Kot z piekła rodem

Siedzący na wózku inwalidzkim starszy mężczyzna robił na Halstonie wrażenie chorego, przerażonego i przygotowanego na śmierć. Halston potrafił dostrzec takie rzeczy. Specjalizował się w śmierci; w swojej karierze niezależnego płatnego zabójcy zadał ją osiemnastu mężczyznom i sześciu kobietom. Wiedział, jak wygląda.

W domu – właściwie rezydencji – było cicho i chłodno. Dobiegało niezbyt głośne trzaskanie ognia w wielkim kamiennym kominku i niezbyt głośne zawodzenie listopadowego wiatru na zewnątrz.

– Chcę, żeby dokonał pan zabójstwa – powiedział mężczyzna. Miał drżący i piskliwy, poirytowany głos. – Rozumiem, że tym właśnie się pan zajmuje.

– Z kim pan rozmawiał? – zapytał Halston.

– Z niejakim Saulem Loggią. Powiedział, że go pan zna.

Halston pokiwał głową. Jeżeli pośrednikiem był Loggia, to w porządku. A jeśli w pokoju był mikrofon, wszystko, co powiedział starszy mężczyzna – Drogan – stanowiło materiał obciążający.

– Kogo chce pan wyeliminować?

Drogan nacisnął przycisk na wbudowanej w poręcz konsoli i wózek podjechał do przodu. Z bliska Halston poczuł mieszankę zapachów: strachu, podeszłego wieku i moczu. Napełniły go niesmakiem, jednak nie dał tego po sobie poznać. Miał nieruchomą, gładką twarz.

– Pańska ofiara jest dokładnie za panem – powiedział cicho Drogan.

Halston zareagował błyskawicznie. Od szybkości reakcji zależało jego życie i zawsze miał się na baczności. Zerwał się z kanapy, obrócił, przyklęknął na jedno kolano, wsunął dłoń pod połę szytej na miarę sportowej marynarki i zacisnął palce na rękojeści krótkolufowej hybrydy kalibru.45, która wisiała pod jego pachą w sprężynowej kaburze. Ułamek sekundy później broń była na zewnątrz i celował z niej… w kota.

Zabójca i kot przez moment wpatrywali się w siebie. Był to dziwny moment dla Halstona, człowieka pozbawionego bujnej wyobraźni i nieulegającego przesądom. Klęcząc na podłodze z wycelowaną bronią, odniósł wrażenie, że zna tego kota, chociaż gdyby kiedykolwiek zobaczył zwierzę o tak niezwykłej maści, z pewnością by je zapamiętał.

Jego głowa była podzielona równo na dwie części: w połowie czarna, w połowie biała. Linia podziału biegła od szczytu płaskiej czaszki przez nos aż do pyska, prosto jak strzała. W półmroku jego oczy wydawały się wielkie, w prawie idealnie okrągłych czarnych źrenicach odbijało się światło kominka: posępny ognik nienawiści.

I w umyśle Halstona odbiła się echem myśl: znamy się dobrze, ty i ja.

A potem ta chwila minęła. Schował broń i wyprostował się.

– Powinienem cię za to zabić, stary. Nie lubię, jak ktoś stroi sobie ze mnie żarty.

– Ja wcale nie żartuję – odparł Drogan. – Niech pan siada. I popatrzy tutaj – dodał, wyjmując grubą kopertę spod koca okrywającego jego nogi.

Zabójca usiadł. Kot, który przycupnął wcześniej na oparciu kanapy, zeskoczył mu lekko na kolana. Przyglądał się przez chwilę Halstonowi wielkimi ciemnymi oczyma, których źrenice otoczone były zielono-złotymi obręczami, a potem zwinął się w kłębek i zamruczał.

Halston posłał pytające spojrzenie Draganowi.

– Jest bardzo przyjacielski – odparł tamten. – Na początku. Ten miły przyjazny kotek zabił trzy osoby w tym domu. Zostałem tylko ja. Jestem stary, schorowany… ale wolę umrzeć, kiedy nadejdzie moja pora.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Halston. – Wynajął mnie pan, żebym zabił kota?

– Proszę zajrzeć do koperty.

Halston zrobił to. W środku były setki i pięćdziesiątki, wszystkie używane.

– Ile tego jest?

– Sześć tysięcy dolarów. Dostanie pan kolejne sześć po dostarczeniu dowodu, że kot jest martwy. Pan Loggia powiedział, że dwanaście tysięcy to pana normalna stawka.

Halston pokiwał głową, odruchowo gładząc leżącego na jego kolanach kota. Lubił koty. Właściwie były jedynymi zwierzętami, które lubił. Chadzały własnymi drogami. Bóg – jeżeli w ogóle istniał – uczynił z nich idealne, ciche maszyny do zabijania. Koty były zawodowymi zabójcami świata zwierząt i Halston darzył je szacunkiem.

– Nie potrzebuję panu nic wyjaśniać, lecz zrobię to – powiedział Dragan. – Powiadają, że przezorny zawsze ubezpieczony, a nie chcę, żeby potraktował pan lekko to zlecenie. Poza tym muszę się chyba wytłumaczyć. Żeby nie pomyślał pan, że jestem stuknięty.

