Patricia Cornwell
Post Mortem

Rozdział pierwszy

W piątek, szóstego czerwca, w Richmond padał deszcz.

Ulewa, która zaczęła się o świcie, strąciła wszystkie kwiaty lilii, a chodniki i dachy domów bardzo szybko pokryła opadłymi liśćmi. Ulicami płynęły małe rzeki, a na trawnikach i boiskach utworzyły się niewielkie sadzawki. Zasnęłam przy akompaniamencie deszczu bijącego w dachówki, i w czasie gdy noc zamienia się w pierwsze, zamglone godziny sobotniego poranka, przyśnił mi się koszmarny sen.

Za szybą, po której spływały strugi deszczu, zobaczyłam białą, nieludzką twarz, przypominającą główki lalek zrobionych ze starych pończoch. Okno mojej sypialni było ciemne, aż nagle pojawiła się w nim ta straszna maska, emanująca złowrogą inteligencją. Obudziłam się, wpatrzona z przerażeniem w ciemność nocy. Nie wiedziałam, co mnie obudziło, dopóki ponownie nie odezwał się dzwonek telefonu. Bez trudu znalazłam aparat i chwyciłam słuchawkę.

– Doktor Scarpetta?

– Tak, słucham. – Sięgnęłam do lampy i włączyłam światło; była 2:33 rano.

Serce zaczęło mi walić jak oszalałe.

– Mówi Pete Marino. Mamy trupa na Berkeley Avenue, pod numerem 5602. Dobrze by było, gdybyś przyjechała jak najszybciej. Ofiara nazywa się Lori Petersen, trzydziestoletnia biała kobieta. Jej mąż znalazł ciało mniej więcej pół godziny temu.

Nie potrzebowałam więcej szczegółów. W chwili gdy podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos sierżanta Marino, wiedziałam. Być może wiedziałam już w chwili, gdy usłyszałam dzwonek telefonu. Ludzie wierzący w wilkołaki obawiają się pełni księżyca; ja zaczęłam się bać godzin pomiędzy północą a trzecią rano, gdy piątek zamienia się w sobotę i całe miasto śpi.

Zazwyczaj na miejsce zbrodni wzywa się patologa z dyżuru, lecz w tym wezwaniu nie było nic zwyczajnego. Po drugiej sprawie dałam wszystkim jasno do zrozumienia, że bez względu na porę dnia czy nocy, jeżeli zostanie popełnione jeszcze jedno morderstwo, mają mnie o tym powiadomić. Marino bardzo się ten pomysł nie podobał. Odkąd zostałam mianowana naczelnym koronerem stanu Wirginia, niecałe dwa lata temu, sierżant stwarzał problemy. Do tej pory nie byłam pewna, czy nie znosi wszystkich kobiet na całym świecie, czy tylko mnie.

– Berkley Avenue znajduje się w Berkley Downs, w Southside – dodał protekcjonalnie. – Wiesz, jak tu dojechać?

Przyznając, że nie mam pojęcia, zapisałam wskazówki w notesie, który zawsze trzymam przy telefonie. Odłożyłam słuchawkę i pospiesznie spuściłam stopy na podłogę, a adrenalina płynąca w moich żyłach obudziła mnie niczym filiżanka mocnej kawy. W domu panowała cisza. Złapałam czarną medyczną torbę, wytartą i znoszoną przez lata używania.

Nocne powietrze było niczym chłodna sauna, a okna w domu sąsiadów wyglądały jak ciemne oczodoły. Wycofując granatowy służbowy samochód z podjazdu, spojrzałam na światło palące się nad gankiem i w okna pokoju na piętrze, w którym spała moja dziesięcioletnia siostrzenica, Lucy. Zapowiadał się kolejny dzień z życia dziecka, który mnie ominie. Odebrałam ją z lotniska w środę wieczorem, lecz od tamtej pory rzadko kiedy miałam czas choćby zjeść z nią wspólnie posiłek.

Dopóki nie dojechałam do Parkway, na drodze nie było ani jednego samochodu; kilka minut później pędziłam mostem nad rzeką James. Widziałam maleńkie czerwone światełka samochodów jadących przede mną, a we wstecznym lusterku majaczył zarys wieżowców śródmieścia Richmond. Gdzieś tam, pomyślałam, czai się mężczyzna. Może to być każdy; chodzi wyprostowany, śpi w zwyczajnym domu i ma normalną liczbę palców u rąk i nóg. Prawdopodobnie jest biały i dużo mu brakuje do czterdziestki. Jest zwykłym obywatelem, najpewniej nie jeździ BMW, nie chodzi do modnych barów ani nie robi zakupów w najdroższych sklepach miasta.

