Rozdział piąty

Centrum handlowe Marketplace na Sixth Street jest jedną tych dużych, słonecznych budowli ze stali i szkła, znajdujących się na północnym krańcu handlowej dzielnicy Richmond. Rzadko mogłam wyrwać się gdzieś na lunch, a tego popołudnia z całą pewnością nie miałam czasu na zbytnie luksusy. Byłam umówiona na spotkanie za niecałą godzinę, w kostnicy czekały na mnie dwa przypadki nagłych zgonów i jeden samobójca, lecz musiałam się odprężyć.

Marino działał mi na nerwy; jego stosunek do mnie przypominał mi czasy akademii medycznej.

Byłam jedną z czterech kobiet w mojej grupie na zajęciach w Akademii Medycznej Hopkinsa. Z początku nie mogłam zrozumieć, co się dzieje; nagłe skrzypienie krzeseł i głośne przekładanie papierów, gdy profesor wzywał mnie do odpowiedzi, nie były przypadkowe. Gdy zeszłoroczne testy z egzaminów krążyły po wydziale, jakoś nigdy nie trafiały w moje ręce. Wymówki – „Nie dasz rady odczytać mojego pisma” czy „Ktoś inny w tej chwili pożyczył moje notatki” – były zbyt uniwersalne, gdy chodziłam od studenta do studenta przy tych kilku nieczęstych okazjach, kiedy nie uczestniczyłam w wykładzie i chciałam przepisać czyjeś notatki. Byłam tylko małym robaczkiem usiłującym dać sobie radę we wspaniale zorganizowanej sieci męskich szowinistów, którzy mogli mnie tolerować, lecz nigdy do końca nie zaakceptowali.

Izolacja jest najokrutniejszą karą i nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że jestem gorszym rodzajem człowieka tylko dlatego, że nie jestem mężczyzną. Jedna z moich koleżanek nie zniosła napięcia i rzuciła studia, druga przeżyła załamanie nerwowe i także odeszła. Przetrwanie było moją jedyną nadzieją, a zemsty dopatrywałam się tylko w możliwości odniesienia sukcesu.

Myślałam, że te dni już na zawsze minęły, lecz Marino przypomniał mi o wszystkim. Obecnie byłam jeszcze bardziej narażona na ciosy, gdyż morderstwa tych kobiet mocno mnie poruszyły. Nie chciałam być zmuszona do samotnego radzenia sobie z tym; jednak zdawało się, że Marino miał już wyrobioną opinię nie tylko na temat Matta Petersena, ale także na mój.

Spacer w południe ukoił nieco moje zszarpane nerwy; słońce świeciło jasno i odbijało się w szybach przejeżdżających samochodów. Szeroko otwarte podwójne szklane drzwi Marketplace wpuszczały do środka wonne wiosenne powietrze, a bar na parterze był tak zatłoczony, jak się tego spodziewałam. Czekając na swoją kolejkę przy kontuarze z sałatkami, przyglądałam się ludziom przechodzącym obok i młodym parom siedzącym przy stolikach, śmiejącym się, rozmawiającym i jedzącym. Zwróciłam uwagę na kilka samotnych kobiet – pogrążonych we własnych myślach, modnie ubranych kobiet sukcesu w drogich kostiumach, popijających dietetyczną coca-colę lub skubiących kanapki z ciemnego chleba.

Możliwe, że to właśnie w takim miejscu on namierza swe ofiary; w jakimś ogromnym, anonimowym, zatłoczonym pomieszczeniu, gdzie jedyną cechą wspólną tych kobiet było jedzenie, jakie zamówiły przy kontuarze.

Jednak największym i najbardziej tajemniczym problemem w tym dochodzeniu było to, że zamordowane kobiety nie tylko nie mieszkały, ale także nie pracowały w tych samych dzielnicach. Richmond jest dużym miastem, zajmującym ogromną połać ziemi, ma mnóstwo centrów handlowych i supermarketów w każdym z czterech podstawowych sektorów: ludzie mieszkający na Northside zaopatrują się w Northside, tam załatwiają swe interesy i tam szukają rozrywki. Mieszkańcy dzielnic leżących po południowej stronie rzeki najczęściej nie jeżdżą z interesami na drugi brzeg; to samo dotyczy mieszkańców wschodniego dystryktu. Ja także ograniczałam się do robienia zakupów w supermarketach i centrach handlowych na zachodnim krańcu miasta, gdzie mieszkałam; chyba że byłam w pracy i chciałam się wyrwać gdzieś na obiad.

Kobieta za kontuarem, która przyjmowała moje zamówienie na grecką sałatkę, przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, jakby mnie skądś znała, tylko nie była pewna skąd. Z zażenowaniem pomyślałam, że mogła widzieć moje zdjęcie w sobotniej gazecie albo w telewizyjnej migawce z którejś z rozpraw sądowych.

Zawsze marzyłam o tym, by móc przejść przez miasto niezauważona i wykonywać swą pracę w ciszy i spokoju, lecz w moim przypadku nie było to takie proste. Po pierwsze w Stanach Zjednoczonych niewiele jest kobiet na stanowisku naczelnego koronera stanowego i dzięki temu reporterzy bardzo lubili mnie cytować w swych artykułach. Poza tym rozpoznawali mnie już z dużej odległości, gdyż jestem „naturalną blondynką”, mam „dumną posturę” i Bóg jeden wie, co jeszcze wypisywali. Moi przodkowie wyemigrowali z północnozachodniej Italii, gdzie mieszka sporo błękitnookich, jasnowłosych Włochów, w których żyłach płynie krew ich sąsiadów z Austrii i Szwajcarii.

Ród Scarpettów jest w zasadzie etnocentryczny – czyli moi przodkowie, nawet w tym kraju, żenili się i wychodzili za mąż tylko za Włochów, by zachować czystość rasową. Największą porażką mojej matki – o czym często mi przypominała – jest to, że nie ma syna, a jej dwie córki okazały się genetycznymi ślepymi uliczkami. Dorothy zakończyła linię Scarpettów, wydając na świat Lucy, która jest pół Włoszką, pół Meksykanką, natomiast mój status małżeński oraz wiek nie dają większej nadziei na to, bym jeszcze kiedykolwiek cokolwiek wydała na świat.

Moja matka nie może pogodzić się z tą myślą i często rozpacza nad faktem, iż krew jej przodków została zmarnowana. „Wszyscy ci wspaniali ludzie! – zdarza się jej zawodzić, zwłaszcza podczas świąt, kiedy powinna być otoczona wianuszkiem ślicznych i mądrych wnucząt. – Jaka to szkoda! Jaki wstyd! Nasi przodkowie w grobie się pewnie przewracają! Wszyscy ci architekci, malarze! Kay, Kay, dlaczego pozwoliłaś, by nasza krew się zmarnowała…”

Moja rodzina pochodzi z Werony, prowincji Romea z rodu Montekich i Julii z Kapuletów, Dantego, Tycjana, Belliniego i Paolo Cagliariego, wedle słów mojej matki. Cały czas z podziwu godnym uporem twierdzi, że w jakiś pokrętny sposób jesteśmy spokrewnieni z tymi wszystkimi sławnymi ludźmi, mimo iż często jej powtarzam, że choć Tycjan i Bellini owszem wpłynęli na szkołę z Werony, to pochodzili z Wenecji, Dante zaś był florentyńczykiem i gdy został wygnany z miasta, w Weronie zatrzymał się tylko na chwilę podczas podróży do Rawenny. W rzeczy samej nasi przodkowie wywodzą się od skromnych rolników i pracowników kolejowych, biedaków, którzy wyemigrowali ze starego kraju zaledwie dwa pokolenia temu.

