Całą noc nie mogłam zasnąć; mój umysł nie chciał wziąć wolnego i przewracałam się z boku na bok rozdarta między niepokojącą rzeczywistością a koszmarnymi snami. Postrzeliłam kogoś, a Bill był koronerem wezwanym na miejsce wypadku, jednak gdy pojawił się na miejscu, zamiast czarnej medycznej torby miał ze sobą śliczną blondynkę, której nigdy wcześniej nie widziałam…
Gwałtownie otworzyłam oczy w ciemnościach, jakby zimna dłoń dotknęła mego serca. Wstałam z łóżka na długo przed dzwonkiem budzika i przygnębiona pojechałam do pracy.
Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek w życiu czuła się tak samotna; nie odzywałam się do nikogo w biurze, aż wreszcie współpracownicy zaczęli rzucać mi podejrzliwe, nerwowe spojrzenia.
Kilka razy już sięgałam po słuchawkę, by zadzwonić do Billa, lecz za każdym razem coś mnie powstrzymywało; wreszcie około południa załamałam się. Jego sekretarka poinformowała mnie radośnie, że pan Boltz jest na wakacjach i nie wróci aż do pierwszego lipca.
Nie zostawiłam żadnej informacji. Wiedziałam, że wcześniej nie planował tych wakacji; wiedziałam też, dlaczego nie powiedział mi o nich ani słowa. W przeszłości na pewno by mnie powiadomił, lecz to było dawno temu. Wtedy nie było między nami kulawych przeprosin, uników czy bezczelnych kłamstw. Boltz odciął mnie od siebie na zawsze, gdyż nie potrafił stawić czoła własnym grzechom.
Po lunchu poszłam na górę do laboratorium serologicznego i ze zdumieniem zobaczyłam tam Wingo i Betty stojących tyłem do drzwi z głowami nieomal zetkniętymi razem, przyglądających się czemuś, co znajdowało się w niedużej plastikowej torebce.
– Cześć – odezwałam się od progu.
Wingo z widocznym zdenerwowaniem wsunął plastikową torebkę do kieszeni fartucha Betty, jakby był to napiwek.
– Skończyłeś już na dole? – zapytałam, udając, że byłam zbyt pogrążona we własnych myślach, by zauważyć to ich dziwaczne zachowanie.
– Uch, taak. Oczywiście, że tak, doktor Scarpetta – odpowiedział, pospiesznie kierując się do drzwi. – McFee, ten facet z raną postrzałową… zabrali go do domu pogrzebowego jakiś czas temu, natomiast tego gościa z pożaru w Albamerle dowiozą do nas dopiero po czwartej.
– Doskonale. Przechowamy go przez noc i dopiero rano zrobimy sekcję.
– Oczywiście – dotarła do mnie jego odpowiedź już z korytarza.
Na szerokim stole pośrodku pomieszczenia leżał powód mojej wizyty w laboratorium Betty – granatowy kombinezon. Leżał płasko, porządnie rozłożony, wygładzony i z podciągniętym do samej góry suwakiem z przodu. Mógł należeć do kogokolwiek; każdą z wielu kieszeni przetrząsnęłam z pół tuzina razy, miałam nadzieję, że znajdę coś, co pomoże nam w ustaleniu tożsamości właściciela, ale wszystkie były puste. Na nogawkach i rękawach znajdowały się ogromne dziury, miejsca, z których Betty wykroiła zaplamiony krwią materiał.
– Pogrupowałaś już próbki krwi? – spytałam, starając się nie gapić na plastikową torebkę wystającą z jej kieszeni.
– Część już udało mi się rozpracować. – Skinęła ręką, bym poszła za nią do jej gabinetu.
Na biurku leżał gęsto zapisany notes wypełniony literkami i cyframi, które dla niewtajemniczonego wyglądałyby jak hieroglify.
– Henna Yarborough miała krew grupy B – zaczęła Betty. – Tu mamy szczęście, bo zaledwie dwanaście procent populacji Wirginii ma tę grupę krwi. Niestety wszystkie podgrupy są bardzo popularne i występują mniej więcej u osiemdziesięciu dziewięciu procent mieszkańców naszego stanu.
– A jak popularna jest kombinacja, którą odkryłaś? – Plastikowa torebka wychylająca się z kieszeni jej fartucha działała mi na nerwy.