Ale, z drugiej strony, może właśnie tak robi? Mógł to być każdy i nikt zarazem. Pan Nikt. Ten typ faceta, którego twarzy nie zapamiętasz, nawet gdybyś przejechała z nim sam na sam dwadzieścia pięter w windzie.

Stał się bezprawnym władcą tego miasta, obsesją tysięcy ludzi, których nigdy nie widział na oczy; a także moją. Pan Nikt.

Ponieważ te morderstwa zaczęły się dwa miesiące temu, mógł zostać niedawno wypuszczony z więzienia lub szpitala psychiatrycznego. Tak podejrzewano jeszcze w zeszłym tygodniu, lecz teorie ciągle się zmieniały.

Moja była taka sama od początku: niedawno przyjechał do miasta, a wcześniej robił to samo w innym miejscu i ani jednego dnia nie spędził w więzieniu czy też za szpitalnymi murami. Nie był niezorganizowany, nie był amatorem, i z całą pewnością nie był po prostu szalony.

Za następnymi światłami, po lewej stronie znajduje się Wilshire, a zaraz potem, po prawej – Berkley.

Już dwie przecznice wcześniej zobaczyłam migające czerwono-niebieskie światełka. Ulica przed domem o numerze 5602 była rozświetlona niczym choinka. Karetka, z włączonym silnikiem wyjącym jak czołg, stała tuż obok dwóch nieoznakowanych wozów patrolowych i trzech radiowozów z migającymi na dachach kogutami. Mikrobusik z zespołem dziennikarzy z kanału 12 właśnie podjechał i zatrzymał się obok nich. W oknach kilku sąsiednich domów paliły się światła, a wielu ludzi w pidżamach lub szlafrokach wyszło na ganki.

Zaparkowałam za mikrobusem w chwili, gdy młody dziennikarz kłusem biegł na drugą stronę ulicy. Wysiadłam z samochodu i z pochyloną głową oraz wysoko postawionym kołnierzem płaszcza przeciwdeszczowego koloru khaki ruszyłam szybko w stronę frontowych drzwi domu Petersenów. Nigdy nie lubiłam patrzeć na siebie w wieczornych wiadomościach. Odkąd w Richmond zaczęły się te morderstwa, moje biuro przeżywało prawdziwy szturm dziennikarzy, a ci sami reporterzy wielokrotnie dzwonili do mnie z tymi samymi, okrutnymi i bezsensownymi pytaniami.

– Doktor Scarpetta, jeżeli mamy do czynienia z seryjnym mordercą, czy to nie oznacza, że zabójca może znowu uderzyć?

Jakby chcieli, żeby tak się stało.

– Czy to prawda, że na ciele ostatniej ofiary znalazła pani ślady po ugryzieniach?

Nie była to prawda, lecz bez względu na odpowiedź i tak nie mogłam wygrać. „Bez komentarza” i założyliby, że to prawda. Powiedziałabym „nie” i w wieczornym wydaniu gazety przeczytałabym, że „Doktor Kay Scarpetta zaprzecza, by na ciele ofiar znaleziono ślady ugryzień…”. Morderca, jak każdy człowiek, czytuje gazety i przychodzi mu do głowy nowy pomysł.

Ostatnie doniesienia prasowe były kwieciste i przerażająco szczegółowe; posuwały się znacznie dalej niż pożyteczne ostrzeżenie społeczeństwa o grożącym mu niebezpieczeństwie. Kobiety, szczególnie te, które mieszkały same, były przerażone. W tydzień po trzecim morderstwie sprzedaż pistoletów i rewolwerów oraz dodatkowych zamków do drzwi wzrosła aż o pięćdziesiąt procent, a miejskie schronisko wyzbyło się wszystkich psów – fenomen, który, rzecz jasna, także trafił na pierwsze strony gazet. Wczoraj ciesząca się złą sławą reporterka z kroniki policyjnej, Abby Turnbull, zademonstrowała swój niezwykły tupet, przychodząc do mego biura i strasząc personel artykułem o wolności dostępu do informacji, by zdobyć kopie raportów z autopsji ofiar Dusiciela.

Odkąd pamiętam, dziennikarze z kroniki policyjnej zawsze byli bardzo agresywni w mieście Richmond, stolicy stanu Wirginia, liczącym dwieście dwadzieścia tysięcy mieszkańców i w zeszłym roku umieszczonym przez FBI na drugim miejscu na liście miast mających najwyższy odsetek zabójstw w Stanach Zjednoczonych. Nie było niczym niezwykłym, by patolog z Anglii przyjeżdżał tu i przez miesiąc pracował w moim biurze, by więcej dowiedzieć się o ranach postrzałowych. Nie było też niczym niezwykłym, by karierowicze w stylu Pete’a Marino porzucali szaleństwo Nowego Jorku i przyjeżdżali tu tylko po to, by się przekonać, że w Richmond wcale nie jest lepiej.

