Miejsce obsługi podróżnych

Przypuszczał, że w którymś miejscu między Jacksonville i Sarasotą wykonał literacką wersję starego numeru Clarka Kenta w budce telefonicznej, ale nie był pewien gdzie ani jak. Co wskazywało, że nie było to zbyt dramatyczne. Więc czy w ogóle miało znaczenie?

Czasami mówił sobie, że odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”, że cała ta historia z Rickiem Hardinem i Johnem Dykstrą jest wyłącznie sztuczną konstrukcją, czystą zagrywką na użytek prasy, nieróżniącą się od numerów Archibalda Bloggerta (czy jak tam się naprawdę nazywał) występującego jako Cary Grant, czy Evana Huntera (którego prawdziwe nazwisko brzmiało Salvatore Coś Tam) piszącego jako Ed McBain. I że ci faceci byli dla niego inspiracją… a także Donald E. Westlake, który pisał cyniczne kryminały jako Richard Stark, oraz K…C. Constantine, który był naprawdę… no, właściwie nikt tego nie wie, prawda? Podobnie jak to ma miejsce z tajemniczym panem B. Travenem, który napisał Skarb Sierra Madre. Tak naprawdę nikt tego nie wie i o to w dużej części chodzi.

Nazwisko, nazwisko, czym jest nazwisko?

Kim na przykład był on sam w trakcie odbywanej co dwa tygodnie podróży do Sarasoty? Gdy wyjeżdżał z Pot o’Gold w Jacksonville, bez wątpienia był Hardinem. I był oczywiście Dykstrą, gdy wchodził do swojego położonego nad kanałem domu przy Macintosh Road. Ale kim był na drodze międzystanowej numer 75, kiedy przemieszczał się z jednego do drugiego miasta pod jaskrawymi światłami autostrady? Hardinem? Dykstrą? W ogóle nikim? Czy istniał jakiś magiczny moment, kiedy zarabiający gruby szmal literacki wilkołak zmieniał się z powrotem w nieszkodliwego profesora anglistyki, którego specjalnością byli dwudziestowieczni amerykańscy poeci i powieściopisarze? I czy miało to znaczenie, dopóki był w porządku wobec Boga, urzędu skarbowego i trafiających się od czasu do czasu futbolistów, którzy uczęszczali na jego dwa uniwersyteckie kursy?

Nic z tego nie miało znaczenia na południe od Ocali. Miało znaczenie to, że chciało mu się potwornie sikać, bez względu na to, kim był. Wypił w Pot o’Gold dwa piwa (no, może trzy) ponad swój normalny limit i nastawił tempomat w jaguarze na sześćdziesiąt pięć mil, nie chcąc tego wieczoru ujrzeć w lusterku wstecznym żadnych migających czerwonych świateł. Mógł kupić sobie jaguara za książki napisane pod nazwiskiem Hardin, lecz przez większość życia był Johnem Andrew Dykstrą i właśnie to nazwisko oświetliłby snop światła z latarki, gdyby poproszono go o prawo jazdy. I chociaż piwo w Pot o’Gold mógł wypić Hardin, kiedy gliniarz z drogówki wyjmie budzące lęk plastikowe pudełeczko z alkomatem, w wyszkolonych trzewiach tego gadżetu wylądują skażone alkoholem molekuły Dykstry. A bez względu na to, kim był, w czwartkową czerwcową noc stanowił łatwy łup, ponieważ wszystkie zimowe ptaszki odfrunęły do Michigan i miał międzystanówkę prawie wyłącznie dla siebie.

Tak czy inaczej fundamentalny problem z piwem (rozumieją go nawet studenci pierwszego roku) polega na tym, że nie można go kupić, wyłącznie wynająć, tak szybko przelatuje przez człowieka. Na szczęście siedem mil na południe od Ocali było miejsce obsługi podróżnych i tam powinien sobie ulżyć.

Tymczasem zaś, kim naprawdę był?

Z pewnością przybył przed szesnastu laty do Sarasoty jako John Dykstra i pod tym nazwiskiem uczył od 1990 roku języka angielskiego w tamtejszej filii Uniwersytetu Florydy. A potem, w 1994 roku, postanowił odwołać letnie kursy i spróbował napisać kryminał. To nie był jego pomysł. Miał agenta w Nowym Jorku, nie jednego z tych superogierów, lecz dość uczciwego faceta z rozsądnym dorobkiem, któremu udało się sprzedać cztery (napisane pod nazwiskiem Dykstra) opowiadania nowego klienta różnym literackim czasopismom, płacącym za nie od dwustu do pięciuset dolców. Agent nazywał się Jack Golden i chociaż wychwalał opowiadania pod niebiosa, otrzymane za nie pieniądze uważał za grosze. To Jack wskazał, że wszystkie opublikowane opowiadania Johna Dykstry mają „silną linię narracyjną” (co w żargonie agentów oznaczało chyba, jak domyślał się Johnny, fabułę), i twierdził, że jego nowy klient mógłby dostawać od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy dolców za powieści o objętości stu tysięcy słów. Od sztuki.

„Mógłbyś to zrobić latem, jeśli będziesz miał gdzie zawiesić kapelusz i szybko się nie zniechęcisz”, napisał Dykstrze w liście. (W tym momencie nie dojrzeli jeszcze do tego, żeby załatwiać sprawy przez faks i telefon). „I zarobisz dwa razy więcej niż za letnie kursy na tym swoim namorzynowym uniwersytecie. Jeśli chcesz tego spróbować, przyjacielu, teraz jest odpowiednia pora – zanim zorientujesz się, że masz żonę i dwoje przecinek pięć dziesiątych dziecka”.