Z białą torebką pod pachą radośnie wyszłam z powrotem na zalane słońcem miasto. Po chodnikach spieszyli ludzie idący na lunch lub wracający do pracy; kiedy czekałam na rogu na zielone światło, instynktownie spojrzałam na dwóch mężczyzn wychodzących z chińskiej restauracji po drugiej stronie ulicy. Znajomy widok jasnych włosów przyciągnął moje spojrzenie; Bill Boltz, prokurator okręgowy Richmond właśnie wkładał na nos okulary przeciwsłoneczne i zdawał się pogrążony w rozmowie z Normanem Tennerem, dyrektorem do spraw bezpieczeństwa publicznego. Przez chwilę Boltz patrzył prosto na mnie, lecz nie odwzajemnił mego pozdrowienia; może jednak mnie nie widział? Nie machnęłam po raz drugi. Potem obaj mężczyźni zniknęli mi z oczu.

Kiedy wreszcie światło zamieniło się na zielone i przeszłam na drugą stronę ulicy, mijając sklep ze sprzętem komputerowym, pomyślałam o Lucy. Wstąpiłam do środka i kupiłam coś, co na pewno się jej spodoba; nie grę, lecz cały komplet płyt z historią sztuki, muzyki i malarstwa. Poprzedniego dnia wynajęłyśmy łódkę i przez pół dnia pływałyśmy nią po maleńkim jeziorku w parku; nakarmiłyśmy gęsi pokruszonym chlebem i tak długo lizałyśmy lody winogronowe, aż nasze języki zrobiły się zupełnie niebieskie. W czwartek rano Lucy odleci do Miami i nie zobaczę jej aż do Bożego Narodzenia, jeżeli w ogóle pojadę na święta do domu.

Była za piętnaście pierwsza, gdy weszłam do holu mojego biura; Benton Wesley przyjechał o kwadrans za wcześnie i właśnie siedział na kanapie, czytając „Wall Street Journal”.

– Mam nadzieję, że masz w tej torbie coś do picia – odezwał się, zwijając gazetę i sięgając po aktówkę.

– Taak, ocet. Na pewno ci będzie smakował.

– Do diabła. Właściwie wszystko mi jedno… Czasem jestem tak zdesperowany, że marzę o tym, iż basen przy moim domu wypełniony jest ginem.

– Coś mi się zdaje, że to tylko rozmienianie fantazji na drobne.

– Niee, skądże! To po prostu jedyna fantazja, o której mogę rozmawiać z damą.

Wesley był psychologiem współpracującym z FBI, przydzielonym do placówki w Richmond, w której, tak naprawdę, spędzał zadziwiająco mało czasu. Kiedy nie podróżował, siedział zazwyczaj w Akademii FBI w Quantico i uczył przyszłych agentów, jak prowadzić dochodzenie w sprawie o morderstwo, oraz robił co w jego mocy, by VICAP wreszcie zaczęło działać. VICAP to akronim utworzony z pierwszych liter Violent Crime Apprehension Program – czyli Programu Zwalczania Okrutnych Zbrodni. Jedną z najbardziej innowacyjnych koncepcji tego programu było utworzenie regionalnych drużyn, składających się z psychologa FBI i doświadczonego detektywa. Departament Policji Richmond poprosił VICAP o pomoc po drugim morderstwie, a Marino oprócz tego, że prowadził dochodzenie w tej sprawie, był także partnerem Wesleya z drużyny VICAP.

– Wiem, że jestem za wcześnie – przeprosił Wesley, idąc za mną w kierunku mego gabinetu. – Przyszedłem do ciebie prosto od dentysty, ale jeżeli chcesz coś zjeść, to nie przejmuj się mną; nie będzie mi to przeszkadzać.

– No, cóż… bardzo to miło z twojej strony, ale mnie to będzie przeszkadzać – odrzekłam.

Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, a po chwili uśmiechnął się niemądrze.

– Zapomniałem. Przecież nie jesteś doktorem Cagneyem. Wiesz, że on zawsze trzymał krakersy serowe w biurku w kostnicy? Jeżeli zachciało mu się jeść, kiedy robił sekcję, to przerywał na moment, posilał się i jakby nigdy nic wracał do roboty. To było niesamowite.

Skręciliśmy do pokoiku, który rozmiarami bardziej przypominał wnękę kuchenną, gdzie stały ekspres do kawy, automat z coca-colą i mała lodówka.

– Miał szczęście, że nie dostał od tego zapalenia wątroby albo AIDS – mruknęłam.

– AIDS! – Wesley roześmiał się głośno. – To dopiero byłaby poetyczna sprawiedliwość!

Jak większość starych wiarusów, doktor Cagney znany był ze swej wprost niewiarygodnej homofobii.

– Znowu jakaś cholerna ciota – miał zwyczaj mówić, gdy na sekcję przywożono kogoś o wiadomej orientacji seksualnej.

– AIDS… – Wesley nadal cieszył się z podłego dowcipu, podczas gdy ja wsadziłam swą grecką sałatkę do lodówki. – Chciałbym usłyszeć, jak usiłuje się z tego wytłumaczyć.

Kiedy po raz pierwszy spotkałam Wesleya, byłam do niego nieco uprzedzona. Stanowił idealny przykład agenta FBI, włącznie z robionymi na zamówienie półbutami; miał ostre rysy twarzy i przedwcześnie posiwiałą czuprynę sugerującą łagodne usposobienie, którego jednak wcale nie posiadał. Był szczupły i twardy, a w swym perfekcyjnie skrojonym garniturze khaki i niebieskim jedwabnym krawacie wyglądał na adwokata. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała go w innej koszuli niż białej, wyprasowanej i lekko wykrochmalonej.

Miał tytuł doktora psychologii i przed wstąpieniem do FBI był dyrektorem ogólniaka w Dallas; gdy zaczął pracować dla Biura, najpierw był zwykłym agentem, potem pracował w podziemiu, wyławiając członków mafii, aż wreszcie w pewnym sensie skończył tam, gdzie zaczął. Psychologowie są naukowcami, myślicielami, analitykami; czasem mam wrażenie, że są także cudotwórcami.

Nalaliśmy sobie kawy, po czym poszliśmy do pokoju konferencyjnego, gdzie przy długim stole siedział Marino, przeglądając grubą teczkę z aktami. Trochę się zdziwiłam; nie wiem dlaczego, ale po prostu założyłam, że się spóźni.