Halston ponownie pokiwał głową. Zdecydował już, że przyjmie to nietypowe zlecenie, i nie trzeba go było przekonywać. Ale jeżeli Drogan chciał mówić, wysłucha go.

– Przede wszystkim, czy pan wie, kim jestem? Skąd pochodzą pieniądze?

– Drogan Pharmaceuticals.

– Zgadza się. Jedna z największych firm farmaceutycznych na świecie. A podstawą naszego sukcesu finansowego było to. – Drogan wyjął z kieszeni szlafroka małą nieoznakowaną fiolkę tabletek. – Tridormalphenobarbin, typ G. Przepisywany głównie śmiertelnie chorym. Jest skrajnie uzależniający. To połączenie środków przeciwbólowych, środków uspokajających i łagodnych substancji halucynogennych. Znakomicie ułatwia ciężko chorym pogodzenie się z nadciągającą śmiercią i przystosowanie do sytuacji, w której się znaleźli.

– Bierze pan to? – zapytał Halston.

Drogan zignorował jego pytanie.

– Lek zażywany jest na całym świecie. To syntetyk wynaleziony w latach pięćdziesiątych w laboratoriach w New Jersey. Testy przeprowadzane były wyłącznie na kotach z powodu ich wyjątkowego układu nerwowego.

– Ile wykończyliście?

Drogan się zjeżył.

– Takie stawianie sprawy jest stronnicze i nieuczciwe.

Halston wzruszył ramionami.

– Podczas trwających cztery lata testów, po których Federalny Urząd do spraw Żywności i Leków zatwierdził do sprzedaży tridormal G, padło… hm… około piętnastu tysięcy kotów – odparł Drogan.

Halston zagwizdał. To dawało prawie cztery tysiące kotów rocznie.

– A teraz pan myśli, że jeden z nich do pana wrócił, tak?

– Nie czuję się w najmniejszym stopniu winny – odparł Drogan, lecz w jego głosie znów zabrzmiała irytacja. – Piętnaście tysięcy zwierząt doświadczalnych padło, żeby setki tysięcy ludzi…

– Nieważne – mruknął Halston. Usprawiedliwienia go nudziły.

– Pojawił się tutaj przed siedmioma miesiącami. Nigdy nie lubiłem kotów. Brudne, przenoszące choroby zwierzaki… włóczące się po polach… zakradające do stodół… skrywające Bóg wie jakie zarazki w swoim futrze… stale próbujące przemycić do domu coś z wypadającymi wnętrznościami, żeby ci to pokazać… To moja siostra chciała go wziąć. Przekonała się, czym to pachnie.

Drogan spojrzał z zimną nienawiścią na kota, który spał na kolanach jego gościa.

– Mówił pan, że zabił trzy osoby – przypomniał Halston.

Drogan zaczął opowiadać. Kot drzemał i mruczał na kolanach Halstona, gładzony delikatnie długimi, wprawnymi palcami zabójcy. Co jakiś czas w palenisku pękał sęk i ciało kota napinało się niczym okryty skórą i mięśniami zestaw sprężyn. Na dworze wiatr zawodził wokół wielkiego kamiennego domu gdzieś na zapadłej wsi w stanie Connecticut.

Głos starego brzęczał monotonnie.

Przed siedmiu miesiącami było ich tutaj czworo – Drogan, jego siostra Amanda, siedemdziesięcioczteroletnia, dwa lata od niego starsza, jej dozgonna przyjaciółka Carolyn Broadmoor („z Broadmoorów z Westchester”), która cierpiała na ciężką rozedmę płuc, oraz Dick Gage, facet, który od dwudziestu lat służył u rodziny Droganów. Gage, który sam przekroczył sześćdziesiątkę, jeździł wielkim lincolnem mark IV, gotował i podawał wieczorem sherry. W dzień przychodziła pokojówka. Wszyscy czworo żyli w ten sposób prawie od dwóch lat, trójka nudnych staruszków i rodzinny lokaj. Jedyną przyjemnością było dla nich oglądanie Hollywood Squares i czekanie, kto przeżyje kogo.

A potem pojawił się kot.

– Gage zobaczył go pierwszy, miauczał i kręcił się wokół domu. Próbował go przepędzić. Rzucał w niego patykami i kamykami i kilka razy nawet trafił. Lecz kot nie chciał odejść. Czuł oczywiście jedzenie. Wyglądał paskudnie: sama skóra i kości. Pod koniec lata ludzie zostawiają je przy drodze, żeby zdechły, wie pan. To naprawdę straszne, nieludzkie.

– Lepiej przypiekać im nerwy – zauważył Halston.

