Rozdział czwarty

Właściwie wcale mnie nie zdziwiło, że Matt Petersen dotknął ciała Lori. Bardzo często ludzie odruchowo dotykają kogoś, kto wygląda, jakby nie żył – by sprawdzić puls albo złapać za ramię i potrząsnąć, jakby się chciało go obudzić. Zaskoczyły mnie dwie rzeczy: po pierwsze, zebraliśmy te odciski palców jedynie dlatego, że osoba, która je zostawiła, miała na rękach tę zadziwiającą świecącą substancję, dowód, który znajdowaliśmy na każdej ofierze Dusiciela. Po drugie, odciski palców Matta Petersena jeszcze nie zostały przekazane do laboratorium. Komputer znalazł je i wskazał tylko dlatego, że już wcześniej zostały wprowadzone do bazy danych.

Właśnie mówiłam Vanderowi, że musimy się dowiedzieć, kiedy i dlaczego zdejmowano Mattowi Petersenowi odciski palców i czy ma jakąś przeszłość przestępczą, gdy do pokoju wszedł Marino.

– Twoja sekretarka powiedziała, że tu siedzisz – burknął zamiast powitania.

Jadł pączka, którego pewnie wziął z pudełka stojącego obok ekspresu do kawy na parterze; Rose zawsze przynosiła w poniedziałki pączki do pracy. Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, bez pośpiechu podał mi dużą kopertę z tekturowego papieru.

– Przykro mi, Neils – wymamrotał – ale pani doktor kazała sobie oddać do rąk własnych.

Vander spojrzał na mnie ze zdziwieniem; otworzyłam kopertę i znalazłam w niej plastikową torebkę z dziesięcioma odciskami placów Matta Petersena. Marino postawił mnie w wyjątkowo głupiej sytuacji i byłam na niego wściekła. Karta z odciskami palców w zwykłych okolicznościach powinna powędrować prosto do laboratorium, a nie do mnie. Był to tego typu delikatny manewr, który mógł wytworzyć przykre animozje pomiędzy mną a moimi pracownikami, z czego Marino, bez wątpienia, doskonale zdawał sobie sprawę. Byłoby mi przykro, gdyby Neils Vander założył, że włażę z buciorami na jego teren, kiedy tak naprawdę chodziło mi całkiem o co innego.

– Nie chciałam, by Marino zostawił to u ciebie na biurku – wyjaśniłam Vanderowi. – Nie chciałam, by wpadło komuś w ręce; Matt Petersen, zanim w piątek wrócił do domu, miał próbę kostiumową, podczas której był podobno ucharakteryzowany. Jeżeli miał na rękach tę tajemniczą substancję, mogła także dostać się na kartę, kiedy zdejmowali mu odciski palców.

Vanderowi oczy się trochę rozszerzyły; najwyraźniej nie pomyślał o tym.

– Jasne. Przetestujemy ją pod laserem.

Marino przyglądał mi się ponuro.

– A co z nożem myśliwskim? – spytałam.

Wyciągnął spod pachy jeszcze jedną kopertę i powiedział:

– Zamierzałem oddać to Frankowi.

– Może najpierw przetestujemy go pod laserem? – zaproponował Neils.

Potem wydrukował jeszcze jeden egzemplarz danych na temat numeru NIC112 oraz odcisków placów, które Matt Petersen zostawił na ciele żony, i podał jej Marino.

Ten przyjrzał im się pobieżnie.

– Jasny gwint – mruknął i spojrzał na mnie; w jego oczach jaśniał triumf. Było to znajome spojrzenie, którego się spodziewałam. Mówiło: „No i co, pani doktor? Może i masz wyższe wykształcenie, może i przeczytałaś mnóstwo książek, ale to ja znam życie”.

Już widziałam, jak Marino zaczyna przyciskać męża kobiety, którą, moim zdaniem, zamordował ktoś zupełnie nam nieznany.

Piętnaście minut później wraz z Marino i Vanderem staliśmy w ciemni przylegającej do laboratorium. Na blacie nieopodal zlewu leżała karta z odciskami placów i nóż myśliwski. W pokoju było ciemno choć oko wykol. Wielki brzuch Marino nieprzyjemnie ocierał się o mój lewy łokieć, kiedy z niepokojem obserwowaliśmy ogniste błyski rozświetlające się na karcie, a także na rękojeści noża, zrobionej z twardej gumy i zbyt szorstkiej, by można było zdjąć z niej odciski linii papilarnych.

Na szerokim, lśniącym ostrzu nożna znajdowało się kilkanaście mikroskopijnych włókienek oraz parę wyraźnych fragmentarycznych odcisków, które Vander opylił i zdjął. Pochylił się nad kartą z dziesięcioma odciskami palców; szybkie, wizualne porównanie jego sokolim wzrokiem eksperta wystarczyło, by mruknął:

– Sądząc po wstępnym porównaniu najbardziej charakterystycznych szczegółów, odciski na nożu należą do Matta Petersena.

Laser się wyłączył, pogrążając nas w kompletnych ciemnościach; chwilę później Neils włączył jarzeniówkę i wróciliśmy do ponurego świata białych kafelków i pomalowanych farbą olejną ścian.

Zdjęłam okulary ochronne i zaczęłam wymieniać litanię argumentów przeciw pochopnym podejrzeniom, podczas gdy Vander bawił się z laserem, a Marino zapalił papierosa.

– Odciski palców na ostrzu jeszcze o niczym nie świadczą. Jeżeli nóż należy do Matta Petersena, to nic dziwnego, że znajdują się na nim jego odciski. A jeżeli chodzi o tę świecącą substancję – to owszem, najwyraźniej miał ją na rękach, gdy dotykał ciała żony i gdy zdejmowaliście mu odciski. Ale nie możemy mieć pewności, że to jest to samo świństwo, które znaleźliśmy przy pierwszych trzech ofiarach. Możemy sprawdzić pod skaningowym mikroskopem elektronowym, czy struktura atomowa pasuje do substancji na reszcie ciała ofiary, i substancji, jaką znajdowaliśmy wcześniej, a także czy zgadza się widmo podczerwieni.

