Zaparkowałam na podjeździe przed domem; kamień spadł mi z serca na widok stojącego tam nadal pontiaca Berthy. Frontowe drzwi otworzyły się, zanim zdążyłam wygrzebać klucze z torebki.
– Jak pogoda? – spytałam prosto z mostu.
Stałyśmy z Berthą naprzeciw siebie w przestronnym holu; doskonale wiedziała, o co mi chodzi. Tę rozmowę prowadziłyśmy każdego wieczora, odkąd Lucy przyjechała do miasta.
– Bardzo źle, doktor Kay. To dziecko cały dzień siedziało w pani gabinecie i bawiło się przy komputerze. Coś niesamowitego! Gdy tylko przynosiłam jej kanapki albo pytałam, co robi, zaczynała unosić się i krzyczeć. Ale ja wiem… – W jej ciemnych oczach pojawiło się współczucie. – Ona jest zdenerwowana, bo pani znowu musiała pracować. – Mimo zmęczenia poczułam wyrzuty sumienia. – Widziałam wieczorne gazety, doktor Kay. Boże, zmiłuj się nad nami. – Powoli wciągała płaszcz przeciwdeszczowy. – Wiem, dlaczego cały dzień musiała pani siedzieć w pracy. Boże, Boże. Mam nadzieję, że policja złapie tego szaleńca. Przecież to czyste draństwo, co on robi.
Bertha wiedziała, czym się zajmuję, lecz nigdy nie zadawała mi pytań. Nawet, jeżeli któraś ze spraw dotyczyła kogoś mieszkającego w jej sąsiedztwie, nie pytała.
– Wieczorne gazety leżą tam. – Wyciągnęła rękę w stronę salonu, po czym wzięła swą książkę z półki przy drzwiach. – Wepchnęłam je pod poduszki kanapy, żeby Lucy ich nie znalazła. Nie wiedziałam, czy chce pani, żeby ona czytała te okropności, czy nie. – Poklepała mnie po ramieniu i wyszła.
Patrzyłam, jak idzie do samochodu i powoli wyjeżdża na ulicę. Niech ją Bóg błogosławi. Już od dawna nie przepraszałam jej za zachowanie swojej rodziny. Bertha ze stoickim spokojem znosiła krytycyzm i nieprzyjemne uwagi mojej siostrzenicy, siostry oraz matki. Wiedziała o wszystkim; nie współczuła mi ani mnie nie krytykowała, ale czasem podejrzewałam, że jest jej mnie żal, co tylko pogarszało sprawę. Zamknąwszy drzwi frontowe, poszłam do kuchni.
Było to moje ulubione pomieszczenie w całym domu, o wysokim suficie, nowocześnie urządzone, choć bez przesady, gdyż większość rzeczy, takich jak robienie makaronu czy ciasta, wolę robić ręcznie. Pośrodku części przeznaczonej do gotowania znajdował się klonowy pieniek do rąbania mięsa, akurat idealnej wysokości dla kogoś, kto ma niewiele więcej ponad pięć stóp. W części jadalnej, pod panoramicznym oknem wychodzącym na zalesiony trawnik z tyłu domu oraz karmnik dla ptaków, stał duży stół. Jedynymi barwniejszymi plamkami w kuchni urządzonej w jasnym drewnie były kompozycje z żółtych i czerwonych róż pochodzących z mego ukochanego ogródka.
Lucy tu nie było. Talerze po jej kolacji stały równo na suszarce do naczyń, więc założyłam, że moja siostrzenica wróciła do gabinetu.
Podeszłam do lodówki i nalałam sobie kieliszek chablis. Oparłam się o blat kuchenny, przymknęłam oczy i przez chwilę rozkoszowałam się chłodnym trunkiem. Nie miałam pojęcia, co zrobić z Lucy.