Drogan zignorował przytyk i mówił dalej. Nienawidził kotów. Od zawsze. Kiedy ten nie dał się przepędzić, kazał Gage’owi wystawić trutki. Duże kuszące porcje kociej karmy. Całe nafaszerowane, tak się składa, tridormalem G. Kot nawet nie tknął jedzenia. Wtedy właśnie zauważyła go Amanda Drogan i uparła się, żeby wziąć go do domu. Drogan energicznie protestował, jednak Amanda postawiła na swoim. Zawsze jej się to udawało.

– Ale przekonała się, czym to pachnie – podsumował Drogan. – Wniosła go do domu na rękach. Mruczał, tak jak to robi teraz. Tylko do mnie się nie zbliżał. Nigdy tego nie zrobił… na razie. Nalała mu mleka na spodeczek. „Och, popatrz na to biedactwo, zagłodzili je”, gruchała. Gruchały obie, ona i Carolyn. Obrzydliwe. Oczywiście próbowały się w ten sposób na mnie odegrać. Wiedziały, jaki mam stosunek do kotów od czasów eksperymentów z tridormalem G dwadzieścia lat wcześniej. Bawiło je, kiedy się ze mną drażniły, kiedy mnie prowokowały. – Drogan spojrzał ponuro na Halstona. – Ale doigrały się.

Gdzieś w połowie maja Gage wstał, żeby podać śniadanie, i znalazł Amandę Drogan leżącą u stóp głównych schodów pośród rozbitej porcelany i Little Friskies. Wpatrywała się wybałuszonymi, nieruchomymi oczyma w sufit. Krwawiła obficie z ust i nosa, miała złamany kręgosłup i obie nogi oraz doszczętnie zgruchotany kark.

– Kot spał w jej pokoju – powiedział Drogan. – Traktowała go jak małe dziecko… „Jeścieś głodny, kotuniu? Musiś wyść i źlobić kupkę?”. Nieprzyzwoite, kiedy słyszy się to z ust takiego starego babsztyla jak moja siostra. Sądzę, że obudził ją, miaucząc. Miała jego spodeczek. Powtarzała, że Sam nie lubi swoich Friskies, jeśli nie poleje ich odrobiną mleka. Toteż postanowiła zejść na dół. Kot ocierał jej się o nogi. Była stara, zaspana, niezbyt pewnie stąpała. Doszli do szczytu schodów i kot zabiegł jej drogę… potknęła się o niego i spadła…

Rzeczywiście, to mogło wyglądać w ten sposób, pomyślał Halston. Oczyma wyobraźni zobaczył spadającą ze schodów, zbyt przerażoną żeby krzyczeć, Amandę. Rozsypujące się granulki Friskies, staruszkę walącą głową o kolejne stopnie, rozpryskującą się miseczkę. Kobieta nieruchomieje w końcu na dole z pogruchotanymi starymi kośćmi, wytrzeszczonymi oczyma i krwią płynącą z ust i nosa. A kot zaczyna schodzić w dół, mrucząc i z zadowoleniem chrupiąc Little Friskies.

– Co powiedział koroner? – zapytał Drogana.

– Przypadkowa śmierć, oczywiście. Ale ja wiedziałem.

– Dlaczego nie pozbył się pan kota już wtedy? Po śmierci Amandy?

Ponieważ, jak się okazało, Carolyn Broadmoor zagroziła, że w takim razie ona też odejdzie. Wpadła w histerię, dostała jakiejś obsesji. Była chorą kobietą i miała hyzia na punkcie spirytualizmu. Dowiedziała się od medium z Hartford (za marne dwadzieścia dolarów), że dusza Amandy zamieszkała w kocim ciele Sama. Sam stał się Amandą powiedziała Droganowi, i jeżeli Sam odejdzie, ona też to zrobi.

Halston, który stał się kimś w rodzaju eksperta w czytaniu między wierszami ludzkich losów, przypuszczał, że Drogan i stara Broadmoor byli dawno temu kochankami i dziadek nie chciał, żeby odeszła z powodu kota.

– To byłoby z jej strony samobójstwo – powiedział Drogan. – W swoich wyobrażeniach była nadal zamożną kobietą, którą stać na to, żeby zabrać tego kota i pojechać z nim do Nowego Jorku, Londynu, a nawet Monte Carlo. W rzeczywistości była ostatnią potomkinią wielkiej rodziny, z której majątku w wyniku złych inwestycji w latach sześćdziesiątych zostały nędzne grosze. Mieszkała tutaj na drugim piętrze, w monitorowanym pokoju, zaopatrzonym w specjalne nawilżacze powietrza. Miała siedemdziesiąt lat, panie Halston. Z wyjątkiem dwóch ostatnich lat życia paliła jak lokomotywa i rozedma płuc naprawdę dawała się jej we znaki. Chciałem, żeby została, i skoro oznaczało to dalszą obecność kota…

Halston pokiwał głową i spojrzał znacząco na zegarek.

– Pod koniec czerwca zmarła w nocy. Doktor potraktował to jako coś normalnego… po prostu przyszedł i wypisał akt zgonu. Ale w jej pokoju był kot. Powiedział mi o tym Gage.

– Wszyscy musimy kiedyś odejść, człowieku – rzekł Halston.

