatego, że zatrzymałem się, żeby zamówić po raz drugi kurczaka generała Tso. W trakcie tej opowieści akrylowa kostka z monetą stała na stoliku między nami. Mimo to udało nam się zjeść przynajmniej część posiłku.

Skończywszy mówić, poczułem się lepiej, niż ośmielałem się marzyć. Po drugiej stronie stolika zapadło jednak milczenie, które straszliwie mi ciążyło.

– Więc co o tym myślisz? – zapytałem, żeby je przerwać.

Przez chwilę się zastanawiała i wcale się temu nie dziwię.

– Nie jesteśmy już chyba dla siebie obcymi ludźmi – powiedziała – a zawarcie nowej znajomości nigdy nie jest czymś złym. Chyba cieszę się, że wiem o twoim Panu Hej, Odpuść Sobie, i cieszę się, że opowiedziałam ci o tym, co zrobiłam.

– Ja też się cieszę – odparłem zgodnie z prawdą.

– Czy mogę ci teraz zadać dwa pytania?

– Oczywiście.

– Jak silne jest w tobie to, co nazywają „poczuciem winy ocalonego”?

– Mówiłaś zdaje się, że nie jesteś psychiatrą?

– Nie jestem, ale czytam czasopisma i znana jestem nawet z tego, że oglądam Oprah. O tym mój mąż akurat wie, chociaż wolałabym go w to nie mieszać. A więc… jak silne jest to poczucie, Scott?

Zastanowiłem się nad jej pytaniem. Było trafne – i oczywiście sam je sobie wielokrotnie zadawałem podczas bezsennych nocy.

– Dość silne – odparłem. – Ale czuję także wielką ulgę, nie będę cię okłamywał. Gdyby Pan Hej, Odpuść Sobie był prawdziwą osobą, nigdy nie musiałby już płacić rachunku w restauracji. Przynajmniej w moim towarzystwie. Czy to cię szokuje? – zapytałem po chwili.

Wyciągnęła rękę i musnęła lekko moją dłoń.

– Ani trochę.

Te słowa sprawiły, że poczułem się lepiej, niż mogłem sobie wyobrazić. Uścisnąłem jej dłoń i zaraz potem puściłem.

– Jak brzmi twoje drugie pytanie?

– Jakie ma dla ciebie znaczenie to, czy uwierzę w opowieść o tych powracających przedmiotach?

Pomyślałem, że to genialne pytanie, mimo że akrylowa kostka stała tuż przy nas, przy cukiernicy. Tego rodzaju przedmioty nie są w końcu rzadkie. I pomyślałem, że gdyby skończyła psychologię, a nie germanistykę, prawdopodobnie świetnie by sobie radziła.

– Nie tak duże, jak wydawało mi się godzinę temu – odparłem. – Pomógł mi sam fakt, że ci opowiedziałem.

Paula pokiwała głową i uśmiechnęła się.

– A teraz powiem ci, co o tym sądzę: prawdopodobnie ktoś się z tobą bawi. W niezbyt miły sposób.

– Robi sobie ze mnie jaja.

Starałem się tego nie okazywać, jednak dawno już nie doznałem tak dużego zawodu. Być może w pewnych okolicznościach niewiara jest swego rodzaju zbroją która chroni ludzi. A może – to chyba bardziej prawdopodobne – nie zdołałem jej przekazać mojego wrażenia, że to… naprawdę się zdarzyło. Że to się nadal dzieje. Tak jak zdarzają się lawiny.

– Robi sobie z ciebie jaja – zgodziła się. – Ale ty w to nie wierzysz – dodała po chwili.

Kolejne punkty za spostrzegawczość. Pokiwałem głową.

– Wychodząc, zamknąłem drzwi na klucz i były zamknięte na klucz, kiedy wróciłem z papierniczego. Usłyszałem stuknięcie zapadek w zamku, kiedy się obróciły. Są głośne. Nie można ich nie usłyszeć.

– Mimo to… poczucie winy ocalonego jest dziwne. I bardzo silne, przynajmniej tak piszą w czasopismach.

– To nie… – To nie jest poczucie winy ocalonego, chciałem powiedzieć, lecz wtedy postąpiłbym niewłaściwie. Miałem oto okazję zyskać przyjaciela, co w każdych okolicznościach byłoby korzystne. W związku z czym skorygowałem swoją wypowiedź. – Nie sądzę, żebyśmy mieli do czynienia z poczuciem winy ocalonego. – Wskazałem akrylową kostkę. – Jest tutaj, prawda? Tak samo istnieją okulary przeciwsłoneczne Sonji. Widzisz ją. Ja też ją widzę. Mogłem ją sam kupić, ale… – Wzruszyłem ramionami, starając się wyrazić to, co oboje wiedzieliśmy: wszystko jest możliwe.