Zeszłego lata odwiedziła mnie tu po raz pierwszy, odkąd opuściłam posadę koronera w okręgu Dade i wyprowadziłam się na dobre z miasta, w którym się wychowałam i do którego powróciłam po rozwodzie. Lucy była moją jedyną siostrzenicą. Miała zaledwie dziesięć lat, lecz w szkole przerabiała program z matematyki i fizyki na poziomie licealnym. Była małym geniuszem i postrachem wszystkiego, co żyje, niemożliwą do zniesienia, tajemniczą spadkobierczynią kultury łacińskiej, której ojciec zmarł, gdy była bardzo malutka. Nie miała na całym świecie nikogo, oprócz mej siostry, Dorothy, zbyt pochłoniętej pisaniem książek dla dzieci, by martwić się czy zajmować swą córką. Lucy uwielbiała mnie ponad wszelkie wyobrażenie, a jej przywiązanie wymagało ode mnie więcej wysiłku i energii, niż w tym momencie mogłam z siebie wykrzesać. Jadąc do domu, rozważałam zmianę planów i wcześniejsze odesłanie jej do Miami, lecz nie mogłam się na to zdecydować.
Wpadłaby rozpacz. Nie zrozumiałaby. Byłoby to ostatnie z długiej serii odrzuceń, których doświadczała przez całe życie, jeszcze jedno przypomnienie, że była niechciana i niepotrzebna. Cały rok czekała na tę wizytę; podobnie jak i ja.
Popijając wolno wino, czekałam, aż w ciszy domu znikną zmartwienia i uspokoją się zszarpane nerwy.
Mieszkałam w nowej dzielnicy na zachodnim skraju miasta, gdzie ogromne domy stoją na zadrzewionych, jednoakrowych działkach, a ulicami jeżdżą głównie dzieci na rowerach. Sąsiedztwo było tak spokojne, a włamania czy kradzieże tak rzadkie, że nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam tu samochód policyjny. Za ciszę i bezpieczeństwo byłam gotowa zapłacić każdą cenę. Świadomość, że gdy jem samotnie śniadanie, jedynym przejawem brutalności tego świata jest kłótnia wiewiórki z rudzikiem o ziarenka w karmniku, dodawała mi odwagi.
Odetchnęłam głęboko i znowu pociągnęłam łyk wina. Niedawno zaczęłam obawiać się tych chwil w ciemnościach, gdy człowiek czeka na sen, a przed jego oczyma pojawiają się różne obrazy. Nie mogłam pozbyć się sprzed oczu wizerunku Lori Petersen; tama pękła i wyobraźnia zaczęła podsuwać mi coraz gorsze, coraz straszniejsze wizje.
Zobaczyłam go z nią, w sypialni. Nieomal mogłam zobaczyć jego twarz, lecz nie potrafiłam rozpoznać rysów. Obudził ją pewnie cichy głos albo zimne ostrze noża przyciśnięte do szyi; może z początku usiłowała go przekonać, by nie robił jej nic złego; mówiła mu wiele rzeczy, na wiele sposobów usiłowała odwieść go od powziętej decyzji. Bóg jeden wie, jak długo to trwało; w tym czasie on prawdopodobnie odciął kable od lampek nocnych i związał ją nimi. Ukończyła Harvard, miała zostać chirurgiem. Na pewno usiłowała użyć swego umysłu przeciwko sile, która nie wie, co to rozum.
Potem obrazy oszalały, niczym film puszczony zbyt szybko; jej usiłowania spełzły na niczym i musiała poddać się okropności i przerażeniu. To było niewyobrażalne. Nie chciałam na to patrzyć; nie mogłam się zmusić do zobaczenia reszty. Zmusiłam się do myślenia o czymś innym.
Okna mojego gabinetu wychodzą na las za domem, lecz żaluzje są zazwyczaj spuszczone, gdyż nie potrafię skupić się na pracy, gdy mam przed sobą piękny widok. Zatrzymałam się w drzwiach i starałam opanować wzburzenie, podczas gdy Lucy z wigorem stukała w klawiaturę, odwrócona do mnie plecami. Nie sprzątałam tu już od wielu tygodni i teraz ze wstydem przyjrzałam się bałaganowi. Książki na półkach stały poprzechylane w każdą stronę, kilka egzemplarzy czasopism medycznych leżało na podłodze, o ścianę opierały się moje dyplomy z uniwersytetów Cornell, Johna Hopkinsa, Georgetown i wiele innych. Miałam zamiar powiesić je w moim biurze w mieście, lecz jakoś nigdy nie miałam czasu się do tego zabrać. Na granatowym wschodnim dywanie leżały artykuły medyczne, które już dawno powinnam przeczytać, a dane wprowadzić do komputera. Praca zawodowa uniemożliwiała mi zachowanie porządku, a jednak bałagan raził jak zwykle.