Zanim zdążyłam choćby usiąść, Marino odchylił się do tyłu na krześle i obwieścił lakonicznym tonem:

– Przed kilkoma minutami zatrzymałem się w laboratorium serologicznym. Pomyślałem, że zainteresuje was wiadomość, iż Matt Petersen ma krew grupy A i jest nonsekreterem.

Wesley spojrzał na niego ciekawie.

– To ten mąż, o którym mi opowiadałeś?

– Aha. Nonsekreter. Dokładnie tak samo jak ten szajbus, co dusi kobiety.

– Jest to cecha, którą charakteryzuje się dwadzieścia procent populacji – przypomniałam mu chłodno.

– Taak, dwóch na dziesięciu – burknął Marino.

– Albo czterdzieści cztery tysiące osób w mieście o rozmiarach Richmond. Dwadzieścia dwa tysiące, jeżeli liczyć, że mężczyźni stanowią połowę tej liczby – dodałam.

Marino zapalił papierosa i spojrzał na mnie ponad płomykiem zapalniczki.

– Wiesz co, doktorku? – Papieros kiwał mu się w ustach wraz z każdą wypowiadaną sylabą. – Zaczynasz mówić jak jakiś cholerny obrońca z urzędu.


Pół godziny później siedziałam u szczytu stołu, a dwaj mężczyźni zajmowali miejsca po moich obu stronach; przed nami leżały zdjęcia czterech zamordowanych kobiet.

Tak wyglądała najtrudniejsza i najbardziej czasochłonna część dochodzenia – określanie portretu psychologicznego mordercy, potem ofiar, a na koniec znowu mordercy.

Wesley opisywał właśnie zabójcę; było to coś, co robił wprost znakomicie. Bardzo często z wręcz niebywałą dokładnością potrafił odczytać emocje towarzyszące zabójcy w czasie popełniania zbrodni – w tych przypadkach była to zimna, wykalkulowana złość.

– Założę się, że jest biały – zaczął Wesley. – Lecz nie będę stawiał na to mojej reputacji. Cecile Tyler była Murzynką; lecz ofiara innej rasy jest czymś niezwykłym, chyba że zabójca ulega bardzo gwałtownej dekompensacji. – Wziął do rąk zdjęcie Cecile Tyler, ciemnoskórej, ślicznej recepcjonistki, która pracowała dla firmy inwestycyjnej w północnej dzielnicy miasta. Podobnie jak Lori Petersen, została związana i uduszona, a jej nagie ciało znaleźliśmy na łóżku w sypialni jej domu. – Jednak ostatnimi czasy mamy coraz więcej międzyrasowych zabójstw nas tle seksualnym, lecz najczęściej to czarny mężczyzna morduje białą kobietę, odwrotne wypadki zdarzają się bardzo rzadko… innymi słowy, biały mężczyzna raczej nie zgwałci i nie zamorduje czarnoskórej kobiety. Jedynym wyjątkiem są dziwki. – Przyjrzał się uważnie zebranym fotografiom. – Te kobiety z całą pewnością nie trudniły się prostytucją; gdyby tak było, nasze zadanie byłoby o wiele prostsze – dodał cicho.

– Taak, ale ich niekoniecznie – wtrącił Marino.

Wesley nie uśmiechnął się.

– Przynajmniej miałyby ze sobą coś wspólnego, a na tym moglibyśmy zacząć budować sensowną teorię, Pete. – Potrząsnął głową. – A tak dziwaczny dobór ofiar mnie niepokoi.

– Co na ten temat mówi Fortosis? – spytał Marino, mając na myśli psychologa klinicznego, z którym FBI konsultowało się w tej sprawie.

– Niewiele – odrzekł Wesley. – Dziś rano zamieniłem z nim kilka słów… nie chce wydawać żadnych autorytatywnych sądów. Zdaje mi się, że zabójstwo tej pani doktor zmusiło go do powtórnego przemyślenia kilku teorii… Ale nadal idzie o zakład, że morderca jest biały.

Przed oczyma zobaczyłam nagle twarz z mego snu: białą, bez widocznych rysów.

– Ma pewnie jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć lat – kontynuował Wesley. – Ponieważ te zabójstwa nie są związane z żadnym określonym okręgiem miasta, musi to być facet, który sporo podróżuje: samochodem, ciężarówką czy może motorem. Pewnie stawia swój pojazd w jakimś nie budzącym podejrzeń miejscu i resztę drogi pokonuje na piechotę… Jeżeli jeździ samochodem osobowym, to pewnie amerykańskim, jakimś niezbyt nowym modelem, w nierzucającym się w oczy kolorze, beżowym albo szarym. Innymi słowy, wcale bym się nie zdziwił, gdyby gość jeździł dokładnie takim samym wozem, jakich używają wasi detektywi czy nasi agenci operacyjni.

Wcale nie żartował. Tego typu zabójcy często byli zafascynowani pracą policjantów, a nawet zdolni do podszywania się pod stróżów prawa. Klasycznym zachowaniem psychopaty po dokonaniu zbrodni jest zaangażowanie się w śledztwo; chce pomóc policji, proponuje swój udział w szukaniu ciała, które na przykład porzucił gdzieś w lasach. Tego typu facet mógł spokojnie przesiadywać w ulubionych knajpach policjantów i stukając się z nimi kieliszkami, słuchać ich opowieści.

Szacuje się, że co najmniej jeden procent populacji to psychopaci. Genetycznie są to osobnicy niezdolni do odczuwania strachu; wspaniali manipulanci, którzy bezwstydnie potrafią wykorzystywać innych ludzi. Jeżeli trzymają się odpowiedniej strony prawa, zostają nadzwyczajnymi szpiegami, bohaterami wojennymi, pięciogwiazdkowymi generałami, miliarderami stojącymi na czele ogromnych korporacji i Jamesami Bondami. Jeżeli zaś ją przekraczają, stają się Neronami, Hitlerami, Richardami Speckami czy Tedami Bundy; antyspołecznymi, choć – z klinicznego punktu widzenia – psychicznie normalnymi ludźmi, którzy bez żalu czy wstydu popełniają okrutne zbrodnie.

– Jest samotnikiem – ciągnął Wesley. – Nie potrafi zaangażować się w bliskie związki emocjonalne, choć jednocześnie może być uważany za miłego, a nawet czarującego znajomego. Jednak nigdy z nikim nie zwiąże się naprawdę blisko. To ten typ faceta, który podrywa w barze obcą kobietę, lecz po przespaniu się z nią jest sfrustrowany i rozczarowany.

– Jakbym to skądś znał – mruknął Marino, ziewając.

Wesley nie zwrócił na niego uwagi.

