Janet odwraca się od zlewozmywaka i nagle, bum, widzi swojego męża (spędziła z nim niemal trzydzieści lat życia), który siedzi przy kuchennym stole w białym podkoszulku i bokserkach Big Dog i ją obserwuje.
W sobotnie ranki coraz częściej zastawała tego finansowego rekina z Wall Street właśnie w tym miejscu, ubranego w tym swobodnym stylu: ze zgarbionymi ramionami, pozbawionymi wyrazu oczyma, białą szczeciną na policzkach, zwisającymi pod podkoszulkiem męskimi cyckami i włosami sterczącymi z tyłu zupełnie jak u Alfalfy z Klanu urwisów, który zestarzał się i zgłupiał. Janet i jej przyjaciółka Hannah straszyły się ostatnio (niczym małe dziewczynki opowiadające sobie przed snem historie o duchach) opowieściami o alzheimerze: który z ich mężów nie poznaje już swojej żony, który nie pamięta imion własnych dzieci.
Tak naprawdę jednak wcale nie wierzy, żeby te sobotnie milczące wizyty w kuchni miały coś wspólnego z wczesnym stadium alzheimera; w dowolny powszedni dzień Harvey Stevens jest zwarty i gotów do wyjścia o szóstej czterdzieści pięć: mężczyzna, który wygląda na pięćdziesiąt lat (no, może na pięćdziesiąt cztery) w każdym ze swoich najlepszych garniturów i który wciąż potrafi nie gorzej od innych zakończyć sprzedaż, kupować akcje finansowane kredytem i grać na spadek.
Nie, myśli Janet, to po prostu wprawianie się w byciu starym, i wcale jej się to nie podoba. Boi się, że kiedy Harvey przejdzie na emeryturę, będzie tak każdego ranka, przynajmniej dopóki nie da mu szklanki soku pomarańczowego i nie zapyta (z coraz większym zniecierpliwieniem, którego nie zdołała opanować), czy chce płatki, czy tylko grzankę. Boi się, że za każdym razem, gdy oderwie się od wykonywanej w kuchni czynności, zobaczy go siedzącego w promieniach zbyt jasnego słońca, Harveya o poranku, Harveya w T-shircie i bokserkach, z rozstawionymi szeroko nogami, by mogła dojrzeć niepozorne wybrzuszenie, jakie tworzyły pod szortami jego jaja (gdyby zechciała na nie spojrzeć) oraz żółte odciski na dużych palcach, które zawsze kojarzyły jej się z Wallace’em Stevensem i jego „Imperatorem porcji lodów”. Harveya, który siedzi tam w milczeniu i sennym kontemplacyjnym nastroju zamiast rwać się do działania, szykować na wyzwania nowego dnia.
Boże, ma nadzieję, że się myli. Życie okazałoby się wówczas takie płytkie, takie głupie. Nie może nie zadać sobie pytania, czy o to właśnie walczyli, czy po to wychowali i wydali za mąż trzy córki, przezwyciężyli jego nieunikniony romans wieku średniego, pracowali i czasami (powiedzmy sobie szczerze) kradli. Jeżeli tu właśnie wychodzi się z ciemnego lasu, myśli Janet, na ten… na ten parking, to po co ktokolwiek to robi?
Ale odpowiedź jest prosta. Bo się tego nie wie. Człowiek demaskuje po drodze większość kłamstw, ale wierzy w to jedno, które mówi, że życie ma znaczenie. Trzyma album ze zdjęciami dziewczynek, album, w którym nadal są młode i nadal rysują się przed nimi ciekawe możliwości: przed Trishą, najstarszą, w cylindrze na głowie, stojącą z różdżką z cynfolii w ręku nad Timem, ich cocker-spanielem; przed Jenny, uwiecznioną, gdy przeskakuje ogrodowy zraszacz i nie ujawniła się jeszcze jej słabość do prochów, kart kredytowych i starszych mężczyzn; i przed najmłodszą Stephanie, na okręgowym konkursie ortografii, gdzie poległa na kantalupie. Na większości tych zdjęć widać było (na ogół w tle) Janet i mężczyznę, którego poślubiła, zawsze uśmiechniętych, jakby zabroniony był jakikolwiek inny wyraz twarzy.