– Oczywiście. To samo powiedział doktor. Jednak ja wiedziałem. Pamiętałem. Koty lubią włazić na dzieci i starsze osoby, kiedy te śpią. Kładą się na nich i kradną im oddech.

– Bajdurzenie starych ciotek.

– Oparte na faktach jak większość bajdurzenia starych ciotek – odparł Drogan. – Koty lubią miętosić łapami miękkie rzeczy. Poduszkę, gęsty dywan… albo koc. Dziecinny kocyk albo koc okrywający starszych ludzi. Już sam dodatkowy ciężar na piersi osoby, która jest słaba…

Drogan zawiesił głos i Halston spróbował sobie wyobrazić Carolyn Broadmoor śpiącą w swojej sypialni, ciche rzężenie, z jakim powietrze wchodzi do zniszczonych płuc, i z nich wychodzi, rzężenie zagłuszone niemal całkowicie przez szmer specjalnych nawilżaczy i klimatyzatorów. I kota o dziwacznej, czarno-białej maści, który skacze na łóżko starej panny i wpatruje się tymi jasnymi, czarno-zielonymi oczyma w starą, pomarszczoną twarz. Wpełza na jej wąską klatkę piersiową i mrucząc, układa się tam… aż oddech staje się coraz wolniejszy i starą kobietę dławi spoczywający na jej piersi ciężar.

Halston nie miał bujnej wyobraźni, lecz przeszedł go lekki dreszcz.

– Dlaczego nie kazał pan go po prostu uśpić? – zapytał, nie przestając głaskać mruczącego kota. – Weterynarz zrobiłby to za dwadzieścia dolarów.

– Pogrzeb odbył się pierwszego lipca – odparł Drogan. – Pochowałem Carolyn w naszym rodzinnym grobowcu obok mojej siostry. Tak jak by tego chciała. Już trzeciego lipca wezwałem Gage’a do tego pokoju i dałem mu wiklinowy kosz… podobny do tych, które zabiera się na pikniki. Wie pan, co mam na myśli?

Halston pokiwał głową.

– Kazałem mu wsadzić tam kota i zawieźć do weterynarza w Milford, żeby go uśpił. Gage odparł: „Tak jest, proszę pana” i wyszedł. Cały on. Już nigdy nie zobaczyłem go żywego. Doszło do wypadku na autostradzie. Lincoln wjechał w podporę mostu, pędząc co najmniej sześćdziesiąt mil na godzinę. Dick Gage zginął na miejscu. Kiedy go znaleźli, miał zadrapania na twarzy.

Halston milczał. Obraz tego, jak to mogło wyglądać, zaczął się ponownie formować w jego umyśle. W pokoju słychać było tylko spokojne trzaskanie ognia i spokojny pomruk kota leżącego na jego kolanach. Siedząc razem z kotem przy kominku, stanowił dobrą ilustrację wiersza Edgara Guesta, tego, którego fragment brzmi: „Z kotem na kolanach, w kominku się pali/…Szczęśliwy człowiek, gdybyście pytali”.

Dick Gage, jadący lincolnem do Milford, przekraczający limit nie więcej niż o pięć mil na godzinę. Obok niego wiklinowy koszyk – z tych, które zabiera się na pikniki. Kierowca wbija wzrok w szybę, być może wyprzedza właśnie wielką ciężarówkę i nie widzi czarnego z jednej strony i białego z drugiej osobliwego pyska, który wychyla się z koszyka. Nie widzi go, bo wyprzedza ciężarówkę, i wtedy właśnie kot skacze mu na twarz, prychając i wyciągając pazury, które zahaczają o oko Gage’a, przebijają gałkę, oślepiają go. Lincoln jedzie sześćdziesiąt mil na godzinę, potężny silnik mruczy cicho, a pazury drugiej łapy rozdzierają nos starego, zadając straszliwy, nieznośny ból – lincoln zaczyna skręcać w prawo, zajeżdżając drogę ciężarówce, której szofer naciska klakson, lecz Gage go nie słyszy, bo kot drze się wniebogłosy, wisi rozpostarty na jego twarzy niczym wielki kosmaty pająk, z uszami przylegającymi do głowy, zielonymi oczyma płonącymi niczym reflektory z piekła, tylnymi łapami wbijającymi się w miękką skórę na szyi mężczyzny. Samochód skręca ostro w drugą stronę. Widać podporę mostu. Kot zeskakuje z twarzy Gage’a i lincoln, błyszcząca czarna torpeda, wali w beton i wybucha niczym bomba.

Halston przełknął z trudem ślinę i usłyszał suchy odgłos w gardle.

– I kot wrócił?

Drogan pokiwał głową.

– Po tygodniu. Tego samego dnia, kiedy pochowaliśmy Dicka Gage’a. Tak jak w tej starej piosence. Kot wrócił do domu.

– Przeżył zderzenie z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę? Trudno w to uwierzyć.

– Powiadają, że każdy kot żyje dziewięć razy. Kiedy wrócił… zacząłem się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem…

– Demonem? – zasugerował cicho Halston.