Niezwykłe były tylko te morderstwa na tle seksualnym. Przeciętny obywatel nie przejmuje się zabójstwami narkomanów, domowymi strzelaninami ani bójką na noże dwóch pijaków, którzy pokłócili się nad butelką taniego wina, gdyż nie dotyczy go to osobiście. Jednak zamordowane kobiety były koleżankami, obok których siedziałeś w pracy, przyjaciółkami, z którymi chodziłaś na zakupy, znajomymi, z którymi gawędziłeś na przyjęciach, kobietami, obok których stałeś w kolejce w banku. Były czyimiś sąsiadkami, siostrami, córkami, kochankami. Znajdowały się w swych domach, leżały we własnych łóżkach, kiedy Pan Nikt wtargnął nieproszony przez okno.

Dwaj umundurowani policjanci stali po obu stronach frontowych drzwi, otworzonych na oścież i zagrodzonych w połowie żółtą taśmą, z wydrukowanym napisem: MIEJSCE ZBRODNI – NIE ZBLIŻAĆ SIĘ.

– Dzień dobry, pani doktor – pozdrowił mnie chłopak w niebieskim uniformie, odsuwając się nieco i podnosząc taśmę, by ułatwić mi przejście; mógłby być moim synem.

Salon, schludny i ładnie urządzony, tonął w ciepłych, różowych kolorach. Na ładnej wiśniowej komódce w rogu stał nieduży telewizor i odtwarzacz płyt kompaktowych. Nieopodal znajdował się pulpit pod nuty i skrzypce. Pod oknem wychodzącym na trawnik przed domem stała niska sofa, a przed nią na szklanym stoliku leżało kilka równo ułożonych magazynów; pomiędzy nimi dojrzałam „Scientific American” i „New England Journal of Medicine”. Po drugiej stronie chińskiego dywanu ozdobionego motywem smoka na kremowym owalu stała biblioteczka z drewna orzechowego, której dwie półki wypełnione były równo ustawionymi tomami podręczników medycznych.

Otwarte drzwi wychodziły na korytarz, który biegł przez całą długość domu; po prawej stronie znajdowało się kilka pokoi, a po lewej – kuchnia, gdzie Marino i drugi policjant rozmawiali z mężczyzną, który, jak założyłam, był mężem ofiary.

Ledwie zwróciłam uwagę na czyste blaty, linoleum i utensylia w tym przyćmionym białym odcieniu, którzy fachowcy nazywają „migdałowym”, oraz na bladożółtą tapetę i takież zasłony w oknach. Moją uwagę przyciągnął czerwony nylonowy plecaczek leżący na blacie stołu, który najwyraźniej został już przetrząśnięty przez policjantów; obok niego znajdował się stetoskop, ołówkowa latareczka medyczna, plastikowe pudełko na kanapki i ostatnie wydania „Annal Surgery”, „Lanceta” i „Journal of Trauma”. Wszystko to bardzo mnie niepokoiło.

Kiedy przystanęłam przy stole, Marino spojrzał na mnie chłodno i przedstawił mnie Mattowi Petersenowi, mężowi ofiary, który zszokowany i zgarbiony siedział na krześle. Był niezwykle przystojny, nieomal piękny; miał delikatnie wyrzeźbione rysy twarzy, kruczoczarne włosy, a skórę gładką i lekko opaloną. Szczupły o szerokich barach, ubrany był w biały podkoszulek i sprane dżinsowe spodnie. Ręce zacisnął mocno, a wzrok wbił w podłogę.

– Czy ten plecak należał do niej? – Musiałam to wiedzieć. Medyczne wyposażenie mogło w końcu należeć do męża.

– Taak – mruknął Marino.

Petersen z wolna podniósł wzrok. Jego przekrwione, błękitne oczy spoczęły na mnie z wyrazem ulgi; przyjechał doktor, pojawił się cień nadziei, choć nie było żadnej.

Zaczął mówić urywanymi zdaniami, jak gdyby nie mogąc dojść do ładu z myślami.

– Rozmawiałem z nią przez telefon. Wczoraj. Powiedziała, że wróci do domu około wpół do pierwszej… ze szpitala, z ostrego dyżuru. Kiedy przyjechałem, zobaczyłem, że światła są pogaszone… pomyślałem, że już się położyła. I poszedłem tam. – Głos mu zadrżał, podniósł się sztywno i urwał. Odetchnął głęboko. – Poszedłem do sypialni. – Łzy napłynęły mu do oczu, w których paliła się desperacja. – Proszę. Nie chcę, żeby ktoś na nią patrzył. Nie chcę, by widzieli ją w takim stanie. Proszę!

– Muszę ją zbadać, panie Petersen – odezwałam się łagodnie.