Betty zaczęła wciskać przyciski kalkulatora, mnożąc odsetki i dzieląc je przez liczbę podgrup.
– Ma ją jakieś siedemnaście procent. Siedemnastu na stu ludzi będzie miało podobną konfigurację podgrup.
– Niespecjalnie rzadkie – mruknęłam.
– Nie.
– A co z plamami krwi na kombinezonie?
– Tu mieliśmy więcej szczęścia. Musiał już nieco przeschnąć, zanim znalazł go ten bezdomny. Jest w zadziwiająco dobrym stanie. Mogłam wydzielić nieomal wszystkie podgrupy… zgadzają się co do joty z próbkami krwi Henny Yarborough. Testy DNA wykażą nam to z całkowitą pewnością, ale będziemy je mieć dopiero za jakiś miesiąc, może nawet sześć tygodni.
– Powinniśmy urządzić tu własne laboratorium – odezwałam się cicho.
Betty przyjrzała mi się uważnie; w jej oczach dostrzegłam sympatię.
– Wyglądasz na absolutnie wycieńczoną, Kay.
– To aż tak oczywiste?
– Dla mnie tak. – Nic nie odpowiedziałam. – Nie pozwól, by te sprawy cię zniszczyły. Po trzydziestu latach pracy w tym zawodzie…
– Co Wingo kombinuje? – wypaliłam ni stąd, ni zowąd.
Zaskoczona, zawahała się przez moment.
– Wingo? No, wiesz…
Wpatrywałam się w jej kieszeń; roześmiała się nerwowo i poklepała po niej.
– A, o to ci chodzi. To tylko przysługa, o którą mnie prosił.
Nie zamierzała powiedzieć mi nic więcej. Może Wingo miał w życiu jeszcze jakieś zmartwienia, oprócz tych spraw. Może chciał sobie zrobić test na obecność HIV; dobry Boże, nie pozwól, by miał AIDS!
Zebrałam myśli i wróciłam do bardziej naglących rzeczy.
– A co z włóknami? Znalazłaś coś?
Betty porównała włókna z kombinezonu z tymi znalezionymi w domu Lori Petersen oraz na ciele Henny Yarborough.
– Włókna znalezione na oknie w domu Petersenów mogły pochodzić z tego kombinezonu lub z jakiegokolwiek innego, zrobionego z ciemnej mieszanki bawełny z poliestrem.
Ze zdumieniem pomyślałam, że w sądzie nie będzie to miało żadnej mocy dowodowej, gdyż tego typu tkaniny były bardzo rozpowszechnione; robiło się z nich spodnie dla robotników budowlanych, mundury dla policjantów i sanitariuszy, a także sukienki dla kobiet i ubranka dla dzieci.
Czekało mnie jeszcze jedno rozczarowanie; Betty była w stu procentach pewna, że włókna znalezione w ustach Henny Yarborough nie pochodziły z tego kombinezonu.
– Są bawełniane – rzekła. – Mogą pochodzić z jakiegoś ubrania, które nosiła w ciągu dnia, albo nawet ze zwykłego ręcznika. Kto wie? Ludzie noszą na sobie całe mnóstwo różnych włókien. Jednak wcale mnie nie zaskoczyło, że kombinezon nie zostawia po sobie zbyt wielu włókien.
– Dlaczego?
– Dlatego, że tego typu mieszane tkaniny są zazwyczaj bardzo gładkie; nie zostawiają po sobie włókien, chyba że wejdą w kontakt z czymś chropowatym.
– Na przykład z ceglanym murem albo drewnianym parapetem?
– Możliwe; ciemne włókna znalezione w sprawie Lori Petersen z całą pewnością mogły pochodzić z granatowego kombinezonu, bardzo prawdopodobne, że właśnie z tego. Ale nie sądzę, byśmy kiedykolwiek mogli to powiedzieć z całkowitą pewnością.
Wróciłam na dół do swego biura i usiadłam za biurkiem. Myślałam długo, po czym wyciągnęłam opasłą teczkę z aktami pięciu zamordowanych kobiet.
Co miały ze sobą wspólnego? Dlaczego morderca wybrał akurat je? Jak i gdzie je spotykał?
