Curtis Johnson każdego ranka przejeżdżał pięć mil na rowerze. Po śmierci Betsy przez pewien czas tego nie robił, ale przekonał się, że bez tej porannej przejażdżki jest jeszcze bardziej przygnębiony. W związku z czym znowu zaczął jeździć. Z tą różnicą, że nie wkładał już kasku. Przejeżdżał dwie i pół mili Gulf Boulevard, a potem zawracał i pedałował z powrotem. Zawsze korzystał ze ścieżek rowerowych. Mógł nie dbać o to, czy przeżyje, czy zginie, ale przestrzegał przepisów.
Gulf Boulevard był jedyną ulicą na Turtle Island. Stało przy niej wiele domów należących do milionerów. Curtis nie zwracał na nie uwagi. Po pierwsze dlatego, że sam był milionerem. Zarobił pieniądze w staroświecki sposób, na giełdzie. Po drugie dlatego, że nie miał problemów z żadną z osób mieszkających w domach, które mijał. Jedynym człowiekiem, z którym miał problem, był Tim Grunwald, czyli Skurwysyn, ale Grunwald mieszkał gdzie indziej. Jego dom stał na przedostatniej posesji przed Daylight Channel: nie ostatniej, lecz przedostatniej. To właśnie ostatnia posesja stanowiła problem (jeden z problemów), który ich poróżnił. Była największa, roztaczał się z niej najlepszy widok na zatokę i nie stały na niej żadne zabudowania. Rosła tam wyłącznie trawa, karłowate palmy i kilka australijskich sosen.
Najmilszą rzeczą, naprawdę najmilszą, podczas tych porannych przejażdżek był brak telefonu. Oficjalnie Curtis znajdował się poza zasięgiem. Po powrocie rzadko kiedy wypuszczał z rąk telefon, zwłaszcza w godzinach działania giełdy. Był wysportowany; przechadzał się po domu z bezprzewodową słuchawką, co jakiś czas wracając do gabinetu i zerkając na pojawiające się na ekranie komputera liczby. Czasami wychodził z domu, żeby przejść się ulicą, i wtedy zabierał ze sobą komórkę. Normalnie skręcał w prawo, w stronę ślepego końca Gulf Boulevard. W stronę domu Skurwysyna. Nie zapuszczał się jednak dość daleko, żeby Grunwald mógł go zobaczyć: Curtis nie chciał mu dać tej satysfakcji. Podchodził tylko tyle, żeby sprawdzić, czy Grunwald nie próbuje wyciąć jakiegoś numeru z działką Vintona. Oczywiście nie było mowy, żeby Skurwysyn zdołał przeprowadzić koło niego ciężki sprzęt; odkąd nie spała przy nim Betsy, Curtis miał lekki sen. Mimo to kontrolował go, stając na ogół za ostatnią palmą w liczącym dwadzieścia parę drzew szpalerze. Żeby się upewnić. Ponieważ niszczenie pustych działek, zalewanie ich setkami ton betonu było tym, czym Grunwald zajmował się zawodowo.
I Skurwysyn był podstępny.
Na razie jednak wszystko szło dobrze. Gdyby Grunwald próbował wyciąć jakiś numer, Curtis był gotów do działania (w prawniczym sensie). Tymczasem Grunwald musiał odpowiedzieć za Betsy i to nie ulegało kwestii. Nawet jeżeli Curtis stracił już serce do całej tej batalii (nie chciał się do tego przyznać, ale wiedział, że to prawda), musiał dopilnować, żeby Grunwald za nią odpowiedział. Skurwysyn przekona się, że Curtis Johnson ma szczęki ze stali… szczęki z chromowanej stali… i jak już coś złapie, to nie puści.
Wróciwszy w ten wtorek z porannej przejażdżki, dziesięć minut przed otwarciem Wall Street sprawdził, czy nie ma wiadomości w poczcie głosowej, tak jak to zawsze robił. Tego dnia były dwie. Jedna z Circuit City, najprawdopodobniej od sprzedawcy, który chciał mu coś wcisnąć, pytając, czy jest zadowolony z wiszącego na ścianie płaskiego ekranu kupionego przez Curtisa miesiąc wcześniej. Przeszedłszy do kolejnej wiadomości, przeczytał na wyświetlaczu 383-0910 SKS.
Skurwysyn. Nawet jego nokia wiedziała, kim jest Grunwald, ponieważ Curtis ją tego nauczył. Pytanie brzmiało: czego Skurwysyn chciał od niego w ten wtorkowy czerwcowy poranek?
Może chciał się pogodzić, na warunkach Curtisa.
Wyśmiał ten pomysł, po czym odsłuchał wiadomość. Ku swojemu zdziwieniu zorientował się, że tego właśnie chciał Grunwald – albo udawał, że chce. Curtis przypuszczał, że może tkwić w tym jakiś podstęp, ale nie rozumiał, co Grunwald zamierza w ten sposób osiągnąć. No i był jeszcze ten ton: ciężki, niespieszny, niemal drętwy. Może nie oznaczał, że Grunwald żałuje za grzechy, lecz z pewnością tak brzmiał. Podobnego tonu używał ostatnio bardzo często Curtis, rozmawiając przez telefon, kiedy próbował wrócić do gry.
– Johnsonie… Curtisie… – oznajmił tym powolnym głosem Grunwald. Na chwilę przerwał, jakby zastanawiał się, czy wypada mu używać imienia, które nadano Curtisowi przy urodzeniu, po czym kontynuował tym samym śmiertelnie poważnym tonem. – Nie mogę prowadzić wojny na dwa fronty. Skończmy z tym. Nie mam już do tego serca. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek miałem. Jestem w bardzo trudnym położeniu, sąsiedzie. – Westchnął. – Gotów jestem oddać działkę bez żadnego finansowego odszkodowania. A także wypłacić rekompensatę za twoją… za Betsy. Jeśli jesteś zainteresowany, znajdziesz mnie w Durkin Grove Village. Będę tam prawie przez cały dzień. – Długa pauza. – Często tam teraz jeżdżę. Z jednej strony nadal nie potrafię uwierzyć, że finansowanie diabli wzięli, a z drugiej wcale mnie to nie dziwi. – Kolejna długa pauza. – Może wiesz, co mam na myśli.
Curtis chyba wiedział. Sam też chyba stracił nosa do rynku. A ściśle rzecz biorąc, rynek przestał go obchodzić. Złapał się na tym, że żywi wobec Skurwysyna coś, co było w podejrzany sposób zbliżone do współczucia. Ten spokojny ton…
– Kiedyś byliśmy przyjaciółmi – kontynuował Grunwald. – Pamiętasz? Ja tak. Nie sądzę, żebyśmy znowu mogli zostać przyjaciółmi… sprawy zaszły chyba zbyt daleko, ale moglibyśmy stać się ponownie sąsiadami. Sąsiedzie. – Kolejna długa pauza. – Jeżeli nie doczekam się ciebie w miejscu, które jest pomnikiem mojego szaleństwa, dam po prostu polecenie adwokatowi, żeby zawarł ugodę. Na twoich warunkach. Ale…
Znowu zapadła cisza, którą zakłócał tylko oddech Skurwysyna. Curtis czekał. Siedział teraz przy kuchennym stole. Nie miał pojęcia, co czuje. Za jakiś czas może zdoła to określić, lecz w tym momencie nie potrafił.
– …ale chciałbym uścisnąć twoją dłoń i powiedzieć, jak mi przykro z powodu twojego cholernego psa.
Rozległ się zdławiony dźwięk, który mógł być – nie do wiary! – szlochem, a potem kliknięcie i głos automatu informujący, że nie ma żadnych dalszych wiadomości.
Curtis siedział jeszcze przez chwilę w jasnej smudze florydzkiego słońca, z którego żarem nawet o tej porze nie mogła sobie do końca poradzić klimatyzacja. A potem przeszedł do swojego gabinetu. Handel zaczął się; liczby rozpoczęły niekończący się marsz po ekranie komputera. Zdał sobie sprawę, że nic dla niego nie znaczą. Nie wyłączył komputera, ale przed wyjściem z domu zostawił krótką wiadomość dla pani Wilson: Musiałem gdzieś pojechać.
W garażu obok jego bmw stał skuter i pod wpływem impulsu postanowił, że nim pojedzie. Po drugiej stronie mostu będzie musiał przejechać przez autostradę, lecz robił to już wcześniej.
Zdejmując z wieszaka kluczyk do skutera, poczuł ukłucie bólu i żalu, słysząc, jak zadzwonił inny przedmiot zawieszony na kółku. Myślał, że z biegiem czasu te uczucia osłabną, jednak teraz prawie na nie czekał. Prawie jak na przyjaciela.
Problemy między Curtisem i Timem Grunwaldem zaczęły się od Ricky’ego Vintona, który był niegdyś stary i bogaty, a następnie stał się stary i zgrzybiały. Zanim stał się nieboszczykiem, sprzedał Curtisowi Johnsonowi za półtora miliona dolarów niezabudowaną działkę na końcu Turtle Island, biorąc od Curtisa w charakterze zadatku czek na sto pięćdziesiąt tysięcy i pisząc w zamian umowę sprzedaży na odwrocie gazetki reklamowej.
Curtis czuł się trochę jak naciągacz, który wykorzystuje starego dziadka, ale Vintonowi – właścicielowi Vinton Wire and Cable – nie groziła bynajmniej śmierć głodowa. I chociaż cenę półtora miliona za taki kawałek ziemi z widokiem na zatokę można było uznać za śmiesznie niską nie była ona oszukańczo niska, biorąc pod uwagę obecne tendencje na rynku.
No… może zresztą i była, lecz on i stary lubili się, a Curtis należał do tych, którzy uważają, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, a biznes jest rodzajem wojny. Oba podpisy poświadczyła gospodyni Vintona – ta sama pani Wilson, która prowadziła dom Curtisowi. Patrząc wstecz, Curtis zdał sobie sprawę, że powinien był prawdopodobnie zachować większą ostrożność, ale był podekscytowany.
Mniej więcej miesiąc po sprzedaży niezabudowanej działki Curtisowi Johnsonowi Vinton sprzedał ją Timowi Grunwaldowi, czyli Skurwysynowi. Tym razem zrobił to za większą sumę – pięć milionów sześćset tysięcy – i tym razem Vinton – może wcale nie taki głupek, lecz w gruncie rzeczy oszust, nawet jeżeli stał jedną nogą w grobie – wziął zadatek w wysokości pół miliona.
Umowę sprzedaży poświadczył ogrodnik Skurwysyna (który przypadkowo był również ogrodnikiem Vintona). Wyglądało to dość ryzykownie, jednak Curtis przypuszczał, że Grunwald był równie podekscytowany jak on. Tyle że ekscytacja Curtisa wynikała z zamiaru zachowania tego cypla Turtle Island w niezmienionym kształcie, sprawienia, by pozostał oazą ciszy, spokoju i czystości, dokładnie tak, jak lubił.
Natomiast Grunwald planował wznieść w tym miejscu jeden albo nawet dwa apartamentowce (kiedy Curtis myślał o dwóch, nazywał je w myślach Bliźniaczymi Wieżami Skurwysyna). Curtis widział już wcześniej takie osiedla – na Florydzie wyrastały niczym dmuchawce na zaniedbanym trawniku – i wiedział, kogo ściągnie tutaj Skurwysyn: głupców, którzy uważają fundusze emerytalne za klucze do królestwa niebieskiego. Przez cztery lata będzie trwała budowa, a potem w okolicy zaroi się od staruszków na rowerach z przytroczonymi do chudych ud woreczkami na mocz. I od starych bab, które noszą przeciwsłoneczne daszki, palą parliamenty i nie sprzątają po swoich srających na plaży przerasowanych psach. No i oczywiście od umorusanych lodami wnusiów o imionach takich jak Lindsay lub Jayson. Curtis wiedział, że jeśli na to pozwoli, skona, mając w uszach ich niezadowolone wrzaski: „Obiecałeś, że pojedziemy dzisiaj do Disney Worldu!”.
Nie miał zamiaru na to pozwolić. I okazało się to łatwe. Niezbyt przyjemne, bo działka nie należała do niego i mógł jej nigdy nie dostać, jednak nie należała również do Grunwalda. Nie należała nawet do krewnych, którzy pojawili się (niczym karaluchy w kontenerze na śmieci, kiedy skieruje się na nie nagle silne światło), kwestionując podpisy świadków na obu umowach sprzedaży. Należała do adwokatów i sądów.
Co było równoznaczne z tym, że nie należała do nikogo.
Curtisowi to pasowało.
Batalia zaczęła się przed dwoma laty i jego wydatki na prawników wyniosły już prawie ćwierć miliona dolarów. Myślał czasami o tych pieniądzach jako o wpłacie na rzecz jakiejś szczególnie miłej organizacji ekologicznej – Johnsonpeace zamiast Greenpeace – lecz oczywiście nie mógł jej sobie odliczyć od podatku dochodowego. I Grunwald go wkurzał. Grunwald traktował to osobiście, częściowo dlatego, że nienawidził przegrywać (Curtis również wówczas tego nienawidził; obecnie już w mniejszym stopniu), a częściowo ponieważ miał inne osobiste problemy.
Rozwiodła się z nim żona: to był jego Osobisty Problem Numer Jeden. Nie była już panią Skurwysynową. Problemem Numer Dwa było to, że Grunwald musiał poddać się jakiejś operacji. Curtis nie miał pewności, czy to był rak, wiedział tylko, że Skurwysyn wrócił ze szpitala Sarasota Memorial dwadzieścia albo trzydzieści funtów chudszy i na wózku. Po pewnym czasie odstawił wózek, ale nie mógł przybrać na wadze. Luźna skóra zwisała z jego niegdyś byczego karku.
Pojawiły się również problemy z jego wcześniej niesamowicie dochodową firmą. Curtis widział to na własne oczy tam, gdzie Skurwysyn prowadził ostatnio swoją kampanię spalonej ziemi, na placu budowy osiedla Durkin Grove Village, usytuowanego na stałym lądzie, dwadzieścia mil na wschód od Turtle Island. To było zbudowane w połowie wymarłe miasto. Parkując na wzgórku, z którego rozciągał się widok na wstrzymaną budowę, Curtis czuł się niczym generał wizytujący zgliszcza obozu wroga. Czuł, że życie ma jednak swoje dobre strony.
Wszystko zmieniła Betsy. Była suką rasy lowchen, niemłodą już, lecz nadal żwawą. Kiedy Curtis wyprowadzał ją na plażę, zawsze niosła w pysku czerwoną gumową kość. Kiedy Curtis potrzebował pilota, wystarczyło, żeby powiedział „Przynieś panu dynks dla idiotów, Bets”, a ona brała go ze stolika i przynosiła w zębach. To był jej popisowy numer. Jego też, oczywiście. Od siedemnastu lat była jego najlepszym przyjacielem. Lwie pieski nie żyją na ogół dłużej niż piętnaście.
A potem Grunwald zamontował elektryczne ogrodzenie między ich posiadłościami.
Skurwysyn.
Napięcie nie było szczególnie wysokie, Grunwald oświadczył, że może to udowodnić, i Curtis wierzył mu, ale wystarczyło, żeby załatwić starą sukę z niewielką nadwagą i słabym sercem. I komu było w ogóle potrzebne ogrodzenie pod napięciem? Skurwysyn chrzanił głupoty o zniechęcaniu potencjalnych włamywaczy – zakradających się zapewne z posiadłości Curtisa na tę, na której wznosił się otynkowany na purpurowo La Maison Scurvysinese – jednak Curtis mu nie wierzył. Poważni włamywacze przypływali łodzią od strony zatoki. Curtis wierzył, że Grunwald, wściekły z powodu działki Vintona, zamontował elektryczne ogrodzenie, ponieważ chciał w ten sposób wyprowadzić go z równowagi. Być może skrzywdzić jego ukochanego psa. A nawet go zabić. Curtis wierzył, że okazało się to nadprogramową premią.
Normalnie nie płakał, ale nie mógł powstrzymać łez, kiedy tuż przed kremacją Betsy zdjął z jej obroży psi identyfikator.
Curtis pozwał Skurwysyna do sądu i wystąpił o odszkodowanie w wysokości tysiąca dwustu dolarów – tyle wynosiła cena psa. Gdyby mógł wystąpić o dziesięć milionów – na tyle oceniał swój ból, kiedy spoglądał na leżącego na stoliku pilota, wolnego na zawsze od psiej śliny – zrobiłby to w okamgnieniu, lecz adwokat powiedział mu, że w procesie cywilnym bólu i cierpienia nie wycenia się tak wysoko. Takie stawki zarezerwowane są dla rozwodów, nie dla psów. Curtis musiał się zgodzić na tysiąc dwieście, ale nie zamierzał odpuścić ani centa.
Adwokaci Skurwysyna odpowiedzieli, że elektryczne ogrodzenie zostało zamontowane w odległości dziesięciu jardów od granicy posiadłości i zaczęła się bitwa – druga bitwa. Toczyła się już od ośmiu miesięcy. Curtis uważał, że zastosowana przez adwokatów Skurwysyna taktyka przewlekania oznaczała, że wiedzą, iż ich klient musi przegrać. Uważał również, że ich niechęć do pójścia na ugodę i niechęć Skurwysyna do zapłacenia tysiąca dwustu dolarów oznacza, że sprawa stała się dla Grunwalda równie osobista jak dla niego. Adwokaci kosztowali ich o wiele więcej. Ale oczywiście nie chodziło już wcale o pieniądze.