Nagle walnął pięścią w stół, zaskakując nas tym niespodziewanym wybuchem gniewu.

– Wiem! – wykrzyknął trzęsącym się głosem; wzrok miał rozbiegany. – Ale nie oni wszyscy! Nie policja! Wiem przecież, jak to jest! Dziennikarze i wszyscy inni będą wtykać nos w każdy kąt. Nie chcę, by byle frajer z ulicy na nią patrzył.

Marino nawet okiem nie mrugnął.

– Hej, ja też mam żonę, Matt. Wiem, co musisz teraz przeżywać, okay? Masz moje słowo, że potraktujemy ją z należnym szacunkiem. Z takim samym szacunkiem, jakiego bym oczekiwał, gdybym tu siedział na twoim miejscu.

Słodki balsam kłamstw.

Zmarli są bezbronni, a bezczeszczenie ciała tej kobiety dopiero się rozpoczęło; nie skończy się, dopóki Lori Petersen nie zostanie rozłożona na czynniki pierwsze, a każdy jej fragment nie zostanie sfotografowany i wystawiony na widok ekspertów, sędziów, policjantów, adwokatów i członków ławy przysięgłych. Na pewno słychać będzie uwagi na temat jej fizycznych atrybutów lub ich braku. Będzie słychać idiotyczne żarty i cyniczne uwagi, podczas gdy ofiara, a nie zabójca, znajdzie się pod lupą społeczeństwa i każdy aspekt jej codziennego życia oraz osobowości zostanie dokładnie zbadany, opisany i w pewien sposób zdegradowany do rangi dowodu rzeczowego.

Gwałtowna śmierć jest wydarzeniem publicznym i właśnie ten aspekt mojego zawodu sprawiał mi najwięcej kłopotów i nieprzyjemności. Robiłam, co w mojej mocy, by zachować godność ofiar, lecz cóż można zrobić po tym, jak ktoś stanie się kolejnym numerkiem, fragmentem śledztwa, podawanym sobie z rąk do rąk. Prywatność niszczy się równie łatwo, jak ludzkie życie.

Marino wyprowadził mnie z kuchni, zostawiając z Petersenem policjanta, który miał go dalej przesłuchiwać.

– Zrobiliście już zdjęcia? – spytałam.

– Teraz są tam ludzie z wydziału identyfikacyjnego, zbierają odciski palców – odrzekł. – Powiedziałem im, żeby pod żadnym pozorem nie ruszali ciała.

Zatrzymaliśmy się w korytarzu.

Na ścianach wisiało kilka ładnych akwarelek i zbiór szkolnych zdjęć młodych małżonków; na jednej, bardziej artystycznej fotografii widać było ich stojących ramię w ramię na plaży, nieopodal mola, z nogawkami spodni podwiniętymi do kolan, włosami potarganymi przez wiatr i twarzami zaczerwienionymi od słońca. Za życia Lori była ładną blondynką o delikatnych rysach twarzy i ujmującym uśmiechu. Uczyła się w Brown, a potem w akademii medycznej na Harvardzie; jej mąż także spędził kilka lat na tej uczelni – pewnie tam się poznali. Zdążyłam się już zorientować, że Matt był od niej młodszy.

Lori Petersen. Brown. Harvard. Nadzwyczaj inteligentna. Trzydziestoletnia. Właśnie ziszczał się jej sen, jej marzenie. Po ośmiu wycieńczających latach medycznego szkolenia miała zostać lekarzem. I wszystko to zostało zniszczone, bo jakiś nieznajomy postanowił się zabawić.

Marino dotknął mojego łokcia.

Odciągnął mą uwagę od zdjęć na ścianach i wskazał otwarte drzwi po lewej stronie korytarza.

– Tędy wszedł – mruknął.

Było to maleńkie pomieszczenie o podłodze wyłożonej białymi kafelkami i ścianach wyklejonych błękitną tapetą. W kącie stała toaleta, nieco bliżej umywalka i słomiany kosz na bieliznę. Okno nad toaletą było szeroko otwarte – prostokąt ciemności, przez nie wpadało do pomieszczenia wilgotne, chłodne nocne powietrze i poruszało białymi zasłonami. Dalej, w ciemnościach, między drzewami słychać było śpiew cykad.

– Siatka na oknie została przecięta. – Kiedy Marino spojrzał na mnie, na jego twarzy nie zobaczyłam żadnych emocji. – Na ziemi, tuż pod oknem stoi drewniana ława… najwyraźniej przyciągnął ją tu, by mieć się po czym wspiąć.

Przyjrzałam się podłodze, zlewowi i desce sedesowej; nigdzie nie było widać śladów butów czy choćby smugi błota. Jednak z tej odległości trudno było dostrzec więcej szczegółów, a nie chciałam wchodzić do środka, by nie zniszczyć ewentualnych dowodów czy śladów, jakie mógł zostawić zabójca.