Musiał istnieć jakiś punkt wspólny. W głębi duszy nie wierzyłam, by morderca wybierał swe ofiary na chybił trafił… by jeździł po ulicach, wypatrując odpowiedniej kandydatki. Uważałam, że jego wyborem kierowała jakaś reguła; że najpierw miał z nimi jakiś kontakt, a dopiero potem je śledził.
Położenie geograficzne, praca, wygląd zewnętrzny. Nie istniał żaden zwyczajny punkt wspólny, spróbowałam więc zacząć sprawę od końca. Wróciłam myślami do sprawy Cecile Tyler.
Była Murzynką; wszystkie pozostałe ofiary były białe. Na początku bardzo mnie to niepokoiło, a z biegiem czasu było coraz gorzej. Czy morderca popełnił błąd? Może nie zdawał sobie sprawy z tego, że przyszła ofiara jest czarna? Czy tak naprawdę chciał uderzyć w kogoś innego? W jej przyjaciółkę Bobbi, na przykład?
Przerzucałam strony raportu autopsyjnego, który sama podyktowałam. Przejrzałam spis dowodów rzeczowych, spis rzeczy znalezionych w jej mieszkaniu oraz stare karty chorobowe ze Szpitala Świętego Łukasza, w którym była leczona pięć lat temu z powodu ciąży pozamacicznej. Kiedy dotarłam do raportu policyjnego, zobaczyłam, że jej jedyną krewną jest siostra mieszkająca w Madras, w stanie Oregon. To od niej Marino dowiedział się o dzieciństwie Cecile oraz o jej nieudanym małżeństwie z dentystą z Tidewater.
Zdjęcia rentgenowskie zaszeleściły, gdy wyciągałam je po kolei z koperty i unosiłam pod światło. Cecile nie miała żadnych uszkodzeń kośćca oprócz wyleczonego obłupania lewego łokcia; trudno było mi określić wiek obrażenia – wiedziałam tylko, że na pewno nie było świeże. Mogło pochodzić nawet z dzieciństwa Cecile.
Znowu zastanowiłam się nad powiązaniem ofiar z VMC. Zarówno Lori Petersen, jak i Brenda Steppe na krótko przed śmiercią znajdowały się tam na ostrym dyżurze – Lori z powodu swej pracy, a Brenda po wypadku samochodowym. Możliwe, że przypuszczenie, iż Cecile Tyler miała tam opatrywany łokieć, było zbyt daleko idące, lecz w tej chwili gotowa byłam sprawdzić każdy trop.
Zadzwoniłam pod numer domowy jej siostry, który Marino zapisał w swym raporcie.
Po pięciu sygnałach ktoś wreszcie podniósł słuchawkę.
– Halo?
Połączenie było fatalne, lecz najwyraźniej popełniłam błąd.
– Przepraszam, to chyba pomyłka – rzekłam pospiesznie.
– Przepraszam?
Powtórzyłam to samo, dwa razy głośniej.
– A z jakim numerem chciała się pani połączyć? – Głos brzmiał kulturalnie, kobieta, najwyżej dwudziestoletnia, mówiła z akcentem z Wirginii Zachodniej.
Przeczytałam numer z raportu Marino.
– To jest ten numer. Z kim chciała pani rozmawiać?
– Z Fran O’Connor – odparłam, znowu pomagając sobie raportem.
– Przy telefonie – odrzekł młody głos, najwyraźniej należący do osoby wykształconej.
Przedstawiłam się, na co po drugiej stronie rozległo się ciche sapnięcie.
– Jak rozumiem, jest pani siostrą Cecile Tyler.
– Tak. Dobry Boże. Nie chcę o tym mówić. Proszę…
– Pani O’Connor, strasznie jest mi przykro z powodu śmierci Cecile, ale jestem koronerem pracującym nad jej sprawą i dzwonię do pani, gdyż muszę dowiedzieć się jednej rzeczy. Znalazłam dokumentację medyczną świadczącą o tym, że pani siostra była swego czasu hospitalizowana… miała stłuczoną kość lewego łokcia. Właśnie patrzę na zdjęcie rentgenowskie. Czy coś pani wiadomo na ten temat?