A potem pewnego dnia popełnia się błąd, oglądając się przez ramię i odkrywając, że dziewczynki są już dorosłe, a mężczyzna, z którym chciało się za wszelką cenę zachować związek, siedzi z rozchylonymi rybiobiałymi nogami, wpatrując się w słońce i, na Boga, może i wygląda na pięćdziesiąt cztery lata w każdym ze swoich najlepszych garniturów, ale gdy siedzi tu w ten sposób przy kuchennym stole, wygląda na siedemdziesiąt. Na siedemdziesiąt pięć, do diabła. Wygląda jak facet, którego zbiry z Rodziny Soprano określają mianem dziadygi.
Janet odwraca się z powrotem do zlewu i delikatnie pociąga nosem, raz, drugi i trzeci.
– Jak się czują dziś rano? – pyta Harvey, mając na myśli jej zatoki, jej alergię. Odpowiedź brzmi „nie najlepiej”, lecz podobnie jak zaskakująco spora liczba złych rzeczy jej letnia alergia ma też swoje plusy. Nie musi już z nim dłużej spać i walczyć o swoją część kołdry w środku nocy; nie musi już słuchać stłumionych pierdnięć, kiedy Harvey zapada głębiej w sen. Latem śpi teraz na ogół od sześciu do siedmiu godzin i to jej w zupełności wystarcza. Kiedy nadejdzie jesień i Harvey sprowadzi się do niej z powrotem z pokoju gościnnego, liczba godzin spadnie do czterech i część z nich będzie bezsenna.
Wie, że któregoś roku Harvey nie przeniesie się z powrotem. I chociaż mu tego nie mówi – zraniłoby to jego uczucia, a ona nadal nie lubi ranić jego uczuć; do tego obecnie sprowadza się ich miłość, przynajmniej ta, którą ona żywi do niego – będzie się z tego cieszyć.
Wzdycha i sięga do stojącego w zlewie garnka z wodą. Maca dookoła niego.
– Nieźle – odpowiada.
– Dobrze, że nie spałaś ze mną tej nocy, Jax – mówi on nagle dziwnie lekkim tonem, kiedy ona zaczyna już myśleć (nie po raz pierwszy), że w życiu nie czekają jej żadne niespodzianki, żadne małżeńskie komplikacje. – Miałem zły sen. Właściwie obudziłem się z krzykiem.
Janet jest zaskoczona. Ile minęło czasu, odkąd po raz ostatni nazwał ją Jax, a nie Janet lub Jan? Tej ostatniej wersji imienia skrycie nienawidzi. Kojarzy jej się ze słodką jak syrop aktorką z ekranizacji Lassie, którą oglądała, kiedy była dzieckiem. Mały chłopczyk (Timmy, nazywał się Timmy) stale wpadał do studni, przygniatała go skała albo gryzł wąż, i cóż to za rodzice, którzy powierzają swoje dziecko pierdolonej suce collie?
Odwraca się do niego ponownie, zapominając o garnku z ostatnim jajkiem zanurzonym w wodzie, która tak dawno przestała się gotować, że jest praktycznie letnia. Miał zły sen? Harvey? Próbuje sobie bezskutecznie przypomnieć, kiedy Harvey wspomniał, że cokolwiek mu się śniło. Pamięta tylko niewyraźnie epizod z okresu, gdy ze sobą chodzili i powiedział coś w rodzaju „Miałem z tobą sen”, a ona była dość młoda, by uznać, że jest słodki, a nie nieporadny.
– Co takiego? – pyta.
– Obudziłem się z krzykiem. Nie słyszałaś?