Jadąc drogą numer 17 przez teren, na którym rozciągały się kiedyś pastwiska, a który był teraz po prostu zarośniętym ugorem (Grunwald oddałby wszystko, żeby tu coś wybudować, pomyślał), Curtis żałował, że nie cieszy go najnowszy rozwój wypadków. Zwycięstwo powinno podnieść go na duchu, jednak tak się nie stało. Chciał wyłącznie spotkać się z Grunwaldem, usłyszeć, co tamten dokładnie proponuje, i jeśli propozycja nie będzie zbyt śmieszna, zakończyć cały ten syf między nimi. Oczywiście mogło to oznaczać, że działkę Vintona obejmą jego krewni, którzy postawią tam własny apartamentowiec, ale czy miało to kiedykolwiek znaczenie? Chyba nie.
Curtis musiał się uporać z własnymi problemami, chociaż były one raczej mentalnej niż małżeńskiej (Boże broń), finansowej czy zdrowotnej natury. Zaczęły się niedługo po tym, jak znalazł Betsy sztywną i zimną na podwórku. Inni mogliby nazwać te problemy neurozą, lecz Curtis wolał je określać mianem depresji.
Najwyraźniejszym elementem tej depresji, choć w żadnym wypadku nie jedynym, było jego obecne zniechęcenie do giełdy, która fascynowała go nieprzerwanie, odkąd odkrył ją w wieku szesnastu lat. Zaczął mierzyć sobie puls i liczyć ruchy szczoteczki do zębów. Nie mógł już nosić ciemnych koszul, ponieważ po raz pierwszy od gimnazjum zaczął cierpieć na łupież. Białe świństwo pokrywało mu czaszkę i opadało na ramiona. Jeśli drapał głowę grzebieniem, spadało w upiornej zamieci. Nie znosił tego, ale czasami łapał się na tym, że czesze się, siedząc przed komputerem albo rozmawiając przez telefon. Raz czy dwa podrapał się do krwi.
Drapał się i drapał, zdzierając tę białą, martwą skorupę. I czasami spoglądając na leżący na stoliku dynks dla idiotów i myśląc (rzecz jasna), jaka szczęśliwa była Betsy, kiedy mu go przynosiła. W ludzkich oczach rzadko kiedy można ujrzeć takie szczęście, zwłaszcza jeśli ludzie ci muszą robić to, co im się każe.
Kryzys wieku średniego, doszedł do wniosku Sammy (który był jego przychodzącym raz w tygodniu masażystą). Musisz kogoś przelecieć, dodał Sammy, ale nie zaproponował własnych usług.
To określenie wydawało się nawet trafne – tak samo trafne, przypuszczał Curtis, jak każdy przykład nowomowy dwudziestego pierwszego wieku. Nie miał pojęcia, czy to małpi cyrk z działką Vintona spowodował kryzys, czy odwrotnie: kryzys spowodował tę historię. Wiedział tylko, że za każdym razem, gdy czuł przejściowe kłucie w piersi, podejrzewał atak serca, a nie niestrawność, że zamartwiał się, iż zaczną mu wypadać zęby (chociaż nigdy nie miał z nimi większych kłopotów), i że kiedy przeziębił się w kwietniu, uznał, że jest na skraju kompletnego załamania się układu odpornościowego.
Plus jeszcze jeden mały problem. Ten przymus, o którym nie powiedział swojemu lekarzowi. Ani nawet Sammy’emu, a jemu mówił wszystko.
Czuł ten przymus właśnie teraz, piętnaście mil w głębi lądu, na rzadko uczęszczanej drodze numer 17, która nigdy nie była szczególnie zatłoczona, a obecnie odchodziła prawie całkiem w zapomnienie za sprawą ekspresówki numer 375. Właśnie tutaj, gdzie po obu stronach drogi rosły zielone zarośla (trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby budować w takim miejscu), świerszcze śpiewały w wysokiej trawie, której co najmniej od dziesięciu lat nie skubała żadna krowa, a słońce waliło go niczym młotek z gumową nasadką po nieosłoniętej kaskiem głowie.
Wiedział, że sama myśl o przymusie powoduje, że musi mu ulec, ale specjalnie mu to nie pomogło. Właściwie w ogóle.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie w lewo odchodził trakt oznaczony tabliczką DURKIN GROVE VILLAGE (wzniesienie zarosło trawą, strzałka wskazywała drogę do katastrofy), i wrzucił jałowy bieg. Następnie, nie gasząc vespy, która mruczała zadowolona między jego nogami, rozczapierzył dwa pierwsze palce prawej dłoni i wsadził je do gardła. W ciągu ostatnich dwóch lub trzech miesięcy jego odruch wymiotny prawie całkowicie zanikł, i musiał wsunąć dłoń aż do bransoletki szczęścia na przegubie, zanim doczekał się jakiegoś efektu.
Nachylił się i wyrzucił z siebie śniadanie. Nie interesowało go pozbywanie się jedzenia; cierpiał na wiele przypadłości, lecz nie należała do nich bulimia. Nie lubił również samej czynności wymiotowania. Tym, co lubił, były torsje: ten silny, wypierający skurcz tułowia, któremu towarzyszyło rozwarcie ust i gardła. Ciało było totalnie zmobilizowane, gotowe pozbyć się intruza.
Zapachy – zielonych krzaków i dzikiego kapryfolium – stały się nagle intensywniejsze. Światło jaśniejsze. Słońce paliło mocniej niż kiedykolwiek; zniknęła gdzieś gumowa nasadka i czuł, jak skwierczy mu skóra na karku. Niewykluczone, że znajdujące się tam komórki ogłaszały właśnie rokosz i ruszały do obozu czerniaka.
Nie obchodziło go to. Czuł, że żyje. Wsadził ponownie dwa palce do gardła, drapiąc je do krwi, i pozbył się reszty śniadania. Za trzecim razem wypluł wyłącznie długie nitki śliny, zabarwionej lekko krwią z gardła. Dopiero wówczas poczuł się usatysfakcjonowany. Dopiero wówczas mógł ruszyć w stronę Durkin Grove Village, rozbabranego Xanadu Skurwysyna, zagubionego pośród rozbrzmiewających brzęczeniem pszczół dzikich ugorów hrabstwa Charlotte.
Kiedy trzymając się prawej koleiny, niespiesznie jechał zarośniętym traktem, przyszło mu do głowy, że Grunwald nie jest jedyną osobą, która znajduje się ostatnio w bardzo trudnym położeniu.
Durkin Grove Village było ruiną.
W koleinach nieutwardzonych dróg i dołach wokół nieukończonych (w niektórych wypadkach nawet niezadaszonych) domów stały kałuże. To, co Curtis zobaczył niżej – zbudowane w połowie sklepy, stojące tu i tam nędzne maszyny budowlane, obwisła żółta taśma – było z pewnością świadectwem poważnych kłopotów finansowych, być może nawet bankructwa. Nie wiedział, czy fakt, że Skurwysyn do tego stopnia skoncentrował się na działce Vintona – nie mówiąc już o odejściu żony, chorobie oraz prawniczej batalii związanej z psem Curtisa – był czy też nie przyczyną jego klęski, ale wiedział, że to, co widzi, jest jej obrazem. Wiedział to, zanim jeszcze podszedł do bramy i przeczytał umieszczony tam napis.
TA BUDOWA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA
PRZEZ WYDZIAŁ ARCHITEKTURY I PLANOWANIA
HRABSTWA CHARLOTTE, BIURO PODATKOWE
STANU FLORYDA ORAZ URZĄD SKARBOWY
STANÓW ZJEDNOCZONYCH. DODATKOWE
INFORMACJE POD NUMEREM 941-555-1800
Niżej jakiś wylewny mądrala dopisał sprayem: WYKRĘĆ WEWNĘTRZNY 69 I POPROŚ GENERAŁA PIZDOLIZA!
Tuż za trzema budynkami, które sprawiały wrażenie ukończonych (dwoma sklepami po jednej stronie ulicy i modelowym domem po drugiej) asfalt kończył się i zaczynały się wyboje. Modelowy dom był nieudolną imitacją stylu Cape Cod, na której widok Curtisa przeszedł zimny dreszcz. Nie chcąc jeździć vespą po nieutwardzonej drodze, zatrzymał się przy koparce, która wyglądała, jakby zaparkowano ją tam przed stuleciem – trawa wyrastała z ziemi wypełniającej jej częściowo uniesioną łyżkę – po czym postawił skuter na nóżkach i zgasił silnik.
Cisza wypełniła lukę po głębokim pomruku vespy. A potem zakrakała wrona. Odpowiedziała jej druga. Curtis podniósł wzrok i zobaczył całą trójkę siedzącą na rusztowaniu otaczającym częściowo ukończony ceglany budynek. Niewykluczone, że miał się w nim mieścić bank. Teraz to grobowiec Grunwalda, pomyślał, ale ta myśl wcale nie sprawiła mu satysfakcji. Miał ochotę ponownie pobudzić się do torsji, lecz przy końcu pustej, nieutwardzonej ulicy zobaczył mężczyznę, który stał przy białym samochodzie z namalowaną na drzwiach zieloną palmą. Nad palmą widniał napis GRUNWALD, a niżej PRZEDSIĘBIORSTWO BUDOWLANE. Mężczyzna machał do niego. Grunwald z jakiegoś powodu przyjechał dziś firmowym samochodem, a nie swoim porsche. Curtis nie wykluczał, że facet je sprzedał. Nie można było też wykluczyć, że zarekwirował je urząd skarbowy, który mógł także zająć posiadłość Grunwalda na Turtle Island. Wtedy działka Vintona będzie najmniejszym z jego zmartwień.
Mam nadzieję, że zostawią mu dosyć, żeby zapłacił mi za psa, pomyślał Curtis. Pomachał do Grunwalda, wyjął kluczyki ze stacyjki vespy, aktywował alarm (zrobił to wyłącznie odruchowo; nie sądził, by ktoś ją tutaj ukradł, ale nauczono go dbać o rzeczy), po czym schował kluczyki i komórkę do kieszeni. Następnie ruszył gruntową drogą – główną ulicą, która nigdy nie powstała i chyba nie miała szansy powstać – żeby spotkać się ze swoim sąsiadem i jeśli to możliwe, raz na zawsze zakopać topór wojenny. Po drodze omijał uważnie kałuże, które zostały po wczorajszym deszczu.
– Część, sąsiedzie – przywitał go Grunwald. Ubrany był w spodnie khaki i T-shirt z palmą, która stanowiła logo jego firmy. T-shirt wisiał na nim. Twarz miał bladą z wyjątkiem czerwonych plam gorączki na policzkach i ciemno – prawie czarno – podkrążonych oczu. I chociaż miał wesołą minę, nigdy wcześniej nie wydawał się taki chory. Cokolwiek próbowali mu wyciąć, pomyślał Curtis, nie udało im się. Grunwald trzymał za sobą jedną rękę. Curtis przypuszczał, że wsadził ją do tylnej kieszeni. Trochę później miało się okazać, że nie miał racji.
Nieco dalej przy porytej koleinami, błotnistej drodze stał barak na cegłach. Curtis domyślił się, że to prowizoryczne biuro budowy. Na małej plastikowej przyssawce wisiała wsunięta w ochronną koszulkę kartka. Był na niej dość długi tekst, ale jedyną rzeczą, którą udało mu się odczytać (i która powinna go obchodzić) były dwa słowa na samej górze: WSTĘP WZBRONIONY.
Tak, dla Skurwysyna nastały ciężkie czasy. Ciężkie czasy dla Tony’ego, jak mógłby powiedzieć Evelyn Waugh *.
– Grunwald? – To jedno słowo starczyło za pozdrowienie; biorąc pod uwagę to, co spotkało Betsy, Skurwysyn nie zasługiwał na nic więcej. Curtis zatrzymał się mniej więcej dziesięć stóp od niego, na rozstawionych lekko nogach, żeby nie wpaść do kałuży. Grunwald też rozstawił nogi. Curtisowi przyszło do głowy, że to klasyczna poza: dwaj rewolwerowcy szykujący się do rozprawy na uliczce wymarłego miasta.
– Cześć, sąsiedzie! – powtórzył Grunwald i tym razem autentycznie się roześmiał. Brzmienie jego śmiechu było znajome. Nic dziwnego. Curtis z pewnością słyszał już śmiejącego się Skurwysyna. Nie pamiętał po prostu kiedy, ale z pewnością słyszał.
Za Grunwaldem, naprzeciwko baraku i niedaleko firmowego samochodu, którym tu przyjechał, stały w rzędzie cztery niebieskie przenośne toalety. Dookoła nich rosły chwasty i kwiaty wedelii. Spływająca po czerwcowych burzach woda (takie popołudniowe nawałnice często trafiały się w tej okolicy) podmyła ziemię przed wychodkami i utworzyła rów. Prawie strumyk. W tym momencie od pokrytej warstwą kurzu i kwiatowego pyłku tafli wody prawie nie odbijało się niebo. Cztery budki pochyliły się do przodu niczym przysypane śniegiem stare nagrobki. Pracująca tu niegdyś ekipa musiała być dość liczna, ponieważ toalet było pięć. Ostatnia wywróciła się i leżała w rowie drzwiami w dół, w dobitny sposób świadcząc, że ten poroniony od samego początku projekt zakończył się katastrofą.
Jedna z wron zerwała się z rusztowania przy nieukończonym banku i poszybowała po zasnutym mgłą niebie, kracząc na stojących na dole mężczyzn. Owady brzęczały obojętnie w wysokiej trawie. Curtis zdał sobie sprawę, że czuje smród bijący od toalet; musiały być od dłuższego czasu nieopróżniane.
– Grunwald? – odezwał się ponownie. – W czym mogę ci pomóc? – dodał, ponieważ najwyraźniej trzeba było powiedzieć coś więcej. – Czy mamy coś do omówienia?
– No cóż, sąsiedzie, chodzi o to, jak ja mogę ci pomóc. Wyłącznie o to. – Grunwald znowu wybuchnął śmiechem, a potem zdusił go w sobie. I Curtis zorientował się, dlaczego jego brzmienie wydawało mu się znajome. Usłyszał ten śmiech przez telefon, odsłuchując wiadomość Skurwysyna. To nie był zdławiony szloch. I facet nie sprawiał wrażenia chorego – w każdym razie nie tylko. Sprawiał wrażenie szalonego.
Nic dziwnego, że oszalał. Wszystko stracił. A ty dałeś się tu zwabić. To nie było zbyt mądre, chłopie. Nie zastanowiłeś się nad tym.
Nie. Od śmierci Betsy nie chciało mu się zastanawiać nad wieloma rzeczami. Nie wydawało się to warte zachodu. Lecz tym razem powinien był to zrobić.
Grunwald się uśmiechał. W każdym razie szczerzył zęby.
– Widzę, że nie nosisz kasku, sąsiedzie – rzekł i potrząsnął głową, nadal mając na ustach ten wesoły uśmiech chorego człowieka. Włosy opadały mu na uszy. Wyglądał, jakby od dawna się nie mył. – Założę się, że żona nie pozwoliłaby ci na taką cholerną nieostrożność, ale faceci twojego pokroju nie mają oczywiście żon. Mają psy. – Mówiąc „psy”, przeciągnął głoski tak, że zabrzmiało to niczym cytat z Diuków Hazardu: psssyyy.
– Mam to w dupie, spadam – odparł Curtis. Serce waliło mu w piersi, lecz nie sądził, by można to było poznać po jego głosie. Miał nadzieję, że nie. Nagle wydało mu się bardzo ważne, żeby Grunwald nie zorientował się, że się boi. Odwrócił się do niego plecami.
– Spodziewałem się, że sprawa działki Vintona może cię tu zwabić – powiedział Grunwald – ale wiedziałem, że jeśli wspomnę o tej twojej szpetnej suce, przyjedziesz na sto procent. Słyszałem, jak skamlała, wiesz? Kiedy wpadła na ogrodzenie. Cholerna złodziejka.
Curtis odwrócił się z powrotem, nie wierząc własnym uszom. Skurwysyn kiwał głową, brudne proste włosy opadały mu na bladą twarz.
– Tak jest – oznajmił. – Podszedłem i zobaczyłem, że leży na boku. Mała szmaciana kukła. Patrzyłem, jak zdychała.
– Mówiłeś, że cię tam nie było – powiedział Curtis głosem, który w jego własnych uszach zabrzmiał cicho niczym głos dziecka.
– Cóż, sąsiedzie, wychodzi na to, że cię okłamałem. Wróciłem wcześniej od lekarza przygnębiony tym, że musiałem mu odmówić, choć tak gorąco przekonywał mnie, żebym się zgodził na chemioterapię, i nagle zobaczyłem tę twoją szmacianą sukę dyszącą ciężko, leżącą we własnych rzygowinach i oblepioną muchami. Od razu podniosło mnie to na duchu. Do diabła, pomyślałem, więc jest jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Jest jakaś sprawiedliwość. To było ogrodzenie pod niskim napięciem, zwykły elektryczny pastuch… w tej kwestii byłem absolutnie szczery… ale przecież zadziałało, prawda?
Curtis Johnson zrozumiał to wszystko po dłuższej chwili skrajnego, być może umyślnego rozkojarzenia. Zacisnął dłonie w pięści i ruszył do przodu. Nie uderzył nikogo od czasu bójki na podwórku, kiedy był w trzeciej klasie, ale teraz miał zamiar komuś przyłożyć. Miał zamiar przyłożyć Skurwysynowi. Owady nadal brzęczały obojętnie w trawie, słońce przypiekało mu kark – świat był w zasadzie ten sam, zmieniło się tylko jego nastawienie. Zniknęła gdzieś apatyczna ospałość. Obchodziła go przynajmniej jedna sprawa: chciał złoić Grunwaldowi skórę tak, by ten zalał się krwią, pełzał po ziemi i płakał. I był przekonany, że zdoła to zrobić. Grunwald był od niego dwadzieścia lat starszy i chory. A kiedy będzie leżał na ziemi – z rozbitym nosem zanurzonym w jednej z tych paskudnych kałuż – Curtis powie: To za moją szmacianą sukę, sąsiedzie. Grunwald dał na wszelki wypadek krok do tyłu, a potem wysunął rękę zza pleców. Trzymał w niej duży pistolet.