Zawahała się; chyba zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Miała wypadek podczas biegania. Swego czasu regularnie biegała; pewnego dnia poślizgnęła się, potknęła o krawężnik i upadła na jezdnię. Siła uderzenia strzaskała jej łokieć. Pamiętam to, gdyż przez trzy miesiące nosiła gips, a było to najgorętsze lato w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Była wtedy taka nieszczęśliwa…
– Kiedy to było? Czy w Oregonie?
– Nie, Cecile nigdy nie mieszkała w Oregonie. To było we Fredricksburgu, gdzie dorastałyśmy.
– Jak dawno temu zdarzył się ten wypadek?
Znowu chwila zastanowienia.
– Dziewięć, może dziesięć lat temu.
– A wie pani, w którym szpitalu założono jej gips?
– Nie mam pojęcia. W którymś ze szpitali we Fredricksburgu… nie pamiętam nazwy.
Cecile nie była na ostrym dyżurze w VMC, a jej wypadek zdarzył się zbyt dawno temu, by mieć znaczenie w tej sprawie. Jednak mnie to już nie interesowało. Co innego miało znaczenie.
Nigdy nie spotkałam osobiście Cecile Tyler. Nigdy z nią nie rozmawiałam. Po prostu założyłam, że będzie mówiła, jak osoba „kolorowa”.
– Pani O’Connor, czy pani jest Murzynką?
– Oczywiście, że jestem Murzynką. – Usłyszałam lekkie zdenerwowanie w jej głosie.
– Czy pani siostra mówiła tak jak pani?
– Mówiła tak jak ja? – spytała, podnosząc głos.
– Wiem, że to wydaje się dziwnym pytaniem…
– Chce pani spytać, czy podobnie jak ja mówiła jak dobrze wykształcona biała kobieta, tak? – ciągnęła Fran O’Connor, szczerze oburzona. – Tak! Właśnie w ten sposób mówiła! Czy właśnie nie po to mamy równouprawnienie w edukacji? Żeby Murzyni mogli mówić jak biali ludzie?
– Proszę – przerwałam jej. – Ja naprawdę nie chciałam pani obrazić, ale to dla mnie bardzo ważne…
Mówiłam jednak do ciągłego sygnału; Fran O’Connor rzuciła słuchawkę na widełki.
Lucy wiedziała o piątym morderstwie; wiedziała wszystko o uduszonych kobietach. Wiedziała także, że trzymam w szafie rewolwer kalibru 38 i zapytała mnie o niego już dwukrotnie podczas obiadu.
– Lucy – rzekłam, płucząc talerze i wsadzając je do zmywarki. – Nie chcę, byś zaprzątała sobie głowę bronią palną. Gdybym nie mieszkała sama, pewnie bym jej nie kupiła.
Bardzo kusiło mnie, by schować rewolwer w jakieś miejsce, gdzie Lucy nigdy by go nie znalazła, ale po historii z modemem, który ponownie podłączyłam do komputera parę dni temu, przysięgłam sobie zawsze być wobec niej szczera. Rewolwer pozostał na miejscu, na górnej półce szafy z ubraniami, w tekturowym pudełku po butach; nie był naładowany. Ostatnimi czasy wyjmowałam z niego naboje każdego ranka, a wieczorem ładowałam je z powrotem. Kule chowałam w miejscu, do którego Lucy z pewnością nigdy by nie zajrzała.
Kiedy odwróciłam się do niej, oczy mojej siostrzenicy były wielkie jak spodeczki.
– Wiesz, dlaczego mam broń, Lucy. Uważam też, że jesteś dostatecznie dorosła, by zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo niebezpieczne są podobne przedmioty.
– Można z nich kogoś zabić.
– Tak – odparłam, gdy przeszłyśmy już do salonu. – Z całą pewnością jest to możliwe.
– Dlatego masz rewolwer, żebyś mogła kogoś zastrzelić.
– Wolę nie myśleć o podobnej możliwości – powiedziałam bardzo poważnie.
– Ale to prawda – nalegała Lucy. – To dlatego trzymasz go w domu. Z powodu złych ludzi. Wiem, że tak jest.
Podniosłam pilot od telewizora i włączyłam program z wiadomościami.
Moja siostrzenica podciągnęła rękawy różowej bluzy i odezwała się jękliwym głosem:
– Tu jest strasznie gorąco, ciociu Kay. Dlaczego tu jest zawsze tak okropnie gorąco?
– Chcesz, żebym włączyła klimatyzację? – zapytałam.