– Co takiego? – Marino spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Myślisz, że Matt miał jedną substancję na rękach, a zabójca drugą, i że to nie to samo diabelstwo, tylko podobnie wygląda pod laserem?

– Nieomal wszystko, co reaguje na promienie lasera, wygląda tak samo – odparłam, powoli dobierając słowa. – Wszystko świeci niczym białe światło neonowe.

– Taak, ale z tego, co mi wiadomo, większość ludzi nie chodzi po świecie z białym neonowym świństwem na rękach.

– Większość ludzi nie – musiałam się z tym zgodzić.

– Zadziwiający zbieg okoliczności, że Matt miał na rękach tę substancję, czymkolwiek by była.

– Przecież wspominałeś, że wracał z próby kostiumowej – przypomniałam mu.

– Tak mówił.

– Może nie byłoby takie głupie zebrać próbki szminek, których używał w piątek? Przynieś mi je tutaj, to przeprowadzimy testy.

Marino patrzył na mnie z jawną niechęcią.


W moim gabinecie stał jeden z niewielu komputerów osobistych znajdujących się na drugim piętrze; połączono go z głównym komputerem w głębi korytarza, lecz nie był zwykłym terminalem – nawet jeżeli główny komputer został wyłączony, mogłam na nim pracować.

Marino podał mi dwie dyskietki znalezione w sypialni Petersenów; wsunęłam je do stacji dysków i włączyłam edytor tekstu.

Na monitorze pojawił się wykaz znajdujących się na nich plików, czy może raczej rozdziałów dysertacji Matta Petersena. Tematem był Tennessee Williams, „którego najpopularniejsze sztuki ujawniają frustrujący świat seksu i okrucieństwa, kryjący się pod powierzchnią romantycznej łagodności…”, jak przeczytaliśmy w pierwszym paragrafie wstępu.

Marino spoglądał mi przez ramię, potrząsając głową.

– Jezu – zamruczał. – To się robi coraz lepsze. Nic dziwnego, że czubek się wystraszył, gdy powiedziałem mu, że zabieram te dyskietki. Popatrz tylko na to draństwo…

Zjechałam kursorem w dół monitora.

Tu i ówdzie znaleźliśmy odniesienia do kontrowersyjnego podejścia Williamsa do homoseksualizmu i kanibalizmu; akapity na temat brutalnego Stanleya Kowalskiego z „Tramwaju zwanego pożądaniem” i kastrata-żigolaka ze „Słodkiego ptaka młodości”. Nie potrzebowałam żadnych telepatycznych zdolności, by wiedzieć, co chodzi po głowie Marino. Było to równie banalne, jak reklama mleka – dla niego tekst na monitorze stanowił źródło wszelkiego zła, paliwo, które napędza umysły psychopatów i karmi fantazje seksualnych zboczeńców. Marino nie widział różnicy między sceną a prawdziwym życiem i nie zobaczyłby jej, nawet gdyby zwaliła mu się na głowę.

Ludzie tacy jak Tennessee Williams czy nawet Matt Petersen, którzy tworzą podobne scenariusze, bardzo rzadko spotykają się z nimi w rzeczywistości, a już na pewno nie chcieliby wprowadzać ich w życie.

Spojrzałam Marino w oczy.

– A co byś pomyślał, gdyby Petersen studiował Stary Testament?

Wzruszył ramionami. Odwrócił wzrok i znowu wpatrzył się w monitor.

– Hej; to tutaj, to nie do końca materiał ze szkółki niedzielnej.

– Taak, podobnie jak gwałty, kamienowania i odcinanie głów nierządnicom. W prawdziwym świecie Truman Capote nie był seryjnym zabójcą, panie sierżancie.

Wycofał się i podszedł do krzesła; obróciłam się na fotelu i spojrzałam na niego poprzez zawalone papierami biurko. Zazwyczaj gdy wpadał do mego gabinetu, nie siadał, lecz stał i patrzył na mnie z góry. Tym razem usiadł, więc nasze oczy były mniej więcej na tym samym poziomie. Pomyślałam, że pewnie prędko się go nie pozbędę.

– Mogłabyś to dla mnie wydrukować? Coś mi się zdaje, że będzie z tego niezła lektura do poduszki. – Uśmiechnął się sarkastycznie. – Kto wie? Może ten amerykański świr cytuje tu markiza de Sade’a?

– Przecież de Sade był Francuzem.

– No i co z tego?

Powstrzymałam irytację. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby zamordowana została żona jednego z moich patologów? Czy Marino grzebałby w jego domowej biblioteczce? Czy znalazłszy wiele tomów o seryjnych mordercach i zbrodniach na tle seksualnym, także pomyślałby, że trafił w dziesiątkę?

Marino zapalił następnego papierosa i patrząc na mnie zmrużonymi oczyma, zaciągnął się głęboko. Wydmuchnął cieniutką strużkę dymu i dopiero wtedy się odezwał:

– Najwyraźniej masz dobre zdanie o panu Petersenie. Na czym je opierasz? Na tym, że jest artystą, czy może na tym, że chodzi do dobrego college’u?

– Nie mam żadnego zdania na jego temat – odrzekłam. – Nie wiem o nim nic, oprócz tego, że nie pasuje do portretu psychologicznego człowieka, który dusi te kobiety.

Marino zamyślił się.