– Nie – odpowiada, nadal na niego patrząc. Zastanawia się, czy jej nie podpuszcza. Czy to nie jest jakiś dziwaczny poranny żart. Ale Harvey nie jest żartownisiem. Kiedy przychodzi mu ochota na żarty, opowiada przy kolacji anegdoty o swojej służbie w wojsku. Słyszała je wszystkie co najmniej sto razy.
– Krzyczałem jakieś słowa, lecz tak naprawdę nie przechodziły mi przez gardło. Zupełnie jakbym… nie wiem… nie mógł zamknąć wokół nich ust. Mój głos brzmiał, jakbym miał udar. I był niższy. W ogóle niepodobny do mojego głosu. – Harvey przerywa. – Usłyszałem go i przestałem krzyczeć. Ale cały się trząsłem i musiałem na chwilę zapalić światło. Próbowałem się wysikać, lecz nie mogłem. Ostatnio zawsze mogę się wysikać… choćby trochę… lecz nie dziś w nocy, o drugiej czterdzieści siedem.
Harvey przerywa, siedząc w smudze słońca. Janet widzi tańczące w niej drobinki kurzu, które tworzą nad jego głową coś w rodzaju aureoli.
– Co ci się śniło? – pyta i to dziwne: po raz pierwszy chyba od pięciu lat, kiedy zasiedzieli się do północy, dyskutując, czy trzymać akcje Motoroli, czy raczej je sprzedać (w końcu je sprzedali), interesuje ją coś, co on ma do powiedzenia.
– Nie wiem, czy chcę ci opowiedzieć – odpowiada Harvey z nietypową dla niego nieśmiałością. Obraca się, bierze młynek do pieprzu i zaczyna go przerzucać z ręki do ręki.
– Mówią, że jeśli opowiesz swój sen, to się nie spełni – mówi Janet i dzieje się kolejna dziwna rzecz: Harvey sprawia na niej nagle wrażenie, jakiego nie sprawiał od wielu lat. Nawet jego cień na ścianie nad tosterem wygląda inaczej. Wygląda, jakby był kimś ważnym, myśli Janet, i dlaczego tak się dzieje? Dlaczego, skoro jeszcze przed chwilą myślała, że życie jest płytkie, miałoby się nagle stać głębokie? Jest letni ranek pod koniec czerwca. Jesteśmy w Connecticut. W czerwcu zawsze jesteśmy w Connecticut. Wkrótce jedno z nas przyniesie gazetę, która będzie podzielona na trzy części jak Galia.
– Tak mówią?
Harvey zastanawia się nad tym z uniesionymi brwiami (Janet musi je znowu wyskubać, nadają mu dziki wygląd, a on nigdy nie zdaje sobie z tego sprawy), przerzucając młynek z ręki do ręki. Powiedziałaby, żeby przestał to robić, że to ją denerwuje (podobnie jak jego wyraźnie czarny cień na ścianie i jej bijące mocno serce, które bez żadnego powodu nagle przyspieszyło), ale nie chce odwodzić go od tego, co dzieje się w tej jego porannosobotniej głowie. Po chwili Harvey sam odkłada młynek, co powinno sprawić jej ulgę, lecz nie sprawia, ponieważ ten rzuca teraz na stół swój własny cień, podobny do cienia przerośniętego szachowego pionka; cienie rzucają nawet leżące na blacie okruszki i Janet nie ma pojęcia, dlaczego miałoby ją to przerażać, ale tak właśnie jest. Przychodzi jej na myśl Kot z Cheshire mówiący Alicji „Tu wszyscy jesteśmy szaleni” *, i nagle nie ma ochoty wysłuchiwać głupiego snu Harveya, tego, z którego obudził się, krzycząc tak, jakby miał udar. Nagle chce, żeby życie było płytkie. Płytkość jest w porządku, płytkość jest dobra, wystarczy spojrzeć na aktorki w filmach, jeśli ktoś ma wątpliwości.