– Pewnie o wiele więcej satysfakcji sprawiłoby mu oglądanie ostrej pornografii, magazynów detektywistycznych oraz sadomasochistycznych; podejrzewam, że miewał okrutne fantazje seksualne na długo przedtem, zanim zaczął je wprowadzać w czyn. Być może zaczął od podglądania kobiet mieszkających samotnie, potem je gwałcił, a na koniec zaczął mordować. Eskalacja będzie trwać, a każde następne morderstwo będzie bardziej okrutne. Nie jest już dla niego celem gwałt, lecz sam akt zabijania. Potem śmierć ofiary przestanie mu wystarczać i będzie to robił w coraz brutalniejszy sposób.

Wyciągnął rękę, pokazując perfekcyjnie zaprasowany mankiet koszuli, i ujął zdjęcia Lori Petersen. Przeglądał je powoli, obserwując każde z wielką uwagą; jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Potem odepchnął kupkę fotografii od siebie i odwrócił się do mnie.

– Wydaje mi się, że już w tej sprawie, przy morderstwie doktor Petersen, zabójca wprowadził elementy tortur. Mam rację?

– Tak – odparłam.

– Co takiego? Chodzi wam o to, że połamał jej palce? – Marino zadał to pytanie takim tonem, jakby przygotowywał się do kłótni. – To mafia bawi się w takie rzeczy, ale nie mordercy seksualni. Lori Petersen grała na skrzypcach, tak? Połamanie jej placów wydaje mi się rzeczą wyjątkowo osobistą; jakby morderca dobrze ją znał.

Odpowiedziałam na jego zarzuty najspokojniej, jak tylko mogłam:

– Na jej biurku leżały książki o tematyce lekarskiej… skrzypce także były doskonale widoczne. Zabójca nie musiał być geniuszem, by domyślić się o niej kilku rzeczy.

Wesley rozważył moje słowa.

– Jest jeszcze jedna możliwość: że odniosła obrażenia, usiłując się bronić przed napastnikiem.

– Nie. – Tego jednego byłam pewna. – Nie znalazłam nic, co by wskazywało, że Lori Petersen się z nim szarpała.

Marino spojrzał na mnie z niechęcią.

– Doprawdy? A to ciekawe. Wedle twego raportu z autopsji, miała całe mnóstwo siniaków.

Napotkałam jego wzrok i wytrzymałam.

– Dobrym przykładem obrażeń odniesionych podczas samoobrony są złamane paznokcie oraz zadrapania lub rany na tych powierzchniach rąk, które byłyby wystawione na uderzenia, kiedy ofiara usiłowałaby odeprzeć atak. Rozłożenie obrażeń na ciele doktor Petersen nie pasuje do tego opisu.

– W takim razie zgadzamy się co do jednej rzeczy – podsumował Wesley. – Morderca robi się coraz bardziej brutalny.

– Ja bym powiedział, że okrutniejszy – odparł pospiesznie Marino, jakby chcąc postawić kropkę nad „i”. – I o to mi właśnie chodzi. Zabójstwo Lori Petersen różni się od pierwszych trzech.

Ledwie zdusiłam wściekłość; pierwsze trzy ofiary zostały związane, zgwałcone i uduszone. Czy to nie było okrutne? Czy musiały mieć też połamane kości?

– Jeżeli morderca znowu uderzy – przepowiedział ponuro Wesley – będzie jeszcze brutalniejszy. Zabija, bo to dla niego zachowanie kompulsywne; nie potrafi opanować potrzeby. Im więcej zabija, tym jego potrzeba jest silniejsza i tym bardziej on jest sfrustrowany. Cierpi na coraz większą deprywację sensoryczną i potrzebuje coraz więcej stymulacji, by się zaspokoić; niestety, jego satysfakcja jest coraz bardziej przejściowa. Zmniejsza się liczba dni i tygodni, podczas których jego potrzeba rośnie. Przerwy między kolejnymi morderstwami będą ulegać poważnemu skróceniu; może się skończyć na tym, że będzie mordował co dzień albo nawet kilka razy na dzień, jak miało to miejsce w przypadku Teda Bundy’ego.

Zamyśliłam się; pierwsza kobieta została zamordowana dziewiętnastego kwietnia, druga dziesiątego maja, a trzecia – trzydziestego pierwszego maja. Lori Petersen zginęła tydzień później, siódmego czerwca.

Resztę wypowiedzi Wesleya łatwo było przewidzieć; morderca pochodził z „dysfunkcyjnego domu” i pewnie był napastowany – albo fizycznie, albo emocjonalnie – przez matkę. Zabijając ofiary, odreagowywał swą wściekłość, która była bezpośrednio połączona z jego żądzą.

Jego iloraz inteligencji lokował się pewnie grubo powyżej przeciętnej, miał osobowość obsesyjno-kompulsywną, był szalenie zorganizowany i cierpliwy. Być może usiłował sprawować kontrolę nad swym otoczeniem, oddając się swoistym rytuałom – takim jak zachowanie czystości, porządku czy odpowiedniej diety – mającym zapobiegać lękowi wywoływanemu przez natrętne myśli.

Zapewne pracował gdzieś jako robotnik fizyczny – mechanik, serwisant lub monter.

Zauważyłam, że z minuty na minutę Marino robi się coraz bardziej czerwony na twarzy; bez przerwy rozglądał się po pokoju konferencyjnym.

– Dla niego – kontynuował Wesley – najlepszą częścią jest oczekiwanie, fantazjowanie… obserwowanie ofiary i budowanie planu działania. Gdzie znajdowała się ofiara, gdy zobaczył ją po raz pierwszy?

Tego nie wiedzieliśmy; nawet gdyby to przeżyła, pewnie sama by tego nie wiedziała. Mógł ją zobaczyć gdzieś tylko przez chwilę; ona mogła jego w ogóle nie widzieć. Może fatalne spotkanie odbyło się w jakimś centrum handlowym albo na skrzyżowaniu ulicy, gdy czekała na zielone światło, siedząc w swym samochodzie.

– Co spowodowało, że podążył za tą właśnie kobietą? – ciągnął Wesley. – Co było w niej takiego, że przyciągnęła jego uwagę?

I znowu nie znaliśmy odpowiedzi na te pytania. Wiedzieliśmy tylko jedno – każda z tych kobiet była wystawiona na niebezpieczeństwo, gdyż mieszkała samotnie. Albo on uważał, że mieszka samotnie, jak było w przypadku Lori Petersen.

– Wydaje się, że mógł to zrobić każdy. – Przesiąknięta jadem uwaga Marino powstrzymała potok słów Wesleya. Strzepując popiół z papierosa, Marino pochylił się agresywnie nad stołem. – Hej! Wszystko, co mówicie, jest śliczne i gładkie, ale ja nie jestem Dorotką, która wędruje przez krainę Oz; nie wszystkie ścieżki prowadzą do Szmaragdowego Grodu, okay? Twierdzimy, że ten drań jest hydraulikiem albo kimś takim, tak? A przecież Ted Bundy był studentem prawa; kilka lat temu, gdy w Waszyngtonie mieli tę serię gwałtów, okazało się, że gwałcicielem jest pewien dentysta. Na miły Bóg, przecież ten świrus równie dobrze może być zastępowym skautów!