– Czemu mnie szpiegujesz? – burknęła Lucy, nawet nie odwracając się od monitora.
– Wcale cię nie szpieguję. – Podeszłam do niej i z uśmiechem pocałowałam ją w czubek wściekle rudej główki.
– A właśnie, że tak. – Cały czas pisała na klawiaturze. – Widziałam cię; zobaczyłam odbicie w monitorze. Stałaś w drzwiach i obserwowałaś mnie.
Objęłam ją, oparłam brodę na jej głowie i spojrzałam na monitor wypełniony dziwnymi komendami. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że ekran komputera może odbijać światło niczym lustro; dopiero teraz zrozumiałam, w jaki sposób Margaret, moja programistka i analityk komputerowy, pozdrawia po imieniu osoby przechodzące obok drzwi jej gabinetu, ani razu nie odwracając się od komputera. Odbicie twarzy Lucy było nieco rozmazane. Najwyraźniej widziałam jej okulary w szylkretowych oprawkach. Zazwyczaj na powitanie czepiała się mnie niczym mała małpka, lecz dziś wyraźnie była nie w humorze.
– Przepraszam, że nie poszłyśmy dziś do Monticello, Lucy – zaryzykowałam. Wzruszyła ramionami, więc spróbowałam jeszcze raz: – Jestem równie zawiedziona, jak ty.
Znowu wzruszenie.
– I tak wolę siedzieć przy twoim komputerze. – Nie chciała tego, lecz uwaga mocno mnie zabolała. – Miałam cholernie dużo roboty – dodała, mocno uderzając w klawisze. – Twoja baza danych potrzebowała reorganizacji; założę się, że co najmniej od roku jej nie porządkowałaś.
Okręciła się gwałtownie w moim skórzanym fotelu, a ja cofnęłam się o krok i założyłam ręce na piersi.
– Więc się tym zajęłam.
– Co takiego?!
Nie, Lucy nie zrobiłaby mi czegoś takiego. Reorganizacja znaczyła dokładnie to samo co formatowanie, wymazywanie danych z całego twardego dysku i nadawanie im nowych nazw. Na twardym dysku w moim komputerze znajdują się – albo może znajdowały się – między innymi tabele statystyczne i całe pliki danych, którymi posługiwałam się przy pisaniu artykułów. Ostatnie kopie zapasowe zrobiłam kilka miesięcy temu; jeżeli Lucy to wykasowała, czeka mnie nadrabianie kilku miesięcy pracy.
Zielone oczy mojej siostrzenicy powiększone przez grube szkła okularów i wpatrzone we mnie wyglądały niczym oczy sowy.
– Zajrzałam do książki, żeby zobaczyć, jak to się robi – dodała; jej dziecięca, okrągła buzia miała twardy wyraz. – Wystarczy na Cprompt wpisać IORI, a po sformatowaniu zrobić Addall i Catalog.Ora. To proste. Byle palant dałby sobie z tym radę.
Nic nie odpowiedziałam; nawet nie ochrzaniłam jej za brzydkie słownictwo.
Czułam, że kolana się pode mną uginają.
Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu zadzwoniła do mnie Dorothy, całkowicie rozhisteryzowana: kiedy ona była na zakupach, Lucy weszła do jej gabinetu i sformatowała dyskietki, wykasowując wszystko, co się na nich znajdowało. Na dwóch zapisane były ostatnie rozdziały książki, którą Dorothy pisała. Nie zdążyła jeszcze wydrukować ani zrobić kopii. Klasyczny przypadek samobójstwa.
– Lucy, powiedz, że tego nie zrobiłaś.
– Oj, nie martw się – odparła ponuro moja siostrzenica. – Najpierw przeniosłam wszystkie twoje pliki; tak napisano w książce. Potem znowu je wgrałam i połączyłam z bazą. Jest wszystko, co było, ale uporządkowane i zagospodarowane. Wyczyszczone. No i masz teraz znacznie więcej wolnego miejsca.
Przyciągnęłam sobie fotel i siadłam obok niej. Dopiero wtedy, pod stertą dyskietek, zobaczyłam wieczorną gazetę, złożoną w taki sposób, jakby ktoś już ją przeczytał. Wyjęłam ją i spojrzałam na pierwszą stronę; ogromny nagłówek był ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę patrzeć.