– Stój tam, gdzie stoisz, sąsiedzie, albo zrobię ci dodatkowy otwór w głowie.
Mało brakowało, żeby Curtis się nie zatrzymał. Broń wydawała mu się nierzeczywista. Śmierć z tego czarnego oczodołu? Po prostu niemożliwe. Ale…
– To AMT hardballer, kalibru czterdzieści pięć – powiedział Grunwald – naładowany amunicją z miękkim czubkiem. Kupiłem go, kiedy byłem ostatnio w Las Vegas. Na wystawie broni. To było zaraz po odejściu Ginny. Myślałem, że może ją zastrzelę, ale okazało się, że przestała mnie interesować. W gruncie rzeczy to kolejna anorektyczna cipa z cyckami ze styropianu. Za to ty to zupełnie co innego. Ty jesteś wcieleniem zła, Johnson. Jesteś pierdoloną pedalską wiedźmą.
Curtis się zatrzymał. Uwierzył.
– I teraz, jak to mówią, jesteś w mojej mocy. – Skurwysyn roześmiał się i ponownie zdusił w sobie śmiech, tak że zabrzmiało to dziwnie, niczym zdławiony szloch. – Nie muszę nawet specjalnie celować. To potężna broń, tak mi w każdym razie mówiono. Zabije cię nawet trafienie w rękę, bo z miejsca ci ją oderwie. A w tułów? Twoje flaki przelecą czterdzieści stóp. Więc może chcesz spróbować? Wierzysz w swoje szczęście, gnojku?
Curtis nie chciał próbować. Nie wierzył w swoje szczęście. Prawda dotarła do niego z opóźnieniem, ale była oczywista: dał tu się zwabić przez kompletnego czubka.
– Co chcesz? Zrobię, co chcesz. – Curtis przełknął z głośnym odgłosem ślinę. – Chcesz, żebym wycofał pozew w sprawie Betsy?
– Nie nazywaj jej Betsy – odparł Skurwysyn. Celował ze swojej broni prosto w twarz Curtisa i otwór lufy wydawał się teraz całkiem duży. Curtis zdał sobie sprawę, że umrze, zanim jeszcze usłyszy huk wystrzału, chociaż mógł zobaczyć płomień wylotowy – albo początek płomienia – wydobywający się z lufy. Zdał sobie sprawę, że jest niebezpiecznie blisko zsikania się w spodnie. – Nazwij ją moją „szmacianą suką z przydupiastą mordą” – polecił Skurwysyn.
– Moja szmaciana suka z przydupiastą mordą – powtórzył natychmiast Curtis, nie czując wcale, by obraził w ten sposób pamięć Betsy.
– A teraz powiedz, że lubiłeś lizać jej śmierdzącą cipkę – nakazał Skurwysyn.
Curtis się nie odezwał. Odkrył z ulgą, że istnieją jednak jakieś granice. Poza tym, gdyby to powiedział, Skurwysyn kazałby mu powtarzać inne rzeczy.
Grunwald nie wydawał się tym specjalnie rozczarowany.
– To tylko taki żart – dodał, wymachując pistoletem.
Curtis milczał. Jedna część jego umysłu była spanikowana i zdezorientowana, ale druga rozumowała jaśniej niż kiedykolwiek od śmierci Betsy. Być może jaśniej, niż to się działo od wielu lat. Ta druga część koncentrowała się na fakcie, że naprawdę może tutaj zginąć.
Czyżbym nie miał już nigdy zjeść kromki chleba, pomyślał i na krótką chwilę obie części jego umysłu – ta zdezorientowana i ta jasna – zjednoczyły się w pragnieniu życia tak silnym, aż obleciał go strach.
– Czego chcesz, Grunwald?
– Żebyś wszedł do jednej z tych przenośnych toalet. Tej z boku – odparł Skurwysyn, ponownie machając pistoletem, tym razem w lewą stronę.
Curtis obejrzał się, czując cień nadziei. Skoro Grunwald miał zamiar go zamknąć… to chyba dobrze? Może teraz, kiedy już wystraszył Curtisa i spuścił trochę pary, zamknie go w klopie i ucieknie. A może pojedzie do domu i się zastrzeli, pomyślał Curtis. Zastosuje stare, dobrze znane, ludowe lekarstwo na raka: hardballer kalibru.45.
– Dobrze. Mogę to zrobić.
– Ale najpierw chcę, żebyś opróżnił kieszenie. Rzuć na ziemię wszystko, co w nich masz.
Curtis wyciągnął portfel, a potem niechętnie swoją komórkę. Spięty spinaczem mały plik banknotów. Upstrzony łupieżem grzebyk.
– To wszystko?
– Tak.
– Wywróć kieszenie, skarbie. Chcę to zobaczyć na własne oczy.
Curtis wywrócił najpierw lewą a potem prawą przednią kieszeń. Kilka monet i kluczyk do skutera wypadły na ziemię i zalśniły w promieniach zasnutego lekką mgiełką słońca.
– Dobrze – mruknął Grunwald. – Teraz tylne.
Curtis wywrócił tylne kieszenie. W jednej z nich była stara lista zakupów nagryzmolona na karteluszku. Nic więcej.
– Kopnij mi swoją komórkę – powiedział Grunwald.
Curtis spróbował to zrobić i kompletnie chybił.
– Ty dupku – mruknął Grunwald i roześmiał się. Jego śmiech zakończył się tym samym ni to szlochem, ni to kaszlem i po raz pierwszy w życiu Curtis zrozumiał, czym jest morderstwo. Rozumująca jasno część jego umysłu uznała je za coś wspaniałego. Morderstwo – poprzednio dla niego niepojęte – okazało się tak proste jak skracanie ułamków.
– Pospiesz się, do kurwy nędzy – polecił Grunwald. – Chcę wrócić do domu i wejść do wanny z gorącą wodą. Zapomnij o środkach przeciwbólowych, gorąca kąpiel to jedyna rzecz, która działa. Gdybym mógł, zamieszkałbym w wannie. – Nie widać było jednak, żeby mu się specjalnie spieszyło. Błyszczały mu oczy.
Curtis kopnął ponownie komórkę i tym razem udało mu się ją posłać prosto pod nogi Grunwalda.
– Piłka w siatce! – zawołał Skurwysyn. Przyklęknął na jedno kolano, podniósł nokię (ani na chwilę nie przestając celować w Curtisa), po czym wyprostował się z wysiłkiem, o którym świadczyło ciche stęknięcie. Wsadził komórkę Curtisa do kieszeni spodni i wskazał lufą pistoletu leżące na drodze drobiazgi.
– Teraz pozbieraj swoje śmieci i schowaj z powrotem do kieszeni. Drobniaki też. Kto wie, może znajdziesz tam w środku automat z cukierkami.
Curtis zrobił to w milczeniu, ponownie czując ukłucie bólu, kiedy spojrzał na przedmiot dołączony do kółka z kluczykiem do vespy. Pewne rzeczy najwyraźniej nie zmieniają się nawet w ekstremalnych okolicznościach.
– Zapomniałeś o swojej liście zakupów, pierdolcu. Nie powinieneś o niej zapominać. Wszystko z powrotem do kieszeni. Co się tyczy twojego telefonu, mam zamiar podłączyć go do jego małej ładowarki w twoim małym domciu. Oczywiście po skasowaniu wiadomości, którą ci zostawiłem.
Curtis podniósł leżącą na ziemi kartkę – sok pomar., filety rybne, bułki, przeczytał – i wetknął ją z powrotem do tylnej kieszeni.
– Nie uda ci się – rzekł.
Skurwysyn uniósł krzaczaste brwi starca.
– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał.
– Włączony jest alarm przeciwwłamaniowy. – Curtis nie pamiętał, czy go włączył, czy nie. – Poza tym, kiedy wrócisz na Turtle Island, będzie tam już pani Wilson.
Grunwald posłał mu pobłażliwe spojrzenie. Fakt, że było to pobłażliwe spojrzenie szaleńca, nie tylko irytował, ale i przerażał.
– Jest czwartek, sąsiedzie. W czwartki i piątki twoja gospodyni przychodzi dopiero po południu. Myślisz, że cię nie obserwowałem? Podobnie jak ty obserwowałeś mnie?
– Wcale cię…
– Och, widziałem, jak zerkałeś zza swojej ulubionej palmy przy drodze… myślisz, że nie… ale ty nigdy mnie nie zobaczyłeś, prawda? Bo jesteś leniwy. A leniwi ludzie są ślepi. Leniwi ludzie dostają to, na co zasługują. Wszyscy geje są leniwi; zostało to naukowo udowodnione – dodał Grunwald, ściszając dyskretnie głos. – Gejowskie lobby próbuje to ukryć, lecz można znaleźć na ten temat opracowania w Internecie.
Coraz bardziej zaniepokojony Curtis prawie nie zwrócił na to uwagi. Skoro Grunwald obserwował panią Wilson… Chryste, od jak dawna to planował?
Co najmniej od momentu, kiedy Curtis pozwał go za Betsy. A może jeszcze dłużej.
– Co do kodu twojego alarmu… – Skurwysyn ponownie wybuchnął tym swoim szlochośmiechem. – Zwierzę ci się z małego sekretu: alarm zakładała ci firma Hearn Security, a ja współpracuję z nimi prawie od trzydziestu lat. Gdybym chciał, mógłbym mieć kody wszystkich alarmów zakładanych przez nich na wyspie. Ale tak się składa, że potrzebny był mi tylko twój. – Wciągnął powietrze nosem, splunął, a potem zaniósł się gwałtownym kaszlem, który zadudnił głęboko w jego płucach. Wyglądało na to, że go boli (Curtis miał taką nadzieję), lecz lufa pistoletu nawet nie drgnęła. – Zresztą pewnie zapomniałeś go włączyć. To normalne, kiedy myśli się stale o obciąganiu fiuta i takich rzeczach.
– Grunwald, czy nie możemy…
– Nie. Nie możemy. Zasłużyłeś na to. Zasłużyłeś na to, kupiłeś i będziesz miał za swoje. Właź do tego pierdolonego sracza.
Curtis ruszył w stronę przenośnych toalet, jednak zamiast tej po lewej wybrał tę po prawej.
– Nie, nie – mruknął Grunwald. Cierpliwie, jakby mówił do dziecka. – Do tej z drugiej strony.
– Tamta za bardzo się przechyla. Jeśli tam wejdę, może się przewrócić.
– Nie – odparł Grunwald. – To cudo jest tak samo solidne jak twoja ukochana giełda. Ma wzmocnione boki. Ale jestem pewien, że spodoba ci się zapach. Faceci twojego pokroju rżną się na okrągło w dupala, więc chyba ci się spodoba. Chyba go pokochasz. – Lufa pistoletu wbiła się nagle w pośladki Curtisa, który wydał z siebie stłumiony okrzyk. Grunwald roześmiał się. Kawał Skurwysyna. – Właź tam, zanim zamienię twój stary kanał ściekowy w fabrycznie nową superautostradę.
Curtis musiał się pochylić nad rowem ze stojącą brudną wodą. Ponieważ toaleta była pochylona, drzwi otworzyły się same i o mało nie rąbnęły go w twarz, kiedy zwolnił zasuwkę. To spowodowało kolejny wybuch śmiechu Grunwalda i Curtisa po raz kolejny nawiedziły myśli o morderstwie. Mimo to zdumiewało go własne zaangażowanie. To, jak nagle zakochał się w zapachach zieleni i zamglonym błękitnym niebie Florydy. Jak wielką miał ochotę na kromkę chleba – nawet kawałek tostowego pieczywa byłby królewską ucztą; zjadłby go z serwetką na kolanach i wybrał odpowiedni rocznik wina ze swojej piwniczki. Widział życie z zupełnie nowej perspektywy. Miał tylko nadzieję, że zdąży się nim nacieszyć. Jeżeli Skurwysyn zamierzał go jedynie zamknąć, może zdąży.
Jeśli się z tego jakoś wykaraskam, pomyślał (ta myśl była tak samo niespodziewana i abstrakcyjna jak ta o kromce chleba), zacznę wpłacać pieniądze na „Save the Children”.
– Właź tam, Johnson.
– Mówię ci, że się przewróci!
– Kto tu się zna na budowaniu? Nie przewróci się, jeśli będziesz ostrożny. Wchodź.
– Nie rozumiem, dlaczego to robisz!
Grunwald roześmiał się z niedowierzaniem.
– Ładuj tam tyłek albo ci go odstrzelę, jak mi Bóg miły.
Curtis dał krok przez rów i wszedł do przenośnej toalety, która przechyliła się niebezpiecznie do przodu pod jego ciężarem. Czując to, krzyknął, pochylił się nad ławką z sedesem i oparł rozczapierzone dłonie o tylną ścianę. I kiedy tam stał niczym czekający na przeszukanie podejrzany, zatrzasnęły się za nim drzwi. Zgasło słoneczne światło. Znalazł się nagle w gorącym półmroku. Kiedy obejrzał się przez ramię, toaleta zakołysała się i omal nie przewróciła.
Usłyszał pukanie i wyobraził sobie pochylonego nad rowem Skurwysyna, który jedną ręką opierał się o niebieski siding, a drugą, zaciśniętą w pięść, pukał w drzwi.
– Wygodnie ci tam? Miło? – Curtis nie odpowiedział. Dzięki temu, że Grunwald oparł się o drzwi toalety, to cholerstwo przynajmniej się wyprostowało. – Jasne, że wygodnie. Miło, jakbyś dostał w ryło.
Rozległo się kolejne stuknięcie i toaleta ponownie przechyliła się do przodu. Grunwald przestał ją podpierać. Curtis przybrał poprzednią pozycję, stojąc na palcach i całą siłą woli utrzymując śmierdzącą kabinę w pionie. Od płynącego po twarzy potu zapiekło go skaleczenie po goleniu z lewej strony szczęki. To sprawiło, że pomyślał z nostalgią i miłością o własnej łazience, którą normalnie traktował jak coś oczywistego. Oddałby każdego dolara ze swojego funduszu emerytalnego, żeby tam być, trzymać w prawej ręce maszynkę do golenia, patrzeć, jak kropla krwi sączy się przez piankę na jego lewym policzku, i słuchać jakiejś głupiej piosenki z radiobudzika przy łóżku. Coś z repertuaru Carpenters albo Don Ho.
Teraz się przewróci, na pewno się przewróci, Skurwysyn planował to od samego początku.
Tym razem jednak kabina się wyprostowała. Mimo to w każdej chwili mogła się wywrócić. Stojąc na palcach, z tułowiem wygiętym w łuk i dłońmi opartymi o ścianę, Curtis uświadomił sobie, jak ohydny smród unosi się w małej rozgrzanej kabinie mimo zamkniętej deski. Odór środka dezynfekcyjnego – to musiał być ten niebieski – mieszał się ze smrodem rozkładających się ludzkich odchodów, w jakiś sposób jeszcze go potęgując.
Kiedy Grunwald ponownie się odezwał, jego głos dobiegł od strony tylnej ściany. Musiał przeskoczyć rów i obejść dookoła kabinę. Curtis był tak zaskoczony, że o mało nie odskoczył do tyłu. W ostatniej chwili zdołał opanować ten odruch, oderwał jednak dłonie od ściany i to wystarczyło, żeby toaleta się zachwiała. Curtis oparł ręce z powrotem o ścianę, pochylił się jak najdalej, i zażegnał niebezpieczeństwo.
– Jak się czujesz, sąsiedzie?
– Śmiertelnie się boję – odparł Curtis. Spocone włosy opadły mu na czoło, ale bał się je odgarnąć. Nawet tak nieznaczny ruch mógł spowodować wywrócenie się kabiny. – Wypuść mnie. Już się zabawiłeś.
– Jeśli sądzisz, że to dla mnie zabawa, jesteś w grubym błędzie – rzekł pedantycznym tonem Skurwysyn. – Myślałem o tym od bardzo dawna, sąsiedzie, i uznałem w końcu, że to konieczne… to jedyna droga postępowania. I muszę to zrobić teraz, ponieważ jeśli będę dłużej zwlekał, moje ciało może odmówić mi posłuszeństwa i nie wykona tego, co trzeba.
– Możemy to załatwić jak mężczyźni, Grunwald. Przysięgam, że możemy to zrobić.
– Możesz sobie przysięgać, ile chcesz. Nigdy nie uwierzę komuś takiemu jak ty – ciągnął Skurwysyn tym samym pedantycznym tonem. – Każdy, kto wierzy pedrylowi, zasługuje na to, co go spotyka. UWAŻACIE SIĘ ZA TAKICH CWANIAKÓW! – wrzasnął nagle tak głośno, że jego głos kilka razy się załamał. – JAK CWANY SIĘ TERAZ CZUJESZ?
Curtis milczał. Za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że zaczyna pojmować szaleństwo Skurwysyna, otwierały się przed nim nowe widoki.
– Pewnie chcesz, żeby ci to wyjaśnić – podjął po chwili spokojniejszym tonem Grunwald. – Myślę, że na to zasługujesz. Chyba tak.
Gdzieś w pobliżu zakrakała wrona. Dla zamkniętego w małym rozgrzanym pudle Curtisa zabrzmiało to jak śmiech.