– Nie sądzę, żebyś to zrobił. Jednak nie mogę też przyjąć do wiadomości faktu, że otworzyły się drzwiczki między rzeczywistością i strefą mroku i te rzeczy stamtąd wypadły.

Tak, na tym polegał problem. Dla Pauli myśl, że akrylowa kostka i inne rzeczy, które pojawiły się w moim mieszkaniu, mają jakieś nadprzyrodzone pochodzenie, była automatycznie nie do przyjęcia bez względu na to, jak mocno przemawiałyby za tym fakty. Musiałem rozstrzygnąć, czy udowodnienie własnej racji jest dla mnie ważniejsze od zyskania przyjaciela.

Uznałem, że nie jest.

– No dobrze – mruknąłem, po czym nawiązałem kontakt wzrokowy z kelnerem i wykonałem w powietrzu gest pisania. – Przyjmuję do wiadomości twoją niemożność przyjęcia do wiadomości.

– Naprawdę? – zapytała, bacznie mi się przyglądając.

– Tak. – I chyba była to prawda. – Jeżeli będziemy mogli napić się od czasu do czasu razem kawy. Albo po prostu pozdrowić się w holu.

– Pewnie – odparła, lecz wydawała się trochę nieobecna duchem. Przyglądała się akrylowej kostce z zatopionym w środku stalowym pensem. A potem spojrzała na mnie. Widziałem niemal zapalającą się nad jej głową – niczym w komiksie – żarówkę. Wyciągnęła rękę i złapała kostkę. Nigdy nie zdołam wyrazić grozy, która mnie ogarnęła, kiedy to zrobiła, ale co mogłem powiedzieć? Byliśmy nowojorczykami w czystym, jasno oświetlonym miejscu. Jeśli o nią chodzi, ustaliła już podstawowe zasady, które zdecydowanie wykluczały istnienie sił nadprzyrodzonych. Siły nadprzyrodzone nie wchodziły w grę. Każdy strzał w tamtą stronę trzeba było powtórzyć.

A w oczach Pauli zapaliło się światełko. Takie, które sugerowało, że do domu wróciła Pani Hej, Odpuść Sobie, a wiem z własnego doświadczenia, że to ktoś, komu trudno się oprzeć.

– Daj mi to – poprosiła, uśmiechając się do mnie. Kiedy to zrobiła, spostrzegłem – naprawdę po raz pierwszy – że jest nie tylko ładna, ale i ponętna.

– Po co? – Tak jakbym tego nie wiedział.

– Nazwijmy to zapłatą za wysłuchanie twojej opowieści.

– Nie wiem, czy to taki dobry…

– Bardzo dobry – odparła. Wyraźnie zapalała się do własnego pomysłu, a kiedy ludzie to robią, rzadko przyjmują do wiadomości odmowę. – Wspaniały. Postaram się, żeby przynajmniej ten kawałek wspomnień nie wrócił do ciebie, merdając ogonem. Mamy sejf w mieszkaniu. – Mówiąc to, wykonała krótką czarującą pantomimę przedstawiającą zamykanie drzwi sejfu, ustawienie kombinacji cyfrowej, a potem wyrzucenie kluczyka przez ramię

– No dobrze. To mój podarek dla ciebie – zgodziłem się i poczułem coś w rodzaju wrednego zadowolenia. Nazwijcie to głosem Pana Hej, Sama Się Przekonasz. Nie chodziło tylko o pozbycie się tego przedmiotu. Paula mi nie uwierzyła, a jakaś moja cząstka chciała, by mi wierzono, i miała o to do niej pretensję. Ta cząstka wiedziała, że oddawanie jej akrylowej kostki to absolutnie fatalny pomysł, ale mimo to cieszyła się, widząc, jak chowa ją do torebki.

– Świetnie – rzekła z werwą. – Mamusia mówi „do widzenia” i wszystko znika. Kiedy to nie wróci do ciebie w ciągu tygodnia albo dwóch… wszystko zależy od tego, jak uparta chce być twoja podświadomość… będziesz mógł zacząć oddawać pozostałe rzeczy – dodała i te słowa były dla mnie prawdziwym darem, choć wówczas tego nie wiedziałem.