– Czy to okno było zamknięte od wewnątrz? – spytałam.

– Nie wydaje mi się. Wszystkie inne są pozamykane; już sprawdziłem. A wydawałoby się, że na zamknięciu tego okna powinno jej zależeć przede wszystkim: wychodzi na tyły domu i znajduje się bardzo nisko… gdyby ktoś przy nim majstrował, niepotrzebna byłaby mu drabina, nikt i tak by go nie zauważył. Możliwe, że jeżeli zachowywał się naprawdę cicho, nawet nie usłyszała, jak przecina siatkę i wchodzi do domu. Do sypialni jest stąd kawałek drogi.

– A drzwi? Czy były zamknięte, gdy jej mąż wrócił do domu?

– On mówi, że tak.

– W takim razie zabójca wyszedł tą samą drogą – mruknęłam.

– Na to wygląda. Schludny świrus, co? – Przytrzymując się framugi drzwi, Marino wychylił się daleko w głąb łazienki, nie wchodząc jednocześnie na podłogę. – Nic tu nie widać. Zupełnie jakby posprzątał po sobie, byśmy nie zebrali jego śladów z podłogi albo z sedesu. Cały dzień padało. – Spojrzał na mnie, lecz w jego oczach nie dostrzegłam żadnego uczucia. – Musiał mieć mokre buty, może nawet utytłane w błocie.

Zastanawiałam się, do czego Marino zmierza. Nie mogłam go zrozumieć, a do tej pory nie byłam pewna, czy jest doskonałym pokerzystą, czy też po prostu wolno myśli. Był dokładnie takim typem detektywa, jakiego starałam się unikać, gdy tylko miałam wybór – zadziorny, pewny siebie i absolutnie nieprzystępny. Dobiegał pięćdziesiątki, twarz miał pooraną bruzdami, a długie kosmyki siwiejących włosów rozdzielał przedziałkiem po jednej stronie głowy i zaczesywał na drugą, by przykryć łysiejącą czaszkę. Miał przeszło sześć stóp wzrostu i głos zżarty przez dziesiątki lat picia piwa lub czegoś mocniejszego. Niemodny, szeroki krawat w czerwono-niebieskie pasy był nieco upaćkany. Marino stanowił doskonały przykład twardego gliniarza – ordynarnego, gruboskórnego wyrzutka społeczeństwa, który pewnie miał w domu przeklinającą papugę, a na stoliku do kawy stertę pism pornograficznych.

Przeszłam przez korytarz i stanęłam przed drzwiami do sypialni; czułam, jak ogarnia mnie pustka.

Policjant z sekcji identyfikacyjnej był zajęty pokrywaniem wszystkich powierzchni czarnym pyłkiem; drugi filmował wszystko ręczną kamerą.

Lori Petersen leżała na łóżku, z którego zwieszała się do podłogi biało-niebieska kapa. Pod jej stopami dostrzegłam skopaną w ogromny kłąb kołdrę, a prześcieradło ściągnięte z rogów odsłaniało materac; poduszki zgarnięte były w kąt łóżka po prawej stronie od jej głowy. Łóżko wyglądało tak, jakby przeszedł po nim huragan, co stanowiło tym większy kontrast z ładnie umeblowaną w jasnym dębie sypialnią.

Lori była naga. Na kolorowym dywaniku leżącym po prawej stronie łóżka znajdowała się jej jasnożółta, bawełniana koszula nocna. Została rozcięta od kołnierzyka po sam dół, podobnie jak w trzech pierwszych przypadkach. Na nocnej szafce, tej stojącej bliżej drzwi, zobaczyłam telefon, z kablem wyrwanym ze ściany. Lampy po obu stronach łóżka były wyłączone, a kable odcięte – jeden posłużył oprawcy do związania rąk ofiary na plecach; pętlę sporządzoną z drugiego zarzucono na jej szyję, po czym kabel przeciągnięto za jej plecami, zawiązano dokoła nadgarstków i pociągnięto dalej, do kostek nóg. Dopóki miała zgięte kolana, pętla dokoła szyi pozostawała luźna, lecz gdy tylko wyprostowała nogi – pod wpływem bólu lub czując ciężar zabójcy na plecach – kabel zaciskał się na jej szyi, niczym stryczek.

Śmierć przez uduszenie trwa kilka minut; to bardzo długi czas, szczególnie gdy każda komórka w twoim ciele domaga się tlenu.

– Proszę wejść, pani doktor – odezwał się policjant z kamerą. – Już wszystko sfilmowałem.