– Myślisz, że żartowałem, nazywając cię pedalską wiedźmą? Ależ skąd. Czy to znaczy, że zdajesz sobie sprawę, że jesteś… eee… złowrogą nadprzyrodzoną istotą zesłaną po to, by mnie poddać próbie? Nie wiem. Naprawdę. Odkąd moja żona zabrała biżuterię i odeszła, spędziłem wiele bezsennych nocy, zadając sobie między innymi to pytanie. I nadal nie wiem. Prawdopodobnie nie zdajesz sobie sprawy.
– Grunwald, zapewniam cię, że nie jestem…
– Zamknij się. Ja teraz mówię. Oczywiście zapewniałbyś mnie o tym tak czy owak. Bez względu na to, czy zdajesz, czy nie zdajesz sobie sprawy, tak właśnie byś mówił. Przyjrzyj się zeznaniom różnych czarownic w Salem. Mówię ci, przyjrzyj się. Ja to zrobiłem. Wszystko jest w Internecie. Przysięgały, że nie są wiedźmami, a kiedy wydawało im się, że unikną w ten sposób śmierci, przysięgały, że nimi są lecz w gruncie rzeczy niewiele z nich wiedziało, jak jest naprawdę. To staje się jasne, kiedy człowiek spojrzy na to swoim oświeconym… no wiesz, tym swoim oświeconym… Umysłem czy czym tam chcesz. Hej, sąsiedzie, jak ci się to podoba?
Skurwysyn – chory, lecz najwyraźniej nadal dość silny – zaczął nagle kołysać toaletą. Curtis o mało nie oparł się o drzwi, co z pewnością skończyłoby się katastrofą.
– Przestań! – ryknął. – Przestań to robić!
Grunwald roześmiał się pobłażliwie. Kabina przestała się chybotać. Jednak Curtis miał wrażenie, że jest teraz pochylona bardziej niż wcześniej.
– Ale z ciebie mazgaj. Jest solidna jak giełda, mówię ci! – Pauza. – Oczywiście… powiem ci jedno: wszyscy pedryle to kłamcy, lecz nie wszyscy kłamcy są pedrylami. To nie jest równanie równoważne, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Jestem szczery chłopak, zawsze taki byłem, niech mnie kule biją jeśli jest inaczej, ale skłamałem, żeby cię tu zwabić, przyznaję to, i teraz też mogę kłamać.
Znowu to kaszlnięcie – głębokie, mroczne i prawie na pewno bolesne.
– Wypuść mnie, Grunwald. Błagam cię. Błagam, żebyś mnie wypuścił.
Na chwilę zapadła cisza, jakby Skurwysyn się nad tym zastanawiał. A potem wrócił do wcześniejszego tematu.
– Ostatecznie… kiedy w grę wchodzą czarownice… nie możemy polegać na ich zeznaniach. Nie możemy nawet polegać na zeznaniach innych osób, bo mogą być sfingowane. Kiedy mamy do czynienia z czarownicami, wszystko jest… no wiesz… subiektywne. Możemy polegać tylko na dowodach. Dlatego przeanalizowałem dowody w mojej sprawie. Przyjrzyjmy się faktom. Po pierwsze, wycyckanie mnie przy działce Vintona. To była pierwsza sprawa.
– Grunwald, ja nigdy…
– Zamknij się, sąsiedzie. Chyba że chcesz, żebym przewrócił twój mały rozkoszny domek. Chcesz tego?
– Nie!
– Prawidłowa odpowiedź. Nie wiem, dlaczego mnie wycyckałeś, ale wydaje mi się, że zrobiłeś to, bo bałeś się, że chcę postawić na Turtle Island parę apartamentowców. Tak czy inaczej dowody… to znaczy ta twoja śmieszna umowa sprzedaży… niedwuznacznie świadczą o tym, że była to próba wycyckania. Twierdzisz, że Ricky Vinton chciał ci sprzedać tę działkę za milion pięćset tysięcy. Pytam cię, sąsiedzie. Czy jakikolwiek sędzia i członek ławy przysięgłych jest w stanie w to uwierzyć?
Curtis nie odpowiedział. Bał się teraz nawet odchrząknąć, nie tylko dlatego, że mogłoby to zdenerwować Skurwysyna, ale też dlatego, że robiąc to, mógł wywrócić niebezpiecznie przechylony wychodek. Bał się, że kabina runie, kiedy tylko odsunie mały palec od ściany. Prawdopodobnie była to głupota, lecz nie był tego do końca pewien.
– A potem pojawili się krewni, komplikując sytuację, która i tak była już wystarczająco skomplikowana… przez twoje pedalskie krętactwo! To ty ich tu ściągnąłeś. Ty albo twój adwokat. To oczywiste… typowy przykład sytuacji, no wiesz, gdzie wszystko jest proste jak drut. Ponieważ odpowiada ci ten stan rzeczy.
Curtis w dalszym ciągu milczał, nie zamierzając podważać wersji Skurwysyna.
– Wtedy właśnie rzuciłeś klątwę. To musiało być wtedy. Świadczą o tym dowody. „Nie trzeba widzieć Plutona, żeby wiedzieć, że Pluton istnieje”. Powiedział to jakiś naukowiec. Doszedł do wniosku, że Pluton istnieje, obserwując nieregularny przebieg orbity jakiejś innej planety, wiedziałeś o tym? Tak samo wykrywa się czary, Johnson. Trzeba przyjrzeć się dowodom i zbadać nieregularny przebieg orbity twojego, no wiesz, twojego co tam chcesz. Twojego życia. Poza tym ciemnieje twoja aura. Ciemnieje. Czuję, że to się dzieje. To jest jak zaćmienie… To…
Grunwald znowu się rozkaszlał. Curtis stał w pozie, jakby był gotów do przeszukania, z wypiętym tyłkiem i brzuchem pochylonym nad sedesem, na którym cieśle Skurwysyna siadali niegdyś, by postawić klocek po porannej kawie.
– A potem opuściła mnie Ginny. Obecnie mieszka na Cape Cod. Mówi, że jest sama, to oczywiste, że tak mówi, bo chce alimenty… wszystkie tego chcą… ale ja wiem lepiej. Jeśli ta napalona suka nie znajdzie kutasa, który chędożyłby ją dwa razy dziennie, będzie oglądała Amerykańskiego idola i żarła czekoladowe trufle, aż pęknie. No i na dodatek urząd skarbowy. Te sukinsyny pojawiły się zaraz potem ze swoimi laptopami i pytaniami. „Czy zrobił pan to, czy zrobił pan tamto, gdzie ma pan papiery na jeszcze coś innego?”. Czy to nie są czary, Johnson? A może to bardziej, no nie wiem, bardziej banalne kurewstwo? Może złapałeś po prostu słuchawkę i powiedziałeś „Prześwietlcie tego faceta, ma więcej ciastek w spiżarni, niż się do tego przyznaje”.
– Grunwald, ja nigdy…
Toaleta się zatrzęsła. Curtis przechylił się do tyłu, przekonany, że tym razem…
Ale ponownie skończyło się tylko na strachu. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Zaczynało mu się kręcić w głowie i chciało mu się rzygać. Nie chodziło tylko o smród; powodem było gorąco. A może jedno i drugie. Czuł, że koszula przykleja mu się do piersi.
– Przedstawiłem dowody – powiedział Grunwald. – Milczałeś, kiedy je przedstawiałem. Cisza na sali.
Dlaczego tu tak gorąco? Curtis podniósł wzrok i zobaczył, że pod sufitem nie ma otworów wentylacyjnych. A raczej były, lecz zostały zasłonięte. Przez coś, co wyglądało jak kawałek blachy. Wybito w niej trzy albo cztery dziury, przez które wpadało trochę światła, ale ani odrobiny powietrza. Były większe od ćwierćdolarówek i mniejsze od srebrnych dolarów. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że dwa otwory wentylacyjne w drzwiach również prawie całkowicie zasłonięto.
– Zamrozili moje konta – oświadczył Grunwald niskim, urażonym tonem. – Najpierw przeprowadzili kontrolę, powiedzieli, że to tylko rutynowe czynności, jednak ja wiedziałem, o co im chodzi, wiedziałem, co mnie czeka.
Oczywiście, że wiedziałeś, bo narobiłeś masę szwindli.
– Ale jeszcze przed kontrolą zaczął się ten kaszel. To też oczywiście twoja sprawka. Poszedłem do doktora. Rak płuc, sąsiedzie, z przerzutami do wątroby, żołądka i chuj wie, gdzie jeszcze. Wszystkie miękkie narządy. Dokładnie tak, jak to robią wiedźmy. Dziwię się, że odpuściłeś sobie jajka i tyłek, chociaż jestem pewien, że tam też się pojawi. Jeśli na to pozwolę. Lecz ja nie mam takiego zamiaru. Dlatego choć wydaje mi się, że zapiąłem tutaj wszystko na ostatni guzik, rozumiesz, mucha nie siada, nie ma znaczenia, nawet jeżeli czegoś nie przewidziałem. Już niedługo strzelę sobie w łeb. Dokładnie z tej giwery, sąsiedzie. Siedząc w wannie z gorącą wodą.
Grunwald westchnął tęsknie.
– To jedyne miejsce, w którym jestem szczęśliwy. Moja wanna.
Curtis zdał sobie z czegoś sprawę. Możliwe, że stało się to w momencie, kiedy Skurwysyn powiedział „wydaje mi się, że zapiąłem tutaj wszystko na ostatni guzik”, ale chyba wiedział o tym już wcześniej. Skurwysyn miał zamiar przewrócić przenośną toaletę. Zrobi to, jeśli Curtis będzie płakał i protestował, i zrobi to, jeśli zachowa spokój. To nie miało żadnego znaczenia. Na razie jednak zachowywał spokój bez względu na to, co mogło się stać. Zachowywał spokój, ponieważ chciał jak najdłużej pozostać w pozycji wyprostowanej – to chyba oczywiste – i ponieważ odczuwał coś w rodzaju trwożnej fascynacji. Grunwald nie mówił metaforycznie; Grunwald autentycznie wierzył, że Curtis Johnson jest kimś w rodzaju czarownika. Jego umysł musiał być w stanie takiego samego rozkładu jak reszta ciała.
– RAK PŁUC! – obwieścił Grunwald swojemu pustemu, rozgrzebanemu osiedlu i ponownie zaniósł się kaszlem. Wrony zakrakały na znak protestu. – Rzuciłem palenie trzydzieści lat temu i teraz zachorowałem na raka płuc?
– Jesteś stuknięty – stwierdził Curtis.
– Jasne, zdaniem świata. Taki był plan, tak? Taki był jebany PLAAAN. A potem, na domiar złego, pozwałeś mnie z powodu tej twojej cholernej suki z przydupiastą mordą. Twoja cholerna suka była na mojej posiadłości! Jaki miałeś w tym cel? Po tym jak odebrałeś mi działkę, żonę, firmę, całe życie, jaki miałeś w tym cel? Chciałeś mnie upokorzyć, to jasne! Nie tylko zniszczyć, ale i znieważyć. I po co to wszystko? Czary! A wiesz, co mówi Biblia? „Nie pozwolisz żyć czarownicy” *.
Wszystko, co mi się przytrafiło, to twoja wina i NIE POZWOLISZ ŻYĆ CZAROWNICY!
Grunwald pchnął przenośną toaletę. Musiał naprawdę mocno podeprzeć ją ramieniem, ponieważ tym razem w ogóle się nie zachybotała, lecz od razu runęła. Curtis, przez ułamek sekundy w stanie nieważkości, poleciał do tyłu. Zasuwka powinna otworzyć się pod jego ciężarem, ale tak się nie stało. Skurwysyn musiał jakoś zadbać także i o to.
A potem zadziałała siła ciążenia, kabina upadła drzwiami na ziemię i Curtis wylądował na plecach. Walnął się tyłem głowy o drzwi i zobaczył przed oczyma gwiazdy. Pokrywa sedesu otworzyła się niczym usta i rzygnęła z niego brązowoczarna ciecz, gęsta niczym syrop. Rozkładający się kawałek gówna wylądował na jego kroczu. Curtis wydał okrzyk wstrętu i strząsnął go, a potem wytarł dłoń o koszulę, zostawiając na niej brązową smugę. Ohydna struga wylewała się z otwartego sedesu, cieknąc po desce i zbierając się w kałuży przy jego tenisówkach. Unosiło się na niej opakowanie po czekoladowym batoniku Reese’a. Z otworu toalety zwisały girlandy papieru toaletowego. Wyglądało to jak sylwestrowy bal w piekle. To absolutnie nie mogło się dziać. Było koszmarem z dzieciństwa.
– Nie dokucza ci teraz smród, sąsiedzie?! – zawołał Skurwysyn, zanosząc się śmiechem i kaszlem. – Zupełnie jak w domciu, prawda? Wyobraź sobie, że to coś w rodzaju dwudziestopierwszowiecznego pławienia czarownic. Brakuje ci tylko tego pedała senatora i sterty bielizny Victoria’s Secret, żeby urządzić imprezkę w samej bieliźnie!
Curtis miał mokre plecy. Zdał sobie sprawę, że kabina musiała wylądować w wypełnionym deszczówką rowie. Woda sączyła się przez dziury w drzwiach.
– Te przenośne toalety są w większości z cienkiego, odlewanego z formy plastiku, no wiesz, mówię o tych, które widuje się na postojach dla ciężarówek i przy stacjach benzynowych. Jeśli się zaweźmiesz, możesz w niej wybić pięścią dziurę w ścianie albo suficie. Ale na placach budowy obijamy ściany blachą. Nazywa się to panelowaniem. W przeciwnym razie ludzie przychodzą i wybijają w nich dziury. Wandale, po prostu dla jaj, albo pedały takie jak ty. Żeby mieć otwór, przez który można by wylizać kutasa. O tak, znam się na tych sprawach. Mam wszystkie informacje, sąsiedzie. Czasami przychodzą też dzieciaki i rzucają kamieniami w dach tylko po to, żeby usłyszeć odgłos, jaki wtedy słychać. Jest podobny do huku przy pękaniu wielkiej papierowej torby. Więc obijamy blachą i dachy. Oczywiście w kabinie jest wtedy gorąco, ale to sprzyja wydajności. Nikt nie chce czytać przez piętnaście minut gazety w sraczu, w którym jest gorąco jak w tureckim więzieniu.
Curtis odwrócił się na bok. Leżał w słonawej śmierdzącej kałuży. Wokół nadgarstka zawinął mu się kawałek papieru toaletowego. Zerwał go, zobaczył na nim brązową plamę – po jakichś starych odchodach robotnika budowlanego – i zaczął płakać. Leżał w gównie i zwojach papieru toaletowego, woda sączyła się przez otwory w drzwiach i to nie był sen. Gdzieś niedaleko po ekranie jego macintosha sunęły liczby z Wall Street, a on leżał w kałuży sików obok starego zakrzywionego czarnego bobka, mając otwarty sedes tuż nad piętami, i to wcale nie był sen. Oddałby duszę, żeby obudzić się w swoim chłodnym czystym łóżku.
– Wypuść mnie! PROSZĘ, GRUNWALD!
– Nie mogę. Wszystko jest opracowane – odparł Skurwysyn rzeczowym tonem. – Przyjechałeś tutaj, żeby zwiedzić budowę… nacieszyć się jej widokiem. Poczułeś zew natury i zobaczyłeś przenośne toalety. Wlazłeś do tej ostatniej, a ona się przewróciła. Koniec historii. Kiedy cię znajdą… kiedy cię wreszcie znajdą… gliniarze zobaczą, że wszystkie się przechylają, ponieważ podmyły je popołudniowe deszcze. Nie będą wiedzieć, że ta, w której teraz siedzisz, przechylała się trochę bardziej od innych. I że zabrałem ci komórkę. Dojdą do wniosku, że zostawiłeś ją w domu, ty głupia cioto. Sytuacja wyda im się dość oczywista. Dowody, rozumiesz? Rzecz zawsze sprowadza się do dowodów.
Grunwald się roześmiał. Tym razem Curtis nie usłyszał kaszlu, wyłącznie serdeczny śmiech zadowolonego z siebie faceta, który zabezpieczył się przed każdą ewentualnością. Leżał w brudnej wodzie, która miała teraz dwa cale głębokości, czuł, jak przemakają mu spodnie i koszula, i życzył Skurwysynowi, żeby zmarł na zawał. Pierdolić raka; niech padnie na serce pośrodku swojego głupiego, zrujnowanego osiedla. Najlepiej na plecy, żeby ptaki mogły mu wydziobać oczy.
Jeśli to się zdarzy, umrę tutaj.
To prawda, ale taki właśnie los chciał zgotować mu Grunwald od samego początku, więc nie robi to chyba większej różnicy?
– Zobaczą że nikt cię nie okradł. W kieszeni nadal masz pieniądze. I kluczyk do skutera. Swoją drogą te pojazdy są bardzo niebezpieczne; prawie tak samo jak terenówki. I bez kasku! Wstydź się, sąsiedzie. Zauważyłem jednak, że włączyłeś alarm i to się chwali. Bardzo miło z twojej strony. Nie masz nawet długopisu, żeby napisać coś na ścianie. Gdybyś miał, też bym ci zabrał, ale nie miałeś. To będzie wyglądało na tragiczny wypadek.
Grunwald przerwał. Curtis wyobrażał go sobie z piekielną jasnością stojącego tam w swoich za dużych ciuchach, z rękoma tkwiącymi w kieszeniach i opadającymi na uszy niemytymi włosami. Analizującego sytuację. Przemawiającego do Curtisa, lecz również do siebie, sprawdzającego, czy na pewno o niczym nie zapomniał, chociaż planował to przecież przez wiele bezsennych nocy.