Marino okrężną drogą zmierzał do celu; wiedziałam, co chce powiedzieć, i tylko czekałam, kiedy zacznie.

– Chodzi mi o to, dlaczego niby nie miałby być studentem? Może nawet aktorem, kreatywnym typem, któremu całkiem się popieprzyło w głowie? Jedno morderstwo na tle seksualnym niewiele się różni od drugiego, niezależnie od tego, kto je popełnił, chyba że świrus zaczyna pić krew ofiary, albo smaży jej serce na patelni – na szczęście świr, z którym mamy do czynienia w tym wypadku, nie jest żadnym Lucasem. Moim zdaniem portrety psychologiczne morderców-zboczeńców niewiele się od siebie różnią przede wszystkim dlatego, że ludzie są tylko ludźmi. Niezależnie od tego, czy mówimy o lekarzu, prawniku, czy wodzu indiańskim. Ludzie myślą i działają bardzo podobnie, nawet jeżeli cofnęlibyśmy się do czasów jaskiniowców, kiedy to mężczyźni wlekli swe kobiety za włosy.

Wesley zapatrzył się gdzieś w przestrzeń; potem powoli zwrócił spojrzenie na Marino i spytał cicho:

– Do czego zmierzasz, Pete?

– Zaraz ci powiem, do czego! – Żyły na szyi nabrzmiały mu jak postronki. – Szlag mnie trafia, jak słucham tego pieprzenia, kto pasuje do portretu psychologicznego zabójcy, a kto nie! Mam tu natomiast faceta piszącego pracę na temat przemocy, seksu, kanibalizmu i pedałów! Na rękach miał to samo błyszczące świństwo, które znaleźliśmy na ciałach wszystkich ofiar, odciski jego palców są na skórze jego martwej żony oraz na nożu myśliwskim, schowanym w szufladzie komody… na rękojeści noża znajduje się ta sama błyszcząca substancja. Co weekend wraca do domu mniej więcej w czasie, gdy popełniane były wszystkie zabójstwa, ale nie. Na pewno nie! To nie on jest mordercą, tak? A dlaczego nie? Bo nie jest robolem! Za porządny z niego facet!

Wesley znowu wpatrywał się w ścianę; spojrzałam na rozłożone na stole kolorowe, powiększone zdjęcia kobiet, które nigdy, nawet w najgorszych koszmarach, nie przypuszczały, że może im się przydarzyć coś podobnego.

– Pozwólcie, że powiem wam jedno. – Marino był w swoim żywiole i nie zamierzał tak szybko kończyć. – Lalusiowaty Matt wcale nie jest taki niewinny, jakby się mogło zdawać. Kiedy byłem na górze w laboratorium serologicznym, zadzwoniłem do Vandera, żeby sprawdzić, czego udało mu się dowiedzieć. Odciski Petersena znajdowały się bazie danych, zanim je do ciebie przyniosłem, tak? A wiecie dlaczego? – Wpatrywał się we mnie nieprzyjaznym wzrokiem. – Zaraz wam powiem. Vander sprawdził to dla mnie; niewinny chłopiec Matt został sześć lat temu aresztowany w Nowym Orleanie; było to akurat tego lata, zanim poszedł na studia… zanim jeszcze poznał swoją panią doktor. Pewnie nawet o tym nie wiedziała.

– Niby o czym miała nie wiedzieć? – zapytał Wesley.

– Że jej kochaś-aktor był oskarżony o gwałt, ot co.

Przez długi czas żadne z nas nie odezwało się ani słowem.

Wesley powoli obracał w palcach swe wieczne pióro; tak mocno zacisnął szczęki, że na policzku drgał mu mały mięsień. Marino nie grał zgodnie z zasadami gry; nie dzielił się zdobytymi informacjami, lecz zaskakiwał nas nimi, jakbyśmy już byli w sądzie i stali po przeciwnych stronach barykady.

– Jeżeli Petersen faktycznie był oskarżony o gwałt – odezwałam się wreszcie – to albo został uznany za niewinnego, albo wycofano oskarżenie.

Marino znowu wlepił we mnie wzrok.

– A skąd możesz to wiedzieć, co? Nawet ja jeszcze nie zdążyłem sprawdzić.

– Uniwersytet, taki jak Harvard, sierżancie Marino, nie przyjmuje w swe progi skazańców.

– Jeżeli wiedzą o tym, że delikwent został skazany.

– Racja. – Nie mogłam się nie zgodzić. – Jeżeli o tym wiedzą, jednak trudno jest mi uwierzyć, że nie wiedzieliby, gdyby został skazany.

– Lepiej będzie, jeśli to sprawdzimy. – Tylko tyle miał Wesley do powiedzenia w tej sprawie.

W tej samej chwili Marino wstał i przeprosiwszy, wyszedł z pokoju; założyłam, że udał się do toalety.

Wesley zachowywał się tak, jakby w wybuchu Marino nie było nic dziwnego.

– Miałaś jakieś wieści z Nowego Jorku, Kay? – spytał tonem towarzyskiej pogawędki. – Są już jakieś wyniki badań laboratoryjnych?

– Testy DNA zajmują sporo czasu – odparłam; miałam kłopoty ze skupieniem się. – Próbki wysłaliśmy im dopiero po drugim morderstwie, lecz już wkrótce powinnam dostać wyniki. Niestety, w przypadku próbek z ostatnich dwóch spraw, czyli Cecile Tyler i Lori Petersen, myślę, że wyniki będą dopiero za jakiś miesiąc.

Wesley cały czas zachowywał się tak, jakby się nic nie stało.

– Wiemy przynajmniej to, że we wszystkich czterech przypadkach zabójca był nonsekreterem.

– Taak. To już coś.

– Naprawdę nie mam żadnych wątpliwości, że to wszystko robota jednego faceta.

– Ja również – odrzekłam i przez długą chwilę żadne z nas się nie odzywało.

Siedzieliśmy lekko spięci, czekając na powrót Marino; jego pełne złości słowa nadal dźwięczały mi w uszach. Pociłam się coraz bardziej i czułam, że serce bije mi szybciej niż zwykle.

Chyba Wesley musiał się jakoś domyślić po mojej minie, że nie chciałam mieć już nic więcej do czynienia z Marino i że relegowałam go do obszaru umysłu zarezerwowanego dla ludzi nieprzyjemnych, niemożliwych do zniesienia i stanowiących profesjonalne zagrożenie.

– Musisz go zrozumieć, Kay – odezwał się cicho.

– Nieprawda, wcale nie muszę.

– Jest dobrym detektywem; naprawdę świetnym.

Nie skomentowałam, znowu więc siedzieliśmy w milczeniu.

Zaczęłam się gotować ze złości; choć wiedziałam, że to błąd, nie potrafiłam już powstrzymać słów cisnących mi się na usta.

– Do diabła, Benton! Te kobiety zasługują na to, byśmy uczynili, co w naszej mocy, żeby złapać ich oprawcę. Jeżeli schrzanimy sprawę, ktoś może znowu zginąć! Nie chcę, by Marino ją spieprzył tylko dlatego, że ma jakieś uprzedzenia!