– No, cóż… a ja wiem o nim to i owo, pani doktor. Widzisz, gadałem z nim przez ładnych kilka godzin. – Sięgnął do kieszeni sportowej marynarki, wyciągnął dwie mikrokasetki i rzucił na biurko. Ja także zapaliłam papierosa. – Pozwól, że ci opowiem, jak ta rozmowa przebiegała. Razem z Beckerem siedzieliśmy z nim w kuchni, tak? Wszyscy inni wyszli z domu i nagle łup! Osobowość pana Petersena uległa całkowitej zmianie. Wyprostował się na krześle, zaczął myśleć logiczniej i gestykulować tak, jakby znajdował się na scenie! To było po prostu niewiarygodne. Od czasu do czasu oczy zachodzą mu łzami, głos się łamie, to blednie, to znów się czerwieni. Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że to żaden wywiad, tylko jedno wielkie cholerne przedstawienie! – Odchylił się na krześle i poluźnił krawat. – Pomyślałem sobie, że już gdzieś to wcześniej widziałem. Przede wszystkim w Nowym Jorku, gdy rozpracowywałem gogusiów w stylu Johnny’ego Andrettiego, ubranych we włoskie garnitury, palących importowane cygara; urok osobisty wprost od nich bije. Są tak mili, że człowiek w końcu zaczyna im iść na rękę i zapomina, że w czasie swej zawodowej kariery rąbnęli ze dwadzieścia osób, bo tak wypadło. Podobnie było z pewnym alfonsem o imieniu Phil. Bił dziewczyny metalowym wieszakiem na ubrania, dwie z nich zabił w ten sposób… przesłuchiwałem go w jego restauracji, która służyła za przykrywkę dla innych interesów. Phil był cały załamany, płakał. Pochylił się ku mnie przez stół i powiedział jednym tchem: „Proszę, znajdź tego, kto to zrobił, Pete. To jakieś chore bydlę, nie człowiek. Masz, spróbuj trochę tego chianti, Pete. Jest naprawdę wyśmienite”. Chodzi mi o to, doktorku, że widziałem takie zagrywki już nie raz. Zachowanie Petersena uruchamia we mnie ten sam ostrzegawczy dzwoneczek, co bujanie Phila czy Andrettiego. Więc gdy się tak przed nami produkował, siedziałem tam i myślałem: „Za kogo ten studencina z Harvardu mnie uważa? Za idiotę czy co?”

Nic nie odpowiedziałam na tę przydługą tyradę, tylko wsadziłam kasetę do magnetofonu; Marino skinął głową, bym włączyła odtwarzanie.

– Akt pierwszy – obwieścił grobowym głosem. – Scena: kuchnia Petersenów. Główny bohater: Matt. Rola: tragiczna. Jest blady, a oczy ma załzawione. Wpatruje się w ścianę. A ja? Ja widzę przed oczyma stary film: nigdy w życiu nie byłem w Bostonie i nie poznałbym Harvardu nawet gdybym się o niego potknął, ale mam przed oczyma te stare ceglane mury i wijącą się winorośl pod oknami.

Ucichł, gdy z taśmy popłynęły słowa Petersena; mówił o Harvardzie, odpowiadając na pytanie, gdzie poznał Lori. Przez wiele lat pracy zawodowej słyszałam niejeden wywiad policyjny, lecz to pytanie mnie zaskoczyło. Jakie miało znaczenie? Co zaloty Lori i Matta miały wspólnego z jej zabójstwem? A jednak jakaś część mnie znała już odpowiedź na to pytanie.

Marino badał grunt; usiłował wyciągnąć z Petersena jak najwięcej szczegółów. Szukał czegokolwiek, najmniejszego drobiazgu, który mógłby świadczyć o tym, że Matt miał obsesję; że był niepoczytalny i skłonny do psychopatycznego zachowania.

Wstałam i zamknęłam drzwi, by nikt nam nie przeszkodził. Głos z magnetofonu dobiegał do mnie jasno i wyraźnie:

– …widziałem ją już wcześniej, w campusie. Zawsze nosiła mnóstwo książek i wyglądała tak, jakby wiecznie się jej gdzieś spieszyło.

Marino: – Co było w niej takiego, że zwróciłeś na nią uwagę, Matt?

– Trudno powiedzieć. Ale długi czas mnie intrygowała, choć nie mam pojęcia dlaczego. Może dlatego, że zazwyczaj była sama, zawsze w pośpiechu, nigdy nie włóczyła się bez celu. Była bardzo pewna siebie i zdawało się, że zawsze wie, dokąd zmierza. Zaciekawiła mnie.

Marino: – Czy często ci się to zdarza? Chodzi mi o to, czy często widzisz gdzieś kobietę, w sklepie, na ulicy, która cię intryguje?

– Nie, chyba nie. Wiesz, zwracam uwagę na innych ludzi, jak każdy inny; ale z nią, z Lori… to było coś zupełnie innego.

Marino: – Mów dalej. Więc wreszcie ją poznałeś. Gdzie to było?

– Na przyjęciu; na wiosnę, zaraz na początku maja. Balanga odbywała się w mieszkaniu kolegi mojego współlokatora, poza campusem; okazało się, że facet jednocześnie chodził na laboratorium wraz z Lori i dlatego wpadła. Dotarła około dziewiątej, kiedy ja właśnie szykowałem się do wyjścia; ten koleś, gospodarz imprezy, otworzył jej piwo i zaczęli rozmawiać. Nigdy wcześniej nie słyszałem jej głosu; kontralt, bardzo miły, wpadający w ucho. Miała taki głos, że gdy ludzie go usłyszeli, odwracali się, by zlokalizować jego źródło. Opowiadała właśnie jakąś anegdotkę o którymś z profesorów i kilka osób dokoła niej się roześmiało. Lori miała dar przyciągania ludzkiej uwagi, mimo iż wcale się o to nie starała.

Marino: – Innymi słowy, nie wyszedłeś z przyjęcia, tak? Zobaczyłeś ją i postanowiłeś zostać?

– Tak.

– Jak ona wtedy wyglądała?

– Miała dłuższe włosy i nosiła je upięte… tak jak czasem baletnice upinają włosy. Szczupła, bardzo atrakcyjna…

– Podobają ci się szczupłe blondynki, tak? Uważasz te cechy za atrakcyjne u kobiet?

– Po prostu ją uważałem za atrakcyjną, to wszystko. Poza tym w niej było coś więcej: cechowała ją wyjątkowa inteligencja. Dzięki temu wyróżniała się w tłumie.

Marino: – Co jeszcze?

– Nie rozumiem. O co pan pyta?

Marino: – Zastanawiam się, co ci się jeszcze w niej podobało? – Po chwili przerwy: – Uważam, że to ciekawe.

– Naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ten jeden element jest zadziwiający; wymyka się opisowi. Czasem spotyka się osobę, która wywiera na tobie niezapomniane wrażenie i już. To tak, jakby coś w środku człowieka budziło się do życia… Nie wiem dlaczego. Dobry Boże… nie mam pojęcia.

Następna przerwa, tym razem znacznie dłuższa.

Marino: – Więc była typem kobiety, która przyciąga uwagę, tak?

– Tak, zdecydowanie tak. Cały czas. Kiedy tylko szliśmy gdzieś razem, do znajomych, na przyjęcia, gdziekolwiek… zawsze przyciągała uwagę. A mnie to wcale nie przeszkadzało; lubiłem wycofywać się w cień i obserwować reakcje ludzi na jej obecność. Analizowałem, co takiego było w niej, że tak na nią reagowali. Charyzmę albo się ma, albo się jej nie ma. A ona ją miała. Nie udawała.

Marino: – Kiedy wspominałeś, że często widywałeś Lori w campusie, mówiłeś, że zdawała się pogrążona w myślach, że zawsze się gdzieś spieszyła. A jak było poza uczelnią? Chodzi mi o to, czy miała w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi? Wiesz, w sklepie czy na stacji benzynowej… czy miała zwyczaj rozmawiać z kimś, kogo spotkała po raz pierwszy w życiu? Albo gdyby ktoś przyszedł do domu, dostawca lub ktoś taki, czy zaprosiłaby go do środka?

– Nie. Rzadko rozmawiała z nieznajomymi i wiem, że nigdy nie zaprosiłaby obcego do domu. Nigdy. Zwłaszcza gdy mnie nie było w mieście. Kiedyś mieszkała w Bostonie i była przyzwyczajona do niebezpieczeństw wielkiego miasta. Pracowała na ostrym dyżurze, więc wiedziała to i owo o przemocy, o nieszczęściach, jakie mogą się człowiekowi przydarzyć, gdy jest nieostrożny. Nie zaprosiłaby obcego do domu; uważam, że pod tym względem nic jej nie groziło. W rzeczy samej, gdy rozpoczęły się te morderstwa, bardzo ją to przeraziło. Bywałem w domu tylko w weekendy i bardzo się denerwowała, gdy musiałem znowu wyjechać… Nie lubiła być sama w nocy… teraz przeszkadzało jej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Marino: – Wydaje mi się, że skoro była zdenerwowana tymi zabójstwami, powinna sprawdzić, czy wszystkie okna w domu są pozamykane.

– Już wam wyjaśniałem. Pewnie myślała, że wszystkie są zamknięte.

– Lecz ty akurat tamto zostawiłeś otwarte, kiedyś już naprawiłeś siatkę.

– Nie jestem pewien. Ale tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi do głowy…

Głos Beckera: – Czy wspominała o kimś, kto przychodził ostatnio do domu? Albo o kimś, kogo spotkała na mieście? Kogoś, kto by się jej naprzykrzał? Może zauważyła w sąsiedztwie obcy samochód? Albo może podejrzewała, że ktoś ją śledzi? Może spotkała jakiegoś faceta, który usiłował ją poderwać?

– Nie, nic z tych rzeczy.

Becker: – A czy gdyby coś podobnego miało miejsce, powiedziałaby ci o tym?

– Z całą pewnością. Mówiła mi o wszystkim. Tydzień, może dwa tygodnie temu, wydawało się jej, że słyszy jakieś podejrzane hałasy za domem. Zadzwoniła na policję, przyjechał wóz patrolowy, ale okazało się, że to tylko kot buszował w kuble na śmieci. Zawsze mówiła mi o wszystkim.

Marino: – Czy oprócz pracy miała jeszcze jakieś zajęcia?

– Miała kilka przyjaciółek, lekarek z tego samego szpitala. Czasem chodziła z nimi na obiady albo na zakupy czy do kina. I to chyba wszystko. Była bardzo zapracowana; zazwyczaj po skończeniu dyżuru wracała prosto do domu. Uczyła się, grała na skrzypcach. W dni powszednie tylko pracowała, jadła i spała. A weekendy przeznaczała dla mnie; to były nasze dwa dni. Tylko w soboty i niedziele byliśmy razem.

Marino: – Czy to w zeszły weekend widziałeś ją po raz ostatni?

– W niedzielę po południu; około trzeciej. Mniej więcej o tej porze pojechałem z powrotem do Charlottesville. Nigdzie nie wychodziliśmy tego dnia; od rana padał deszcz. Zostaliśmy w domu, wypiliśmy poranną kawę, rozmawialiśmy…

Marino: – Jak często rozmawiałeś z nią w czasie tygodnia?

– Kilka razy… gdy tylko mogłem. Marino: – A ostatni raz rozmawiałeś z nią wczoraj, w czwartek wieczorem, tak?

– Zadzwoniłem, by jej powiedzieć, że przyjadę w piątek po przedstawieniu i że mogę się spóźnić, bo próba ma być kostiumowa. Mówiła, że ma wolny weekend; gdyby była ładna pogoda, planowaliśmy pojechać na plażę.

Cisza.

Petersen walczył ze sobą; słyszałam, jak oddycha głęboko, starając się opanować emocje.

Marino: – Kiedy rozmawiałeś z nią zeszłego wieczora, czy wspominała ci o jakichś problemach? O kimś, kto ją nachodził w domu? Albo może miała jakieś problemy w pracy? Czy może odbierała dziwne telefony? Cokolwiek?

Cisza.

– Nie, nic podobnego. Była w dobrym humorze… śmiała się… cieszyła się, uhm, na nasze spotkanie…

Marino: – Opowiedz o niej coś jeszcze, Matt. Każdy najdrobniejszy szczegół może nam pomóc. Może coś o jej pochodzeniu, osobowości, o rzeczach, które były dla niej ważne.

– Pochodziła z Filadelfii, jej ojciec sprzedawał polisy ubezpieczeniowe; miała dwóch młodszych braci. Najważniejszą rzeczą w jej życiu była medycyna; to było jej powołanie.

Marino: – Jaką chciała robić specjalizację?

– Z chirurgii plastycznej.

Becker: – A to ciekawe. Dlaczego zdecydowała się właśnie na to?