– Może – odparłem i uśmiechnąłem się. Szeroki uśmiech dla nowej przyjaciółki. Szeroki uśmiech dla ślicznej mamusi. Przez cały czas myślałem jednak: sama się przekonasz.

Hej.


* * *

Przekonała się.

Trzy dni później, kiedy oglądałem Chucka Scarborough wyjaśniającego w wiadomościach o szóstej, skąd biorą się problemy komunikacyjne w mieście, zadzwonił dzwonek do drzwi. Ponieważ nikogo się nie spodziewałem, doszedłem do wniosku, że to jakaś paczka, być może nawet Rafe z czymś z FedExu. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem stojącą za nimi Paulę Robeson.

To nie była kobieta, z którą jadłem lunch. Możecie nazwać tę jej wersję Panią Hej, Czy Ta Chemioterapia Nie Jest Paskudna. Umalowała sobie lekko usta, ale poza tym nie nałożyła makijażu i jej twarz miała chory żółtawobiały odcień, z brązowofioletowymi workami pod oczyma. Nawet jeśli przeczesała szczotką włosy przed zejściem z piątego piętra, niewiele im to pomogło. Wyglądały jak wiecheć słomy i sterczały po obu stronach głowy w sposób, który w innych okolicznościach uznałbym nawet za komiczny. W dłoni, na wysokości piersi, trzymała akrylową kostkę, dzięki czemu dostrzegłem, że jej wypielęgnowane paznokcie zniknęły. Ogryzła je do żywego mięsa. I moją pierwszą myślą, niech Bóg się nade mną zlituje, było: no tak, przekonała się.

– Zabierz ją z powrotem – powiedziała, podając mi kostkę.

Zrobiłem to bez słowa.

– Nazywał się Roland Abelson? Prawda? – zapytała.

– Tak.

– Miał rude włosy.

– Tak.

– Nie był żonaty, ale płacił alimenty pewnej kobiecie w Rahway.

O tym nie wiedziałem – nie sądziłem, by wiedział o tym ktokolwiek w Light and Bell – lecz ponownie pokiwałem głową i zrobiłem to nie tylko po to, żeby podtrzymać rozmową. Byłem pewien, że się nie myli.

– Jak ona się nazywa, Paulo? – zapytałem, nie mając pojęcia, dlaczego o to pytam, jeszcze nie, wiedząc tylko, że muszę to wiedzieć.

– Tonya Gregson.

Wyglądała, jakby była w transie. Coś płonęło w jej oczach, coś tak strasznego, że bałem się w nie spojrzeć. Mimo to zapamiętałem nazwisko. Tonya Gregson, Rahway. A potem, niczym facet robiący inwentaryzację, dodałem nazwę przedmiotu: jedna akrylowa kostka z zatopioną w środku monetą.

– Próbował wpełznąć pod biurko, wiedziałeś o tym? Nie, widzę, że nie. Płonęły mu włosy i płakał. Ponieważ w tym momencie zrozumiał, że nigdy nie będzie już miał własnego katamaranu i nigdy nawet nie skosi swojego trawnika. – Wyciągnęła dłoń i dotknęła nią mojego policzka w geście tak intymnym, że byłby szokujący, gdyby nie to, że miała taką zimną rękę. – Na samym końcu oddałby każdego centa, którego miał, każdą opcję na akcje, byleby tylko skosić jeszcze raz swój trawnik. Potrafisz w to uwierzyć?

– Tak.

– Wszędzie słychać było krzyki, czuć było paliwo do samolotów, a on zrozumiał, że to jego godzina śmierci. Rozumiesz to? Rozumiesz potworność czegoś takiego?

Pokiwałem głową. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Mogła mi przystawić pistolet do głowy, a i tak bym się nie odezwał.

– Politycy mówią o pomnikach, odwadze i wojnach, które położą kres terroryzmowi, ale płonące włosy są apolityczne. – Paula wyszczerzyła zęby w niesamowitym uśmiechu, który chwilę później zniknął. – Próbował wczołgać się pod biurko z płonącymi włosami. Pod biurkiem była taka plastikowa rzecz, jak to się nazywa?

– Mata…

– Tak, mata, plastikowa mata. Opierał się o nią rękoma i czuł pod nimi rysy na plastiku, i czuł swąd swoich płonących włosów. Rozumiesz to?