– Oczywiście nikt nie może wszystkiego przewidzieć. W talii są zawsze dzikie karty. Dwójki, walety, facet z toporem, siódemki, które biorą wszystko. Tego rodzaju rzeczy. Jakie są szanse, że ktoś tu przyjdzie i cię znajdzie? To znaczy jeszcze żywego? Powiedziałbym, że małe. Bardzo małe. A poza tym co mam do stracenia? – Grunwald ponownie się roześmiał, bardzo z siebie dumny. – Leżysz w gównie, Johnson? Mam nadzieję, że tak.
Curtis spojrzał na ekskrementy, które strącił ze spodni, lecz się nie odezwał. Słyszał ciche bzyczenie. Muchy. Tylko kilka, ale jego zdaniem nawet kilka to było za dużo. Wyleciały z otwartej toalety. Musiały być uwięzione w zbiorniku na odchody, który powinien znajdować się pod nim, a nie leżeć u jego stóp.
– Idę już, sąsiedzie, lecz weź pod uwagę jedno: spotkało cię to, co powinno spotkać, no wiesz, prawdziwą czarownicę. Jak ktoś powiedział: w sraczu nikt nie usłyszy twoich krzyków.
Grunwald zaczął się oddalać. Curtis domyślał się tego, bo jego śmiech i kaszel dobiegały z coraz większej odległości.
– Grunwald! Grunwald, wracaj!
– Teraz to ty jesteś w trudnym położeniu! – zawołał Grunwald. – Naprawdę bardzo trudnym położeniu!
A potem – powinien się tego spodziewać i właściwie się tego spodziewał, lecz mimo to nie mógł w to uwierzyć – Curtis usłyszał zapalany silnik samochodu z palmą na drzwiach.
– Wracaj, ty skurwysynu!
Za chwilę jednak odgłos silnika również zaczął się oddalać. Grunwald najpierw pokonał odcinek nieutwardzonej drogi (Curtis słyszał, jak przejeżdża z pluskiem przez kałuże), a potem ruszył pod górę, gdzie trochę wcześniej zupełnie inny Curtis Johnson zaparkował swoją vespę. Skurwysyn wcisnął klakson – jego dźwięk był zarazem okrutny i wesoły – a później odgłos silnika samochodu zlał się z odgłosami dnia, na które składało się wyłącznie brzęczenie cykad w trawie, bzyczenie much, które wyleciały ze zbiornika na odchody i daleki warkot samolotu, w którym ludzie w pierwszej klasie mogli akurat zajadać brie na krakersach.
Mucha usiadła Curtisowi na przedramieniu. Kiedy ją odgonił, usiadła na kawałku ekskrementów i zaczęła ucztować. Smród wydobywający się z poruszonego zbiornika na odchody wydał się nagle czymś żywym, brązowoczarną ręką, która wpełzała Curtisowi do gardła. Smród starego gnijącego gówna dawał się znieść; o wiele gorszy był zapach środka dezynfekcyjnego. Wiedział, że to ten niebieski.
Usiadł – starczyło mu na to miejsca – i zwymiotował między rozsuniętymi kolanami do kałuży, w której pływały wstęgi papieru toaletowego. Po swoich wcześniejszych przygodach z torsjami wyrzygał wyłącznie żółć. Przez chwilę dyszał, opierając ręce o drzwi, na których teraz siedział, i czując, jak piecze go i rwie skaleczenie po goleniu, a potem wstrząsnął nim ponowny skurcz. Tym razem jego efektem był jedynie charkot podobny do brzęczenia cykad.
Co dziwne, poczuł się lepiej. To były uczciwe, zasłużone wymioty. Nie musiał wsadzać sobie palców do gardła. Może to samo będzie dotyczyło jego łupieżu? Kto wie: może będzie mógł ofiarować światu nowy lek: płukankę z leżakowanej uryny. Po wyjściu stąd będzie musiał sprawdzić skórę głowy. Jeżeli stąd wyjdzie.
Na szczęście mógł swobodnie usiąść. Było potwornie gorąco i strasznie cuchnęło (nie chciał myśleć, co poruszyło się w zbiorniku na odchody, i jednocześnie nie potrafił od siebie odsunąć tych myśli), ale nie musiał przynajmniej schylać głowy.
– Muszę liczyć łaski losu – mruknął. – Muszę je liczyć bardzo uważnie.
Tak, i musiał stawić czoło sytuacji. To też byłoby dobre. Poziom wody, w której siedział, nie podnosił się i to była kolejna łaska losu. Dzięki temu nie utonie. Pod warunkiem oczywiście, że popołudniowy deszcz nie zmieni się w ulewę. Widywał już takie rzeczy I nic nie dawało powtarzanie sobie, że po południu już go tu nie będzie, na pewno go nie będzie, ponieważ uprawiając ten rodzaj magicznego myślenia, robił to, czego oczekiwał od niego Skurwysyn. Nie mógł siedzieć z założonymi rękoma i czekać na ratunek, dziękując Bogu, że nie musi schylać głowy.
Może zajrzy tu ktoś z wydziału architektury i planowania hrabstwa Charlotte. Albo ekipa łowców głów z urzędu skarbowego.
Miła perspektywa, lecz coś mówiło mu, że to się nie zdarzy. Skurwysyn na pewno wziął te możliwości pod uwagę. Oczywiście jakiś urzędnik lub nawet kilku urzędników mogło złożyć tu niezapowiedzianą wizytę, ale liczenie na to było podobną głupotą jak łudzenie się, że Skurwysynowi zmięknie serce. A pani Wilson na pewno uzna, że pojechał na popołudniowy seans do kina w Sarasocie, jak to często czynił.
Postukał w ściany, najpierw po lewej, potem po prawej stronie. I tu, i tam wyczuł twardy metal pod cienkim, giętkim plastikiem. Blacha. Przyklęknął na jedno kolano i tym razem uderzył się w głowę, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. To, co zobaczył, nie było krzepiące: płaskie końcówki śrub, które łączyły ścianki. Ich główki były na zewnątrz. To nie był wychodek; to była trumna.
Na myśl o tym ulotniła się gdzieś jego jasność umysłu i jej miejsce zajęła panika. Curtis zaczął walić w ściany toalety, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono. Miotał się na wszystkie strony niczym urządzające awanturę dziecko, próbując rozkołysać kabinę tak, żeby się obróciła i drzwi znalazły się z boku, ale pieprzony sracz nawet nie drgnął. Pieprzony sracz był ciężki. Zawdzięczał swój ciężar blasze, którą go obito.
Ciężki jak trumna! – wrzeszczał jego umysł. W ataku paniki nie myślał o niczym innym. Ciężki jak trumna! Jak trumna! Trumna!
Nie wiedział, jak długo to trwało, lecz w pewnym momencie próbował wstać, jakby był Supermanem i mógł rozbić zwróconą teraz ku niebu ścianę. Uderzył się znowu w głowę, tym razem o wiele mocniej, i upadł na brzuch. Jego dłoń trafiła w jakąś rozmazującą się breję i wytarł ją o siedzenie dżinsów. Zrobił to, nie patrząc. Miał mocno zaciśnięte oczy. Z ich kącików płynęły łzy. W ciemności pod powiekami zbliżały się i eksplodowały gwiazdy. Nie krwawił – przypuszczał, że to dobrze, że to kolejna cholerna łaska losu, którą powinien policzyć – ale o mało nie stracił przytomności.
– Uspokój się – powiedział sobie i znowu uklęknął. Ze zwieszoną głową, opadającymi na czoło włosami i zamkniętymi oczyma wyglądał jak ktoś, kto się modli, i przypuszczał, że właśnie to robi. Mucha musnęła jego kark.
– Ataki szału nic ci nie pomogą. Skurwysyn byłby zachwycony, gdyby słyszał, jak się drzesz i ciskasz, więc uspokój się, nie dawaj mu satysfakcji, po prostu się, kurwa, uspokój i zastanów nad sytuacją.
Nad czym tu było się zastanawiać? Wpadł w pułapkę.
Curtis usiadł na drzwiach i schował twarz w dłonie.
Czas mijał i świat funkcjonował dalej.
Świat zajmował się swoimi sprawami.
Drogą numer 17 przejechało kilka pojazdów – w większości konie robocze: pick-upy z farm zmierzające na targ w Sarasocie albo do sklepów ze zdrową żywnością w Nokomis, jeden czy dwa traktory, kombi listonosza z żółtym światłem na dachu. Żaden z nich nie skręcił do Durkin Grove Village.
Pani Wilson przyjechała do domu Curtisa, otworzyła drzwi własnym kluczem, przeczytała list, który pan Johnson zostawił jej na kuchennym stole, i zaczęła odkurzać. Następnie wyprasowała mu ubrania, oglądając popołudniowy serial. Przygotowała i wsadziła do lodówki zapiekankę z makaronem, napisała, jak ją upiec – temperatura 200 stopni, 45 minut – i zostawiła instrukcje na stole, na którym leżał wcześniej list Curtisa. Kiedy nad Zatoką Meksykańską zaczęło grzmieć, wyszła wcześniej. Często to robiła, kiedy padało. Nikt nie potrafił tutaj jeździć podczas deszczu; każdy szkwał traktowali tak, jak w Vermont traktuje się huragan.
W Miami przydzielony do sprawy Grunwalda inspektor urzędu skarbowego zjadł bagietkę z serem, szynką i musztardą. Zamiast garnituru miał na sobie hawajską koszulę z namalowanymi papugami. Siedział pod parasolem w ogródku restauracji. W Miami nie padało. Był na urlopie. Wiedział, że sprawa Grunwalda nie ucieknie; zajmie się nią, kiedy wróci. Żarna fiskusa obracają się powoli, ale nader dokładnie.
Grunwald relaksował się, drzemiąc w wannie na patiu do chwili, gdy zbudziły go odgłosy zbliżającej się burzy. Wówczas wylazł z wanny i wszedł do domu. Kiedy zamykał przesuwane szklane drzwi pomiędzy patiem i salonem, zaczęło padać. Grunwald się uśmiechnął.
– To cię ochłodzi, sąsiedzie – mruknął.
Wrony ponownie zajęły stanowiska na rusztowaniu otaczającym z trzech stron niewykończony bank, ale kiedy piorun zagrzmiał prawie dokładnie nad nimi i zaczął padać deszcz, wzbiły się w powietrze i poszukały schronienia w lasach, krakaniem dając wyraz swemu niezadowoleniu.
Siedzącemu w przenośnej toalecie Curtisowi wydawało się, że tkwi tu zamknięty co najmniej od trzech lat. Słuchał deszczu padającego na dach jego więzienia, który był tylną ścianką, zanim Skurwysyn przewrócił kabinę. Deszcz najpierw siąpił, potem bębnił, w końcu zaczął walić. W szczytowym momencie burzy Curtis miał wrażenie, że jest w budce telefonicznej podłączonej do głośników stereo. Nad jego głową eksplodował piorun. Wyobrażał sobie przez chwilę, że trafia go błyskawica i piecze się niczym kapłon w mikrofalówce. Zorientował się, że ta wizja wcale go nie niepokoi. To stałoby się szybko. To, co działo się teraz, było wolne.
Poziom wody znowu zaczął się podnosić, ale niezbyt prędko. Teraz, gdy Curtis przekonał się, że nie utonie jak szczur, który wpadł do miski klozetowej, właściwie się z tego ucieszył. To była przynajmniej woda, a jemu bardzo chciało się pić. Nachylił się do jednego z otworów w stalowym poszyciu i zaczął ją chłeptać niczym koń z koryta. Były w niej ziarnka piasku, ale pił, aż napełnił brzuch, stale przypominając sobie, że to woda, naprawdę woda.
– Jest w niej być może jakiś procent sików, ale z pewnością niski – powiedział i zaczął się śmiać. Śmiech przeszedł po chwili w łkanie, a potem ponownie w śmiech.
Deszcz skończył się koło szóstej po południu, jak zwykle o tej porze roku. Niebo rozjaśniło się, żeby zaprezentować florydzki zachód słońca pierwszej klasy. Nieliczni letni mieszkańcy Turtle Island zgromadzili się, jak to zwykle czynili, na plaży, żeby go podziwiać. Nikt nie skomentował nieobecności Curtisa Johnsona. Czasami tam przychodził, czasami nie. Pojawił się za to Tim Grunwald i kilka oglądających zachód osób zauważyło, że był w wyjątkowo dobrym humorze. Pani Peebles powiedziała mężowi, kiedy trzymając się za ręce, szli plażą, że jej zdaniem pan Grunwald doszedł w końcu do siebie po stracie żony. Pan Peebles odparł, że jest romantyczką. „Tak, kochanie – rzekła, kładąc na chwilę głowę na jego ramieniu – dlatego za ciebie wyszłam”.
Widząc, że światło prześwitujące przez dziury w poszyciu – te nieliczne, które nie były zanurzone w rowie – zmienia kolor z brzoskwiniowego na szary, Curtis zdał sobie sprawę, że naprawdę spędzi noc w tej cuchnącej trumnie z dwoma calami wody na podłodze i na pół otwartą toaletą u swoich stóp. Prawdopodobnie miał tu umrzeć, ale to była kwestia czysto akademicka. Natomiast spędzenie tu nocy – godzin, które będą się kładły na kolejnych godzinach, całej sterty godzin przypominającej stertę wielkich czarnych ksiąg – było realne i nieuniknione.
Znowu ogarnęła go panika. Ponownie zaczął krzyczeć i walić w ściany, tym razem obracając się na kolanach, waląc najpierw prawym barkiem w jedną ścianę, potem lewym w drugą. Niczym ptak uwięziony w kościelnej dzwonnicy, pomyślał, jednak nie potrafił przestać. Wierzgając, rozgniótł ekskrementy o deskę klozetową. Rozdarł sobie spodnie. Najpierw posiniaczył, a potem pokaleczył knykcie. W końcu znieruchomiał, płacząc i ssąc palce.
Musisz przestać. Musisz oszczędzać siły.
I nagle pomyślał: po co?
O ósmej zaczęło robić się chłodniej. Około dziesiątej woda, w której leżał, również się wychłodziła – właściwie zrobiła się zimna – i zaczął się trząść.
Nic mi nie będzie, dopóki nie zacznę szczękać zębami, pomyślał. Nie zniósłbym tego dźwięku.
O jedenastej Grunwald położył się do łóżka. Leżał w piżamie pod obracającym się wentylatorem, spoglądając w mrok i uśmiechając się. Od wielu miesięcy nie czuł się tak dobrze. Cieszyło go to, ale wcale nie zaskakiwało. „Dobranoc, sąsiedzie”, powiedział i zamknął oczy. Po raz pierwszy od pół roku przespał noc, ani razu się nie budząc.
O północy niedaleko prowizorycznej celi Curtisa jakieś zwierzę – prawdopodobnie pies, ale jemu zdawało się, że to hiena – zawyło długo i żałośnie. Zaszczękały mu zęby. Ten dźwięk był dokładnie tak okropny, jak się spodziewał.
Po długim, trudnym do wyobrażenia czasie zasnął.
Kiedy się obudził, cały dygotał. Podskakiwały mu nawet stopy, stepując niczym u ćpuna na odwyku. Jestem chory, muszę iść do pieprzonego doktora, boli mnie całe ciało, pomyślał, a potem otworzył oczy, zobaczył, gdzie jest, przypomniał sobie, gdzie jest, i wydał z siebie głośny rozpaczliwy okrzyk.
– Ochhhhh… nie! NIE!
Odpowiedzią było jednak: och tak. W toalecie nie panowała przynajmniej zupełna ciemność. Przez okrągłe dziury wpadało światło; różanopalca jutrzenka. Wkrótce zrobi się jaśniej i cieplej. Zanim się spostrzeże, znowu będzie się gotował na parze.
Grunwald wróci. Miał całą noc, żeby to przemyśleć; zrozumie, że to czyste szaleństwo, i wróci. Wypuści mnie.
Curtis nie wierzył w to. Chciał w to wierzyć, ale wiedział, że to się nie zdarzy.
Potwornie chciało mu się sikać, ale niech go diabli wezmą jeśli odleje się do kąta – mimo że po jego wczorajszych podrygach wszędzie leżało gówno i zużyty papier toaletowy. Czuł, że robiąc to – coś tak odrażającego – przyzna jakby, że porzucił wszelką nadzieję.
Bo porzucił wszelką nadzieję.
Nieprawda. Nie do końca. Zmęczony i obolały, przerażony i przygnębiony, żywił jednak nadal niewielką nadzieję. I były przecież pewne plusy tej sytuacji: nie miał już ochoty wsadzać sobie palców do gardła i w ciągu całej nocy – choć wydawała się trwać całą wieczność – nawet przez minutę nie wyczesywał łupieżu z głowy.
Nie musiał zresztą odlewać się do kąta. Podniesie po prostu jedną ręką deskę klozetową, a drugą wyceluje i puści strugę. Oczywiście ze względu na nową konfigurację przenośnej toalety oznaczało to sikanie horyzontalne, a nie skierowane łukiem w dół, lecz parcie w pęcherzu sugerowało, że nie będzie to stanowiło żadnego problemu. Jedna albo dwie strugi mogły naturalnie wylądować na podłodze, ale…
– Tak to już jest na wojnie – powiedział i zaskakując sam siebie, wybuchnął ochrypłym śmiechem. – A jeśli idzie o deskę klozetową… nie muszę jej, kurwa, trzymać. Mam lepszy pomysł.