– Kiedy miała dziesięć, może jedenaście lat, jej matka dostała raka piersi, przeszła dwie mastektomie. Przeżyła, lecz jej poczucie własnej wartości zostało bezpowrotnie zniszczone. Chyba czuła się zdeformowana, bezużyteczna, brzydka. Lori czasem o tym mówiła… Myślę, że chciała pomagać ludziom, którzy mieliby podobne kłopoty.

Marino: – I grała na skrzypcach.

– Tak.

Marino: – Czy kiedykolwiek dawała koncerty? Grała w filharmonii czy dla jakiejkolwiek publiczności?

– Pewnie mogłaby. Wydaje mi się, że była wystarczająco dobra, ale brakowało jej na to czasu.

Marino: – Co jeszcze? Ty, na przykład, zajmujesz się aktorstwem. Czy ona się tym interesowała?

– Bardzo; była to jedna z tych rzeczy, które mnie w niej zafascynowały już na samym początku. Kiedy wyszliśmy z przyjęcia, tego, na którym się poznaliśmy, przez wiele godzin spacerowaliśmy po campusie. Gdy zacząłem jej opowiadać o kilku kursach, które przerabiałem, zdałem sobie sprawę, że bardzo dużo wie o teatrze… zaczęliśmy rozmawiać o sztukach i takich tam. Wtedy bardzo interesowałem się Ibsenem. Długo o nim gadaliśmy, o realności i iluzji, o tym, co jest wspaniałe, a co paskudne w ludziach i społeczeństwie. Jednym z tematów, który Ibsen często poruszał, była alienacja… uhm, samotność i poczucie tęsknoty za domem. Długo o tym rozmawialiśmy… i ona mnie wtedy zaskoczyła. Nigdy tego nie zapomnę: roześmiała się i rzekła: „Wy, artyści, myślicie, że tylko wy potraficie zrozumieć te emocje. Wielu z nas czuje dokładnie tę samą tęsknotę, samotność i pustkę, ale nie znamy sposobów na ich werbalizację. Więc nic nie mówimy, tylko po cichu staramy się z tym uporać i jakoś żyć dalej. Uczucia to uczucia. Uważam, że ludzie na całym świecie odczuwają te same emocje, tylko inaczej je wyrażają”. Nie zgodziłem się z nią; długo się o to spieraliśmy. Niektórzy ludzie odczuwają emocje znacznie silniej niż inni; przeżywają uczucia obce większości. To właśnie dlatego są tak osamotnieni, uważają się za innych…

Marino: – I ty uważasz się za takiego człowieka?

– Ja to rozumiem. Może i nie odczuwam tego wszystkiego, co inni ludzie, ale potrafię zrozumieć ich uczucia. Niewiele mnie dziwi. Jeżeli człowiek studiuje poezję, sztukę… zaczyna pojmować, jak rozległa jest przestrzeń ludzkich emocji, potrzeb i impulsów, zarówno dobrych, jak i złych. Moim zadaniem, jako aktora, jest wczuwanie się w osobowość innych ludzi i przeżywanie emocji tak, jak oni by je przeżywali; postępowanie tak, jak oni by postępowali… ale z drugiej strony, wszystkie te zachowania są tak naprawdę moje własne. Jeżeli cokolwiek różni mnie od innych ludzi, to właśnie potrzeba odczuwania i rozumienia tej ogromnej różnorodności emocji, o której przed chwilą wspomniałem.

Marino: – A czy potrafisz zrozumieć i wczuć się w osobowość człowieka, który zamordował twoją żonę?

Cisza.

Potem, nieomal bezgłośnie: – Dobry Boże, nie.

Marino: – Jesteś tego pewien?

– Nie. To znaczy, tak! Oczywiście, że jestem pewien! Nie chcę tego rozumieć!

Marino: – Wiem, że trudno jest ci teraz o tym myśleć, Matt. Ale bardzo byś nam pomógł, gdybyś miał jakieś pomysły… na przykład, gdyby wyznaczono ci rolę mordercy, to czy…

– Nie wiem! Cholerny sukinsyn! – Głos mu się łamał, lecz jednocześnie brzmiała w nim ledwie tajona furia. – Nie wiem, po kiego czorta zadajecie mi te wszystkie pytania! To wy jesteście gliniarzami, do kurwy nędzy! To wy powinniście siedzieć i go rozgryzać!

Umilkł nagle, jakby ktoś podniósł igłę gramofonową z płyty.

Kaseta obracała się wolno, choć z magnetofonu nie wydobywał się żaden dźwięk; potem Marino odkaszlnął.

Chwilę później usłyszałam jego głos mówiący do Beckera: – Masz może zapasową kasetę w samochodzie?

Odpowiedział Petersen, niewyraźnie, jakby płakał: – Mam kilka w sypialni, przyniosę.

– Ojej – rozległ się chłodny głos Marino. – To szalenie uprzejme z twojej strony, Matt.

Dwadzieścia minut później Matt Petersen zaczął opowiadać o tym, jak znalazł ciało swojej żony.

Okropne było słyszeć to wszystko, lecz nie widzieć mówiącego. Nic nie zakłócało mojej uwagi, więc dałam się ponieść jego słowom, wspomnieniom, zabierającym mnie w mroczne zakamarki świata, którego nie chciałam oglądać.

Taśma powoli się okręcała w magnetofonie.