ZAMORDOWANO MŁODĄ LEKARKĘ; POLICJA UWAŻA, ŻE TO JUŻ CZWARTA OFIARA DUSICIELA
Trzydziestoletnia stażystka została znaleziona martwa w swoim domu w Berkley Downs krótko po północy. Policja uważa, że istnieją mocne dowody na to, że jej śmierć ma związek z trzema poprzednimi morderstwami kobiet, które znaleziono uduszone w ich mieszkaniach w Richmond w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Ofiarę zidentyfikowano jako Lori Petersen, absolwentkę wydziału medycznego na uniwersytecie Hamarda. Ostatni raz widziano ją wczoraj, krótko po północy, gdy wychodziła z ostrego dyżuru na VMC, gdzie robiła specjalizację z chirurgii urazowej. Wszystko wskazuje na to, że pojechała prosto do domu i została zamordowana między wpół do pierwszej a drugą nad ranem. Prawdopodobnie morderca dostał się do domu przez niedomknięte okno w łazience…
I tak dalej, i tak dalej. Pod tekstem widniała ziarnista, czarno-biała fotografia sanitariuszy znoszących ciało ze schodków ganku i drugie, mniejsze zdjęcie kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym koloru khaki – to byłam ja. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Doktor Kay Scarpetta, naczelny koroner stanu Wirginia, osobiście przyjechała na miejsce zbrodni”.
Lucy patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma. Bertha miała rację, ukrywając przed nią gazetę, ale Lucy była sprytna. Co też dziesięcioletnia dziewczynka może sobie pomyśleć po przeczytaniu takiego artykułu, szczególnie gdy jest on zaopatrzony zdjęciem jej „cioci Kay”?
Nigdy szczegółowo jej nie wyjaśniałam, na czym polega moja praca; nie chciałam wyjaśniać jej okropności świata, w którym żyjemy. Nie chciałam, by była podobna do mnie, odarta z niewinności i idealizmu, ochrzczona w krwawych wodach okrucieństwa i zbrodni.
– To tak jak w „Heraldzie” – powiedziała cicho, zupełnie mnie zaskakując. – Tam ciągle piszą o tym, że ktoś kogoś zamordował. W zeszłym tygodniu w kanale znaleźli człowieka, któremu odcięto głowę. Musiał być bardzo zły… bo inaczej po co ktoś obcinałby mu głowę?
– Mógł być zły, Lucy, ale to wcale nie usprawiedliwia tego, co mu się przydarzyło. Nie każdy, kto zostaje zamordowany, musi być złym człowiekiem.
– Mamusia mówi, że wszyscy z nich są źli. Mówi, że dobrzy ludzie nie giną taką śmiercią. Tylko dziwki, handlarze narkotyków i włamywacze. – Zamyśliła się przez moment. – No i policjanci, bo usiłują złapać złych ludzi.
Dorothy faktycznie mogłaby jej powiedzieć coś podobnego, a co gorsza, pewnie święcie w to wierzyła. Poczułam przypływ dawnej złości.
– Ale ta pani, którą uduszono… – głos Lucy zadrżał, a jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej -…ta pani była lekarzem, ciociu Kay. Jak ona mogła być zła? Ty też jesteś lekarzem. To znaczy, że ona była taka jak ty.
Nagle zdałam sobie sprawę z upływu czasu; zrobiło się już bardzo późno. Wyłączyłam komputer, wzięłam Lucy za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Poszłyśmy do kuchni. Kiedy odwróciłam się do niej, by zaproponować „małe co nieco” przed spaniem, ze zdumieniem zobaczyłam, że przygryza dolną wargę, a oczy ma wypełnione łzami.
– Lucy! Czemu płaczesz?
Objęła mnie gwałtownie i tuląc się, z jakąś dziką desperacją, zawołała:
– Nie chcę, żebyś umarła! Nie chcę, żebyś umarła!!!
– Lucy!… – Byłam zaskoczona, nie wierzyłam własnym uszom. Jej arogancja, wybuchy złości i dzikie krzyki to jedno. Ale coś takiego! Czułam gorące łzy przesiąkające przez bluzkę i jej chudziutkie ciało przyciśnięte do mnie z niebywałą siłą. – Wszystko będzie dobrze, Lucy – zamruczałam, tuląc ją do siebie.