– Z braku lepszego słowa, tak. Rodzajem demona zesłanego…

– Żeby pana ukarać.

– Nie wiem. Ale boję się go. Karmię go, a ściśle rzecz biorąc, robi to kobieta, która do mnie przychodzi. Ona też go nie lubi. Mówi, że ten pysk to kara boska. Oczywiście jest miejscowa. – Stary mężczyzna usiłował się bezskutecznie uśmiechnąć. – Chcę, żeby pan go zabił. Przez ostatnie cztery miesiące mieszkałem z nim sam. Czai się gdzieś w ciemności. Patrzy na mnie. Tak jakby… czekał. Zamykam się co wieczór w swoim pokoju, lecz mimo to boję się, że obudzę się któregoś ranka i zobaczę, że leży zwinięty w kłębek na mojej piersi… i mruczy.

Wiatr zagwizdał samotnie na dworze i zaczął dziwnie pohukiwać w kamiennym kominku.

– W końcu skontaktowałem się z Saulem Loggią. Polecił mi pana. Nazwał pana chyba strzelcem.

– Wolnym strzelcem. To znaczy, że pracuję na własną rękę.

– Tak. Powiedział, że nigdy nie został pan złapany, nigdy nawet nie znalazł się w kręgu podejrzeń. Że zawsze ląduje pan na czterech łapach… jak kot.

Halston spojrzał na siedzącego w wózku inwalidzkim mężczyznę i nagle jego muskularne, długie palce zacisnęły się tuż nad szyją kota.

– Jeśli pan chce, zrobię to już teraz. Złamię mu kark. Nawet się nie zorientuje…

– Nie! – krzyknął Drogan i dygocząc cały, wziął głęboki oddech. Na jego ziemistych policzkach pojawiły się rumieńce. – Nie… nie tutaj. Niech pan go stąd zabierze.

Halston uśmiechnął się niewesoło i znowu zaczął bardzo łagodnie gładzić kota po głowie i grzbiecie.

– Dobrze – powiedział. – Przyjmuję kontrakt. Chce pan ciało?

– Nie. Niech pan go zabije. I zakopie. – Drogan przerwał i pochylił się w fotelu niczym zgrzybiały stary sęp. – Niech mi pan przywiezie ogon – dodał. – Żebym mógł go wrzucić do ognia i patrzeć, jak płonie.


* * *

Halston jeździł plymouthem rocznik 1973 ze specjalnym silnikiem Cyclone Spoiler. Samochód miał podniesione zawieszenie, maskę skierowaną w dół pod kątem dwudziestu stopni, skróconą dźwignię biegów Pensy i wspomaganie kierownicy Hearsta. Halston sam przerobił dyferencjał. Na wielkich oponach Wide Ovals Bobby’ego Unsera wyciągał ponad sto sześćdziesiąt mil na godzinę.

Wyjechał z domu Drogana parę minut po wpół do dziesiątej. Zimny sierp księżyca płynął przez postrzępione listopadowe chmury. Halston otworzył wszystkie szyby, bo jego ubranie przesiąkło żółtym odorem starości i strachu, którym się brzydził. Zimne powietrze było ostre i zdrętwiały mu od niego palce, ale nie przejmował się tym. Wywiało żółty odór.

Zjechał z autostrady w Placer’s Glen i przestrzegając limitu trzydziestu pięciu mil na godzinę, przejechał przez milczące miasto, strzeżone przez jedyne żółte światło migające na skrzyżowaniu. Za miastem, na drodze stanowej numer 35, dodał trochę gazu. Podrasowany silnik zamruczał, podobnie jak wcześniej tego wieczoru zamruczał kot na jego kolanach. Halston uśmiechnął się, dostrzegając analogię. Jechali, nieco przekraczając siedemdziesiątkę, między białymi od szronu polami, na których sterczały kikuty kukurydzy.

Kot był w torbie na zakupy podwójnej grubości, związanej u góry mocnym sznurkiem i leżącej na kubełkowym fotelu pasażera. Był senny i mruczał, kiedy Halston go do niej wkładał, a potem mruczał przez całą drogę. Wyczuwał pewnie, że Halston go lubi, i było mu z tym dobrze. Ponownie jak on był wolnym strzelcem.

Dziwne zlecenie, pomyślał Halston, i zaskoczyło go, że serio traktuje to, co miał zrobić. Być może najdziwniejsze było w nim to, że rzeczywiście polubił tego kota, poczuł, że łączy ich pewna więź. Tylko pogratulować, jeśli udało mu się załatwić trójkę tych zgredów, zwłaszcza Gage’a, wiozącego go do Milford na ostatnią randkę z krótko przystrzyżonym weterynarzem, który z radością wsadziłby go do wykładanej ceramicznymi płytkami komory gazowej wielkości mikrofalówki. Halston czuł, że łączy ich więź, ale nie zamierzał się wycofywać z umowy. Wyświadczy mu grzeczność, zabijając go szybko i bezboleśnie. Zaparkuje na poboczu przy jednym z tych oszronionych listopadowych pól, wyjmie go z torby, pogładzi, a potem złamie mu kark i utnie ogon scyzorykiem. A później zakopie go porządnie w ziemi, chroniąc przed padlinożercami. Nie mógł go ocalić przed robalami, lecz mógł przed podlecami.