Nie był Herkulesem, ale zarówno uchylona do połowy deska, jak i mocujące ją do ławki zawiasy były z plastiku – deska i klapa z czarnego, zawiasy z białego. Cała ta cholerna kabina była naprawdę tanim prefabrykowanym wyrobem, nie musiał być wielkim specjalistą budowlanym, żeby to spostrzec, i, w przeciwieństwie do ścian i drzwi, nie było blachy na siedzeniu i jego mocowaniach. Wydawało mu się, że zdoła je bez trudu oderwać, a skoro mógł to zrobić, z pewnością to zrobi – choćby po to, by rozładować w jakiejś części lęk i wściekłość.
Curtis złapał klapę i uniósł ją, mając zamiar szarpnąć w bok znajdujące się pod nią siedzisko. Zamiast tego znieruchomiał, wbijając wzrok w okrągłą dziurę oraz znajdujący się za nią zbiornik, i starając się zrozumieć, co widzi.
A widział coś, co wyglądało jak światło dnia.
Przyglądał mu się ze zdziwieniem, czując, jak powoli budzi się w nim nadzieja. Z początku myślał, że to fluorescencyjna farba lub zwykłe złudzenie optyczne. To drugie przekonanie wzmocniło się, gdy jasna kreska zaczęła gasnąć. Stawała się coraz mniejsza i niniejsza…
I nagle, kiedy już miała zniknąć, pojawiła się ponownie: linia światła tak jasnego, że widział ją nawet przez zamknięte powieki.
To światło słoneczne. Dno kabiny – to, co było dnem, zanim Grunwald ją przewrócił – wychodziło na wschód, dokładnie tam, gdzie wzeszło właśnie słońce.
A dlaczego przed chwilą światło zgasło?
– Bo słońce zaszło za chmurę – odpowiedział sam sobie i odgarnął spocone włosy z czoła. – A teraz z powrotem zza niej wyszło.
Sprawdził, czy ta hipoteza nie jest skażona miazmatami myślenia życzeniowego, i żadnych nie odnalazł. Dowód miał przed oczyma: słoneczny blask prześwitujący przez cienką szparę w dnie zbiornika na odchody. A może to było pęknięcie. Gdyby udało mu się tam dostać i poszerzyć to pęknięcie, ten jarzący się otwór na świat…
Nie licz na to.
Żeby się tam dostać, musiałby…
To niemożliwe, pomyślał. Jeśli myślisz o wpełznięciu przez otwór do zbiornika na odchody – niczym jakaś Alicja do unurzanej w gównie krainy czarów – przemyśl to ponownie. Może dałbyś radę, gdybyś był chudym dzieciakiem, jakim kiedyś byłeś, ale tego dzieciaka nie ma już od trzydziestu pięciu lat.
To prawda. Był jednak nadal szczupły – chyba głównie dzięki przejażdżkom rowerowym – i wydawało mu się, że zdoła wpełznąć przez otwór do środka. Niewykluczone, że nie będzie to wcale takie trudne.
A czy zdoła się wydostać z powrotem?
Cóż… jeżeli uda mu się jakoś powiększyć tę szparę, być może nie okaże się to wcale konieczne.
– Zakładając, że w ogóle tam wejdę – rzekł. Pusty żołądek podszedł mu nagle do gardła i po raz pierwszy, odkąd przybył do malowniczej Durkin Grove Village, zachciało mu się rzygać. Rozumowałby jaśniej, gdyby wsadził sobie do gardła dwa palce i…
– Nie – powiedział krótko i szarpnął lewą ręką klapę i siedzisko. Zawiasy zatrzeszczały, ale nie puściły. Zrobił to samo oburącz. Włosy ponownie opadły mu na czoło i szarpnął niecierpliwie głową, by je stamtąd strząsnąć. Szarpnął ponownie. Deska klozetowa trzymała się jeszcze przez chwilę, a potem się oderwała. Jeden z dwóch plastikowych zawiasów wpadł do zbiornika. Drugi, pęknięty w połowie, potoczył się po drzwiach, na których Curtis klęczał.
Cisnął deskę klozetową na bok i zajrzał do zbiornika, opierając dłonie na ławce. Pierwszy powiew zatrutej atmosfery kazał mu się cofnąć z grymasem na ustach. Zdawało mu się, że przywykł już do tego smrodu (albo stępiały nań jego zmysły), ale wcale tak nie było, przynajmniej nie w momencie, gdy znalazł się tak blisko jego źródła. Ponownie zaczął się zastanawiać, kiedy po raz ostatni opróżniono to cholerstwo.
Spójrz na to od jaśniejszej strony: minęło również sporo czasu, odkąd ostatnio ktoś z niego korzystał.
Może i tak, jednak Curtis nie był pewien, czy to w jakimś stopniu ułatwia sytuację. Tam na dole w resztkach płynu dezynfekcyjnego nadal pływało sporo tych rzeczy – nadal pływało sporo gówna. Nawet w przyćmionym świetle nie można było mieć co do tego żadnych wątpliwości. No i była jeszcze kwestia wydostania się z powrotem. Prawdopodobnie powinno mu się to udać – skoro da radę przejść w jedną stronę, prawie na pewno zdoła przejść w drugą – lecz łatwo było sobie wyobrazić, jak będzie potem wyglądał: zrodzone z łajna, cuchnące monstrum, nie człowiek z błota, ale człowiek z gówna.
Pytanie brzmiało, czy miał jakiś inny wybór.
Owszem, miał. Mógł siedzieć tutaj dalej, przekonując sam siebie, że ratunek w końcu jednak nadejdzie. Że nadjedzie kawaleria jak w ostatniej scenie starego westernu. Bardziej prawdopodobne wydawało mu się jednak, że wróci tutaj Skurwysyn, żeby upewnić się, czy nadal… jak on to powiedział? Czy nadal jest mu wygodnie w jego małym domciu. Coś w tym rodzaju.
To zadecydowało. Spojrzał na dziurę w ławce, ciemny cuchnący otwór z kreską światła, która zbudziła w nim nadzieję. Nadzieję tak samo cienką, jak to światło. Zaczął kalkulować. Najpierw prawą rękę, potem głowę. Lewą rękę musiał przycisnąć do ciała, aż wpełznie do pasa. Potem, uwolniwszy lewą rękę…
A co będzie, jeśli nie zdoła jej uwolnić? Wyobraził sobie, jak tkwi z prawą ręką w zbiorniku, lewą przyciśniętą do ciała i tułowiem, który blokuje otwór, a tym samym dopływ powietrza, jak umiera pieską śmiercią dławiąc się, miotając nad bulgoczącym tuż pod nim szlamem i mając przed oczyma zwodniczą kreskę światła, która go skusiła.
Wyobraził sobie, jak ktoś odnajduje jego ciało wciśnięte w otwór toalety, ze sterczącym w górę tyłkiem i nogami, jak ogląda na ścianach brązowe ślady tenisówek, które pozostawił, wierzgając w agonii. Wyobraził sobie, jak ta osoba – być może inspektor skarbowy, bête noire Skurwysyna – mówi: „Ja pierdolę, musiał tam upuścić coś naprawdę wartościowego”.
Całkiem śmieszne, ale Curtisowi nie było wcale do śmiechu.
Jak długo tam klęczał, zaglądając do zbiornika? Nie wiedział – jego zegarek leżał w gabinecie obok komputerowej myszki – lecz ból w udach wskazywał, że trochę to trwało. I światło stało się znacznie jaśniejsze. Słońce wzeszło już nad horyzont i wkrótce jego więzienie zmieni się ponownie w łaźnię parową.
– Muszę tam wejść – powiedział i otarł pot z policzków wewnętrzną stroną dłoni. – To jedyne wyjście.
Mimo to nadal się nie ruszał, ponieważ przyszła mu do głowy kolejna myśl.
A jeśli jest tam wąż?
A jeśli Skurwysyn, spodziewając się, że jego wiedźmowaty wróg wpadnie na taki pomysł, wrzucił tam węża? Na przykład mokasyna, który w tym momencie mocno śpi pod warstwą chłodnych ludzkich odchodów? Ugryziony przez mokasyna w rękę (która będzie mu puchnąć w miarę wzrostu temperatury) umrze powolną bolesną śmiercią. Ugryziony przez węża koralowego, umrze szybko, ale cierpiąc jeszcze większy ból; jego serce będzie przyspieszać, stawać, przyspieszać, aż w końcu ostatecznie się zatrzyma.
Nie ma tam żadnych węży. Może jakieś robale, ale nie węże. Widziałeś go i słyszałeś. Nie zaplanował tak dokładnie wszystkiego. Jest zbyt chory, zbyt obłąkany.
Może tak, a może nie. Bardzo trudno rozgryźć wariatów. Są nieobliczalni.
– Dwójki, walety, facet z toporem, siódemki biorą wszystko – mruknął Curtis. Tao Skurwysyna. W jednej kwestii nie miał wątpliwości: jeżeli nie spróbuje tam wejść, prawie z całą pewnością zginie tutaj, po drugiej stronie. A śmierć od ukąszenia węża może być szybsza i bardziej miłosierna.
– Muszę – powtórzył, jeszcze raz ocierając policzki. – Muszę.
Pod warunkiem że nie utknie w połowie w środku i w połowie na zewnątrz. To byłaby okropna śmierć.
– Nie utkniesz – powiedział. – Zobacz, jaki to wielki otwór. Ten sracz zbudowali dla obżerających się pączkami, przemierzających tysiące mil szoferów ciężarówek.
Mówiąc to, nie mógł powstrzymać chichotu, jednak więcej w nim było histerii niż wesołości. Otwór toalety nie wydawał mu się duży; wydawał się mały. Prawie mikroskopijny. Wiedział, że to kwestia percepcji, na którą wpływ miało odczuwane przez niego zdenerwowanie – nie tylko zdenerwowanie, ale strach, śmiertelny lęk – lecz to, że o tym wiedział, niewiele mu pomagało.
– Tak czy inaczej muszę to zrobić – mruknął. – Naprawdę nie mam innego wyjścia.
I ostatecznie pewnie to nic nie da… jednak wątpił, by ktoś zawracał sobie głowę i obijał blachą zbiornik od spodu. I to zdecydowało.
– Niech Bóg ma mnie w swojej opiece – powiedział. Była to jego pierwsza modlitwa od prawie czterdziestu lat. – Boże, proszę, nie daj mi utknąć.
Wsunął w dziurę prawą rękę, a potem głowę (nabierając najpierw głęboko w płuca lepszego powietrza), następnie przycisnął lewą rękę do boku i wślizgnął się do środka. Lewe ramię na chwilę utknęło w otworze, ale zanim zdążył wpaść w panikę i wycofać się – w jakiejś części rozumiał, że to krytyczny moment, punkt, z którego nie ma powrotu – wprawił w ruch cały korpus, jakby wykonywał taniec Watusi, i ramię przecisnęło się dalej. W tym momencie tkwił aż po pas w śmierdzącym zbiorniku. Teraz, kiedy jego biodra – szczupłe, lecz jednak istniejące – zatkały cały otwór, zrobiło się tam ciemno jak w piekle. Kreska światła wydawała się kołysać urągliwie tuż przed jego oczyma. Niczym miraż.
O Boże, nie pozwól, żeby to był miraż.
Zbiornik miał głębokość jakichś czterech stóp, może odrobinę więcej. Większy niż bak samochodu, lecz nie tak duży – niestety! – jak skrzynia pick-upa. Curtis nie mógł tego stwierdzić na pewno, jednak zdawało mu się, że jego włosy dotykają powierzchni zdezynfekowanej wody, a czubek głowy dzieli tylko kilka cali od wypełniającego dno gnoju. Lewą rękę miał nadal przygwożdżoną do boku. Teraz na wysokości nadgarstka. Nie mógł jej wyswobodzić. Wiercił się na wszystkie strony, ale ręka nie chciała przesunąć się dalej. Spełniały się jego najgorsze obawy: utknął. Jednak utknął. Utknął głową w dół w cuchnącej ciemności.
Ogarnęła go panika. Wyciągnął przed siebie wolną rękę, w ogóle o tym nie myśląc, po prostu to robiąc. Przez chwilę widział swoje palce obrysowane światłem wpadającym przez dno zbiornika, które teraz zwrócone było ku wschodowi słońca, a nie ku ziemi. Światło było tam, tuż przed nim. Próbował je złapać. Pierwsze trzy palce młócącej powietrze dłoni były zbyt duże, by zmieścić się w wąskiej szczelinie, ale udało mu się zaczepić o nią najmniejszym. Podciągnął się, czując, jak ostra krawędź – nie wiedział, metalowa czy plastikowa – najpierw wbija mu się w skórę, a potem ją rozrywa. Nie przejmował się tym. Podciągnął się mocniej.
Jego biodra przecisnęły się przez otwór niczym korek wyskakujący z butelki. Razem z nimi przecisnęła się lewa ręka, lecz stało się to zbyt szybko, by zdążył wyciągnąć ją w dół i uchronić się przed upadkiem. Runął głową w gówno.
Wynurzył się z niego, krztusząc i wymachując rękami. Miał wrażenie, że nos wypełnia mu płynny smród. Kaszląc i spluwając, uświadomił sobie, że dopiero teraz znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Toaleta wydawała mu się ciasna? Śmieszne. Toaleta to były otwarte przestrzenie. Toaleta była Dzikim Zachodem, australijskim buszem, mgławicą Końskiego Łba. A on porzucił ją, by wczołgać się do ciemnego łona wypełnionego rozkładającym się gównem.
Wytarł twarz i rozpostarł ręce, opierając je o obie ściany. Spod palców ściekała mu ciemna ciecz. Z piekących oczu płynęły łzy. Otarł je najpierw jedną, a potem drugą ręką. Miał zapchane nozdrza. Wsadził w nie małe palce – czuł, jak z tego u prawej ręki płynie krew – i wydmuchał nos najmocniej, jak mógł. Teraz mógł przynajmniej odetchnąć, jednak kiedy to zrobił, smród, który wypełniał zbiornik, skoczył mu do gardła i wbił szpony w żołądek. Z jego gardła wydobył się głęboki charkot.
Weź się w garść. Po prostu weź się w garść, albo wszystko na nic.
Oparł się plecami o oblepioną kałem ścianę zbiornika i zaczął łapać powietrze ustami, lecz to też niewiele pomogło. Tuż nad nim była owalna perła światła. Otwór toalety, przez który ogarnięty szaleństwem, się przeczołgał. Znowu targnęły nim torsje. Przypominały odgłosy, jakie wydaje w upalny dzień zły pies, próbujący szczekać i dławiony przez zbyt ciasną obrożę.
Co będzie, jeśli nie zdołam się opanować? Jeśli nie zdołam powstrzymać torsji? Dostanę ataku.
Był zbyt przerażony i oszołomiony, żeby myśleć, więc ciało pomyślało za niego. Obrócił się na kolanach, co nie okazało się takie łatwe – boczna ściana zbiornika, stanowiąca wcześniej jego dno, była śliska – lecz jednak możliwe. Przystawił usta do szpary w dnie i zaczął przez nią oddychać. Robiąc to, przypomniał sobie historię, którą usłyszał lub przeczytał w podstawówce, o Indianach, którzy chowali się przed swoimi wrogami, kładąc na dnie płytkiego stawu. Leżeli tam i oddychali przez słomki. Można to zrobić. Można to zrobić, jeśli zachowa się spokój.
Zamknął oczy. Powietrze, którym oddychał przez szparę, było niebiańsko słodkie. Jego walące wściekle serce zaczęło się powoli uspokajać.
Możesz wrócić. Jeśli udało ci się przecisnąć w jedną stronę, uda ci się i w drugą. A przejście z powrotem będzie łatwiejsze, ponieważ jesteś teraz…
– Jestem teraz śliski – powiedział i zaśmiał się spazmatycznie… ale jego odbijający się głuchym echem w ciasnej przestrzeni śmiech ponownie napełnił go przerażeniem.
Kiedy poczuł, że w jakimś stopniu panuje nad sobą, otworzył oczy, które zdążyły przywyknąć do mroku. Zobaczył swoje oblepione ekstrementami ramiona i zwisającą z prawej ręki wstęgę papieru toaletowego – ściągnął ją. Przypuszczał, że przyzwyczaił się do takich rzeczy. Przypuszczał, że ludzie potrafią się przyzwyczaić do wszystkiego, jeśli muszą. Nie była to szczególnie krzepiąca myśl.
Przyjrzał się szczelinie. Przyglądał się jej przez dłuższy czas, próbując zrozumieć to, co widzi. Przypominała rozdarcie wzdłuż szwu źle uszytego ubrania. Ponieważ było to coś w rodzaju szwu. Zbiornik był plastikowy, ale nie składał się z jednej części; składał się z dwóch. Łączył je rząd śrub, które połyskiwały w ciemności. Połyskiwały, ponieważ były białe. Curtis próbował sobie przypomnieć, czy widział już kiedyś białe śruby. Nie przypominał sobie. W najniższym punkcie zbiornika kilka z nich odpadło, tworząc tę szczelinę. Odchody i zanieczyszczona woda musiały już od pewnego czasu przedostawać się przez nią do gruntu.
Gdyby wiedziała o tym inspekcja sanitarna, oni też dobraliby się do skóry Skurwysynowi, pomyślał Curtis. Dotknął jednej ze śrub nadal łączących dwie części zbiornika, pierwszej na lewo od szpary. Nie miał całkowitej pewności, ale wydawało mu się, że jest z twardego plastiku, nie z metalu. Prawdopodobnie z tego samego rodzaju plastiku co zawiasy deski klozetowej.