– …Uhm, nie, jestem tego pewien. Nie zadzwoniłem do niej przed wyjazdem, nigdy tego nie robiłem. Po prostu zaraz po próbie, gdy tylko zmyłem makijaż i zdjąłem kostium, wsiadłem do samochodu i pojechałem do Richmond. Było chyba około wpół do pierwszej w nocy. Bardzo się spieszyłem; nie widziałem się z nią cały tydzień. Koło drugiej zaparkowałem samochód przed domem. Pamiętam, że zdziwiłem się, bo wszystkie światła były zgaszone… pomyślałem, że Lori już poszła spać. Miała bardzo wyczerpujący plan zajęć: dwanaście godzin na dyżurze i dwadzieścia cztery wolne. Pracowała w piątek do północy, miała mieć wolną sobotę… dzisiaj. Jutro miała pracować od północy, do południa w poniedziałek. Wolny wtorek i znowu środa, od południa, do północy. Tak to szło… Otworzyłem drzwi frontowe i zapaliłem światło w salonie; wszystko wyglądało normalnie. Zwróciłem na to uwagę, choć przecież nie miałem żadnego powodu, by szukać dziwnych szczegółów. Pamiętam, że światło w korytarzu było wyłączone, a Lori zazwyczaj zostawiała je dla mnie zapalone… zawsze najpierw szedłem do sypialni. Jeżeli nie była zbyt zmęczona, a prawie nigdy nie była, siedzieliśmy w łóżku, pijąc wino i rozmawiając… często zasypialiśmy dopiero nad ranem, a potem, w sobotę, spaliśmy do południa… Pamiętam, że byłem zdziwiony… coś mnie rozpraszało. W sypialni… z początku prawie nic nie widziałem, bo światła… światła, rzecz jasna, były zgaszone. Ale czułem, że coś jest nie tak. Zupełnie tak, jakbym to wyczuł, zanim jeszcze zobaczyłem. Tak jak zwierzę instynktownie wyczuwa niebezpieczeństwo. I czułem coś dziwnego, co jeszcze potęgowało mój niepokój.

Marino: – Co czułeś? Jakiś zapach?

Cisza.

– Usiłuję sobie przypomnieć. Ledwie zdawałem sobie z tego sprawę… ale niepokoił mnie. To był taki dziwny zapach… słodki, lecz jednocześnie jakby zepsuty. Bardzo dziwny.

Marino: – Masz na myśli coś podobnego do zapachu ciała?

– Podobny, ale nie do końca. Był taki jakby słodkawy. Nieprzyjemny. Trochę jak pot…

Becker: – Czy przypominał może jakiś inny znany ci zapach?

Chwila przerwy.

– Nie, to nie było podobne do niczego, co kiedykolwiek wcześniej czułem. Był ledwie wyczuwalny, lecz odbierałem go wyraźnie, może dlatego, że było tak ciemno i nic nie widziałem… kiedy wszedłem do sypialni, przez kilka chwil też nic nie widziałem. W środku było bardzo cicho i spokojnie… pierwsze, co uderzyło w moje zmysły, to ten zastanawiający zapach. Przeszło mi przez myśl, zupełnie nie wiem dlaczego, że może Lori jadła coś w łóżku. Nie wiem… to pachniało jak wafle… albo syrop. Ona czasem miała takie napady… gdy była zdenerwowana albo smutna, zjadała niesamowite ilości słodyczy. Odkąd zacząłem jeździć na zajęcia do Charlottesville, przybrała sporo na wadze.

Głos mu drżał coraz bardziej.

– Ten zapach był taki dziwny… jakby choroby. Pomyślałem, że może źle się czuje i cały dzień spędziła w łóżku. To by wyjaśniało, dlaczego światła były zgaszone i dlaczego nie zaczekała na mnie z pójściem spać.

Cisza.

Marino: – I co się dalej działo, Matt?

– Moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności, lecz nie rozumiałem tego, co zobaczyłem. Z mroku wyłoniło się łóżko, lecz to, w jaki sposób zwisała z niego kapa i pościel, zupełnie nie miało sensu. I ona. Leżała na górze, w przedziwnej pozycji, i kompletnie nic na sobie nie miała. Boże… Serce podeszło mi do gardła, zanim jeszcze zrozumiałem, co widzę. A kiedy włączyłem światło i zobaczyłem ją… krzyczałem, ale nie słyszałem własnego głosu. Zupełnie jakbym krzyczał tylko we własnym umyśle. Jakby mój mózg… zobaczyłem plamę na pościeli, czerwoną, i krew wypływającą z jej nosa i ust. Twarz… To nawet nie wyglądało jak ona. To nie była ona, tylko ktoś inny. Jakiś żart, koszmarny dowcip. To nie wyglądało jak moja Lori…

Marino: – I co było dalej, Matt? Czy dotykałeś jej, czy poruszyłeś cokolwiek w tym pokoju?

Długa chwila ciszy, podczas której słychać było tylko gwałtowny, urywany oddech Petersena.

– Nie. To znaczy, tak. Dotknąłem jej. Nie myślałem o tym, co robię, tylko jej dotknąłem… jej ręki, ramienia. Nie pamiętam. Była jeszcze ciepła. Ale gdy usiłowałem wyczuć puls, zupełnie nie mogłem znaleźć nadgarstków… bo leżała na nich. Były pod jej plecami, związane… Zacząłem dotykać jej szyi i wtedy zauważyłem kabel. Chyba usiłowałem sprawdzić, czy jej serce bije, ale nie pamiętam. Wiedziałem… wiedziałem, że nie żyje. Wyglądała… jakby już była martwa. Pobiegłem do kuchni i zadzwoniłem, ale nie pamiętam, co powiedziałem… nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak wykręciłem dobry numer. Wiem jednak, że zadzwoniłem na policję, a potem zacząłem przechadzać się po kuchni… chodziłem tam i z powrotem. W końcu wróciłem do sypialni. Oparłem się o ścianę, płakałem i mówiłem do niej. Po prostu mówiłem do niej, dopóki nie przyjechała policja. Powtarzałem jej, że to nie może być prawda. Podchodziłem do niej i znowu wycofywałem się pod drzwi, błagając ją, by to nie była prawda. Czekałem, aż ktoś wreszcie przyjedzie mi na pomoc, ale to trwało całą wieczność…

Marino: – Jeżeli chodzi o te kable, którymi była związana… Czy ruszałeś je? Czy dotykałeś jeszcze czegoś w tym pokoju? Pamiętasz?

– Nie. To znaczy nawet jeżeli czegoś dotknąłem, to nie pamiętam. Ale chyba nie. Coś mnie przed tym powstrzymywało. Chciałem ją okryć, lecz coś mnie powstrzymało. Coś mi powiedziało, że lepiej będzie, jeżeli nie będę jej dotykać.

Marino: – Masz w domu nóż?