Niczego nie można przepowiedzieć, myśli gorączkowo. Owszem, gorączkowo; zupełnie jakby miała jedno z tych uderzeń gorąca, chociaż mogłaby przysiąc, że cała ta głupota skończyła się dwa albo trzy lata temu. Niczego nie można przepowiedzieć, jest sobotni ranek i niczego nie można przepowiedzieć.
Otwiera usta, żeby powiedzieć mu, że się pomyliła, tak naprawdę mówią że jeśli ktoś opowie swoje sny, to mu się spełnią, lecz jest już za późno, Harvey zaczyna opowiadać i przychodzi jej do głowy, że to kara za to, że nie podobało jej się płytkie życie. Życie jest w rzeczywistości jak piosenka Jethro Tull, grube jak cegła, jak mogła w ogóle inaczej myśleć?
– Śniło mi się, że rankiem zszedłem do kuchni – mówi Harvey. – Był sobotni ranek tak jak teraz, tyle że jeszcze nie wstałaś.
– W sobotę rano zawsze wstaję przed tobą.
– Wiem, ale to był sen – odpowiada cierpliwie i Janet widzi białe włosy po wewnętrznej stronie jego ud, tam gdzie mięśnie są praktycznie w zaniku. Kiedyś grał w tenisa, jednak te czasy już minęły. Dostaniesz ataku serca, biały człowieku, myśli Janet ze złośliwością która jest do niej zupełnie niepodobna, i to cię wykończy. W „Timesie” będą być może zastanawiali się, czy nie dać ci nekrologu, lecz jeśli tego samego dnia umrze aktorka grająca w filmach klasy B w latach pięćdziesiątych albo na pół zapomniana primabalerina z lat czterdziestych, nie załapiesz się nawet i na to.
– Ale było tak jak teraz – mówi Harvey. – To znaczy świeciło słońce. – Podnosi rękę i porusza drobinki kurzu, które zaczynają tańczyć wokół jego głowy, a ona ma ochotę krzyknąć, żeby tego nie robił. – Widziałem swój cień na podłodze i nigdy nie wydawał się taki jaskrawy i taki gruby. – Przerywa na chwilę, uśmiecha się, a ona widzi, jakie ma spękane wargi. – „Jaskrawy” to dziwne słowo w odniesieniu do cienia, prawda? Podobnie jak „gruby”.
– Harvey…
– Podszedłem do okna i zobaczyłem, że volvo Friedmanów ma z boku wgniecenie. Domyśliłem się, że Frank pił i że to się stało, kiedy wracał do domu.
Janet czuje nagle, że zaraz zemdleje. Widziała to wgniecenie z boku samochodu Franka Friedmana, kiedy podeszła do drzwi, żeby sprawdzić, czy już przywieźli gazetę (nie przywieźli), i pomyślała dokładnie to samo: Frank był w knajpie i zahaczył o coś na parkingu. Ciekawe, jak wygląda ten drugi facet, przeleciało jej przez głowę.
Przychodzi jej na myśl, że Harvey też to widział, że z jakiegoś dziwnego powodu ją podpuszcza. Na pewno jest to możliwe: z gościnnego pokoju, w którym sypia w letnie noce, widać ulicę. Tyle że Harvey Stevens nie jest tego rodzaju mężczyzną. Wygłupy nie są w jego stylu.
Czuje pot na policzkach, czole i karku i serce bije jej szybciej niż kiedykolwiek. Naprawdę czuje, że wydarzy się coś złego, ale dlaczego miałoby się to stać właśnie teraz? Teraz, kiedy świat jest spokojny i przyszłość zapowiada się dobrze. Jeśli sama się o to prosiłam, to przepraszam, myśli… a właściwie się modli. Cofnijcie to, proszę, cofnijcie.