– Nie. Nie znoszę klimatyzacji.
Zapaliłam papierosa, i to także się jej nie spodobało.
– W twoim gabinecie zawsze jest potwornie gorąco i śmierdzi papierosami. Otwieram okna, ale to nic nie pomaga. Jesteś lekarzem, a palisz papierosy. Mamusia powtarza, że powinnaś postępować mądrzej.
Dorothy zadzwoniła wczoraj wieczorem; byli gdzieś w Kalifornii – nie pamiętam gdzie – tylko we dwoje: ona i jej mąż, ilustrator. Zrobiłam, co w mojej mocy, by zachować się uprzejmie. Chciałam jej przypomnieć: „Masz córkę, ciało z twojego ciała, krew z twojej krwi. Pamiętasz Lucy? Pamiętasz? To twoje dziecko”. Zamiast tego życzyłam jej szczęścia, co wyszło mi nieomal szczerze; zachowywałam pozory tylko ze względu na Lucy, która siedziała przy stole w kuchni z mocno zaciśniętymi ustami.
Rozmawiała z matką niecałe dziesięć minut, po czym nie miała mi absolutnie nic do powiedzenia. Od tamtej pory jednak była wobec mnie straszliwie krytyczna, złośliwa i nieprzyjemna. Wedle słów Berthy, nie lepiej zachowywała się przez cały dzień; ani na chwilę nie wyszła z mego gabinetu. Odkąd rano wyjechałam z domu, do momentu kiedy wróciłam, siedziała przed komputerem; Bertha już dawno zrezygnowała z wołania ją do kuchni na posiłki i Lucy jadła lunch przy moim biurku.
Opera mydlana, która właśnie zaczęła się w telewizji, była niczym w porównaniu z tą, jaka zdarzyła się w moim salonie.
– Andy mówi, że o wiele niebezpieczniej jest mieć broń i nie wiedzieć, jak się nią posługiwać, niż wcale nie mieć rewolweru – odezwała się w pewnym momencie Lucy.
– Andy? – spytałam.
– Ten przed Ralfem. Miał zwyczaj chodzić na podwórko za domem i strzelać do puszek po piwie. Trafiał do nich z naprawdę dużej odległości. Założę się, że ty byś tak nie potrafiła. – Popatrzyła na mnie oskarżycielsko.
– Masz rację. Prawdopodobnie nie potrafię strzelać równie dobrze jak Andy.
– A widzisz!
Nie powiedziałam jej, że w rzeczy samej wiedziałam całkiem sporo o broni palnej. Zanim kupiłam mojego rugera kalibru 38, poszłam do krytej strzelnicy mieszczącej się w podziemiach naszego budynku i eksperymentowałam z różnego rodzaju pistoletami i rewolwerami pod okiem doświadczonego specjalisty. Od czasu do czasu ćwiczyłam strzelanie do celu i wcale nieźle mi to wychodziło. Wątpię, czy zawahałabym się przed użyciem broni, gdyby wynikła taka potrzeba.
Ale nie zamierzałam ciągnąć tego tematu z moją siostrzenicą.
– Lucy, dlaczego się mnie czepiasz? – spytałam cicho.
– Bo jesteś starą idiotką! – Jej oczy wypełniły się łzami. – Jesteś tylko głupią starą idiotką i gdybyś próbowała, zrobiłabyś sobie krzywdę, a on i tak by ci go odebrał! A potem ciebie też by już nie było! Gdybyś spróbowała, zastrzeliłby cię, tak jak robią w telewizji!
– Gdybym spróbowała? – zapytałam zaskoczona. – Gdybym co spróbowała, Lucy?
– Gdybyś spróbowała pierwsza kogoś zastrzelić!
Gwałtownym ruchem otarła łzy; jej wąska klatka piersiowa unosiła się spazmatycznie. Niewidzącymi oczyma wpatrywałam się w rodzinny cyrk w telewizji i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Pod wpływem impulsu chciałam uciec do mego gabinetu i zatrzasnąć za sobą drzwi. Zakopać się w pracy i nie myśleć. Z wielkim wahaniem przysunęłam się do niej i przytuliłam ją mocno. Przez bardzo długie minuty siedziałyśmy w milczeniu.