Pokiwałem głową i zacząłem płakać. Mówiliśmy o Rolandzie Abelsonie, facecie, z którym kiedyś pracowałem. Był w dziale odpowiedzialności cywilnej i nie znałem go zbyt dobrze. Mówiliśmy sobie „cześć” i to wszystko; skąd miałem wiedzieć, że ma dzieciaka w Rahway? I gdybym nie poszedł na wagary tamtego dnia, moje włosy prawdopodobnie też zajęłyby się ogniem. Tak naprawdę nigdy tego wcześniej nie zrozumiałem.

– Nie chcę cię więcej widzieć – powiedziała i jeszcze raz wyszczerzyła zęby w uśmiechu, ale sama też zaczęła płakać. – Mam w nosie twoje problemy. Mam w nosie ten chłam, który znalazłeś. Skończyliśmy z sobą. Od tej chwili masz mnie zostawić w spokoju. – Odwróciła się, żeby odejść, lecz później ponownie na mnie spojrzała. – Zrobili to w imię Boga – powiedziała – ale nie ma żadnego Boga. Gdyby istniał jakiś Bóg, panie Staley, poraziłby ich wszystkich, kiedy siedzieli na lotniskach z kartami pokładowymi w ręku. Ale żaden Bóg tego nie zrobił. Kazano pasażerom wejść na pokład i te chuje po prostu wsiadły.

Patrzyłem, jak odchodzi do windy. Trzymała się bardzo prosto. Włosy sterczały jej po obu stronach głowy niczym u dziewczyny z gazetowego komiksu. Nie chciała się już ze mną spotykać i nie mogłem jej winić. Zamknąłem drzwi i spojrzałem na stalowego Abe Lincolna w akrylowej kostce. Wpatrywałem się w niego bardzo długo. Zastanawiałem się, jaką woń wydzielałaby jego broda, gdyby U.S. Grant wsadził w nią jedno ze swoich nigdy niegasnących cygar. Ten nieprzyjemny swąd. W telewizji ktoś wspomniał o bombowej wyprzedaży materaców w sklepach Sleepy. A potem pojawił się Len Berman i zaczął mówić o Jetsach.


* * *

Tej nocy obudziłem się o drugiej i słuchałem szepczących głosów. Nie śnili mi się wcześniej ludzie, do których należały rzeczy, nie widziałem nikogo, komu włosy zajęłyby się ogniem albo kto skakałby z okna, żeby uciec przed płonącym paliwem lotniczym, lecz dlaczego miałbym ich widzieć? Wiedziałem, kim byli, i rzeczy, które po sobie zostawili, przeznaczone były dla mnie. Pozwalając Pauli Robeson zabrać akrylową kostkę, popełniłem błąd, ale tylko dlatego, że była niewłaściwą osobą.

A skoro mowa o Pauli, jeden z głosów należał do niej. „Będziesz mógł zacząć oddawać pozostałe rzeczy – mówił. – Wszystko zależy od tego, jak uparta chce być twoja podświadomość”.

Położyłem się z powrotem i wkrótce zdołałem zasnąć. Śniło mi się, że jestem w Central Parku, karmię kaczki i nagle słyszę głośny huk podobny do tego, który powstaje przy przekroczeniu bariery dźwięku, i widzę, jak niebo wypełnia dym. W moim śnie dym miał zapach płonących włosów.


* * *

Przez jakiś czas myślałem o Toni Gregson w Rahway – Toni z dzieckiem, które mogło mieć oczy Rolanda Abelsona, ale mogło też ich nie mieć – uznałem jednak, że muszę się do spotkania z nią przygotować. Postanowiłem, że zacznę od wdowy po Brusie Masonie.

Pojechałem pociągiem do Debbs Ferry i wziąłem taksówkę ze stacji. Taksiarz zatrzymał się przy domu w stylu Cape Cod w dzielnicy willowej. Dałem mu trochę pieniędzy, kazałem zaczekać – to nie potrwa długo – i zadzwoniłem do drzwi. Pod pachą trzymałem pudełko. Mogło się wydawać, że w środku jest tort.

Zadzwoniłem tylko raz, ponieważ wcześniej zatelefonowałem i Janice Mason czekała na mnie. Przygotowałem starannie moją historyjkę i opowiedziałem ją dość śmiało, wiedząc, że stojąca na podjeździe taksówka z bijącym taksometrem uchroni mnie przed dociekliwymi pytaniami.