Stąpając bardzo ostrożnie, podeszłam do łóżka, postawiłam torbę na podłodze i wyciągnęłam lateksowe rękawiczki chirurgiczne. Potem wyjęłam aparat fotograficzny i zrobiłam kilka zdjęć ofiary in situ. Jej twarz była groteskowo opuchnięta, tak bardzo, że trudno było rozpoznać rysy, i ciemnofioletowa, z powodu zatrzymania krążenia krwi wywołanego zaciśnięciem pętli dokoła szyi. Z nosa i ust wypływał krwawy płyn, plamiąc prześcieradło; jasnoblond włosy miała potargane. Była wysoka i nieco pulchniejsza niż na zdjęciach zawieszonych w korytarzu.

Jej wygląd był dla mnie bardzo ważny, gdyż brak metody z czasem może stać się metodą. Wydawało się, że cztery ofiary Dusiciela nie mają żadnej wspólnej cechy fizycznej, nawet rasy. Trzecia ofiara była bardzo szczupła i czarna, pierwsza pulchniutka i ruda, a druga – drobna brunetka. Pracowały w zupełnie innych zawodach: jedna była nauczycielką, druga pisarką, trzecia recepcjonistką, a teraz czwarta – lekarzem. Mieszkały w różnych dzielnicach miasta.

Wyciągnęłam długi chemiczny termometr z torby i zmierzyłam temperaturę w pokoju, a potem ciepłotę ciała ofiary. Powietrze miało 71 stopni *, ciało 93,5. Ustalenie czasu śmierci jest o wiele trudniejsze, niż wydaje się to większości ludzi. Nie można określić go z dokładnością co do minuty, chyba że ktoś był świadkiem morderstwa albo zegarek ofiary przestał nagle działać. Jednak Lori Petersen nie żyła mniej więcej od trzech godzin; ciało stygło około jednego, dwóch stopni na godzinę, a drobne mięśnie już zaczęło obejmować stężenie pośmiertne.

Poszukałam jakichś fragmentarycznych dowodów, które mogłyby nie dojechać wraz z ciałem do kostnicy; na ciele Lori Petersen nie znalazłam żadnych włosów, lecz było tam mnóstwo różnego rodzaju włókien, pochodzących bez wątpienia z kołdry i kapy na łóżku. Pęsetą zebrałam kilka z nich do plastikowej torebki – kilka białych oraz parę pochodzących z ciemnego, może czarnego materiału. Najbardziej oczywistym dowodem był piżmowy zapach unoszący się w pokoju oraz plamy przezroczystej, kleistej, na wpół zaschłej substancji znajdujące się na jej plecach i tylnych powierzchniach ud.

Podczas każdej ze spraw znajdowaliśmy płyn nasienny na ciele ofiary, lecz jak na razie niewiele nam to pomogło. Zabójcą mógł być każdy mężczyzna z dwudziestu procent populacji, który należał do grupy nonsekreterów * – co oznacza, że antygenów jego grupy krwi nie można było wykryć na podstawie innych płynów ustrojowych ciała, takich jak ślina, nasienie czy pot. Innymi słowy, z powodu braku próbek krwi nie mogliśmy określić, czy w jego żyłach płynie krew grupy A, B, AB, czy O.

Jeszcze dwa lata temu status nonsekretera zabójcy byłby okrutnym ciosem dla biura medycyny sądowej, ale teraz mamy już testy DNA, niedawno wprowadzone i dostatecznie wiarygodne, by zidentyfikować mordercę; wystarczy złapać go, pobrać próbki i upewnić się, że nie ma brata bliźniaka.

Obok mnie stanął Marino.

– Jeżeli chodzi o to niezamknięte okno w łazience… – zaczął, patrząc na ciało. – Wedle słów męża – wskazał kciukiem w kierunku kuchni – jest otwarte, bo on sam otworzył je tydzień temu.

Słuchałam, nie komentując.

– Mówi, że właściwie nie używają tej łazienki, chyba że mają gości. Podobno wymieniał siatkę w oknie w zeszły weekend; twierdzi, że mógł zapomnieć zamknąć potem okno. Cały tydzień z łazienki nikt nie korzystał. Ona – raz jeszcze spojrzał na ciało – nie miała powodu się tym przejmować, pewnie po prostu założyła, że jest zamknięte. – Urwał na chwilę. – Dziwne jest w tym wszystkim to, że morderca nie usiłował się dostać do domu przez żadne inne okno. Na żadnym siatka nie jest przecięta. Od razu trafił do otwartego.

– Ile okien wychodzi na tyły domu? – spytałam.

– Trzy. Kuchenne, kibelka i łazienki.

– I wszystkie są suwane do góry, zamykane na haczyk?

– Aha.

– Czyli gdyby zaświecić w nie z zewnątrz, na przykład latarką, można by się zorientować, czy są zamknięte, czy nie?