No tak. Wyrób składający się z dwóch części. Zbiorniki składane na jakiejś linii montażowej w Defiance w Missouri, w Magic City w Idaho albo – kto wie? – w What Cheer w Iowa. Zszyte twardymi plastikowymi śrubami łączenie, które biegło przez dno i boczne ściany niczym szeroki uśmiech. Śruby dokręcone jakimś specjalnym fajkowym śrubokrętem, zapewne pneumatycznym, podobnym do gadżetu, którym odkręcają śruby kół w warsztatach wulkanizacyjnych. A dlaczego główki umieszczone były w środku? To akurat było proste. Żeby jakiś żartowniś nie przyszedł ze swoim śrubokrętem i nie otworzył zbiornika od zewnątrz.
Śruby rozmieszczone były mniej więcej co dwa cale, a szpara miała około sześciu cali długości, co oznaczało, że pękły trzy śruby. Wada materiału czy wadliwy projekt? Gówno go to obchodziło.
– Trafnie to ująłeś – mruknął i znowu się roześmiał.
Śruby bezpośrednio po lewej i prawej stronie szpary lekko wystawały, ale nie mógł ich odkręcić ani oderwać tak, jak to zrobił z deską klozetową. Nie miał ich jak chwycić. Ta po prawej stronie była nieco obluzowana i przypuszczał, że gdyby nad nią popracował, udałoby mu się ją poruszyć i odkręcić. Zajęłoby to długie godziny i pokrwawiłby sobie przy tym pewnie palce, lecz było to chyba możliwe. Co by osiągnął? Kolejne dwa cale szpary do oddychania. Nic więcej.
Śruby położone dalej były solidne i mocno dokręcone.
Curtis nie mógł już dłużej klęczeć; bolały go mięśnie ud. Usiadł, opierając się o zakrzywiony bok zbiornika, z przedramionami na kolanach i zwisającymi brudnymi dłońmi. Spojrzał na coraz jaśniejszy owal otworu toalety. Przypuszczał, że to był teraz świat jego gry, świat, który bardzo się skurczył. Pachniało tam jednak lepiej i przypuszczał, że kiedy odzyska siłę w nogach, przeciśnie się z powrotem przez dziurę. Nie zamierzał tu zostać i siedzieć w gównie, jeśli nic przez to nie zyska. A tak to właśnie wyglądało.
Ośmielony bezruchem Curtisa olbrzymi karaluch wspiął się po brudnej nogawce jego spodni. Kiedy machnął ręką, owad zniknął.
– Masz rację – mruknął. – Uciekaj. Dlaczego nie przeciśniesz się przez szparę? Chybabyś się zmieścił. – Odgarnął włosy z oczu, wiedząc, że pobrudzi sobie czoło, ale nie dbając o to. – Nie, tobie się tutaj podoba. Myślisz pewnie, że umarłeś i poszedłeś do karaluszego nieba.
Posiedzi tu trochę, pozwoli odpocząć obolałym nogom, a potem opuści Krainę Czarów i wczołga się z powrotem do świata swojej gry, który miał wielkość budki telefonicznej. Jeszcze tylko trochę; nie będzie tu siedział ani chwili dłużej niż to konieczne.
Curtis zamknął oczy i próbował się skoncentrować.
Zobaczył liczby przebiegające po ekranie komputera. W Nowym Jorku nie otworzyli jeszcze giełdy, więc te liczby musiały pochodzić z zagranicy. Prawdopodobnie z Japonii. Większość była zielona. To dobrze.
– Metale i przemysł – powiedział. – Takeda Pharmaceuticals… to sygnał, żeby kupować. Każdy to widzi…
Zwinięty przy ścianie niemal w pozycji płodowej, z wymizerowaną twarzą pomalowaną na brązowe wojenne barwy, tyłkiem zanurzonym niemal po biodra w łajnie i zwisającymi z podkurczonych kolan, oblepionymi brudem dłońmi, Curtis zasnął. I przyśnił mu się sen.
Betsy żyła i Curtis był z nią w salonie. Leżała w swoim ulubionym miejscu między stolikiem do kawy a telewizorem, pochrapując i mając pod ręką – a raczej pod łapą – swoją najnowszą, mocno nadgryzioną piłeczkę tenisową.
– Bets! – powiedział. – Obudź się i przynieś panu dynks dla idiotów!
Suka dźwignęła się z trudem na nogi – to oczywiste, że z trudem, była przecież stara – i kiedy to robiła, zabrzęczały identyfikatory przy jej obroży.
Zabrzęczały identyfikatory.
Identyfikatory.
Curtis się obudził. Przechylony na lewą stronę, opierał się plecami o śliskie dno zbiornika na odchody i wyciągał rękę, żeby wziąć telewizyjnego pilota albo pogłaskać nieżyjącą sukę.
Położył z powrotem rękę na kolanie. Nie zdziwiło go, że płacze. To zaczęło się pewnie, zanim jeszcze przyśnił mu się sen. Betsy nie żyła, a on siedział w gównie. Jeśli to nie był powód do płaczu, to nie wiedział, co mogłoby nim być.
Spojrzał ponownie na owal światła przed sobą i zobaczył, że jest o wiele jaśniejszy. Nie mógł uwierzyć, że zdołał zasnąć na dłużej niż chwilę, ale chyba tak było. Spał co najmniej godzinę. Bóg wie, jak długo już wdychał zatrute powietrze, lecz…
– Nie przejmuj się, zatrute powietrze na pewno ci nie zaszkodzi – mruknął. – Jesteś w końcu wiedźmą.
I bez względu na to, jak zatrute było powietrze, sen był bardzo słodki. Bardzo wyrazisty. Brzęczenie tych identyfikatorów…
– Kurwa – szepnął i wsunął rękę do kieszeni. Przeraziła go myśl, że zgubił kluczyk do vespy w trakcie przeciskania się przez otwór i będzie musiał teraz przesiewać całe gówno w niewyraźnym świetle padającym przez szparę i otwór toalety. Jednak klucz nadal tkwił w jego kieszeni. Podobnie jak pieniądze, jednak pieniądze nie miały tu dla niego na dole żadnej wartości, podobnie zresztą jak spinacz. Był złoty i drogocenny, ale zbyt gruby, by się do czegoś przydać. Tak samo jak klucz do vespy. Do kółka doczepione było jednak coś jeszcze. Coś, co sprawiało mu jednocześnie ból i satysfakcję, za każdym razem kiedy na to spojrzał albo usłyszał, jak brzęczy. Identyfikator Betsy.
Nosiła dwa, lecz ten właśnie zsunął jej z obroży, nim po raz ostatni uścisnął ją na pożegnanie i oddał ciało weterynarzowi. Tamten drugi, wymagany przez władze, potwierdzał, że miała wszystkie szczepienia. Ten był bardziej osobisty i miał prostokątny kształt niczym identyfikator żołnierza. Wyryto na nim napis:
BETSY
JEŚLI SIĘ ZGUBI
PROSZĘ DZWONIĆ 941-555-1954
CURTIS JOHNSON
GULF BOULEVARD 19
TURTLE ISLAND, FLORYDA 34274
Identyfikator to nie śrubokręt, ale był cienki i zrobiony z nierdzewnej stali i Curtis wierzył, że może spełnić swoje zadanie. Zmówił kolejną modlitwę – nie wiedział, czy to prawda, że w okopach nie ma ateistów, lecz najwyraźniej nie było ich w szambie – po czym wsunął identyfikator Betsy w nacięcie śruby po prawej stronie szpary. Tej, która była trochę obluzowana.
Spodziewał się oporu, jednak śruba prawie od razu się obróciła. Zaskoczyło go to tak bardzo, że upuścił całe kółko z kluczykiem i musiał go po omacku szukać. Kiedy je znalazł, wsunął ponownie prostokąt w nacięcie i wykonał dwa obroty. Później mógł już odkręcić ją ręką. Zrobił to z szerokim uśmiechem niedowierzania na ustach.
Zanim zabrał się do śruby po lewej stronie szpary – która była teraz o dwa cale dłuższa – wytarł do czysta metalowy identyfikator połą koszuli (na tyle, na ile to było możliwe; koszula była tak samo brudna jak on i kleiła mu się do skóry) i delikatnie go pocałował.
– Jeśli to się uda, oprawię cię w ramki – powiedział. – Proszę, niech to się uda, dobrze? – dodał po chwili.
Wsunął skraj identyfikatora w nacięcie śruby i przekręcił. Ta była mocniej dokręcona niż pierwsza… ale nie aż tak mocno. I kiedy już zaczęła się obracać, szybko wyszła.
– Jezu – szepnął Curtis. Znowu płakał; zmienił się po prostu w cieknący kran. – Czyżbym miał się jednak stąd wydostać, Bets? Naprawdę?
Wrócił na prawą stronę i zaczął odkręcać następną śrubę. Robił to na przemian, najpierw lewą potem prawą, odpoczywając, kiedy zmęczyła mu się dłoń, zaciskając ją i rozprostowując, aż minął skurcz. Przeżył tutaj dwadzieścia cztery godziny i nie zamierzał się teraz spieszyć. Nie chciał zwłaszcza ponownie upuścić kółka z kluczem. Przypuszczał, że zdoła je znaleźć, obszar był nieduży, lecz mimo to nie chciał ryzykować.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
I powoli, w miarę jak mijał ranek i zbiornik na odchody się nagrzewał, przez co smród stawał się coraz gęstszy i ohydnie intensywny, wydłużała się szpara w jego dnie. Curtis odkręcał śruby, przybliżając moment, w którym będzie mógł wyjść, ale nie zamierzał się spieszyć. To, żeby się nie spieszyć i nie stawać dęba niczym spłoszony koń, było ważne. Ponieważ mógł coś spieprzyć, to prawda, lecz również dlatego, że ucierpiała jego duma i godność własna – to, co sprawiało, że był tym, kim był.
Niezależnie od kwestii godności własnej diabeł się cieszy, jak się człowiek spieszy.
Prawa-lewa, prawa-lewa, prawa-lewa.
Krótko przed południem pęknięcie w oblepionym brudem zbiorniku przenośnej toalety otworzyło się, zamknęło, a potem ponownie otworzyło i zamknęło. Przez chwilę nic się nie działo. Następnie rozwarło się na całej długości czterech stóp i pojawił się w nim czubek głowy Curtisa Johnsona. Głowa cofnęła się i przy akompaniamencie trzasków i stuków Curtis zabrał się z powrotem do pracy, odkręcając kolejne śruby: trzy po lewej i trzy po prawej stronie.
Po pewnym czasie pęknięcie znowu się rozwarło i ukazały się w nim zmierzwione, umazane na brązowo włosy. Głowa zaczęła się powoli przeciskać przez otwór. Jedno ucho otarło się do krwi o krawędź, policzki i usta rozpłaszczyły się, jakby ściągane w dół przez jakąś straszliwą siłę grawitacji. Curtis wrzasnął i odepchnął się stopami, bojąc się, że dopiero teraz utknie w połowie na zewnątrz i w połowie wewnątrz zbiornika na odchody. Jednak mimo ogarniającej go paniki nie mógł nie poczuć, jak słodkie jest powietrze: gorące i wilgotne, najlepsze, jakim kiedykolwiek oddychał.
Kiedy wydostał ze środka ramiona, na chwilę przerwał i ciężko dysząc, popatrzył na zgniecioną puszkę po piwie leżącą nie dalej niż dziesięć stóp od jego spoconej, zakrwawionej głowy. Jej widok wydawał mu się cudem. A potem odepchnął się znowu nogami, wykrzywiając usta i napinając ścięgna na szyi. Zadzior na krawędzi rozerwał mu z głośnym trzaskiem koszulę na plecach. Prawie tego nie zauważył. Tuż przed nim rosła mała, niespełna czterostopowa karłowata sosenka. Nachylił się i złapał najpierw jedną, a potem drugą ręką jej cienki, lepki od żywicy pień. Przez chwilę odpoczywał, świadom, że ma podrapane i krwawiące łopatki, a potem po raz ostatni odepchnął się stopami, ciągnąc jednocześnie za pień.
Przez chwilę myślał, że wyrwie sosnę z korzeniami, ale do tego nie doszło. Poczuł rozrywający ból w pośladkach, gdy szczelina, przez którą się przeciskał, ściągnęła mu spodnie aż do tenisówek. Żeby wydostać się w całości, musiał się bez przerwy podciągać i wić, i w trakcie tych czynności zgubił buty. A kiedy zbiornik wypuścił w końcu jego lewą stopę, nie chciało mu się wierzyć, że jest naprawdę wolny.
Nagi z wyjątkiem bokserek (przekrzywionych, z zerwaną gumką i podartym siedzeniem, które odsłaniało krwawiące pośladki) i jednej białej skarpetki przewrócił się na plecy i popatrzył szeroko otwartymi oczami w niebo. I zaczął krzyczeć. Dopiero kiedy prawie całkiem ochrypł, zdał sobie sprawę, że powtarza bez przerwy tylko jedno słowo: Żyję! Żyję! Żyję! Żyję!
Dwadzieścia minut później wstał i pokuśtykał do stojącego na betonowych bloczkach nieczynnego biura budowy, w którego cieniu stała kałuża po wczorajszym deszczu. Drzwi były zamknięte, ale przy stopniach z surowych desek leżało trochę więcej bloczków. Jeden z nich pękł na dwie części. Curtis podniósł mniejszy kawałek i walił nim w zamek drzwi tak długo, aż się otworzyły i w nozdrza uderzyło go stęchłe, gorące powietrze.
Przed wejściem do środka odwrócił się i przez chwilę patrzył na toalety po drugiej stronie drogi. Jasny błękit nieba odbijał się w kałużach niczym w okruchach brudnego zwierciadła. Pięć przenośnych toalet, trzy stojące, dwie leżące w rowie. O mało nie zginął w tej po lewej stronie. I chociaż stał tam tylko w podartych bokserkach i jednej skarpetce, umazany gównem i krwawiący chyba w stu miejscach, ta historia już teraz wydawała się czymś nierealnym. Złym snem.
Biuro było częściowo puste – lub częściowo splądrowane, zapewne dzień albo dwa przed ostatecznym zamknięciem budowy. Nie było ścianek działowych; miał przed sobą jedno długie pomieszczenie z biurkiem, dwoma krzesłami i kupioną na wyprzedaży kanapą w przedniej części. W tylnej części był stos kartonów wypełnionych papierami, stojąca na podłodze zakurzona maszyna sumująca, mała niepodłączona do gniazdka lodówka, radio oraz obrotowy fotel z przyklejoną z tyłu kartką z napisem ZACHOWAĆ DLA JIMMY’EGO.
Była tam również szafa z uchylonymi drzwiami, ale zanim do niej zajrzał, otworzył lodówkę. W środku były cztery butelki wody mineralnej Zephyr, w tym jedna otwarta i w trzech czwartych pełna. Curtis złapał jedną z pełnych i wypił ją całą duszkiem. Była ciepła, ale smakowała jak woda, która płynie w rzekach królestwa niebieskiego. Kiedy odsunął butelkę od ust, poczuł skurcz w żołądku. Podbiegł do drzwi, złapał się za framugę i zwymiotował wodę na schody.
– Popatrz, mamo, nie muszę wsadzać palców! – zawołał. Łzy ciekły mu po brudnej twarzy. Mógł chyba zwymiotować na podłogę pustego baraku, lecz nie chciał przebywać w pomieszczeniu, w którym są jego wymioty. Nie po tym, co się wydarzyło.
Właściwie mam zamiar nigdy już się nie wypróżniać, pomyślał. Od tej pory będę to robił metodą religijną: niepokalanej ewakuacji.
Drugą butelkę wody wypił nieco wolniej i udało mu się utrzymać płyn w żołądku. Sącząc ją, zajrzał do szafy. Były w niej dwie pary brudnych spodni i kilka leżących w kącie równie brudnych koszul. Curtis domyślił się, że w miejscu, gdzie były teraz kartony, mogła stać pralka z suszarką. A może był jeszcze jeden barak, który później odholowano. Nie obchodziło go to. Zainteresowały go za to dwa kupione na wyprzedaży kombinezony, jeden wiszący na drucianym wieszaku, drugi na haczyku. Ten ostatni wydawał się zdecydowanie za duży, ale ten na wieszaku mógł na niego pasować. I z grubsza pasował. Musiał zawinąć dwa razy nogawki i przypuszczał, że wygląda w nim bardziej jak farmer John po karmieniu świń aniżeli odnoszący sukcesy inwestor giełdowy, jednak specjalnie mu to nie przeszkadzało.
Mógł zadzwonić na policję, ale przypuszczał, że po tym, co przeszedł, ma prawo do większej satysfakcji. O wiele większej.
– Wiedźmy nie dzwonią na policję – mruknął. – Zwłaszcza my, pedalskie wiedźmy.
Jego skuter nadal stał na dworze, lecz Curtis nie miał jeszcze zamiaru odjeżdżać. Po pierwsze zbyt wiele osób zobaczyłoby umazanego błotem człowieka na czerwonej vespie granturismo. Nie sądził, by któraś z nich wezwała policję… ale mogli się śmiać. Nie chciał, żeby ktoś go zauważył, i nie chciał, by ktoś się z niego śmiał. Nawet za jego plecami.
Poza tym był zmęczony. Bardziej zmęczony niż kiedykolwiek w życiu.
Położył się na kupionej na wyprzedaży kanapie i podsunął pod głowę jedną z poduszek. Drzwi do baraku zostawił wcześniej otwarte i wpadał przez nie lekki wiaterek, głaszcząc jego brudną skórę delikatnymi palcami. Miał na sobie wyłącznie kombinezon. Przed włożeniem go zdjął brudne bokserki i skarpetkę.
W ogóle nie śmierdzę, pomyślał. Czy to nie zdumiewające?
A potem zapadł w głęboki kamienny sen. Przyśniła mu się Betsy przynosząca dynks dla idiotów z podzwaniającymi przy obroży identyfikatorami. Wziął od niej pilota, a kiedy wycelował nim w telewizor, zobaczył zaglądającego przez okno Skurwysyna.