Na horyzoncie nie było wówczas żadnej żony (podobnie jak i teraz), ale Dykstra zgodził się z Jackiem: rzut kością nie staje się łatwiejszy, kiedy człowiek się starzeje. A żona z dziećmi to nie jedyna odpowiedzialność, jaką bierze się na siebie z biegiem czasu. Istnieje na przykład zawsze pokusa kart kredytowych. Karty kredytowe to małże, które przyklejają ci się do kadłuba i zmniejszają twoją szybkość. Karty kredytowe są rzecznikami normy i przemawiają na korzyść tego, co pewne.

Kiedy w styczniu 1994 przesłano mu do podpisania kontrakty na letnie kursy, zwrócił je dziekanowi niepodpisane z krótkim wyjaśnieniem: „Pomyślałem, że latem spróbuję napisać powieść”.

Odpowiedź Eddiego Wassermana była krótka, lecz stanowcza: „W porządku, Johnny, ale nie mogę zagwarantować ci tej fuchy w przyszłym roku. Pierwszeństwo ma zawsze aktualnie prowadzący kursy”.

Dykstra długo się nie zastanawiał: w tym momencie miał już pomysł. Co więcej, miał postać: wkrótce miał się narodzić Dog, literacki ojciec jaguarów oraz domów przy Macintosh Road, i Bogu niech będą dzięki za jego serce zabójcy.


* * *

W reflektorach zobaczył przed sobą migającą na niebieskim tle białą strzałkę, oznaczającą zjazd w lewo, i jasne sodowe lampy oświetlające jezdnię tak mocno, że zjazd wyglądał jak filmowa dekoracja. Wrzucił migacz, zwolnił do czterdziestu mil i zjechał z autostrady.

W połowie drogi zjazd się rozgałęział: ciężarówki i samochody kempingowe w prawo, ludzie w jaguarach prosto. Pięćdziesiąt jardów dalej było miejsce obsługi, niski beżowy budynek z pustaków, który skąpany w świetle lamp także wyglądał jak fragment dekoracji. Czym byłby w filmie? Może centrum dowodzenia pociskami międzykontynentalnymi? Jasne, czemu nie. Zbudowanym gdzieś na zadupiu centrum dowodzenia, którego dowódca cierpi na skrzętnie ukrywaną (lecz rozwijającą się) chorobę psychiczną. Wszędzie widzi Rosjan, Rosjan wychodzących spod cholernej ziemi… albo zróbmy z nich terrorystów Al-Kaidy, to chyba bardziej au courrant. Rosjanie przestali ostatnio występować w roli potencjalnych drani, chyba że handlują narkotykami lub zmuszają do prostytucji nastoletnie dziewczyny. Kto jest draniem, nie ma tu zresztą większego znaczenia, to wszystko fantazja, faceta swędzi palec, żeby nacisnąć czerwony guzik i…

I chce mu się sikać, więc proszę, powściągnijmy na chwilę wyobraźnię, dziękuję bardzo. Poza tym w tego rodzaju historii nie było miejsca dla Doga. Dog jest bardziej miejskim wojownikiem, jak oświadczył wcześniej w Pot o’Gold tego samego wieczoru. (Też fajne określenie). Mimo to postać szalonego komendanta silosu atomowego ma pewien potencjał, prawda? Przystojny facet… mężczyźni go kochają… na zewnątrz wydaje się absolutnie normalny…

O tej porze na rozległym parkingu stał tylko jeden inny samochód, jeden z tych chryslerów cruiserów, które zawsze go rozśmieszały, bo wyglądały jak miniaturki gangsterskich samochodów z lat trzydziestych.

Zaparkował cztery albo pięć miejsc od chryslera, wyłączył silnik, a potem zlustrował szybko parking. Nie po raz pierwszy zatrzymał się w tym konkretnym miejscu w drodze powrotnej z Pot i pamiętał, jak ujrzał kiedyś z rozbawieniem, ale i przerażeniem aligatora, który maszerował po pustym parkingu w stronę pola trzciny cukrowej, wyglądając trochę jak leciwy, tęgi biznesmen w drodze na spotkanie. Dziś w nocy nie było aligatora. Tej nocy był tu tylko on i pan Cruiser. Wysiadł, skierował kluczyk w stronę samochodu i nacisnął przycisk z kłódeczką. Jaguar posłusznie miauknął i kiedy mignęły krótko jego światła, zobaczył przez chwilę swój cień. Tylko czyj to był cień? Dykstry czy Hardina?

Uznał, że Johna Dykstry. Hardina już nie było, rozstał się z nim trzydzieści, czterdzieści mil wcześniej. Jednak to on, Hardin, wygłosił po kolacji krótką (i raczej dowcipną) mowę dla pozostałych Florida Thieves i chyba dobrze się spisał, obiecując na koniec nasłać Doga na każdego, kto nie sypnie hojnie groszem na tegoroczny zbożny cel, którym była organizacja non profit Sunshine Readers, dostarczająca taśmy audio i artykuły niewidomym naukowcom.

Idąc z parkingu do budynku, stukał obcasami swoich kowbojskich butów. John Dykstra nigdy nie włożyłby spłowiałych dżinsów i kowbojskich butów na publiczną imprezę, zwłaszcza na taką, w trakcie której miał zabrać głos, lecz Hardin był ulepiony z innej gliny. W przeciwieństwie do Dykstry (który był pedantem) Hardina mało obchodziło, co ludzie sądzą o jego wyglądzie.