– Nie chcę, żebyś umarła, ciociu Kay!
– Ależ ja nie zamierzam umierać, Lucy.
– Tatuś umarł.
– Mnie nic się nie stanie, obiecuję.
Ale nic nie mogło jej pocieszyć. Artykuł w gazecie wywarł na niej większe wrażenie, niż się spodziewałam. Przeczytała go jak osoba dorosła, a jednak zareagowała nań jak dziecko, którym przecież była.
Och, Boże. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś sposobu, by ją pocieszyć, lecz nic nie przychodziło mi do głowy. Oskarżenia matki zaczęły brzęczeć natarczywie w mej pamięci; jestem do niczego. Nie mam dzieci. Byłabym fatalną matką. „Powinnaś się urodzić mężczyzną – powiedziała mi kiedyś. – „Pochłania cię praca i ambicja. To nie jest naturalne dla kobiety. Wysychasz emocjonalnie, Kay. Skończysz jak chitynowy pancerzyk jakiegoś żuczka”.
W chwilach zwątpienia, gdy byłam przygnębiona i nie wierzyłam we własne siły, widziałam te chitynowe pancerzyki rozrzucone na trawie przed domem, w którym się wychowałam. Przezroczyste, kruche i wyschnięte. Martwe.
Zazwyczaj nie dałabym dziesięcioletniej dziewczynce wina do picia, ale to nie była zwykła okazja.
Zaprowadziłam Lucy do jej pokoju i wypiłyśmy wino, leżąc u niej w łóżku. Zadała mi pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi:
– Dlaczego ludzie krzywdzą innych ludzi? Czy dla niego to jest zabawa? Chodzi mi o to, czy on to robi dla zabawy? Jak w MTV? W MTV robią takie rzeczy, ale tylko na niby, nikomu nigdy nie dzieje się krzywda. Może on wcale nie chce im zrobić krzywdy, ciociu Kay?
– Istnieją na świecie ludzie, którzy są po prostu źli, Lucy – odparłam cicho. – Jak psy; niektóre psy gryzą ludzi bez żadnego powodu. Są złe i zawsze takie będą.
– Ale tylko dlatego, że najpierw to ludzie byli źli dla nich. Dlatego, że zrobili im krzywdę.
– Niekiedy tak – wyjaśniłam – ale nie zawsze. Czasem nie ma wytłumaczenia dla złych uczynków. Niektórzy ludzie po prostu wolą być źli, okrutni. To jeden z tych brzydkich, smutnych aspektów naszego życia.
– Jak Hitler – mruknęła, przełykając łyczek wina. Gładziłam ją po włosach, a Lucy mówiła dalej, coraz bardziej śpiącym głosem: – Jak Jimmy Groome; mieszka na naszej ulicy i strzela do ptaków z wiatrówki. Lubi też wykradać jajka z ptasich gniazd i rozbijać je na chodniku. Nienawidzę go. Nienawidzę Jimmy’ego Groome’a. Kiedyś rzuciłam w niego kamieniem; trafiłam go, kiedy przejeżdżał obok na rowerze. Nie widział mnie, bo się schowałam za krzaki. – Popijałam wolno wino i głaskałam ją po głowie. – Bóg nie pozwoli, by stało ci się coś złego, prawda? – spytała.
– Nic mi się nie stanie, Lucy. Obiecuję.
– Jeżeli będę się modlić do Boga, by nic ci się nie stało, to On mnie wysłucha, prawda?
– On się nami opiekuje – rzekłam, choć nie wiedziałam, czy nadal w to wierzę.
Lucy zmarszczyła brwi; nie jestem pewna, czy i ona w to wierzyła.
– Czy ty się nigdy nie boisz?
Uśmiechnęłam się lekko.
– Od czasu do czasu każdy się boi. Ale jestem całkowicie bezpieczna. Nic mi się nie stanie.
Ostatnią rzeczą, jaką wymamrotała przed zaśnięciem, było:
– Chciałabym tu zostać już na zawsze. Chciałabym być taka jak ty, ciociu Kay…
Dwie godziny później, nadal rozbudzona, siedziałam w łóżku i wpatrywałam się w stronicę otwartej książki, lecz tak naprawdę zupełnie nie wiedziałam, co tam jest napisane. Nagle zadzwonił telefon.