Cisza.

Marino: – Pytałem cię o nóż, Matt. Znaleźliśmy nóż myśliwski, taki z kompasem i schowkiem na zapałki.

Zdziwienie: – Och. Taak. Kupiłem go kilka lat temu. To był jeden z tych noży, które można zamówić z katalogu… kosztował pięć dziewięćdziesiąt pięć czy coś takiego. Kiedyś chodziłem po górach i zabierałem go ze sobą na te wyprawy. Był bardzo poręczny… te zapałki, żyłka z haczykiem na ryby… i w ogóle.

Marino: – Gdzie go ostatni raz widziałeś?

– Na biurku. Leżał na biurku… wydaje mi się, że Lori otwierała nim listy. Nie mam pojęcia… wiem tylko, że leżał tam już od wielu miesięcy. Może lepiej się czuła, gdy miała go pod ręką… Bała się spać sama w pustym domu… chciałem kupić psa, ale była uczulona na sierść.

Marino: – Jeżeli dobrze słyszę, Matt, to mówisz mi, że nóż leżał na biurku, gdy go ostatni raz widziałeś. Kiedy to było? W zeszłą sobotę albo niedzielę, gdy byłeś w domu na weekend… kiedy wymieniałeś siatkę w oknie w łazience, tak?

Brak odpowiedzi.

Marino: – Czy znasz jakiś powód, dla którego twoja żona mogłaby przenieść nóż gdzie indziej, na przykład do komody? Czy robiła kiedyś coś podobnego w przeszłości?

– Nie sądzę. Od wielu miesięcy leżał na biurku przy lampie.

Marino: – A możesz nam wyjaśnić, dlaczego znaleźliśmy go pod jakimiś swetrami w szufladzie komody, obok pudełka z kondomami? Podejrzewam, że to była twoja szuflada, tak?

Cisza.

– Nie, nie potrafię tego wyjaśnić. Tam właśnie go znaleźliście?

Marino: – Taak.

– Kondomy… mój Boże, leżały tam już od bardzo dawna. – Usłyszałam śmiech, bez cienia wesołości. – Używaliśmy ich, zanim Lori przeszła na pigułki.

Marino: – Jesteś tego pewien?

– Oczywiście, że jestem pewien. Zaczęła brać pigułki jakieś trzy miesiące po naszym ślubie. Pobraliśmy się, zanim się tu przeprowadziliśmy… mniej niż dwa lata temu.

Marino: – Posłuchaj, Matt… muszę ci zadać parę osobistych pytań i chcę, byś wiedział, że nie wsadzam nosa w nie swoje sprawy ani nie staram się ciebie wprawić w zakłopotanie. Mam powody, by je zadawać… dla twojego dobra musimy ustalić kilka rzeczy, okay?

Cisza.

Usłyszałam trzask zapalniczki, a potem znowu głos Marino:

– No, dobrze. Jeżeli chodzi o kondomy… czy miałeś jakieś związki z kobietami? Chodzi mi o skoki w bok? Romanse?

– Oczywiście, że nie.

Marino: – Cały tydzień nie było cię w mieście, mieszkałeś na uczelni. Ja na twoim miejscu miałbym ochotę…

– Ale ja nie. Lori była dla mnie wszystkim. Nigdy jej nie zdradzałem.

Marino: – Nie podobała ci się żadna z dziewcząt, z którymi grałeś w przedstawieniu?

– Nie.

Marino: – Widzisz, chodzi mi o to, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy mamy małe grzeszki na sumieniu. Jesteś przystojny… Kobiety pewnie rzucały ci się na szyję. Kto mógłby mieć do ciebie pretensje, gdybyś skorzystał z okazji? Ale jeżeli się z kimś spotykałeś, musimy o tym wiedzieć. To mogłoby mieć jakiś związek z tą sprawą…

Nieomal niesłyszalnie: – Nie. Powiedziałem już przecież, że nie. Nie ma żadnego związku, chyba że mnie o coś oskarżacie.

Becker: – Nikt cię o nic nie oskarża, Matt.

Odgłos czegoś przesuwanego po blacie stołu; pewnie popielniczki.

I znowu Marino: – Kiedy ostatni raz kochałeś się z żoną, Matt?

Cisza.

– Jezu Chryste. – Głos Petersena drżał bardzo wyraźnie.

Marino: – Wiemy, że to twoja prywatna sprawa… ale musisz nam powiedzieć. Mamy swoje powody.

– W niedzielę rano. Tydzień temu. Marino: – Wiesz, że musimy przeprowadzić całą serię testów. Patolodzy będą badać próbki krwi i wszystkiego innego, byśmy mogli je porównać. Potrzebujemy próbek twojej krwi i chcielibyśmy zdjąć ci odciski palców, żebyśmy potem mogli spokojnie rozdzielić, co należy do ciebie, co do niej, a co do…

Taśma skończyła się raptownie. Zamrugałam gwałtownie powiekami i usiłowałam skupić wzrok na Marino. Sięgnął do magnetofonu, wyłączył go i wsadził kasety do kieszeni.

– Po tym zabraliśmy go do szpitala i pobraliśmy próbki. Podejrzewam, że w tej chwili Betty przeprowadza testy.

Skinęłam głową i zerknęłam na zegar wiszący na ścianie; było już prawie południe. Źle się czułam.

– Niezłe, co? – Marino stłumił ziewnięcie. – Słyszałaś? Mówię ci, że ten facet to świr. Chodzi mi o to, że każdy gość, który potrafi mówić o takich rzeczach z takim spokojem, musi być świrnięty. Zazwyczaj, po znalezieniu ciała, ludzie niewiele mówią, tylko wpatrują się w sufit… A on terkotałby do Bożego Narodzenia, gdybym mu nie przerwał. Mnóstwo gładkich słówek i dramatu… Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to on jest trefny. Facet jest tak popieprzony, że aż mnie to przeraża.

Zdjęłam okulary i rozmasowałam skronie. Bolała mnie głowa, a mięśnie karku wydawały się nieco za krótkie. Jedwabna bluzka, którą miałam na sobie pod laboratoryjnym fartuchem, była już przepocona. Miałam tak dość wszystkiego, że chętnie wyrzuciłabym Marino za drzwi, podparła się rękoma i zasnęła na biurku.