Budynek podzielono na trzy części: damska toaleta po lewej, męska po prawej i duży, podobny do ganku centralny portyk, gdzie leżały broszury na temat różnych atrakcji środkowej i południowej Florydy. Znajdowały się w nim również automaty z przekąskami, dwa automaty z napojami i automat wydający mapy, do którego należało wrzucić zabójczą liczbę ćwierćdolarówek. Ściany po obu stronach wejścia były oklejone plakatami o zaginionych dzieciach, których widok zawsze przyprawiał Dykstrę o dreszcze. Zastanawiał się, ile dzieciaków z tych fotografii spoczywało w wilgotnej piaszczystej ziemi albo zostało pożartych przez aligatory w Glades? Ile z nich dorastało w przekonaniu, że włóczędzy, którzy ich porwali (i od czasu do czasu seksualnie molestowali lub użyczali innym), są ich matkami i ojcami? Dykstra nie lubił patrzeć na ich szczere niewinne twarze ani myśleć o rozpaczy kryjącej się pod absurdalnymi wysokościami nagród – 10 000$, 20 000$, 50 000$ i w jednym wypadku 100 000$ (ta ostatnia kwota za uśmiechniętą jasną blondynkę z Fort Myers, która zaginęła w 1980 roku i teraz, jeżeli w ogóle jeszcze żyła, co jego zdaniem było raczej wykluczone, byłaby kobietą w średnim wieku). Wisiała także tabliczka informująca podróżnych, że grzebanie w śmieciach jest zabronione, i kolejna, zabraniająca zatrzymywania się tutaj dłużej niż godzinę – MIEJSCE POD NADZOREM POLICJI.

Kto chciałby się tutaj zatrzymywać? – pomyślał Dykstra, słuchając szumiących na wietrze palm. Tylko ktoś niespełna rozumu. Ktoś, kogo coraz bardziej nęci czerwony przycisk, w miarę jak miesiące i lata mijają z rykiem śmigającego obok o pierwszej nad ranem szesnastokołowca.

Skręcił w stronę męskiej toalety i zastygł w pół kroku, słysząc dobiegający z tyłu kobiecy głos, lekko zniekształcony przez echo, ale niepokojąco bliski.

– Nie, Lee. Nie, skarbie, nie rób tego.

Rozległo się głośne klaśnięcie i zaraz potem łupnięcie, stłumione miękkie łupnięcie. Dykstra zdał sobie sprawę, że słyszy zwyczajne odgłosy bicia. Właściwie mógł sobie wyobrazić czerwony ślad dłoni mężczyzny na policzku kobiety i jej głowę, tylko w małej części osłoniętą przez włosy (blond? ciemne?), odbijającą się od wykładanej beżowymi kafelkami ściany. Kobieta zaczęła płakać. Lampy sodowe dawały tak jasne światło, że dostrzegł, iż na jego przedramionach pojawia się gęsia skórka. Przygryzł dolną wargę.

– Jebana dziewka.

Lee mówił beznamiętnie. Słychać było, że jest pijany, chociaż wymawiał wyraźnie każde słowo. Ale to było oczywiste, w ten sposób mężczyźni nieraz mówili na stadionach, w wesołych miasteczkach czy w pokojach motelowych (dźwięk dobiegał wówczas przez cienką ścianę albo z góry przez sufit) późno w nocy, kiedy zachodził księżyc i zamykano bary. Kobieta uczestnicząca w rozmowie – jeśli można to nazwać rozmową – też mogła być pijana, lecz przede wszystkim była przerażona.

Dykstra stał w małej wnęce przy wejściu, obrócony twarzą do męskiej toalety i plecami do w damskiej. Był w cieniu, otoczony z obu stron przez obrazki zaginionych dzieci, które szeleściły cicho niczym palmowe liście w podmuchach nocnego wiatru. Stał tam, czekając i mając nadzieję, że na tym się skończy. Ale oczywiście się nie skończyło. Przyszły mu do głowy słowa jakiejś piosenki country, nonsensowne i złowrogie: „Gdy odkryłem, że jestem do niczego, byłem zbyt bogaty, żeby odejść”.

Rozległo się kolejne mocne klaśnięcie i kolejny krzyk kobiety. Przez chwilę panowała cisza, a potem mężczyzna odezwał się ponownie i stało się jasne, że jest nie tylko pijany, ale i niewykształcony: dało się to poznać po sposobie, w jaki mówił „dziewka”, mając na myśli „dziwkę”. Właściwie wiadomo o nim prawie wszystko: że siedział z tyłu klasy na lekcjach angielskiego w szkole średniej, że po powrocie do domu pił mleko prosto z kartonu, że wyleciał ze studiów na pierwszym albo drugim roku i że wykonywał pracę, do której musiał nosić na dłoniach rękawice i nóż X-Acto w tylnej kieszeni spodni. Nie powinno się w ten sposób uogólniać – równie dobrze można by powiedzieć, że wszyscy Afroamerykanie mają wrodzone poczucie rytmu i wszyscy Włosi płaczą na operze – ale tutaj w ciemności, o jedenastej w nocy, w otoczeniu plakatów z zaginionymi dziećmi, z jakiegoś powodu wydrukowanych na różowym papierze, jakby był to kolor zaginionych, było wiadomo, że to prawda.

– Jebana mała dziewka.

Facet ma piegi, pomyślał Dykstra. I łatwo się opala. Opalenizna sprawia, że wygląda, jakby był stale zagniewany, i na ogół jest zagniewany. Pije kahlúa, kiedy jest, jak to się mówi, przy forsie, ale najczęściej pije…

– Lee, nie rób tego – odezwała się kobieta. Płakała teraz i błagała. Niech pani tego nie robi, pomyślał Dykstra. Nie wie pani, że to tylko pogarsza sytuację? Nie wie pani, że kiedy on widzi zwisający z pani nosa śluz, to go jeszcze bardziej rozjusza?