Zareagowałam niczym pies Pawiowa: drgnęłam gwałtownie. Schwyciłam słuchawkę z mocno bijącym sercem; obawiałam się, że usłyszę głos Marino i koszmar minionej nocy się powtórzy.
– Halo?
Nic.
– Halo?
W tle usłyszałam cichą, przerażającą muzykę, która zawsze kojarzyła mi się z zagranicznymi filmami albo horrorami… albo może ochrypłymi zgrzytami starego gramofonu; chwilę później połączenie zostało przerwane.
– Kawy?
– Bardzo chętnie – odrzekłam.
To wystarczyło zamiast „dzień dobry”.
Kiedy tylko zatrzymywałam się rano w laboratorium Neilsa Vandera, zawsze pytał, czy chcę kawy, a ja zawsze przyjmowałam ofertę. Kofeina i nikotyna były jedynymi używkami, za które dałabym się posiekać.
Nigdy nie kupiłabym samochodu, który nie jest solidny niczym czołg, ani nigdy nie włączam silnika, nie zapiawszy wcześniej pasów bezpieczeństwa. W moim domu jest założony system wykrywania dymu oraz bardzo drogi i nowoczesny system alarmowy.
Jednak kofeina, papierosy i cholesterol, cisi mordercy przeciętnego człowieka – są moimi przyjaciółmi; niech Bóg broni, bym kiedykolwiek miała się ich wyrzec. Często jeżdżę na krajowe zebrania i siedzę na bankietach z ponad trzystu innymi patologami, światowej sławy ekspertami od śmierci i chorób. Siedemdziesiąt pięć procent z nas nie uprawia joggingu ani aerobiku, nie idzie, jeżeli tylko może jechać, nie stoi, gdy może siedzieć i notorycznie unika wchodzenia po schodach. Jedna trzecia z nas nałogowo pali papierosy, większość z nas pije, a wszyscy jemy tak, jakby każdy posiłek dnia miał być naszym ostatnim.
Stres, depresja, być może większa niż u przeciętnego człowieka, potrzeba śmiechu i doznawania przyjemności z powodu bólu i cierpienia, jakiego jesteśmy świadkami – któż może znać przyczynę? Jeden z moich bardziej cynicznych przyjaciół, asystent naczelnego koronera z Chicago, lubi powtarzać: „Co, u diabła. Każdy z nas prędzej czy później umrze. Można umrzeć zdrowym albo chorym. Właściwie, co za różnica?”
Vander podszedł do ekspresu do kawy stojącego za biurkiem i nalał dwa kubki; podawał mi kawę niezliczoną ilość razy, a jednak nigdy nie mógł zapamiętać, że lubię pić czarną.
Mój były mąż także nie pamiętał. Żyłam z Tonym sześć lat, a on nigdy nie pamiętał, że kawę piję czarną, a steki lubię średnio wysmażone, nie czerwone, jak szuba Świętego Mikołaja, tylko lekko różowe. Mój rozmiar sukienek, zapomnijcie! Noszę ósemkę i mam figurę, na której nieomal wszystko wygląda dobrze, lecz nie znoszę falbanek, koronek i tkanin typu frotte. Tony zawsze dawał mi coś w rozmiarze szóstym, zazwyczaj koronkowe albo z gazy i przeznaczone do noszenia w łóżku. Ulubionym kolorem jego matki była jasna zieleń; nosiła rozmiar czternasty; uwielbiała falbanki, nie znosiła swetrów, wolała zamki błyskawiczne niż guziki, była uczulona na wełnę i nie lubiła zawracać sobie głowy niczym, co trzeba oddawać do pralni chemicznej czy prasować. Cierpiała na organiczną nienawiść do purpury, biały i beżowy uważała za niepraktyczne kolory, nigdy nie nosiła ubrań w poziome paski ani szkocką kratę; uważała, że źle wygląda w plisowanych spódnicach i bardzo lubiła kieszenie – im więcej, tym lepiej. Kiedy chodziło o jego matkę, Tony jakoś nie miał problemów z zapamiętaniem.
Vander wsypał równie czubatą łyżeczkę śmietanki do mego kubka, jak do swojego.