Rozmyślał o tym wszystkim, gdy samochód sunął przez noc niczym granatowy duch i wtedy właśnie kot przemaszerował przed jego oczyma po tablicy rozdzielczej, z podniesionym arogancko ogonem i zwróconym ku niemu czarno-białym pyskiem wykrzywionym w czymś w rodzaju drwiącego uśmiechu.

– Pssssss… – zasyczał Halston.

Zerknął w prawo i dostrzegł podwójnie grubą torbę na zakupy z wygryzioną – lub rozdartą pazurami – dziurą z boku. Kiedy spojrzał ponownie przed siebie, kot podniósł łapę i pacnął go żartobliwie w czoło. Halston cofnął się gwałtownie i wielkie opony plymoutha zapiszczały, kiedy samochód zaczął jechać wężykiem po wąskiej asfaltowej drodze.

Halston walnął pięścią siedzącego na tablicy rozdzielczej kota, który parsknął, wyprężył grzbiet, ale się nie poruszył. Halston zamierzył się ponownie, lecz zwierzę zamiast uciec, skoczyło na niego.

Gage, pomyślał. Zupełnie jak Gage…

Wdepnął hamulec. Kot siedział na jego głowie, zasłaniał pole widzenia futrzanym brzuchem, drapiąc go pazurami i kalecząc skórę. Halston zaciskał mocno ręce na kierownicy. Uderzył kota raz, drugi i trzeci. I nagle droga się skończyła, i plymouth wjechał do rowu, podskakując na łupiących głośno amortyzatorach. Ułamek sekundy później nastąpiło uderzenie. Halston poleciał do przodu i zatrzymały go pasy. Ostatnim dźwiękiem, który usłyszał, był nieludzki wrzask kota przypominający głos kobiety cierpiącej niewysłowiony ból albo przeżywającej orgazm.

Walnął go zaciśniętą pięścią i poczuł tylko sprężyste, ustępujące pod knykciami mięśnie.

A potem nastąpiło drugie uderzenie. I ciemność.


* * *

Księżyc wisiał nisko na niebie. Do świtu została może godzina.

Plymouth leżał w rowie, w którym osiadła mgła. W kratę chłodnicy wplątał się kawałek drutu kolczastego. Maska samochodu otworzyła się i smużki pary z dziurawej chłodnicy wypływały na zewnątrz i mieszały się z mgłą.

Nie miał czucia w nogach.

Spojrzał w dół i zobaczył, że przegroda między komorą silnika i wnętrzem plymoutha wygięła się od uderzenia. Tylna część wielkiego silnika Cyclone Spoiler zmiażdżyła mu nogi, przygważdżając je do podłogi.

Na zewnątrz słychać było krzyk sowy polującej na jakiegoś małego gryzonia.

Wewnątrz, blisko, niecichnące mruczenie kota.

Chyba się uśmiechał jak kot z Cheshire z Alicji w krainie czarów.

Na oczach obserwującego go Halstona wstał, wygiął grzbiet w łuk i przeciągnął się, a potem nagłym płynnym ruchem skoczył mu na ramię. Halston próbował podnieść ręce, żeby go zepchnąć.

Ręce odmówiły mu posłuszeństwa.

Uraz kręgosłupa, pomyślał. Jestem sparaliżowany. Może tymczasowo. Prawdopodobnie trwale.

Pomruk kota, który nachylił się do jego ucha, był głośny jak grzmot.

– Złaź ze mnie – krzyknął Halston.

Miał ochrypły, skrzeczący głos. Kot zamarł na chwilę, a potem nachylił się z powrotem. Jego łapa uderzyła nagle Halstona w policzek i tym razem pazury nie były schowane. Ku szyi popłynęły gorące fale bólu. I ciepła strużka krwi.

Ból.

Czucie.

Halston rozkazał głowie obrócić się na prawo i posłuchała go. Przez chwilę jego twarz schowana była w gładkim suchym futrze. Halston warknął na kota, który najwyraźniej zaskoczony, wydał gniewny gardłowy dźwięk – jouk! – i zeskoczył na fotel. Przez chwilę patrzył na niego gniewnie, kładąc uszy po sobie.

– Tego się nie spodziewałeś, co? – wychrypiał Halston.

Kot otworzył pysk i zasyczał. Patrząc na ten dziwny, schizofreniczny pysk, Halston zrozumiał, dlaczego Drogan mógł go wziąć za demona.

Przestał się nad tym zastanawiać, czując nagle tępe, niewyraźne mrowienie w obu dłoniach i przedramionach.

Czucie. Wraca. Mrowienie i igiełki.

W tym samym momencie kot skoczył mu na twarz, prychając i wyciągając pazury.