– Nie bij mnie już, jestem…

Chlast!

Po którym nastąpiło kolejne łupnięcie i ostry krzyk bólu przypominający niemal psi skowyt. Stary pan Cruiser po raz kolejny uderzył ją dość mocno, by głowa Ellen odbiła się od wykładanej kafelkami ściany łazienki i jak brzmiał ten stary żart? Dlaczego co roku dochodzi w Ameryce do trzystu tysięcy przypadków przemocy małżeńskiej? Bo… kurwa… nie słuchają.

– Jebana dziewka.

Tak brzmiała dzisiaj ewangelia Lee, prosto z drugiego listu do pijaczyn, i tym, co najbardziej przerażało Dykstrę w głosie mężczyzny, był brak emocji. Wściekłość byłaby lepsza. Wściekłość byłaby bezpieczniejsza dla kobiety. Wściekłość jest niczym łatwopalne opary – może ją zapalić byle iskra, ale wypala się w szybkim wybuchu. Natomiast ten facet był… zaangażowany. Nie zamierzał jej bić, a potem przepraszać, być może nawet przy tym płacząc. Może robił tak kiedy indziej, lecz nie tej nocy. Tej nocy lont miał się palić długo. Zdrowaś Mario, łaski Pełna, módl się za nami grzesznymi.

Więc co mam zrobić? Jaka jest w tym moja rola? Czy mam w ogóle jakąś rolę do odegrania?

Z pewnością nie mógł wejść do męskiej toalety i spokojnie, niespiesznie się wysikać, co planował i czego jeszcze przed chwilą nie mógł się doczekać; jego jądra skurczyły się do rozmiarów małych twardych kamyków, a ucisk w nerkach rozszedł się po plecach i nogach. Serce waliło mu wściekle w piersi, biegnąc szybkim truchtem, który miał się prawdopodobnie zmienić w sprint na odgłos kolejnego uderzenia. Minie godzina albo więcej, nim zdoła się wysikać bez względu na to, jak strasznie mu się wcześniej chciało, a i tak mocz będzie tryskał krótkimi niesatysfakcjonującymi strugami. I Boże, jak bardzo pragnął, żeby ta godzina minęła, żeby być już sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt mil stąd!

Co zrobisz, jeżeli znowu ją uderzy?

Do głowy przyszło mu inne pytanie: co zrobi, jeżeli kobieta rzuci się do ucieczki, a pan Cruiser popędzi za nią? Z damskiej toalety było tylko jedno wyjście i John Dykstra stał w samym jego środku. John Dykstra w kowbojskich butach, które Rick Hardin włożył przed wyjazdem do Jacksonville, gdzie co dwa tygodnie grupa autorów kryminałów – wśród których było kilka pulchnych pań w pastelowych kostiumach – spotykała się, żeby podyskutować o agentach, pisarskich technikach i wskaźnikach sprzedaży i wymienić się plotkami.

– Lee-Lee, nie rób mi krzywdy, dobrze? Proszę, nie rób mi krzywdy. Proszę, nie rób krzywdy dziecku.

Lee-Lee. Jezus zapłakał.

Och, i jeszcze coś; jeszcze jeden punkt. Dziecko. Proszę, nie rób krzywdy dziecku. Witajcie w pieprzonym Reality Channel.

Bijące szybko serce Dykstry osunęło się jakby o cal niżej w jego klatce piersiowej. Miał wrażenie, że stoi w tej wnęce między męską i damską toaletą co najmniej od dwudziestu minut, ale kiedy spojrzał na zegarek, nie zdziwił się, widząc, że od pierwszego uderzenia nie minęło nawet czterdzieści sekund. Wynikało to z subiektywnej natury czasu i niesamowitej prędkości myśli, kiedy umysł poddawany jest nagłej presji. Wielokrotnie pisał o jednym i o drugim. Przypuszczał, że pisała o tym większość cytowanych autorów kryminałów. To było coś oczywistego. Kiedy następnym razem nadejdzie jego kolej, żeby wygłosić mowę na zebraniu Florida Thieves, być może poruszy ten temat i opowie na wstępie o tym incydencie. O tym, jak miał czas pomyśleć „drugi list do pijaczyn”. Choć z drugiej strony ta historia była chyba zbyt ciężka na ich codwutygodniowe spotkania, zbyt…

Idealna seria uderzeń przerwała tok jego myśli. Lee-Lee wybuchł. Dykstra słuchał konkretnego brzmienia tych uderzeń z przerażeniem człowieka, który rozumie, że nigdy nie zapomni tych dźwięków: nie wzmocnionych w studiu efektów specjalnych, ale odgłosu, z jakim pięść wali w puchową poduszkę, zaskakująco cichego, właściwie prawie delikatnego. Kobieta krzyknęła raz ze zdumienia i raz z bólu. Później jej reakcja była zredukowana do cichych jęków i sapnięć. W ciemności na dworze Dykstra myślał o wszystkich nakręconych za publiczne pieniądze spotach o zapobieganiu przemocy domowej. Nie mówili w nich o tym, jak można jednym uchem słyszeć szum palmowych liści (i szelest plakatów z fotografiami zaginionych dzieci, nie zapominajmy o nich), a drugim te ciche stęknięcia pełne bólu i przerażenia.