– Jego świat składa się ze słów, Marino – powiedziałam spokojnie. – Artysta namalowałby ci obraz; Matt zrobił to za pomocą słów. On tak właśnie żyje, tak wyraża swe emocje… poprzez odpowiednio dobrane słowa. Dla ludzi takich jak on myśli i słowa są ze sobą nieodwracalnie powiązane.

Włożyłam z powrotem okulary i spojrzałam na Marino; patrzył na mnie ze zdumieniem wypisanym na mięsistej, zaczerwienionej twarzy.

– A co z tym kawałkiem o nożu, pani doktor? Na ostrzu są jego odciski palców, choć twierdzi, że to jego żona używała go od miesięcy. Na rękojeści znaleźliśmy tę samą świecącą substancję, którą miał na rękach. Ponadto nóż znajdował się w jego szufladzie w komodzie, zupełnie jakby ktoś go tam schował. Czy to cię nie zastanawia?

– Uważam, że jest prawdopodobne, by nóż znajdował się na biurku Lori, tak jak on twierdzi. Możliwe, że używała go bardzo rzadko, a otwierając listy, wcale nie musiała dotykać ostrza. – Widziałam to przed oczyma tak wyraźnie, że nieomal byłam pewna, tak właśnie to wyglądało. – Uważam, że jest bardzo prawdopodobne, iż morderca zobaczył nóż leżący na blacie i użył go…

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? – spytałam. Wzruszył ramionami. Zasugerowałam: – Może po to, byśmy mieli się nad czym zastanawiać. Może z czystej perwersji. Przecież nie mamy zielonego pojęcia, co się tam wydarzyło. Mógł ją zapytać o ten nóż… mógł ją nim terroryzować i dręczyć… wszak broń należała do jej męża. Jeżeli z nim rozmawiała, a przypuszczam, że tak właśnie było, sama mogła mu o tym powiedzieć. Drań mógł pomyśleć: „Posłużę się nim, a potem wrzucę go do komody, gdzie policja na pewno go znajdzie”. Z drugiej strony, równie dobrze mógł wcale o tym nie myśleć. Może jego powody były czysto utylitarne? Innymi słowy, może nóż Petersena był większy od tego, który morderca przyniósł ze sobą? Wpadł mu w oko, spodobał się, lecz po użyciu nie chciał go brać ze sobą, więc ukrył w szufladzie?

– Albo może to jednak Matt ją załatwił? – odparł sztywno Marino.

– Matt? Zastanów się nad tym. Czy mąż mógłby związać i zgwałcić żonę? Czy mógłby złamać jej żebra i palce? Czy mógłby powoli ją zadusić? Lori była kimś, kogo kochał. Spał z nią, jadł, rozmawiał, żył z nią pod jednym dachem. Była dla niego osobą, sierżancie, a nie zdepersonalizowanym obiektem pożądania. I jak chcesz połączyć zabójstwo żony z trzema pierwszymi ofiarami?

Marino najwyraźniej już wcześniej się nad tym zastanawiał.

– Pierwsze trzy morderstwa zostały popełnione tuż po północy, w nocy z piątku na sobotę, czyli mniej więcej w czasie, gdy Matt wracał do domu z Charlottesville. Może żona zaczęła go podejrzewać z jakiegoś powodu i postanowił ją załatwić? A może zabił ją w ten sposób, by upozorować kolejną robotę seryjnego mordercy? Albo może to ją chciał zabić przede wszystkim, a trzy pierwsze zaszlachtował po to, byśmy sądzili, że to seryjna robota jakiegoś anonimowego zabójcy?

– Wspaniały spisek rodem z powieści Agathy Christie. – Odsunęłam się od biurka i wstałam z fotela. – Ale jak zapewne wiesz, w prawdziwym życiu morderstwa są zazwyczaj przygnębiająco proste. Uważam, że te uduszenia także są proste. Są dokładnie tym, czym się wydają: anonimowymi zabójstwami popełnianymi na chybił trafił przez kogoś, kto dostatecznie długo śledzi swe ofiary, by się przekonać, że mieszkają same, i uderzyć w odpowiednim momencie.

Marino także się podniósł.

– Taak, ale w prawdziwym życiu, doktor Scarpetta, ciała nie mają na sobie dziwacznych błyszczących gwiazdeczek, całkiem przypadkiem pasujących do błyszczącego świństwa, jakie znaleźliśmy na rękach męża, który znalazł ciało swej żony i zostawił odciski palców w całym pokoju. W prawdziwym życiu ofiary nie mają za mężów lalusiowatych aktorów, którzy piszą dysertacje o przemocy, seksie, kanibalizmie i pedałach. Ot co.

– A ten zapach, o którym wspomniał Petersen? – spytałam spokojnie. – Czy gdy pojawiłeś się na miejscu, poczułeś coś podobnego?

– Nie. Zupełnie nic nie czułem. Prawdę mówiąc, coś mi się zdaje, że on poczuł tylko płyn nasienny i nic więcej.

– A może sobie przypominasz, czy przy poprzednich zabójstwach ktoś wspominał coś o dziwacznym zapachu?

– Nie, łaskawa pani. A to tylko potwierdza moje podejrzenia, że albo Mattowi się przywidziało, albo zmyślił to sobie, by zmylić tropy.

Wtedy coś sobie uświadomiłam.

– Ale przecież w trzech pierwszych sprawach ciała nie zostały znalezione tak szybko… w każdym przypadku upłynęło co najmniej dwanaście godzin.

Marino zatrzymał się w drzwiach, a na jego twarzy zagościło zdumienie.

– Chcesz powiedzieć, że Matt wszedł do domu zaraz po tym, jak morderca wyszedł, i że drań ma jakiś charakterystyczny zapach ciała?

– Mówię tylko, że to prawdopodobne.

Skrzywił się ze złością, a gdy szedł już korytarzem, usłyszałam, jak mruczy pod nosem:

– Niech szlag trafi baby…

Загрузка...