Halston zamknął oczy i otworzył usta. Próbował ugryźć go w brzuch, ale poczuł w zębach tylko futro. Przednie łapy kota zacisnęły się na jego uszach, pazury wbijały w skórę. Ból był niesamowity, oślepiający. Halston próbował podnieść ręce. Poruszyły się, lecz nie chciały zsunąć z kolan.

Pochylił do przodu głowę i zaczął nią kiwać niczym człowiek próbujący strząsnąć mydło z oczu. Kot nie puszczał go, drąc się i parskając. Halston czuł, że krew spływa mu po policzkach. Z ledwością łapał oddech. Koci brzuch przywierał do jego nosa. Mógł zaczerpnąć trochę powietrza ustami, jednak nie było go zbyt wiele, tamowało je futro. Miał wrażenie, że ktoś oblał mu uszy benzyną do zapalniczki i podpalił.

Szarpnął nagle głową do tyłu i wrzasnął z bólu – wpadając do rowu, musiał uszkodzić sobie kręgosłup szyjny. Ale kot nie spodziewał się tego manewru i puścił go. Halston usłyszał, jak spada z łomotem na tylne siedzenie.

Strużka krwi zalała mu oko. Próbował ponownie poruszyć rękoma, podnieść jedną z nich i wytrzeć krew.

Drżały na jego kolanach, lecz nadal nie dawał rady ich podnieść. Pomyślał o swojej czterdziestcepiątce tkwiącej w kaburze pod lewą pachą.

Jeśli zdołam wyjąć gnata, kiciuniu, za jednym zamachem uśmiercę cię dziewięć razy.

Mrowienie stało się wyraźniejsze. Czuł też tępe pulsowanie bólu w stopach, zasłoniętych i prawdopodobnie połamanych przez blok silnika, ukłucia i łaskotanie w nogach – takie same jak w kończynie, na której się spało i która zaczyna budzić się do życia. W tym momencie nie przejmował się swoimi stopami. Wystarczało, iż wiedział, że rdzeń kręgowy nie został przerwany i nie będzie do końca życia nieruchomym kawałem mięsa doczepionym do gadającej głowy.

Może zostało mi jeszcze parę żywotów.

Zajmij się kotem. To najważniejsze. Potem wydostań się z wraku – może ktoś będzie tędy jechał, to rozwiązałoby od razu dwa problemy. Mało prawdopodobne o wpół do piątej rano, na takiej jak ta bocznej drodze, ale kto wie? I…

I co robił tam z tyłu kot?

Niedobrze było mieć go na twarzy, lecz tak samo niedobrze, gdy znajdował się za plecami, poza polem widzenia. Halston zerknął w lusterko wsteczne, ale to nic nie dało. Podczas wypadku przekręciło się i widział w nim tylko porośnięty trawą rów, do którego wpadł.

Usłyszał za sobą cichy dźwięk podobny do tego, jaki wydaje rozdzierany materiał.

Mruczenie.

Taki z niego demon… Zasnął tam.

A nawet jeśli nie zasnął, nawet jeśli jakimś cudem planuje morderstwo, co może mu zrobić? Chudy, mały zwierzak ważący nie więcej niż cztery funty. A on wkrótce… wkrótce będzie mógł poruszać rękoma w wystarczającym stopniu, żeby wyciągnąć broń. Na pewno.

Halston siedział i czekał. Czucie w rękach i nogach przez cały czas wracało seriami mrowień i ukłuć. Zupełnie bez sensu (a może dlatego, że tak blisko otarł się o śmierć) mniej więcej przez minutę doznawał erekcji. W obecnej sytuacji trochę trudno będzie walić konia, pomyślał.

Na wschodzie zaczęło świtać. Gdzieś niedaleko zaśpiewał ptak.

Halston ponownie sprawdził ręce i udało mu się je podnieść o jedną ósmą cala, zanim opadły.

Jeszcze nie. Ale już niedługo.

Halston usłyszał ciche stuknięcie w oparcie fotela za plecami. Obrócił głowę i spojrzał prosto w czarno-biały pysk i płonące oczy z wielkimi źrenicami.

Przemówił do nich.

– Nigdy nie zawaliłem zlecenia, kiedy już je przyjąłem, kiciu. To może być pierwsze. Odzyskuję czucie w rękach. Jeszcze tylko pięć minut, najwyżej dziesięć. Poradzić ci coś? Zmykaj przez okno. Są wszystkie otwarte. Zmykaj stąd i zabieraj ze sobą ogon.

Kot nie spuszczał z niego wzroku.

Halston ponownie sprawdził ręce. Podniosły się, wściekle dygocząc. Pół cala. Cal. Pozwolił, by opadły. Ześlizgnęły się z jego kolan na siedzenie plymoutha i leżały tam, połyskując blado niczym wielkie tropikalne pająki.

Kot uśmiechał się do niego.

Czyżbym popełnił błąd, pomyślał zmieszany. Był człowiekiem, który polegał na instynkcie, i przeświadczenie, że popełnił błąd, stało się nagle bardzo silne. A potem kot wyprężył się i jeszcze zanim skoczył, Halston domyślił się, co ma zamiar zrobić, i otworzył usta do krzyku.