Obudził się po czterech godzinach, spocony i sztywny, z piekącą wszędzie skórą. Na dworze grzmoty zapowiadały zaczynającą się punktualnie burzę. Curtis zszedł bokiem po prowizorycznych schodkach niczym starzec cierpiący na artretyzm. Czuł się jak starzec cierpiący na artretyzm. A potem usiadł i spojrzał na pociemniałe niebo i na przenośną toaletę, z której udało mu się wydostać.
Kiedy zaczęło padać, zdjął z siebie kombinezon, cisnął go do środka, żeby nie zamókł, i stanął nagi w ulewie, ze zwróconą ku niebu uśmiechniętą twarzą. Uśmiech nie zniknął z niej nawet wtedy, kiedy błyskawica trafiła tuż obok Durkin Grove Village, dość blisko, by w powietrzu rozszedł się zapach ozonu. Czuł się całkowicie, cudownie bezpieczny.
Zimny deszcz obmył go prawie do czysta i kiedy zelżał, Curtis wszedł powoli do baraku, wytarł się i włożył z powrotem kombinezon. A kiedy zza chmur wyjrzało popołudniowe słońce, ruszył niespiesznie pod górę tam, gdzie stał jego skuter. W prawej ręce trzymał kluczyk, ściskając między kciukiem i palcem wskazującym porysowany teraz identyfikator Betsy.
Vespa nie przywykła do tego, żeby zostawiano ją na deszczu, ale była poczciwą maszyną i zapaliła już za drugim razem. Chwilę później jej silnik wydawał równy, pogodny pomruk. Curtis wsiadł na nią boso i bez kasku, wolny jak ptak. Kiedy wracał w ten sposób na Turtle Island, wiatr rozwiewał mu brudne włosy i wydymał nogawki kombinezonu. Zobaczył kilka samochodów i bez żadnych problemów przejechał przez autostradę.
Zastanawiał się, czy przed złożeniem wizyty Grunwaldowi nie wziąć dwóch aspiryn, poza tym jednak czuł się lepiej niż kiedykolwiek.
O siódmej wieczorem po popołudniowym deszczu zostało tylko wspomnienie. Mniej więcej za godzinę miłośnicy zachodów słońca z Turtle Island mieli zgromadzić się na plaży na codziennym przedstawieniu i spodziewano się, że będzie wśród nich Tim Grunwald. W tym momencie Tim leżał jeszcze w wannie na swoim patiu, z zamkniętymi oczyma i szklanką dżinu z tonikiem w zasięgu dłoni. Przed zażyciem kąpieli wziął percocet, wiedząc, że pomoże mu, gdy trzeba będzie odbyć krótką przechadzkę na plażę, jednak nadal znajdował się w stanie sennego ukontentowania, które sprawiało, że prawie nie potrzebował środków przeciwbólowych. To mogło się zmienić, lecz na razie doszedł do wniosku, że od wielu lat nie czuł się tak dobrze. Owszem, groziła mu finansowa katastrofa, ale zgromadził dość gotówki, by nie odmawiać sobie niczego w czasie, który mu pozostał. Co ważniejsze zajął się pedziem, który ściągnął na niego te wszystkie nieszczęścia. Dzyń-dzyń, podła wiedźma była już ma…
– Cześć, Grunwald. Cześć, ty skurwysynu.
Grunwald otworzył oczy. Stojąca między nim i zachodzącym słońcem ciemna postać wyglądała jak wycięta z czarnego papieru. Albo z pogrzebowej krepy. Przypominała z wyglądu Johnsona, lecz było to niemożliwe: Johnson tkwił uwięziony w przewróconej toalecie, Johnson albo zdychał, albo zdechł już w sraczu. Poza tym taki fagasowaty elegancik jak Johnson nigdy nie pokazałby się ubrany niczym statysta z humorystycznego programu dla rolników. To był sen, to musiał być sen. Tyle że…
– Nie śpisz? To dobrze. Nie chcę, żebyś teraz spał.
– Johnson? – Grunwalda stać było tylko na cichy szept. – To nie jesteś ty, prawda?
W tym momencie postać lekko się poruszyła – dokładnie na tyle, żeby zachodzące słońce oświeciło jej podrapaną twarz – i Grunwald zobaczył, że to jednak Johnson. I cóż takiego trzymał w ręku?
Curtis spostrzegł, w co takiego wpatruje się Skurwysyn, i specjalnie się przesunął, żeby słońce oświetliło i ten przedmiot. Grunwald zorientował się, że to suszarka do włosów. To była suszarka do włosów, a on siedział zanurzony po szyję w wannie z gorącą wodą.
Złapał się jej krawędzi, chcąc wstać, lecz Johnson przydeptał mu rękę. Grunwald krzyknął i cofnął ją. Stopa Johnsona była bosa, ale nadepnął go piętą i zrobił to mocno.
– Podobasz mi się tam, gdzie jesteś – rzekł z uśmiechem. – Ty na pewno chciałbyś powiedzieć to samo o mnie, jednak jak widzisz, udało mi się wydostać. I przyniosłem ci nawet prezent. Wpadłem specjalnie do domu, żeby go zabrać. Dlatego nie możesz mi odmówić; jest bardzo mało używany i idąc tutaj, wydmuchałem z niego cały gejowski proszek. Idąc przez tylne podwórko. To miło, że wyłączyłeś tego głupiego elektrycznego pastucha, który zabił mojego psa. Proszę bardzo.
Mówiąc to, Curtis wrzucił suszarkę do wanny z gorącą wodą.
Grunwald wrzasnął i próbował ją złapać, lecz nie zdołał. Suszarka wpadła do wody i obracając się wokół własnej osi, poszła na dno. Po drodze uderzyła o chude nogi Grunwalda, który nadal krzycząc, podkurczył je, przekonany, że porazi go prądem.
– Spokojnie – powiedział Johnson, nadal się uśmiechając, po czym odpiął najpierw jedno, a potem drugie zapięcie kombinezonu. Nogawki opadły mu aż do kostek. Pod spodem był nagi. Skórę pod pachami i po wewnętrznej stronie ud w dalszym ciągu miał zabrudzoną odchodami ze zbiornika. W pępku tkwiła mu brązowa pecyna czegoś ohydnego. – Nie była włączona do gniazdka. Nie wiem nawet, czy ten stary numer z suszarką w wannie nadal jest skuteczny. Chociaż muszę przyznać, że gdybym miał przedłużacz, chętnie przeprowadziłbym eksperyment.
– Zostaw mnie – wychrypiał Grunwald.
– Nie. Chyba cię nie zostawię – odparł Johnson. Uśmiechając się, przez cały czas się uśmiechając. Grunwald zastanawiał się, czy facet nie zwariował. On sam zwariowałby w okolicznościach, w jakich zostawił Johnsona. Jak się stamtąd wydostał? Jak, na Boga Ojca? – Dzisiejszy deszcz zmył większość gówna, ale nadal jestem dość brudny. Jak widzisz.
Johnson spostrzegł obrzydliwą pecynę w swoim pępku, wydłubał ją palcem niczym gil z nosa i wrzucił niedbałym ruchem do wanny.
Maź wylądowała na policzku Grunwalda, brązowa i śmierdząca. I zaczęła ściekać w dół. Wielki Boże, to było gówno. Skurwysyn wrzasnął ponownie, tym razem z obrzydzenia.
– Piłka w siatce – rzucił z uśmiechem Johnson. – Niezbyt to miłe, prawda? I chociaż właściwie już tym nie śmierdzę, nie chcę na to patrzeć. Więc bądź dobrym sąsiadem i daj się wykąpać.
– Nie! Nie, nie możesz…
– Dzięki – zawołał Johnson i wskoczył do wanny.
Rozległ się głośny plusk. Grunwald poczuł, jak w nozdrza wpada mu ohydny zapach. Facet cuchnął. Grunwald próbował odsunąć się w drugi kąt wanny, migając chudymi białymi piętami nad powierzchnią spienionej wody. Opalenizna na jego równie chudych goleniach wyglądała jak ciemnoszare nylonowe pończochy. Wystawił rękę za krawędź wanny, ale Johnson złapał go za szyję podrapaną, lecz straszliwie silną ręką i wciągnął z powrotem do wody.
– Nie, nie, nie, nie! – powiedział z uśmiechem, przyciągając Grunwalda do siebie. Małe, brązowoczarne drobinki tańczyły na powierzchni spienionej wody. – My pedały rzadko kąpiemy się sami. Na pewno znalazłeś tę informację w Internecie. A gejowskie wiedźmy? Nigdy!
– Puszczaj!
– Może i puszczę – odparł Johnson, obejmując go w przeraźliwie intymny sposób i nadal śmierdząc przenośną toaletą. – Ale najpierw poddamy cię gejowskiemu pławieniu czarownic. To rodzaj chrztu. Zmyje z ciebie grzechy.
Nagle uśmiech zastygł mu na ustach i zmienił się w grymas. Grunwald zdał sobie sprawę, że zaraz umrze. Nie znieczulony lekami w bliżej nieokreślonej przyszłości, lecz tu i teraz. Johnson utopi go w jego własnej wannie i ostatnią rzeczą, którą zobaczy, będzie unoszące się we wcześniej czystej wodzie gówno.
Curtis złapał go za gołe, wychudłe ramiona i wepchnął pod wodę. Grunwald opierał się, wierzgając nogami. Jego rzadkie włosy unosiły się w wodzie, ze starego nochala wylatywały małe srebrne bańki powietrza. Pragnienie, żeby przytrzymać go tam dłużej, było silne… i Curtis mógł to zrobić, bo był silny. Kiedyś, dawno temu Grunwald mógł go załatwić jedną ręką, bez względu na różnicę wieku, lecz te czasy już minęły. Miał przed sobą ciężko schorowanego Skurwysyna. I dlatego go puścił.
Grunwald wynurzył się, kaszląc i plując.
– Masz rację! – krzyknął Curtis. – To cudo uśmierza każdy ból! Ale mną się nie przejmuj; co z tobą? Chcesz znowu dać nurka? Zanurzenie jest dobre dla duszy, tak mówią wszystkie najlepsze religie.
Grunwald potrząsnął energicznie głową. Kropelki wody poleciały z jego przerzedzających się włosów i znacznie bujniejszych brwi.
– To siedź spokojnie – rozkazał Curtis. – Siedź i słuchaj. I chyba już tego nie potrzebujemy, prawda? – dodał, sięgając pod nogę Grunwalda, który szarpnął się i cicho krzyknął. Curtis wyjął suszarkę do włosów i cisnął ją przez ramię. Wylądowała pod ogrodowym fotelem Grunwalda. – Wkrótce cię opuszczę – oznajmił. – Wrócę do siebie. Jeśli chcesz, możesz pójść obejrzeć zachód słońca. Nadal tego chcesz?
Grunwald potrząsnął głową.
– Nie? Też mi się tak wydawało. Myślę, że ostatni dobry zachód słońca masz już za sobą, sąsiedzie. Właściwie myślę, że masz już za sobą swój ostatni dobry dzień, i dlatego pozwalam ci żyć dalej. I wiesz, na czym polega ironia? Gdybyś zostawił mnie w spokoju, uzyskałbyś dokładnie to, czego chciałeś. Ponieważ już wcześniej byłem zamknięty w sraczu, choć wcale o tym nie wiedziałem. Czy to nie zabawne?
Grunwald nie odzywał się, patrzył tylko na niego przerażonymi oczyma. Chorymi, przerażonymi oczyma. Curtisowi mogłoby się nawet zrobić go żal, gdyby pamięć przenośnej toalety nie była taka żywa. Pamięć otwierającej się niczym usta klapy sedesu. Kawałka gówna lądującego na jego kolanach niczym zdechła ryba.
– Odpowiadaj, bo cię znowu ochrzczę przez zanurzenie.
– To zabawne – wychrypiał Grunwald i zaczął kaszleć.
Curtis zaczekał, aż przestanie. Już się nie uśmiechał.
– Tak, to zabawne – potwierdził. – Cała ta historia jest zabawna, jeśli spojrzeć na nią z odpowiedniej perspektywy. I chyba tak na nią patrzę.
Wyskoczył z wanny, świadom, że porusza się z gibkością, której Skurwysyn nigdy już nie osiągnie. Pod okapem werandy była szafka, w niej ręczniki. Curtis wziął jeden z nich i zaczął się wycierać.
– Powiem ci jedno. Możesz zadzwonić na policję i powiedzieć im, że próbowałem cię utopić w wannie, ale jeśli to zrobisz, na jaw wyjdzie cała reszta. Oprócz innych oskarżeń, które na tobie ciążą, przez resztę życia będziesz ciągany po sądach w sprawie kryminalnej. Jeśli tego nie zrobisz, jesteśmy kwita. Licznik nastawiamy z powrotem na zero. Tyle że… i to jest najważniejsze… będę obserwował, jak gnijesz. Nadejdzie dzień, kiedy będziesz śmierdział tak samo jak wychodek, w którym mnie zamknąłeś. Będziesz tak śmierdział dla innych ludzi i dla siebie samego.
– Prędzej się zabiję – wychrypiał Grunwald.
Curtis włożył z powrotem kombinezon. Uznał, że chyba go polubił. Mógł stanowić idealny przyodziewek dla kogoś, kto ogląda notowania giełdowe w swoim małym przytulnym gabinecie. Pojedzie chyba do sieci Target i kupi ich sobie pół tuzina. Nowy, wolny od zaburzeń kompulsywnych Curtis Johnson: facet, który lubi kombinezony. Przerwał na chwilę zapinanie drugiej sprzączki na ramieniu.
– Możesz to zrobić. Masz ten pistolet, ten… jak go nazwałeś…? Hardballer. – Zapiął sprzączkę i pochylił się nad Grunwaldem, który nadal marynował się w wannie, wbijając w niego przerażony wzrok. – To byłoby do przyjęcia. Może nawet starczyłoby ci odwagi, choć z drugiej strony, gdyby przyszło co do czego… może nie. Tak czy inaczej będę czekał z dużym zainteresowaniem na odgłos wystrzału.
Po tych słowach opuścił Grunwalda, ale inną drogą, niż do niego trafił. Wyszedł na ulicę. Skręcając w lewo, wróciłby do domu, lecz on skręcił w prawo, w stronę plaży. Po raz pierwszy od śmierci Betsy miał ochotę obejrzeć zachód słońca.
Dwa dni później, siedząc przy komputerze (szczególnie uważnie śledził notowania General Electric), Curtis usłyszał głośny huk dobiegający z sąsiedztwa. Nie słuchał akurat muzyki i dźwięk zabrzmiał wyjątkowo wyraźnie w wilgotnym, prawie lipcowym powietrzu. Nie wstając z miejsca, przechylił głowę i nasłuchiwał. Nie było jednak drugiego huku.
My, wiedźmy, po prostu się na tym znamy, pomyślał.
Do gabinetu wbiegła pani Wilson, trzymając w ręku ściereczkę.
– To brzmiało jak odgłos wystrzału!
– Nie, to tylko gaźnik – odparł z uśmiechem.
Od przygody w Durkin Grove Village często się uśmiechał. Nie był to może ten sam uśmiech, który widniał na jego twarzy w epoce Betsy, ale każdy uśmiech jest lepszy od braku uśmiechu. To chyba prawda?
Pani Wilson popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
– Może… może i gaźnik – powiedziała i odwróciła się, żeby odejść.
– Pani Wilson?
Odwróciła się z powrotem.
– Czy odeszłaby pani, gdybym sprawił sobie kolejnego psa? Szczeniaka?
– Czy odeszłabym z powodu szczeniaka? Szczeniak to za mało, żeby mnie stąd wykurzyć.
– Mają zwyczaj wszystko żuć, wie pani. I nie zawsze… – Curtis przerwał na chwilę, widząc przed oczyma mroczny, wstrętny pejzaż zbiornika na odchody. Podziemie.
Pani Wilson uważnie mu się przyglądała.
– Nie zawsze korzystają z toalety – dokończył.
– Kiedy się je nauczy, chodzą na ogół tam, gdzie powinny. Zwłaszcza w takim jak tu ciepłym klimacie. A pan potrzebuje jakiegoś towarzystwa, panie Johnson. Prawdę mówiąc, trochę… trochę się o pana martwiłam.
Curtis pokiwał głową.
– Tak, ugrzęzłem jakby trochę w gównie. – Roześmiał się, zobaczył, że pani Wilson dziwnie na niego patrzy, i umilkł. – Wybaczy pani.
Machnęła ściereczką, dając mu do zrozumienia, że wybacza.
– Tym razem nie rasowy. Myślałem o schronisku w Venice. O jakimś małym, porzuconym przez kogoś psiaku. Nazywają je psami ratownikami.
– Nie mogę się już doczekać – odparła. – Przyjemnie będzie usłyszeć tupot małych łapek.
– To dobrze.
– Naprawdę myśli pan, że to był gaźnik?
Curtis odchylił się do tyłu w fotelu i udał, że się zastanawia.
– Chyba tak… choć wie pani… pan Grunwald, który mieszka obok, jest poważnie chory. Rak – dodał pełnym współczucia szeptem.
– O mój Boże – jęknęła pani Wilson.
Curtis pokiwał głową.
– Nie myśli pan chyba, że…?
Maszerujące po ekranie liczby ustąpiły miejsca wygaszaczowi, który składał się z sekwencji lotniczych zdjęć Turtle Island. Curtis wstał, podszedł do pani Wilson i wziął od niej ściereczkę.
– Nie, raczej nie, ale możemy przecież tam pójść i sprawdzić. Od czego w końcu są sąsiedzi?