Usłyszał szuranie stóp po podłodze i domyślił się, że Lee (kobieta nazywała go Lee-Lee, jakby pieszczotliwe zdrobnienie mogło złagodzić jego gniew) podchodzi do niej bliżej. Podobnie jak Rick Hardin Lee nosił kowbojskie buty. Faceci o imieniu Lee-Lee to na ogół Giganci z Georgii. Urodzeni kowboje. Kobieta była w butach sportowych z białymi cholewkami. Wiedział o tym.

– Suko, ty pierdolona suko, widziałem, jak z nim rozmawiałaś, podtykałaś mu cycki pod nos, ty jebana dziewko…

– Nie, Lee-Lee, ja nigdy…

Odgłos kolejnego uderzenia, a potem dziwny charkot, który nie był ani męski, ani kobiecy. Torsje. Osoba, która będzie sprzątała jutro toalety, znajdzie te wymiociny schnące na podłodze i jednej ze ścian damskiej łazienki, ale Lee i jego żony lub dziewczyny dawno już tu nie będzie, i dla sprzątaczki będzie to po prostu kolejny syf, który trzeba uprzątnąć, a historia, jak do tego doszło, niejasna i nieciekawa. I cóż miał robić Dykstra? Jezu, czy miał odwagę tam wejść? Jeśli tego nie zrobi, Lee może przestać ją bić i uznać, że sprawa jest zakończona, ale jeśli wtrąci się nieznajomy…

Może zabić nas oboje.

Ale…

Dziecko. Proszę, nie rób krzywdy dziecku.

Dykstra zacisnął pięści. Pierdolony Reality Channel, pomyślał.

Kobieta nadal wymiotowała.

– Skończ z tym, Ellen.

– Nie mogę!

– Nie? W porządku, dobrze. Ja z tym skończę. Jebana… dziewko.

Słowu „dziewko” towarzyszyło kolejne chlaśnięcie. Serce Dykstry osunęło się jeszcze niżej. Nie sądził, że to możliwe. Wkrótce będzie biło w jego brzuchu. Gdyby tylko udało mu się zaprząc do działania Doga! W opowiadaniu to by przeszło – zastanawiał się nawet nad kwestią tożsamości, zanim popełnił wielki błąd i skręcił na ten parking, i jeśli to nie było tym, co w podręcznikach pisania nazywają zapowiedzią przyszłych wypadków, to ciekawe, co nią jest?

Tak, przedzierzgnie się w swojego bohatera, wejdzie do damskiej toalety, stłucze na kwaśne jabłko Lee i pójdzie swoją drogą. Jak Shane w tym starym filmie z Alanem Laddem.

Kobieta znowu zwymiotowała z dźwiękiem podobnym do tego, który wydaje maszyna mieląca skały na kruszywo i Dykstra wiedział już, że nie zaprzęgnie do działania Doga. Dog był zmyślony. A to była rzeczywistość, która pokazywała mu język niczym stary moczymorda.

– Zrób to jeszcze raz, to zobaczysz, jak cię urządzę – powiedział Lee i w jego głosie zabrzmiał morderczy ton. Szykował się, żeby pójść na całość. Dykstra nie miał co do tego wątpliwości.

Będę zeznawał w sądzie. I kiedy zapytają, co zrobiłem, żeby temu zapobiec, odpowiem, że nic. Powiem, że słuchałem. Że zapamiętywałem. Że byłem świadkiem. Wyjaśnię, że tym właśnie zajmują się pisarze, kiedy akurat nie piszą.

Dykstra zastanawiał się, czy nie pobiec z powrotem do jaguara – cicho! – i nie zadzwonić z komórki na policję. Trzeba było tylko nacisnąć *99. Informujące o tym znaki stały mniej więcej co dziesięć mil. W RAZIE WYPADKU DZWOŃ Z KOMÓRKI NA NUMER *99. Tyle że nigdy nie można doczekać się gliniarza, kiedy jest potrzebny. Okaże się, że najbliższy jest w Bradenton albo Ybor City i kiedy tu dotrze, to małe czerwone rodeo dobiegnie końca.

Z damskiej toalety dobiegała teraz intensywna czkawka i stłumione odgłosy krztuszenia. Walnęły drzwi jednej z kabin. Kobieta wiedziała równie dobrze jak Dykstra, że Lee mówi serio. Kolejne wymioty doprowadzą go do szału i dokończy to, co zaczął. A jeśli go złapią? Zabójstwo drugiego stopnia. W afekcie. Może wyjść po piętnastu miesiącach i zacząć się umawiać z jej młodszą siostrą.

Wracaj do samochodu, John. Wracaj do samochodu, usiądź za kierownicą i odjedź stąd. Zacznij się przekonywać, że to nigdy się nie wydarzyło. I pamiętaj, żeby przez kilka następnych dni nie czytać gazet ani nie oglądać telewizji. To pomoże. Zrób to. Zrób to natychmiast. Jesteś pisarzem, nie bokserem. Masz pięć stóp dziewięć cali wzrostu, ważysz sto sześćdziesiąt dwa funty, boli cię bark i możesz jedynie pogorszyć sytuację. Więc wracaj do samochodu i zmów krótką modlitwę do tego z bogów, który zajmuje się kobietami takimi jak Ellen.

I właściwie odwracał się już, kiedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Dog nie był prawdziwy, ale prawdziwy był Rick Hardin.


* * *

Ellen Whitlow z Nokomis wpadła do jednej z kabin i wylądowała na kiblu z rozłożonymi nogami i zadartą spódnicą zupełnie jak zdzira, którą była, a Lee ruszył za nią, mając zamiar złapać ją za uszy i walnąć jej głupim łbem o ścianę. Miał tego dosyć. Chciał jej dać nauczkę, której nigdy nie zapomni.