– Podszedłem do lodówki – ciągnie Harvey – zajrzałem do środka i zobaczyłem przykryty folią półmisek z faszerowanymi jajami. Byłem zachwycony: miałem apetyt na lunch o siódmej rano!
Harvey śmieje się. Janet – to znaczy Jax – zagląda do stojącego w zlewie garnka. Patrzy na ostatnie pozostawione w nim jajko na twardo. Inne obrała ze skorupki, przekroiła na pół i wydłubała z nich żółtka. Leżą w misce przy suszarce. Obok stoi słoik z majonezem. Miała zamiar podać faszerowane jajka na lunch, z zieloną sałatką.
– Nie chcę, żebyś mi dalej opowiadał – mówi, ale prawie nie słyszy własnego głosu. Kiedyś była w kółku dramatycznym, a teraz nie jest w stanie odezwać się dość głośno, by usłyszano ją w kuchni. Mięśnie w jej klatce piersiowej są kompletnie luźne, tak jak luźne byłyby mięśnie nóg Harveya, gdyby próbował grać w tenisa.
– Miałem ochotę zjeść jedno, a potem pomyślałem: Nie, jeśli to zrobię, będzie na mnie krzyczała. I nagle zadzwonił telefon. Skoczyłem do niego, bo nie chciałem, żeby cię obudził, i tu zaczyna się straszna część. Chcesz usłyszeć straszną część?
Nie, myśli Janet, stojąc przy zlewie. Nie chcę usłyszeć strasznej części. Ale jednocześnie chce ją usłyszeć, wszyscy chcą ją usłyszeć, tu wszyscy jesteśmy szaleni, a jej matka naprawdę mówiła, że jeśli opowiemy swoje sny, na pewno się nie spełnią, co oznaczało, że powinniśmy opowiadać koszmary i zachować dla siebie te dobre sny, chować je niczym zęby pod poduszką. Mają trzy córki. Jedna mieszka tuż obok, rozwiedziona lesbijka Jenna, o tym samym imieniu co jedna z bliźniaczek Bushów, i wcale jej się to nie podoba, ostatnio nalega, żeby mówić na nią Jen. Trzy córki, co oznacza wiele zębów pod wieloma poduszkami, wiele zamartwiania się o nieznajomych oferujących podwiezienie i słodycze, oznacza wiele ostrożności, i Janet ma nadzieję, że jej matka miała rację, opowiedzenie złego snu jest niczym wbicie kołka w wampirze serce.
– Podniosłem słuchawkę – kontynuuje Harvey – i to była Trisha. – Trisha jest ich najstarszą córką, która przed odkryciem chłopców miała słabość do Houdiniego i Blackstone’a. – Powiedziała z początku tylko „tato”, ale poznałem, że to Trisha. Wiesz, że zawsze poznaje się takie rzeczy.
Tak. Janet wie, że zawsze poznaje się takie rzeczy. Zawsze poznaje się swoje dzieci, już po pierwszym słowie, przynajmniej dopóki nie podrosną i nie staną się kimś innym.
– „Cześć, Trish”, powiedziałem. „Dlaczego dzwonisz tak wcześnie, skarbie? Twoja mama jest jeszcze w łóżku”. Początkowo nie było żadnej odpowiedzi i pomyślałem, że nas rozłączyło, lecz potem usłyszałem ni to szept, ni to pojękiwanie. Nie słowa, ale fragmenty słów. Jakby próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła tego wykrztusić, nie miała siły zaczerpnąć oddechu. I wtedy zacząłem się bać.