– Nie spieprzy.

– Już zdąża w tym kierunku. – Zniżyłam głos. – Już zarzucił stryczek na szyję Matta Petersena, a to oznacza, że nie szuka nikogo innego.

Dzięki Bogu Marino wcale nie spieszył się z powrotem.

Wesleyowi znowu zadrgał mięsień w szczęce; nie patrzył mi w oczy.

– Ja także wcale nie zwolniłem jeszcze Petersena z podejrzeń. Nie mogę sobie na to pozwolić. Wiem, że zamordowanie żony nie pasuje do trzech poprzednich zabójstw… ale to dość dziwny człowiek. Przypominasz sobie Gacy’ego? Nie mamy pojęcia, ilu ludzi tak naprawdę zamordował. Liczymy, że trzydzieści trzy osoby, ale możliwe, że setki. Wszystko to były obce mu dzieciaki. Nikt znajomy. A potem zarżnął swą matkę, porąbał jej ciało i wepchnął do zsypu…

Nie wierzyłam własnym uszom. Popisywał się przede mną, jakbym była agentem-nowicjuszem, a on starym wygą. Terkotał jak najęty, niczym spocony szesnastolatek na pierwszej randce.

– Chapman miał w kieszeni „Buszującego w zbożu”, gdy załatwił Johna Lennona; Reagan – Brady oberwali od szaleńców ogarniętych obsesją na punkcie aktorek. Tu chodzi o przewidywalne związki. Czasem udaje się nam ich domyślić, a czasem nie.

A potem zaczął mi cytować statystyki. Dwanaście lat temu procent rozwiązanych spraw dochodzeniu o morderstwo oscylował między dziewięćdziesiąt pięć a dziewięćdziesiąt sześć. Teraz było to mniej więcej siedemdziesiąt cztery procent i widać było tendencję spadkową. Wzrastała liczba morderstw osób nieznajomych w stosunku do zabójstw popełnianych w afekcie i tak dalej, i tak dalej… Ledwie słyszałam jego słowa.

– …prawdę mówiąc, Kay, Matt Petersen poważnie mnie niepokoi. – Urwał. Teraz przysłuchiwałam mu się z uwagą. – To artysta; psychopaci są Rembrandtami wśród morderców. Jest aktorem, lecz nie wiemy, jakie role odgrywa w swych fantazjach. Nie mamy pojęcia, czy przypadkiem nie wprowadza ich w czyn. Nie wiemy, czy nie jest przypadkiem diabolicznie przebiegły. Możliwe, że zabójstwo żony było dla niego czynem czysto utylitarnym.

– Utylitarnym?! – Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczyma; potem przeniosłam wzrok na zdjęcia ciała Lori Perersen. Jej twarz była zastygłą maską agonii, nogi ugięte, a kabel elektryczny napięty niczym cięciwa łuku: wyginał jej ręce do tyłu i wrzynał się w szyję. To, co ten potwór z nią zrobił, było niewiarygodne. Nie wierzyłam własnym uszom.

– Chodzi mi o to, że może on musiał się jej pozbyć, Kay – wyjaśnił Wesley. – Na przykład, jeżeli wydarzyło się coś, co sprawiło, że zaczęła go podejrzewać o zamordowanie pierwszych trzech kobiet. Może spanikował i postanowił ją także zabić; a jak to zrobić, żeby nikt go nie podejrzewał? Dokładnie tak samo jak pozostałe.

– Już to wcześniej słyszałam – powiedziałam spokojnie. – Od twojego partnera.

– Musimy wziąć pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze. – Słowa padały z jego ust wolno i wyraźnie.

– Oczywiście. I nie będę wam głowy zawracać, dopóki Marino naprawdę będzie brał pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze i nie będzie nosił klapek na oczach. Jak na razie zachowuje się tak, jakby miał obsesję na punkcie Matta Petersena… albo jakiś problem z tym, że tamten jest aktorem.

Wesley zerknął w stronę otwartych drzwi.

– Pete ma swoje uprzedzenia – odezwał się nieomal niesłyszalnie. – Nie będę temu zaprzeczał.

– Lepiej od razu powiedz mi, czego te uprzedzenia dotyczą.

– Niech wystarczy ci to, że gdy Biuro postanowiło zwerbować Pete’a do VICAP, sprawdziliśmy go bardzo dokładnie; włącznie z tym, gdzie się wychował i jak wyglądała jego edukacja. Niektórych rzeczy człowiek nigdy nie zapomina; zdarza się, że choćby na najmniejszą wzmiankę o tym reaguje jak byk na czerwoną płachtę.

Jak na razie nie mówił mi nic, do czego sama bym już wcześniej nie doszła. Marino wychował się w biednej rodzinie, w najuboższej dzielnicy miasta; ludzie, w których obecności czuł się niepewnie jeszcze za młodu, teraz wywierali na nim dokładnie takie samo wrażenie. Zwyciężczynie szkolnych konkursów piękności czy kapitanowie szkolnych drużyn futbolowych nigdy nie zaszczycali go drugim spojrzeniem tylko dlatego, że nie mieszkał w ich okolicy, że jego ojciec miał brud pod paznokciami… dlatego, że pochodził z pospólstwa.

Tego typu łzawe historyjki słyszałam już nieraz; jedynym atutem takiego faceta był biały kolor skóry i tężyzna fizyczna – dzięki nim nosił odznakę i wreszcie czuł się ważny.

– Nie musimy go tłumaczyć, Benton – rzekłam krótko. – Nie wybaczamy kryminalistom tylko dlatego, że mieli nieszczęśliwe dzieciństwo. Nie mamy prawa karać innych ludzi tylko dlatego, że są podobni do tych, którzy nam spaprali dzieciństwo.

Nawet nie chodzi o to, że brak mi współczucia; doskonale rozumiałam, co przeżywa Marino, a jego złość nie była mi obca. Sama czułam ją niejednokrotnie, stając w sądzie oko w oko z oskarżonym. Niezależnie od tego, jak przekonujące są dowody, jeżeli facet jest przystojny i odziany garnitur za dwieście dolarów, dwunastu ciężko pracujących mężczyzn i kobiet nigdy, w głębi serca, nie będzie go uważać za winnego.

Ostatnimi czasy byłam gotowa uwierzyć we wszystko, ale tylko pod warunkiem, że dowody były wystarczająco jednoznaczne. Czy Marino zwracał uwagę na dowody? Czy w ogóle ich szukał?

Wesley odsunął krzesło od stołu i wstał, by się przeciągnąć.

– Pete ma swoje wady, ale i zalety. Do niego trzeba się po prostu przyzwyczaić. Znam go od lat. – Podszedł do drzwi i wyjrzawszy na korytarz, rozejrzał się w obie strony. – A tak przy okazji, gdzie on się podziewa, u wszystkich diabłów? Wpadł do kibla?


Wesley zakończył przygnębiające sprawy w moim biurze i zniknął w zalanym słońcem popołudnia świecie żywych, gdzie inne przestępstwa wymagały jego obecności i uwagi.