Te myśli nie przechodziły mu zresztą przez głowę w jakiś uporządkowany sposób. W umyśle miał przede wszystkim czerwień. Pod nią, nad nią i przez nią sączył się śpiewny głos podobny do głosu Stevena Tylera z Aerosmith: Nie jesteś moją dziewczyną, nie jesteś moja, nie jesteś moja, nie zwalisz tego na mnie, jebana dziewko.

Dał trzy kroki do przodu i wtedy właśnie gdzieś w pobliżu zaczął rytmicznie trąbić klakson, zakłócając jego własny rytm, zakłócając jego koncentrację, rozpraszając go, każąc rozejrzeć się dookoła. Biiiip! Biiiip! Biiiip! Biiiip!

Alarm samochodowy, pomyślał. Spojrzał najpierw na wyjście z damskiej toalety, potem na kobietę siedzącą w kabinie. Na drzwi i na zdzirę. Jego pięści zacisnęły się w geście niezdecydowania. W końcu podniósł prawą dłoń z długimi, brudnymi paznokciami i pogroził jej palcem wskazującym.

– Rusz się, to zginiesz, suko – powiedział i pomaszerował do drzwi.

W sraczu było jasno jak w dzień i prawie tak samo jasno na parkingu, ale we wnęce między dwoma skrzydłami panował półmrok. Przez moment nic nie widział i nagle coś uderzyło go wysoko w plecy i poleciał do przodu, a potem, zaledwie po dwóch krokach potknął się o coś – o nogę – i rozłożył jak długi na betonie.

Napastnik nie czekał ani chwili. Kopnął go twardym butem w udo, paraliżując mięsień, a potem w tyłek w niebieskich dżinsach, prawie na wysokości krzyża. Lee zaczął się podnosić…

– Nie odwracaj się, Lee – odezwał się głos. – Mam w ręku łyżkę do opon. Leż dalej na brzuchu albo rozwalę ci łeb.

Lee został tam, gdzie leżał, z wyciągniętymi do przodu, prawie złączonymi rękoma.

– Wyjdź stamtąd, Ellen – rzekł mężczyzna, który go uderzył. – Nie mamy czasu na głupoty. Natychmiast stamtąd wyjdź.

Przez chwilę trwała cisza.

– Zrobił mu pan krzywdę? – spytała w końcu drżącym głosem zdzira. – Niech pan nie robi mu krzywdy!

– Nic mu nie jest, ale jeśli zaraz nie wyjdziesz, zrobię mu paskudną krzywdę. Będę musiał. – I po chwili: – To będzie twoja wina.

Przez cały czas monotonnie zawodził alarm. Biiip! Biiiip! Biiiip! Biiiip!

Lee zaczął powoli odwracać głowę. Zabolało. Czym rąbnął go ten kutas? Powiedział, że łyżką do opon? Nie pamiętał.

But wbił mu się ponownie w tyłek. Lee wrzasnął i położył z powrotem głowę na asfalcie.

– Pani wyjdzie, bo rozwalę mu łeb! Nie mam wyboru!

Kiedy się ponownie odezwała, była bliżej. Miała niepewny głos, lecz rozbrzmiewał w nim coraz wyraźniejszy gniew.

– Dlaczego pan to zrobił? Nie musiał pan tego wcale robić!

– Wezwałem policję przez komórkę – powiedział stojący nad nim mężczyzna. – Patrol jest na sto czterdziestej mili. Więc mamy dziesięć minut, może trochę mniej. Kto ma kluczyki, panie Lee-Lee? Pan czy ona?

Lee musiał się nad tym zastanowić.

– Ona – odparł w końcu. – Powiedziała, że za dużo wypiłem, żeby prowadzić.

– W porządku. Ellen, masz podejść do cruisera, wsiąść do niego i odjechać. Nie zatrzymuj się, aż dotrzesz do Lake City. A jeśli masz trochę oleju w głowie, tam też się nie zatrzymuj.

– Nie zostawię go z panem. – Ellen była teraz bardzo zagniewana. – Nie, kiedy trzyma pan to w ręku.

– Owszem, zostawisz. Odjedziesz stąd natychmiast albo zrobię z niego krwawą miazgę.

– Ty bydlaku!

Mężczyzna roześmiał się i ten śmiech przeraził Lee o wiele bardziej niż słowa.

– Liczę do trzydziestu. Jeśli do tego czasu nie wyjedziesz z tego parkingu na południe, odrąbię mu głowę od tułowia. I poślę ją do dołka jak piłkę golfową.

– Nie może pan tego…

– Zrób to, Ellie. Zrób to, skarbie.

– Słyszałaś go – rzekł mężczyzna. – Twój wielki stary pluszowy miś chce, żebyś odjechała. Jeśli jutro wieczorem pozwolisz, żeby dokończył to, co zaczął, i stłukł na miazgę ciebie i dziecko, nie mam nic przeciwko. Jutro mnie przy was nie będzie. Ale teraz mam dosyć pieprzenia się z wami. Dlatego zabieraj stąd swój głupi tyłek.

To był rozkaz, który rozumiała, wydany w języku, który znała, i Lee zobaczył mijające go gołe nogi w sandałach. Mężczyzna, który go powalił, zaczął głośno liczyć.

– Raz, dwa, trzy, cztery…

– Pospiesz się, do diabła! – zawołał Lee i but ponownie wbił mu się w tyłek, jednak teraz łagodniej, bardziej kołysząc nim, niż go przygważdżając. Ale i tak zabolało. Przez cały czas słyszał monotonne biiiip! biiip! biiiip! – Bierz dupę w troki!