– Może. – Znowu spojrzał na mnie tym nieprzyjemnym, chłodnym wzrokiem. – Ale tylko pod warunkiem, że wcześniej byś się na coś wdrapała. Z ziemi nie widać haczyka. Okna są za wysoko.

– Wspomniałeś o ławce ogrodowej – przypomniałam mu spokojnie.

– Problem polega na tym, że trawnik na tyłach domu jest błotnisty i nasiąknięty jak nieszczęście. Gdyby ten facet podciągnął ławkę pod jakiekolwiek inne okno i wspiął się na nią, by zajrzeć do środka, na trawie zostałyby odciski nóg ławki. Kilku moich ludzi właśnie się tam teraz rozgląda. Pod pozostałymi dwoma oknami na tyłach domu nie ma żadnych śladów; wygląda na to, że zabójca nawet się do nich nie zbliżył. Chyba od razu podszedł do okna łazienki.

– A czy jest możliwe, że było uchylone i właśnie dlatego przyciągnęło uwagę zabójcy?

Marino spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– Hej, wszystko jest możliwe. Ale gdyby zostało uchylone, być może ona też by to zauważyła… w czasie tego tygodnia, kiedy go nie było.

Może tak, a może nie. Nietrudno być spostrzegawczym z perspektywy czasu, jednak większość ludzi nie zwraca uwagi na drobne szczegóły dotyczące ich codziennego otoczenia, zwłaszcza pomieszczeń, w których rzadko bywają.

Pod zasłoniętym oknem wychodzącym na ulicę stało biurko, na którym leżało kilka następnych przedmiotów, boleśnie przypominających mi, że Lori Petersen wykonywała ten sam zawód, co ja. Na blacie leżały ostatnie wydania kilku miesięczników medycznych oraz dwa podręczniki akademickie. Przy nóżce stylowej mosiężnej lampki były dwie dyskietki komputerowe IBM-u o podwójnej pojemności, oznaczone flamastrem „6/1” i ponumerowane „I” i „II”. Zawierały prawdopodobnie coś, nad czym Lori pracowała w VMC *, gdzie stało wiele komputerów przeznaczonych do użytku lekarzy i studentów. W domu Petersenów jak na razie nie widziałam komputera.

Na wiklinowym krześle stojącym pomiędzy komodą a oknem leżały równo ułożone ubrania: białe bawełniane spodnie oraz koszulka z krótkim rękawem w biało-czerwone paski i stanik. Były lekko zmięte, jakby noszone przez cały dzień, a potem zdjęte i położone na krześle; sama często tak robię, gdy jestem zbyt zmęczona, by odwiesić ubrania do szafy.

Pospiesznie przejrzałam zawartość szafy ściennej i łazienki przylegającej do sypialni; wszystko znajdowało się na swoim miejscu i nic nie świadczyło o dokonanej zbrodni, poza łóżkiem. Wskazywało to, że modus operandi zabójcy nie zawierał elementów włamania dla zysku i kradzieży.

Marino przyglądał się, jak policjant z sekcji identyfikacyjnej otwiera szuflady w komodzie.

– Co jeszcze wiemy o mężu? – zapytałam.

– Jest na studiach podyplomowych na uniwersytecie w Charlottesville; mieszka tam w ciągu tygodnia, a w piątki przyjeżdża do domu. Spędza tu weekend, a w niedzielę wieczorem wraca na uczelnię.

– Co studiuje?

– Podobno literaturę – odparł Marino, rozglądając się po pokoju, lecz starannie omijając mnie wzrokiem. – Właśnie pisze pracę.

– Z czego?

– Z literatury – powtórzył Marino, powoli wypowiadając każdą sylabę.

– Ale jakiej literatury?

Wreszcie spojrzenie jego brązowych oczu zatrzymało się na mnie bez cienia sympatii.

– Mówi, że amerykańskiej. Odniosłem jednak wrażenie, że najbardziej interesują go przedstawienia. Właśnie jest w trakcie prób do „Hamleta” Szekspira. Tak mówi. Podobno grywał w reklamach telewizyjnych, a także jakieś drobne rólki w filmach kręconych tu, u nas.

W tej samej chwili policjanci nagle przerwali pracę; jeden z nich zamarł z pędzelkiem w wyciągniętej ręce i spojrzał na nas.

Marino wskazał na dyskietki leżące na biurku.

– Lepiej sprawdźmy, co jest na tych maleństwach – powiedział tak głośno, że wszyscy popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem. – Ciekawe, czyżby sam pisał jakąś sztukę?

– Możemy je przejrzeć w moim biurze; mam kilka komputerów kompatybilnych z IBM-em – zaproponowałam.

W tym momencie jeden z policjantów wyciągnął spod sterty ubrań wojskowy nóż o długim ostrzu, jeden z tych zaopatrzonych w kompasy i pudełko na zapałki w rękojeści. Ostrożnie, aby nie pozacierać śladów, włożył go do plastikowej torebki na dowody rzeczowe.