Przestaliśmy czekać na Marino; nie miałam pojęcia, dokąd poszedł, ale wyprawa do toalety najwyraźniej zawiodła go znacznie dalej. Jednak nie miałam czasu zbyt długo się nad tym zastanawiać, ponieważ w chwili gdy wkładałam akta spraw Dusiciela z powrotem do szafy, do mego gabinetu weszła Rose i ciężko zatrzymała się w drzwiach.

Zobaczyłam jej ponurą minę i przygarbione ramiona i wiedziałam, że przynosi wieści, które z pewnością mnie nie ucieszą.

– Doktor Scarpetta, Margaret pani szukała i prosiła, bym powiedziała o tym, gdy tylko skończy pani spotkanie z agentem Wesleyem i sierżantem Marino.

Okazałam zniecierpliwienie, zanim zdążyłam się powstrzymać. Na dole czekało na mnie kilka autopsji, musiałam odpowiedzieć na niezliczoną ilość telefonów – wypełniłoby to cały dzień tuzinowi ludzi, i naprawdę nie chciałam, by cokolwiek wydłużyło listę mych obowiązków na dzisiejszy dzień.

Podając mi stos listów do podpisania i spoglądając na mnie ponad szkłami okularów, Rose wyglądała niczym dyrektorka szkoły.

– Margaret jest w swym gabinecie – dodała. – Coś mi się zdaje, że ta sprawa nie powinna czekać.

Rose nie zamierzała mi powiedzieć, o co chodzi, i choć tak naprawdę nie mogłam mieć do niej o to pretensji, byłam zirytowana. Mam wrażenie, że Rose orientowała się we wszystkim, co działo się w naszym biurze, lecz po prostu nie miała zwyczaju roznosić plotek – zawsze kierowała mnie wprost do źródła informacji. Mówiąc krótko, za wszelką cenę unikała bycia posłańcem złych wieści; zdaje się, że nauczyła się tego, pracując całe życie dla mego poprzednika, doktora Cagneya.

Maleńki, spartańsko wyposażony gabinet Margaret znajdował się na tym samym piętrze co mój, w połowie drogi do windy i był pomalowany taką samą jasnozieloną farbą jak cały budynek.

Ciemnozielone kafelki na podłodze zawsze wyglądały na nieco zakurzone, bez względu na to, jak często sprzątaczka je myła; na biurku i wszystkich możliwych płaskich powierzchniach piętrzyły się sterty komputerowych wydruków. Na biblioteczce stały tomy podręczników, dodatkowe kable, klawiatury i myszki oraz pudełka dyskietek. Nigdzie nie było ani śladu osobistych zdjęć, plakatów czy naklejek z dowcipnymi napisami. Nie mam pojęcia, jak Margaret wytrzymuje w tym sterylnym śmietniku, ale nigdy nie widziałam gabinetu analityka komputerowego, który wyglądałby inaczej.

Siedziała plecami do drzwi i jak zwykle wpatrywała się w monitor, trzymając na kolanach otwarty podręcznik programowania. Kiedy weszłam, obróciła się szybko i odsunęła na bok. Na jej twarzy widać było niepokój, a krótkie czarne włosy miała w nieładzie, jakby bez przerwy, nerwowo przeczesywała je palcami.

– Prawie całe przedpołudnie byłam na zebraniu – zaczęła bez zbędnych wstępów. – Kiedy przyszłam tu po lunchu, na ekranie znalazłam to.

Podała mi wydruk; zobaczyłam na nim kilka komend SQL-owych *, pozwalających użytkownikowi na poruszanie się po bazie danych. Z początku nie wiedziałam, o co jej chodzi. Na górze wydrukowana była komenda „Describe” – czyli „Opisz” – a przez pół strony pod nią ciągnęły się kolumny nazw i nazwisk. Pod tym widniało kilka prostych komend typu „Select” – czyli „Wybierz”. Pierwsze dotyczyły numeru raportu z autopsji, której przedmiotem była osoba o nazwisku „Petersen” i imieniu „Lori”. Pod spodem była odpowiedź komputera, że „Nie znaleziono żadnych danych”. Druga komenda dotyczyła znalezienia numerów raportów z autopsji wszystkich zmarłych o nazwisku Petersen znajdujących się w naszej bazie danych.

Nazwiska Lori Petersen nie było na tej liście z prostego powodu: raport z autopsji oraz wszystkie dokumenty dotyczące jej sprawy nadal leżały na moim biurku; jeszcze nie zdążyłam oddać ich sekretarce, by wprowadziła je do komputera.

– O czym ty mówisz, Margaret? To nie ty wpisałaś te komendy?

– Z całą pewnością nie ja – odparła z naciskiem. – Nie zrobił też tego nikt z naszego biura. To nie byłoby możliwe. – Zyskała sobie moją całkowitą uwagę, więc ciągnęła: – Kiedy wychodziłam stąd w piątek, zrobiłam to samo, co robię wieczorem każdego innego dnia. Zostawiłam komputer w trybie automatycznego przyjmowania zgłoszeń, żebyś mogła się z nim połączyć z domu, gdybyś potrzebowała. Niemożliwe, by ktokolwiek wpisał to z mojego komputera, gdyż nie można go normalnie używać po przełączeniu na tryb przyjmowania zgłoszeń; jedynym wyjściem jest połączenie się z nim przez modem innego komputera.

To miało dla mnie sens. Terminale biurowe były połączone sieciowo z tym, na którym pracowała Margaret, a który fachowo nazywała serwerem. Mimo iż Departament Zdrowia Publicznego znajdował się zaledwie po drugiej stronie ulicy, nie byliśmy z nim połączeni siecią komputerową, mimo stałego nacisku ze strony komisarza. Odmówiłam mu tego już nieraz i zamierzałam czynić to w przyszłości, gdyż nasza baza danych była niezwykle poufna, a dużo spraw aktualnie rozpracowywała policja. Gdybyśmy połączyli się z Departamentem, nasza baza danych byłaby dostępna dla każdego urzędnika, co mogłoby stworzyć ogromne problemy nie tylko nam, ale także policji oraz rodzinom zmarłych.

– Ja tego nie wpisałam – powiedziałam do Margaret.

– Nawet przez myśl mi to nie przeszło – odparła. – Nie wyobrażam sobie, po co miałabyś wpisywać te komendy; przecież ze wszystkich ludzi to właśnie ty powinnaś wiedzieć, że dane dotyczące sprawy Lori Petersen nie zostały jeszcze wprowadzone do bazy. Ktoś inny jest za to odpowiedzialny, ale na pewno nie nasze urzędniczki czy lekarze. Oprócz komputera w twoim gabinecie i tego na dole w kostnicy, wszystkie inne są tylko głupimi terminalami.