Na to hasło sandały puściły się biegiem. Jej cień biegł obok. Kiedy mężczyzna doliczył do dwudziestu, zaterkotał podobny do maszyny do szycia silnik cruisera. Kiedy doliczył do trzydziestu, Lee zobaczył cofające się tylne światła samochodu. Czekał, że facet zacznie go okładać, i odetchnął z ulgą, kiedy do tego nie doszło.

A potem cruiser wjechał na drogę wyjazdową i odgłos silnika się oddalił.

– No i co mam z tobą teraz zrobić? – zapytał stojący nad nim mężczyzna i w jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju zakłopotania.

– Niech pan nie robi mi krzywdy – powiedział Lee. – Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy.


* * *

Kiedy tylne światła cruisera zniknęły z pola widzenia, Hardin przełożył łyżkę do opon z jednej ręki do drugiej. Miał spocone dłonie i o mało jej nie upuścił. To byłoby fatalne. Gdyby tak się stało, łyżka zadzwoniłaby głośno o beton i Lee zerwałby się w okamgnieniu na nogi. Nie był tak duży, jak wyobrażał sobie Dykstra, ale niebezpieczny. Dał już tego dowody.

Jasne, niebezpieczny wobec ciężarnych kobiet.

Nie powinien o nim w ten sposób myśleć. Jeśli pozwoli staremu Lee-Lee wstać, gra zacznie się od nowa. Czuł, że Dykstra próbuje wrócić, chce przedyskutować ten problem i prawdopodobnie kilka innych. Hardin przegonił go. To nie był odpowiedni czas ani miejsce dla wykładowcy języka angielskiego.

– No i co mam z tobą teraz zrobić? – zapytał z autentycznym zakłopotaniem.

– Niech pan nie robi mi krzywdy – powiedział leżący na ziemi facet. Miał na nosie okulary. To była spora niespodzianka. Ani Dykstra, ani Hardin nie sądzili, że będzie nosił okulary. – Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy.

– Już wiem. – Dykstra powiedziałby pewnie: „Mam pomysł”. – Zdejmij okulary i połóż je obok siebie.

– Dlaczego…

– Nie gadaj, po prostu to zrób.

Lee, który miał na sobie spłowiałe lewisy i kowbojską koszulę (teraz wystającą ze spodni i zakrywającą mu tyłek) zaczął zdejmować prawą ręką okulary w drucianych oprawkach.

– Nie, zrób to drugą ręką.

– Dlaczego?

– Nie zadawaj pytań. Po prostu to zrób. Zdejmij je lewą ręką.

Lee zdjął dziwnie delikatne okulary i położył je na betonie. Hardin natychmiast przydeptał je obcasem. Rozległ się cichy trzask oprawek i jeszcze cichszy chrzęst szkła.

– Dlaczego to zrobiłeś? – wrzasnął Lee.

– A jak myślisz? Masz pistolet albo coś w tym rodzaju?

– Nie! Jezu, nie!

Hardin uwierzył mu. Jeśli miał broń, to była to strzelba na aligatory w bagażniku cruisera. Jednak nawet to było mało prawdopodobne. Stojąc przy drzwiach damskiej toalety, Dykstra wyobrażał sobie jakiegoś zwalistego budowlańca. Tymczasem facet wyglądał jak księgowy, który ćwiczy trzy razy w tygodniu w klubie fitness.

– Pójdę teraz chyba do mojego samochodu – powiedział Hardin. – Wyłączę alarm i odjadę.

– No. Jasne, może byś tak to…

Hardin postawił ostrzegawczo stopę na tyłku faceta, tym razem kołysząc nim trochę bardziej brutalnie.

– Może byś się tak przymknął? Swoją drogą, co tam w środku wyprawiałeś?

– Dałem jej, kurwa, naucz…

Hardin kopnął go mocno w biodro, w ostatniej sekundzie zmniejszając trochę siłę uderzenia. Ale tylko trochę. Lee krzyknął z bólu i ze strachu. Hardina zaniepokoiło to, co zrobił i jak to zrobił: zupełnie i bez zastanowienia. Jeszcze bardziej zaniepokoiło go, że chciał to powtórzyć, tyle że mocniej. Spodobał mu się ten okrzyk bólu i strachu i chętnie znów by go usłyszał.

Czym zatem różnił się od Zafajdanego Lee, leżącego tam w smudze cienia, która przesuwała się ukośnie po jego plecach? Różnica nie była zbyt wielka. I co z tego? To było denerwujące pytanie, pytanie za tysiąc punktów. Do głowy przyszło mu o wiele ciekawsze. Jak mocno mógłby kopnąć Lee w lewe ucho, tak żeby siła uderzenia nie osłabiła celności? Prosto w ucho, bang! Zastanawiał się także, jaki usłyszałby przy tym odgłos. Zgadywał, że satysfakcjonujący. Oczywiście robiąc to, mógł go zabić, ale czy świat dużo by na tym stracił? I kto by o tym wiedział? Ellen? Miał ją w dupie.

– Lepiej się zamknij, przyjacielu – powiedział Hardin. – W tym momencie to najlepsza rzecz, jaką możesz zrobić. Po prostu się zamknij. A kiedy zjawi się tu gliniarz z drogówki, możesz mu powiedzieć, co tylko, kurwa, chcesz.

– Dlaczego sobie nie pójdziesz? Po prostu odejdź i zostaw mnie w spokoju. Potłukłeś mi okulary, to ci nie wystarcza?