Kot wylądował na jego kroczu, wbijając w nie wysunięte pazury.

W tym momencie Halston żałował, że nie jest sparaliżowany. Ból był gigantyczny, potworny. Nigdy nie podejrzewał, że coś może tak boleć. Rozrywający mu jądra kot był prychającym sprężystym kłębkiem furii.

Halston w końcu krzyknął, rozdziawiając szeroko usta i wtedy właśnie kot zmienił kierunek i skoczył mu na twarz. W tym momencie mężczyzna zdał sobie sprawę, że ma przed sobą coś więcej niż kota. To było coś opętanego złośliwą morderczą manią.

Zobaczył po raz ostatni czarno-biały pysk, położone na płask uszy i wielkie oczy, w których płonęła chora nienawiść. Kot wykończył troje staruszków, a teraz miał zamiar wykończyć Johna Halstona.

Wbił się w jego usta niczym kosmaty pocisk. Halston dławił się nim. Przednie łapy rozrywały jego język niczym kawałek wątróbki. Żołądek podszedł mu do gardła i zwymiotował, ale wymioty wpadły mu do tchawicy, zatykając ją, i zaczął się dusić.

W tej ekstremalnej sytuacji jego instynkt samozachowawczy przezwyciężył chwilowy paraliż i Halston podniósł powoli obie ręce, żeby złapać kota. O mój Boże, pomyślał.

Kot wpychał się w jego usta, rozpłaszczając się, wijąc, wpełzając coraz głębiej i głębiej. Halston czuł chrupanie w szczękach, które otwierały się, żeby go przyjąć.

Sięgnął, żeby go złapać, wyciągnąć, zniszczyć… i jego palce zacisnęły się tylko na ogonie.

W jakiś sposób kotu udało się wpełznąć całym ciałem do jego ust. Dziwny, czarno-biały pysk musiał teraz wciskać się w jego krtań.

Straszliwe rzężenie wydobyło się z gardła Halstona, które spuchło niczym giętki ogrodowy szlauch.

Jego ciało zadygotało. Ręce opadły z powrotem na kolana, palce zabębniły machinalnie o uda. Oczy zalśniły, a później zasnuły się mgłą i patrzyły niewidzącym wzrokiem przez przednią szybę plymoutha na nadchodzący świt.

Z jego otwartych ust wystawały dwa cale kosmatego ogona… w połowie czarnego, w połowie białego, kołyszącego się leniwie tam i z powrotem.

Po chwili ogon zniknął.

Gdzieś blisko znowu zaśpiewał ptak. A potem zapadła cisza i nad oszronionymi polami Connecticut wstał bezgłośny świt.


* * *

Farmer nazywał się Will Reuss.

Zmierzał do Placer’s Glen, żeby przedłużyć dowód rejestracyjny swojej rolniczej ciężarówki, i zobaczył, jak promienie porannego słońca odbijają się od czegoś w przydrożnym rowie. Podjechał bliżej i zobaczył leżącego na ukos w rowie plymoutha z wplątanym w kratę chłodnicy drutem kolczastym, który przypominał kawałek stalowej włóczki.

Zszedł na dół i nagle zaczerpnął gwałtownie powietrza.

– Niech mnie kule – szepnął, zwracając się do jasnego listopadowego dnia. Za kierownicą siedział sztywno wyprostowany facet z otwartymi oczyma, które spoglądały pustym wzrokiem w wieczność. Ankieterzy z centrum Ropera już nigdy nie mieli go zapytać, na kogo zagłosuje w następnych wyborach prezydenckich. Miał zakrwawioną twarz i nadal zapięte pasy bezpieczeństwa.

Drzwi od strony kierowcy zablokowały się, ale Reuss zdołał je otworzyć, szarpiąc obręcz. Pochylił się i rozpiął pasy, mając zamiar poszukać jakiegoś dowodu tożsamości. Sięgając pod marynarkę, zauważył, że koszula nieboszczyka lekko się wybrzusza tuż za klamrą paska. Wybrzusza się i… napina. Zakwitające na niej plamy krwi przypominały złowrogie róże.

– Co na Boga Ojca…?

Will Reuss złapał koszulę nieboszczyka i podciągnął ją do góry.

Spojrzał… i wrzasnął.

Nad pępkiem mężczyzny ziała wydrapana pazurami dziura. Wynurzał się z niej zachlapany krwią czarno-biały koci pysk z płonącymi wielkimi oczyma.

Reuss zatoczył się do tyłu, krzycząc i zasłaniając twarz rękoma. Kilka wron zerwało się do lotu z pobliskiego pola.

Kot wypełzł na zewnątrz i przeciągnął się z lubieżnym rozleniwieniem.

A potem wyskoczył przez otwarte okno. Mignął raz w gąszczu wysokiej, zwiędłej trawy i zniknął.

Wyglądał, jakby się gdzieś spieszył, powiedział później Reuss reporterowi miejscowej gazety.

Jakby miał sprawę do załatwienia.

Загрузка...