Siódmego września, powiedziałem… w piątek przed… próbowałem zadąć w muszlę, którą Bruce trzymał na swoim biurku, dokładnie tak, jak on to robił podczas pikniku na Jones Beach. (Janice, żona Władcy Much, pokiwała głową; oczywiście tam była). Streszczając się, dodałem, że poprosiłem Bruce’a, żeby pożyczył mi muszlę na weekend, bo chcę poćwiczyć. A potem, we wtorek rano obudziłem się z zapaleniem zatok i na dodatek potwornym bólem głowy. (Była to historyjka, którą opowiedziałem już paru osobom). Pijąc herbatę, usłyszałem huk i zobaczyłem chmurę dymu. Nie myślałem o muszli aż do zeszłego tygodnia, kiedy zabrałem się do sprzątania szafki z przyborami sanitarnymi i nagle, kurczę, znalazłem ją. I pomyślałem… no cóż, nie jest to jakaś szczególna pamiątka, ale pomyślałem, że może… no wie pani…

W jej oczach stanęły łzy, podobnie jak w moich, gdy Paula odniosła mi „fundusz emerytalny” Rolanda Abelsona, lecz nie towarzyszyło im przerażenie, które – jestem tego pewien – pojawiło się na mojej twarzy, kiedy Paula stała tam na korytarzu z włosami sterczącymi po obu stronach głowy. Janice oznajmiła, że chętnie zachowa wszelkie pamiątki po Brusie.

– Nie mogę przeboleć tego, jak się pożegnaliśmy-powiedziała, trzymając w dłoniach pudełko. – Zawsze wychodził bardzo wcześnie, bo jechał pociągiem. Pocałował mnie w policzek, a ja otworzyłam jedno oko i powiedziałam, żeby kupił mleko i śmietanę. Odparł, że kupi. To były ostatnie słowa, które do mnie powiedział. Kiedy poprosił mnie o rękę, czułam się jak Helena trojańska… to głupota, ale tak właśnie było… i wolałabym powiedzieć coś lepszego, niż „kup mleko i śmietanę”. Ale byliśmy małżeństwem od dość dawna, wydawało się, że to dzień jak co dzień i… przecież nigdy nie znamy dnia ani godziny, prawda?

– Nie.

– Właśnie. Każde pożegnanie może być ostatnie. Nie wiemy tego. Dziękuję, panie Staley. Za to, że pan przyjechał, i za to, że mi pan to oddał. To bardzo miło z pana strony. – W tym momencie lekko się uśmiechnęła. – Pamięta pan, jak stał na plaży bez koszuli i dął w tę muszlę?

– Tak – odparłem i popatrzyłem, jak trzymała to pudełko. Później usiądzie, wyjmie z niego muszlę, położy ją sobie na kolanach i będzie płakać. Wiedziałem, że przynajmniej ta koncha nigdy nie wróci do mojego mieszkania. Była w domu.


* * *

Pojechałem z powrotem na stację i wsiadłem do pociągu do Nowego Jorku. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, wagony były niemal puste. Usiadłem przy brudnym, mokrym od deszczu oknie i patrzyłem na rzekę i zbliżający się kontur Manhattanu. W pochmurne i deszczowe dni człowiek odtwarza ten kontur niemal z wyobraźni, kawałek po kawałku.

Jutro pojadę do Rahway z monetą zatopioną w akrylowej kostce. Być może dziecko weźmie ją w pulchną rączkę i przyjrzy się jej z ciekawością. Tak czy inaczej kostka zniknie z mojego życia. Myślę, że jedyną rzeczą, której trudno mi się będzie pozbyć, będzie poduszka pierdziawka Jimmy’ego Eagletona – nie mogę chyba oznajmić pani Eagleton, że wziąłem ją na weekend do domu, żeby poćwiczyć siadanie na niej? Ale potrzeba jest matką wynalazków i jestem pewien, że wymyślę w końcu jakąś przekonującą historię.

Przyszło mi do głowy, że z czasem mogą się pojawić inne przedmioty. I skłamałbym, mówiąc, że taka ewentualność wydaje mi się niemiła. Kiedy zwraca się rzeczy, które ludzie uważają za bezpowrotnie stracone, rzeczy, które mają swoją wagę, samo to jest nagrodą. Nawet jeżeli są to drobne rzeczy w rodzaju okularów przeciwsłonecznych albo stalowej monety zatopionej w akrylowej kostce… naprawdę. Muszę powiedzieć, że samo to jest nagrodą.

Загрузка...