Jak zwykle był rozczochrany, kosmyki siwych włosów sterczały mu na wszystkie strony, ogromny fartuch laboratoryjny umazany miał czarnym proszkiem do barwienia odcisków palców, a kilkanaście długopisów i flamastrów wystawało mu z kieszonki na piersi. Był wysokim mężczyzną o długich rękach i nogach oraz nieproporcjonalnie zaokrąglonym brzuchu. Jego głowa miała zadziwiający kształt żarówki, a wyblakłe niebieskie oczy były wiecznie zamyślone.
Mojej pierwszej zimy w Richmond, pewnego późnego popołudnia, zatrzymał się w moim biurze, by uświadomić mi, że pada śnieg. Dokoła szyi miał owinięty długi czerwony szal, a na uszy naciągnął niesamowitą skórzaną pilotkę, najprawdopodobniej zamówioną z katalogu jakiejś republiki bananowej. Była to najcudaczniejsza zimowa czapka, jaką kiedykolwiek widziałam, i wydaje mi się, że Vander znacznie bardziej pasowałby do wnętrza myśliwca z drugiej wojny światowej niż do kostnicy. W biurze wszyscy nazywali go Latającym Holendrem – zawsze gdzieś pędził, a jego długi fartuch często widać było powiewający w różnych częściach kostnicy.
– Widziałaś artykuły w gazetach? – spytał, dmuchając w swą kawę.
– Cały boży świat je widział – odparłam spokojnie.
Artykuły na pierwszych stronach niedzielnych gazet były jeszcze gorsze niż na sobotnich. Litery nagłówka miały chyba z cal wysokości i ciągnęły się przez całą długość strony. Dokładnie opisano w nich Lori Petersen i załączono jej szkolne zdjęcie; Abby Turnbull była na tyle agresywna czy może nieprzyzwoita, że pojechała do Filadelfii, mając nadzieję na zrobienie wywiadu z rodzicami Lori, lecz „byli zbyt zrozpaczeni”, by odpowiedzieć na jej pytania.
– Oj, nic nam to nie pomoże – stwierdził Vander. – Chciałbym wiedzieć, kto puścił farbę i powiesić go na suchej gałęzi.
– Gliniarze nigdy nie nauczą się trzymać języków za zębami – odparłam. – Kiedy już opanują tę sztukę, nie będzie żadnych przecieków.
– Może to faktycznie wina glin. Tak czy inaczej, moja żona jest przerażona. Założę się, że gdybyśmy mieszkali w mieście, kazałaby mi już dziś wynająć wóz do przeprowadzek.
Podszedł do biurka, które było zasłane komputerowymi wydrukami, fotografiami i faksami, miedzy nimi stała ćwierćlitrowa butelka po piwie, kafelek podłogowy z wyraźnym, krwawym odciskiem buta – oba przedmioty zawinięte w plastikowe torebki do przechowywania dowodów rzeczowych. Dopiero teraz zauważyłam, że w dziesięciu maleńkich słoiczkach z formaliną znajdowały się koniuszki ludzki palców, odcięte elegancko i równo przy drugim stawie. W sprawach niezidentyfikowanych zwłok, które są zbyt rozłożone lub spalone, nie zawsze można uzyskać odciski palców zwyczajnymi metodami. Pomiędzy tymi wszystkimi makabrycznymi przedmiotami stała sobie niewinna butelka kremu Vaseline Intensiv Care.
Vander wtarł odrobinę w ręce i wciągnął parę białych bawełnianych rękawiczek; stały kontakt z acetonem i innymi chemikaliami, na który był narażony w swej pracy, miał fatalne działanie na skórę i zawsze wiedziałam, kiedy zapomniał nałożyć rękawiczki przed pracą z ninhydryną, środkiem chemicznym pomocnym przy wywoływaniu odcisków palców, gdyż przez najbliższy tydzień chodził z purpurowymi dłońmi.