A głupie terminale – jak nie omieszkała mi przypomnieć – to mniej więcej dokładnie to, co sugeruje nazwa: bezmózgie jednostki składające się tylko z monitora i klawiatury. Wszystkie terminale znajdujące się w naszym biurze połączone były z serwerem stojącym w gabinecie Margaret. Jeżeli serwer nie działał, terminale także nie nadawały się do użytku – innymi słowy, były wyłączone z obiegu od piątku wieczorem, zanim Lori Petersen została zamordowana.

Bezprawny wstęp do bazy danych musiał zdarzyć się gdzieś podczas weekendu albo dziś wczesnym przedpołudniem.

Ktoś z zewnątrz dostał się do naszego systemu.

Ta osoba musiała być obeznana z systemem i bazami danych, których używaliśmy. Musiałam jednak pamiętać, że bazy SQL-owe są bardzo popularne i wcale nie takie trudne w obsłudze. Numer modemu komputera był taki sam jak wewnętrzny numer telefoniczny do gabinetu Margaret, a ten z kolei był zarejestrowany w spisie telefonów pracowników Departamentu Zdrowia Publicznego. Wystarczyło mieć komputer z odpowiednim oprogramowaniem i kompatybilny modem oraz wiedzieć, że Margaret jest analitykiem komputerowym zatrudnionym przez Departament, i zadzwonić pod jej numer wewnętrzny, by przy odrobinie szczęścia połączyć się z serwerem. Ale na tym koniec. Bez znajomości haseł i nazw użytkowników, nie można się dostać nawet do poczty elektronicznej, nie wspominając już o biurowych aplikacjach czy bazie danych.

Margaret wpatrywała się w monitor; ciemne brwi nad okularami miała lekko zmarszczone i przygryzała kciuk.

Przysunęłam sobie krzesło i usiadłam obok niej.

– Jak? Jak ktoś mógł zdobyć hasło i nazwę użytkownika?

– Nad tym się właśnie zastanawiam. Bardzo niewiele osób je zna – ja, ty, inni lekarze oraz osoby wprowadzające dane do bazy. A nasze nazwy i hasła są inne niż te, które przydzieliłam pozostałym dystryktom.

Choć każdy z podległych mi dystryktów był skomputeryzowany siecią identyczną jak nasza, mieli własne bazy danych i brak bezpośredniego dostępu do centralnej bazy danych. Mało prawdopodobne – choć, w rzeczy samej, nie do końca niemożliwe – by któryś z podległych mi koronerów był odpowiedzialny za to włamanie.

– Może ktoś zgadł i mu się poszczęściło – zaproponowałam, sama nie wierząc w to, co mówię.

Margaret potrząsnęła głową.

– To prawie niemożliwe. Wiem, bo sama tego próbowałam – kiedy na przykład zmieniłam komuś hasło na skrzynce pocztowej i nie mogłam go sobie przypomnieć. Po trzech nieprawidłowych próbach komputer sam się rozłącza, poza tym ta wersja bazy danych nie przyjmuje nielegalnych zalogowań. Jeżeli wpiszesz wystarczająco dużo fałszywych haseł, na ekran wyskakuje ci komunikat „Context Error” – „Błąd Kontekstowy” – i wypadasz z gry.

– A czy nie ma ich gdzieś zapisanych? – spytałam. – Czy można w komputerze znaleźć miejsca, gdzie są zapisane? A co będzie, jeżeli to jakiś inny programista…

– Nie ma mowy. – Margaret była tego najwyraźniej pewna. – Jestem bardzo ostrożna… owszem, istnieje tabela systemowa, gdzie wpisane są nazwy użytkowników i ich hasła, ale można się do niej dostać tylko pod warunkiem, że wie się, co robić. Poza tym to i tak nie ma znaczenia, gdyż już od dawna się nią nie posługuję, by zapobiec właśnie tego typu problemom.

Nic nie odpowiedziałam.

Margaret przyglądała mi się z niepokojem, szukając jakichś oznak mego niezadowolenia; błysku w oczach mówiącego, że mam do niej o to pretensje.

– To doprawdy okropne – wypaliła nagle. – Nie mam pojęcia, co ta osoba zrobiła. Na przykład ABD nie chce działać.

– Nie chce działać? – ABD, czyli Administrator Bazy Danych, była to opcja dająca wybranej osobie, na przykład Margaret albo mnie, prawo dostępu do wszystkich tabel i plików oraz możliwość przeprowadzania na nich różnego rodzaju działań. Powiedzenie, że ABD nie działa, było równoważne stwierdzeniu, że klucz do moich frontowych drzwi od dziś nie pasuje. – Co masz na myśli, mówiąc, że nie chce działać? – Z trudem zachowywałam spokój.

– Dokładnie to. Nie mogłam za jego pomocą wejść do żadnej z tabel. Z jakiegoś powodu hasło zostało uznane za niepoprawne. Musiałam wszystko przeprogramować.

– Jak to się mogło stać?!

– Nie mam pojęcia. – Margaret była coraz bardziej zdenerwowana. – Może ze względów bezpieczeństwa powinnam zmienić nazwy wszystkich użytkowników i przydzielić nowe hasła?

– Nie teraz – odparłam automatycznie. – Po prostu nie wprowadzimy sprawy Lori Petersen do komputera, to wszystko. Kimkolwiek byłaby osoba, która włamała się do komputera, nie znalazła tego, czego szukała.

Wstałam.

– Tym razem nie.

Zamarłam i spojrzałam na nią z góry. Na jej policzkach zobaczyłam dwie szkarłatne plamy.

– Nie wiem. Nawet jeżeli to miało miejsce kiedykolwiek w przeszłości, nie mam tego jak sprawdzić, gdyż echo było wyłączone. A te komendy – wskazała na wydruk, który nadal trzymałam w ręce – to echo komend wpisanych do komputera, który połączył się z moim. Zawsze zostawiam echo wyłączone… w ten sposób, gdy połączysz się z domu modemem, na moim komputerze nie widać, co robisz u siebie. W piątek bardzo się spieszyłam. Chyba przez niedopatrzenie zostawiłam echo włączone… – Potrząsnęła głową. – Nie pamiętam, ale wyszło to nam na dobre…

Odwróciłyśmy się jednocześnie i zobaczyłyśmy Rose stojącą w drzwiach. Jej mina mówiła wszystko: Och, Boże, dlaczego znowu ja?…

Zaczekała, aż wyjdę na korytarz, a potem powiedziała:

– Na pierwszej linii jest koroner z Colonial Heights, na drugiej detektyw z Ashland, a dopiero co dzwoniła sekretarka komisarza…

– Co takiego? – przerwałam jej gwałtownie; tak naprawdę usłyszałam tylko jej ostatnią wiadomość. – Dzwoniła sekretarka Amburgeya?

Rose podała mi różową kartkę z notesika, na którym zapisywała dla mnie wszystkie wiadomości telefoniczne.

– Komisarz chce się z panią widzieć.

– O co mu chodzi, na miłość boską? – Jeżeli mi powie, że sama muszę się tego dowiedzieć, chyba wybuchnę!

– Nie mam pojęcia – odrzekła Rose. – Jego sekretarka nic mi nie powiedziała.

Загрузка...