Cóż, specjalnie się z tym nie spieszył, prawda? Ponieważ Janet – która była Jax w college’u Sarah Lawrence, Jax w kółku dramatycznym, Jax naprawdę znakomicie całującą się po francusku, Jax palącą gitanes’y i udającą, że lubi tequilę – boi się już od pewnego czasu. Bała się, zanim jeszcze Harvey wspomniał o wgnieceniu z boku samochodu Franka Friedmana. I myśląc o tym, przypomina sobie rozmowę telefoniczną, którą odbyła przed niecałym tygodniem ze swoją przyjaciółką Hannah, tę samą rozmowę, w trakcie której opowiadały sobie później o alzheimerze. Hannah była w mieście, a Janet siedziała zwinięta w kłębek w fotelu przy oknie w salonie i patrzyła na ich jednoakrową działkę w Westport i wszystkie te piękne rośliny, od których pociągała nosem i łzawiły jej oczy, i zanim rozmowa zeszła na alzheimera, mówiły o Lucy Friedman, a potem o Franku, i która z nich to powiedziała? Która z nich powiedziała „Jeśli nie przestanie jeździć po pijaku, w końcu kogoś zabije”?
– I w końcu Trish powiedziała coś, co brzmiało jak „lica” albo „licja”, ale we śnie wiedziałem, że… opuściła… jak to się mówi? Że opuściła pierwszą sylabę i tak naprawdę mówi o policji. Zapytałem, co z tą policją, co próbuje mi powiedzieć o policji, i usiadłem. Tutaj. – Harvey wskazuje krzesło we wnęce, którą nazywają telefonicznym zakątkiem. – Przez chwilę milczała, a potem usłyszałem, jak znowu szepcze te swoje urywane słowa. Doprowadzała mnie tym do obłędu. Cholerna aktorka, pomyślałem, zawsze taka była. I nagle powiedziała „numeru”, jasno i wyraźnie. I domyśliłem się… tak samo jak wcześniej wiedziałem, że próbuje wymówić słowo „policja”… że chce mi powiedzieć, że policja zadzwoniła do niej, bo nie mieli naszego numeru.
Janet kiwa w odrętwieniu głową. Postanowili zastrzec numer przed dwoma laty, ponieważ reporterzy bez przerwy dzwonili do Harveya w sprawie afery Enrona. Na ogół w porze kolacji. Nie żeby Harvey miał coś wspólnego z samym Enronem, ale ponieważ specjalizował się w dużych firmach energetycznych. Kilka lat wcześniej, kiedy Clinton był wielkim szamanem, a świat wydawał się (przynajmniej jej skromnym zdaniem) trochę lepszy i bezpieczniejszy, Harvey wchodził nawet w skład prezydenckiej komisji. I chociaż w Harveyu było wiele rzeczy, które przestały jej się podobać, wiedziała doskonale, że ma więcej uczciwości w małym palcu niż wszyscy ci podlece z Enrona razem wzięci. Uczciwość mogła ją czasami nudzić, lecz wiedziała, co to takiego.
Ale czy policja nie ma sposobów, żeby zdobyć zastrzeżony numer? Może i nie, jeżeli spieszą się, żeby kogoś odnaleźć i coś mu zakomunikować. Poza tym sny nie muszą być logiczne, prawda? Sny to poematy podświadomości.
I teraz Janet nie może już ustać w miejscu. Podchodzi do kuchennych drzwi i wygląda na zewnątrz, patrzy na jasny czerwcowy dzień na Sewing Lane, która, jak przypuszcza, jest ich małą wersją spełnionego amerykańskiego marzenia. Jak bardzo spokojny jest ten poranek z bilionami kropli rosy skrzącymi się w trawie. A mimo to serce wali jej w piersiach, pot spływa po twarzy i chce powiedzieć Harveyowi, że musi przestać, że nie wolno mu opowiadać tego snu, tego strasznego snu. Musi mu przypomnieć, że tuż obok mieszka Jenna – to znaczy Jen, Jen, która pracuje w wypożyczalni wideo w miasteczku i za często popija wieczorami w knajpie z facetami pokroju Franka Friedmana, który mógłby być jej ojcem. Co z pewnością jest jednym z powodów, dla których ją pociąga.