Kilka drzwi dalej w głębi korytarza znajdował się pokój komputerowy, czysty, nieomal sterylny, wypełniony srebrnoszarym sprzętem o przeróżnych kształtach. Wąska, wysoka skrzynka przypominająca automatyczną zmywarkę do naczyń służyła do dopasowywania odcisków palców ofiar do odcisków znajdujących się w wielomilionowej bazie danych z całego kraju. Vander nazywał ją FMP, a dzięki nowoczesnym rozwiązaniom była zdolna porównywać osiemset odcisków na sekundę. Neils nie lubił siedzieć w tym pokoju i czekać na rezultaty; wszyscy wiedzieli, że często zostawia maszynę włączoną przez całą noc, a nad ranem przychodzi po wyniki.
Najwięcej czasu pochłaniało zawsze to, co Vander zrobił w sobotę – wprowadził dane o znalezionych odciskach palców do komputera. Wymagało to zrobienia zdjęć odcisków, pięciokrotnego ich powiększenia, nałożenia na zdjęcia prześwitującego papieru i obwiedzenia flamastrem najbardziej charakterystycznych szczegółów. Potem należało rysunek zmniejszyć do rozmiarów jeden-na-jeden cala, czyli identyczny z prawdziwą wielkością odcisku. Później trzeba było przykleić rysunki do odpowiedniego formatu tabeli przeznaczonej na fragmentaryczne odciski, którą dopiero wprowadzało się do maszyny; od tej chwili to ona wykonywała całą robotę.
Vander zasiadł przed ekranem z powolnością wielkiego wirtuoza przygotowującego się do występu; byłam niemal pewna, że odrzuci do tyłu poły fartucha i rozprostuje palce. W jego gabinecie znajdowała się stacja robocza, składająca się między innymi z monitora, klawiatury i skanera; podłączona była zdalnie do FMP w pokoju komputerowym, a skaner był przystosowany do odczytywania zarówno formularzy policyjnych, tak zwanych dziesięcioodciskowych, jak i zdjęć odcisków fragmentarycznych.
Patrzyłam, jak wstukuje kilka poleceń; potem nacisnął komendę „Drukuj” i na zielonobiałym papierze zaczęła się pojawiać lista podejrzanych.
Podciągnęłam sobie krzesło, podczas gdy Vander oderwał wydruk z drukarki i podzielił go na dziesięć części, rozdzielając różne sprawy.
W tej chwili interesowała nas sprawa numer 88-01651; był to numer identyfikacyjny odcisków palców znalezionych przez nas wczoraj na ramieniu Lori Petersen. Skomputeryzowane porównywanie odcisków palców jest podobne do kampanii politycznej. Podobne odciski, które mogą pasować do znalezionego, nazywa się kandydatami i określa ich prawdopodobieństwo liczbą punktów. Im jest ich więcej, tym więcej jest cech wspólnych – poszczególnych charakterystyk kandydata i nieznanego odcisku wprowadzonego do komputera. W sprawie numer 88-01651 był tylko jeden kandydat, miał on jednak aż tysiąc punktów – to mogło oznaczać tylko jedno.
Stuprocentowe prawdopodobieństwo.
Vander ujął to tak:
– Niezła sztuka.
Zwycięzca określony był na wydruku jako anonimowy numer NIC112. Tego się nie spodziewałam.
– Więc ten, kto zostawił ten odcisk na ciele Lori, jest już wprowadzony do bazy danych? – spytałam.
– Tak.
– Czyli ma przeszłość kryminalną?
– Możliwe, ale niekoniecznie. – Vander wstał i przesunął się do innego terminalu. Delikatnie oparł dłonie na klawiaturze i zaczął wpisywać polecenia. Po chwili dodał: – Możliwe, że zdjęto mu odciski palców z jakiegoś innego powodu. Może pracuje dla wymiaru sprawiedliwości albo ubiegał się o licencję taksówkarza.
Neils wszedł do odpowiedniego programu, wprowadził dane dotyczące odcisków i po chwili na ekranie, zamiast błękitnych zawijasów linii papilarnych, pojawiło się przetworzone przez komputer zdjęcie kandydata. Po prawej stronie znajdował się dokładny opis: płeć, rasa, data urodzenia i inne informacje o jego tożsamości. Wydrukowawszy te dane, Vander podał mi kopię.
Przyglądałam się jej uważnie przez dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tożsamością numeru NICI 12.
Marino będzie wniebowzięty.
Wedle komputera, ale nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości, fragmentaryczne odciski palców, które wczoraj wykrył laser na ramieniu Lori Petersen, należały do Matta Petersena, męża ofiary.