Z tej samej szuflady wyciągnęli pudełko kondomów, co było dość dziwne – czego nie omieszkałam wytknąć Marino – jako że Lori Petersen stosowała doustne tabletki antykoncepcyjne.

No i rozpoczęły się cyniczne uwagi, których się spodziewałam.

Ściągnąwszy rękawiczki, wepchnęłam je do torby i powiedziałam:

– Możecie ją zapakować.

Mężczyźni odwrócili się jak na komendę, jakby dopiero teraz przypomnieli sobie o zmaltretowanej martwej kobiecie leżącej na pogniecionym, rozkopanym łóżku. Spomiędzy warg wystawały zęby, a powieki tak spuchły, że tylko przez wąskie szparki widać było źrenice martwo wpatrujące się w sufit.

Przez radio poinformowano karetkę i kilka minut później do pokoju weszło dwóch sanitariuszy w niebieskich kombinezonach z noszami, które przykryli białym prześcieradłem i ustawili tuż obok łóżka.

Lori Petersen została podniesiona na moją komendę, z pościelą zawiniętą dokoła ciała, tak by dłonie w rękawiczkach nie musiały jej dotykać. Delikatnie położono ją na noszach, a prześcieradło spięto na górze; dzięki temu ani jedno włókienko z dowodów nie zostanie przypadkowo zgubione albo dodane. Potem rozległ się głośny trzask, gdy rozerwano rzepy przy pasach mocujących i ponownie zapięto je na białym kokonie.

Marino wyszedł wraz ze mną z sypialni i zaskoczył mnie, mówiąc:

– Odprowadzę cię do samochodu.

Kiedy zeszliśmy na parter, zobaczyliśmy Matta Petersena; był zagubiony, a oczy błyszczały mu nieprzytomnie, gdy patrzył na mnie z desperacką, niemą prośbą o coś, czego nie mogłam mu dać. O pocieszenie. Zapewnienie, że jego żona zginęła szybko i bezboleśnie. Że nie cierpiała. Że została związana i zgwałcona już po śmierci. Nic podobnego nie mogłam mu powiedzieć i Marino wyprowadził mnie z salonu i domu Petersenów.

Trawnik przed domem rozjaśniony był światłami kamer telewizyjnych, za którymi hipnotycznie pulsowały niebiesko-czerwone światła wozów policyjnych. Gwar głosów przebijał się przez szum włączonych silników samochodowych, a tymczasem deszcz zaczął przesiąkać przez gęstą mgłę.

Dziennikarze z notesami i dyktafonami byli wszędzie, czekając niecierpliwie na moment, w którym ciało ofiary zostanie wyniesione z domu i załadowane na tył ambulansu. Na ulicy czekała ekipa telewizyjna, a kobieta w modnym prochowcu mówiła do mikrofonu, nagrywając kolejny „rewelacyjny” program do niedzielnych wieczornych wiadomości.

Bill Boltz, prokurator okręgowy, właśnie zaparkował przy krawężniku i wysiadał z samochodu. Wyglądał na oszołomionego, na wpół zaspanego i bardzo niezadowolonego z obecności prasy. Nie miał im nic do powiedzenia, bo nic jeszcze nie wiedział. Zastanawiałam się, kto go powiadomił? Może Marino. Dokoła aż roiło się od gliniarzy: jedni przeczesywali trawnik przed domem, inni stali obok swych samochodów i rozmawiali. Boltz zapiął kurtkę po szyję, skinął lekko głową, napotkawszy mój wzrok, po czym poszedł pospiesznie do domu Petersenów.

Komendant policji i burmistrz siedzieli w beżowym, nieoznakowanym samochodzie, z włączonym wewnętrznym światełkiem; byli bladzi i mieli ponure miny. Kiwając od czasu do czasu głowami, odpowiadali na pytania reporterki Abby Turnbull. Mówiła coś do nich przez otwarte okno. Zaczekawszy, aż znajdziemy się na ulicy, podbiegła do nas.

Marino odgonił ją machnięciem ręki i krótkim:

– Hej, bez komentarza! – w tonie „odpieprz się!”

Szedł obok mnie i nagle jego obecność nieomal przyniosła mi ulgę.

– Ale bagno, co? – mruknął z obrzydzeniem, szukając po kieszeniach papierosów. – Regularny cyrk! Jezu Chryste.

Krople deszczu spływające mi po twarzy były drobne i chłodne; Marino otworzył drzwi samochodu. Kiedy przekręciłam kluczyki w stacyjce, nachylił się do okna i powiedział z krzywym uśmieszkiem:

– Tylko jedź ostrożnie, doktorku.

Загрузка...