– Nie – odparł zgodnie z prawdą Hardin. – Wiesz co? – dodał po krótkim namyśle.

Lee nie odpowiedział.

– Będę szedł powoli do samochodu. Jeśli chcesz, możesz wstać i mnie dogonić. Załatwimy to jak mężczyźni.

– Jasne, oczywiście! – Lee roześmiał się przez łzy. – Gówno widzę bez okularów!

Hardin nasunął własne na nos. Nie chciało mu się już w ogóle sikać. Dziwna historia!

– Popatrz na siebie – powiedział. – Tylko na siebie popatrz.

Lee musiał coś usłyszeć w jego głosie, bo Hardin zobaczył w srebrnej poświacie księżyca, że zaczyna się trząść. Nic jednak nie powiedział, co w tych okolicznościach było chyba mądrym posunięciem. I stojący nad nim mężczyzna, który nigdy w życiu nie wziął udziału w żadnej bójce, nawet w szkole średniej, nawet w podstawówce, zrozumiał, że jest już po wszystkim. Gdyby Lee miał pistolet, mógłby próbować strzelić mu w plecy, kiedy będzie szedł do samochodu. Ale w innym wypadku nie. Lee był… jak brzmiało to słowo?

Sponiewierany.

Stary Lee-Lee był sponiewierany.

Hardinowi przyszedł do głowy kolejny pomysł.

– Mam twój numer rejestracyjny – powiedział. – I znam twoje nazwisko. Twoje i jej. Będę śledził gazety, dupku.

Żadnej reakcji ze strony Lee. Leżał po prostu na brzuchu, jego stłuczone okulary połyskiwały w świetle księżyca.

– Dobranoc, dupku – powiedział Hardin, po czym przeszedł przez parking i odjechał. Shane w jaguarze.


* * *

Czuł się dobrze przez dziesięć, może piętnaście minut. Dość długo, żeby włączyć radio, a później zdecydować się jednak na płytę Lucindy Williams. Nagle, zupełnie niespodziewanie żołądek podszedł mu do gardła i poczuł w ustach kurczaka i ziemniaki, które zjadł w Pot o’Gold.

Zjechał na pas awaryjny i chciał wysiąść, ale zorientował się, że jest już na to za późno. Nadal przypięty pasami wychylił się przez okno i zwymiotował na jezdnię przy drzwiach kierowcy. Cały się trząsł. Szczękały mu zęby.

Naprzeciwko pojawiły się światła i skręciły w jego stronę. Zwolniły. W pierwszej chwili Dykstra pomyślał, że to policja, nareszcie policjant z drogówki. Zawsze pojawiają się, kiedy nie są potrzebni, kiedy nikt ich nie chce. Po chwili doszedł do wniosku – nie miał co do tego wątpliwości – że to cruiser, z Ellen za kierownicą i Lee-Lee na miejscu pasażera, teraz z własną łyżką do opon na kolanach.

Ale to był tylko stary dodge załadowany dzieciakami. Jeden z nich – głupkowaty chłopak najprawdopodobniej z rudą czupryną – wystawił głowę przez okno i wrzasnął: „Rzygaj na nogi!”. Zaraz potem rozległa się salwa śmiechu, dodge dodał gazu i odjechał.

Dykstra zatrzasnął drzwiczki, odchylił do tyłu głowę, zamknął oczy i poczekał, aż przejdą mu dreszcze. Po pewnym czasie ustąpiły i żołądek wrócił do normy. Uświadomił sobie, że znowu chce mu się sikać, i wziął to za dobry znak.

Przypomniał sobie, jak chciał kopnąć Lee-Lee w ucho – jak mocno? z jakim odgłosem? – i na myśl o tym ponownie zrobiło mu się niedobrze. Próbował przestać o tym myśleć.

Zamiast tego jego umysł (na ogół posłuszny umysł) zajął się tym komendantem silosu atomowego stacjonującym gdzieś w Lonesome Crow w Dakocie Północnej (a może w Dead Wolf w Montanie). Tym, który powoli odchodził od zmysłów. Widział terrorystów za każdym krzakiem. Gromadził w szafce nieporadnie napisane broszury, ślęczał nocami przed ekranem komputera, penetrując paranoiczne zaułki Internetu.

Może Dog ruszy do Kalifornii, żeby wykonać jakieś zlecenie… będzie jechał samochodem, zamiast lecieć, ponieważ ma kilka specjalnych karabinów w bagażniku swojego plymoutha road runnera… i może nawali mu auto…

Jasne. Jasne, to było dobre. Albo mogło być, jeśli się nad tym jeszcze chwilę zastanowi. Czyżby sądził, że dla Doga nie ma miejsca w wielkim pustym amerykańskim interiorze? Chyba zawężał mu pole działania. Ponieważ w zależności od okoliczności każdy mógł wylądować wszędzie i robić wszystko.

Dreszcze ustąpiły. Dykstra uruchomił jaguara i ruszył z miejsca. Na wysokości Lake City znalazł czynną przez całą noc stację benzynową ze sklepem i zatrzymał się tam, żeby opróżnić pęcherz i napełnić bak (sprawdziwszy wcześniej, czy na parkingu i przy czterech dystrybutorach nie ma chryslera cruisera). Następnie dojechał do domu, zaprzątnięty myślami Ricka Hardina, i wszedł do swojego domu Johna Dykstry przy kanale. Przed wyjazdem zawsze nastawiał alarm przeciwwłamaniowy – nakazywał to rozsądek – i teraz wyłączył go, a następnie uaktywnił z powrotem na pozostałą część nocy.

Загрузка...