– Jąkała się i szeptała… – kontynuuje Harvey – i w żaden sposób nie potrafiła się wysłowić. A potem usłyszałem „nie żyje” i domyśliłem się, że zginęła jedna z naszych córek. Po prostu to wiedziałem. Nie Trisha, bo z nią rozmawiałem, ale Jenna albo Stephanie. I byłem strasznie przerażony. Właściwie siedziałem tam, zastanawiając się, którą z nich wolałbym widzieć martwą. Jak w pierdolonym Wyborze Zofii. „Powiedz mi która!”, zacząłem na nią krzyczeć. „Powiedz mi która! Na litość boską, Trish, powiedz mi która”. I dopiero wtedy przez sen zaczął przezierać prawdziwy świat… oczywiście zakładając, że coś takiego istnieje…
Harvey wydaje z siebie krótkie parsknięcie i w jasnym świetle poranka Janet widzi, że pośrodku wgniecenia na błotniku volva Franka Friedmana jest czerwona plama, a pośrodku czerwonej plamy ciemna smuga, która może być brudem, a nawet włosami. Wyobraża sobie, jak Frank podjeżdża o drugiej w nocy do domu i staje bokiem do krawężnika, zbyt pijany, by skręcić na podjazd, nie mówiąc już o wjeździe do garażu – wąska jest brama do… i tak dalej. Wyobraża sobie, jak idzie ze spuszczoną głową do domu, zataczając się i oddychając z trudem przez nos. Niech żyje wóda.
– Wiedziałem już wtedy, że leżę w łóżku, ale słyszałem ten niski głos, który nie był w ogóle podobny do mojego, brzmiał jak głos jakiegoś nieznajomego, który ma trudności ze spółgłoskami. „Oowiee-miiii-tóóóraaaa”, krzyczał. „Oowiee-miiiitóóóraaaa, Ish!”.
Powiedz mi która. Powiedz mi która, Trish.
Harvey milknie i zaczyna się zastanawiać. Drobiny kurzu tańczą wokół jego twarzy. W promieniach słońca jego podkoszulek jest zbyt lśniący, żeby na niego patrzeć, wygląda jak podkoszulek z reklamy proszku do prania.
– Leżałem tam, czekając, aż przybiegniesz i zapytasz, co się stało – mówi w końcu. – Leżałem tam, rozdygotany i pokryty gęsią skórką, powtarzając sobie, że to tylko sen, tak jak ty to robisz, ale jednocześnie dziwiąc się, jakie to było realne. W potworny sposób realne.
Harvey znowu przerywa, zastanawiając się, jak powiedzieć, co było dalej, nie zdając sobie sprawy, że jego żona już go nie słucha. Niegdysiejsza Jax wysila teraz umysł, angażuje całą swoją niemałą przecież inteligencję, żeby uwierzyć, że to, co widzi, to nie krew, ale po prostu podkład w miejscu, w którym zdrapany został lakier. „Podkład” jest słowem, które skwapliwie podsuwa jej podświadomość.
– To zdumiewające, prawda, jak głęboko sięga wyobraźnia? – kontynuuje Harvey. – Taki sen przypomina to, jak poeta… jeden z tych naprawdę wielkich… musi widzieć swój wiersz. Ze wszystkimi szczegółami, jasno i wyraźnie.
Harvey milknie i kuchnię przejmuje we władanie słońce i tańczące drobiny kurzu; świat na zewnątrz wstrzymuje oddech. Janet patrzy na stojące po drugiej stronie ulicy volvo, które wydaje się pulsować jej w oczach, grube jak cegła. Kiedy dzwoni telefon, krzyknęłaby, gdyby mogła zaczerpnąć powietrza, zakryłaby uszy dłońmi, gdyby mogła je podnieść na tę wysokość. Słyszy, jak Harvey wstaje i idzie do wnęki. Telefon dzwoni po raz drugi i trzeci.
To pomyłka, myśli Janet. To musi być pomyłka, bo jeśli opowiesz swój sen, ten nigdy się nie spełni.
– Halo? – mówi Harvey.