Zastanawiałam się, z kim Lucy rozmawia w domu? Nie wyobrażałam sobie, by o czymkolwiek mogła dyskutować z moją siostrą. Książki dla dzieci, które pisała Dorothy, przez wielu krytyków były nazywane „wyjątkowo wnikliwymi”, „głębokimi” i „pełnymi czułości”. Cóż za ironia! Dorothy poświęcała wszystko, co miała najlepszego, dla dziecięcych postaci, które sama wymyśliła. Troszczyła się o nie, spędzała niezliczone godziny, kontemplując każdy ich ruch, sposób uczesania, rodzaj ubrania i sekretne obyczaje. A cały ten czas, pod jej bokiem, Lucy usychała z braku miłości.
Przypominałam sobie czasy, które wraz z Lucy spędzałyśmy w Miami; święta, gdy byłyśmy tylko we cztery: moja matka, Dorothy, ona i ja. Pomyślałam o ostatniej wizycie Lucy u mnie. Nie pamiętam, by wymieniła z imienia choć jedna przyjaciółkę; wątpię, by ją w ogóle miała. Bez przerwy opowiadała o nauczycielkach i niekończącym się ciągu „narzeczonych” matki, pani Spooner, mieszkającej po drugiej stronie ulicy, ogrodniku Jake’u i często zmieniających się sprzątaczkach. Lucy była drobniutką, poważną osóbką w okularach, która uważała, że zjadła wszelkie rozumy – starsze dzieci nie lubiły jej, a rówieśnicy nie potrafili zrozumieć. Nie pasowała do nikogo; była dokładnie taka sama jak ja w jej wieku.
– Wczoraj ktoś zadał mi poważne pytanie – odezwałam się z ustami tuż przy jej włosach.
– Jakie?
– Dotyczące zaufania. Ktoś zapytał mnie, komu najbardziej ufam na całym świecie. I wiesz co?
Odchyliła się do tyłu i spojrzała mi w oczy.
– Wydaje mi się, że to ty jesteś tą osobą.
– Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem. – Ufasz mi bardziej niż komukolwiek na świecie?
Skinęłam głową i dodałam:
– I skoro już o tym mówimy, chcę cię prosić, byś mi w czymś pomogła.
Usiadła wyprostowana; w jej oczach dostrzegłam iskierki zainteresowania i podniecenia.
– Jasne! Wystarczy, że powiesz, o co chodzi! Pomogę ci, ciociu Kay!
– Muszę ustalić, jak komuś udało się włamać do mojego komputera w śródmieściu…
– Ja tego nie zrobiłam! – wypaliła natychmiast Lucy ze zrozpaczoną miną. – Przecież już ci powiedziałam, że to nie ja!
– Wierzę ci. Ale ktoś to zrobił, Lucy. Może będziesz mogła mi pomóc w ustaleniu, kto to mógł być.
Szczerze w to wątpiłam, lecz pod wpływem impulsu postanowiłam dać jej szansę.
Podekscytowana, pełna energii i zapału, Lucy powiedziała pewnie:
– Każdy mógł to zrobić, bo to jest bardzo łatwe.
– Łatwe? – Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
– Z powodu System/Manager.
Gapiłam się na nią z jawnym, bezbrzeżnym zdumieniem.
– Skąd wiesz o System/Manager?
– Przeczytałam w książce. On jest Bogiem.
W tego typu wypadkach przypominałam sobie o poziomie inteligencji Lucy; gdy po raz pierwszy poddano ją testowi, uzyskała tak wysoki wynik, że psycholog nalegał, by badanie powtórzyć, „bo na pewno gdzieś jest błąd”. Był – następnym razem Lucy uzyskała dziesięć punktów więcej.
– W ten sposób wchodzi się do SQL – zaczęła Lucy; spojrzała na mnie, a chwilę potem wyrzucała z siebie informacje w zawrotnym tempie. – Widzisz, nie możesz stworzyć żadnych poleceń, jeżeli nie masz do tego uprawnień. Po to właśnie jest System/Manager, czyli Bóg. Dzięki niemu możesz się dostać do SQL, a potem robić tam, co ci się żywnie podoba.
Wszystko, co ci się żywnie podoba; dopiero teraz zrozumiałam. Możesz na przykład stworzyć nazwy użytkowników oraz hasła dostępu do bazy danych. Było to potworne objawienie; rozwiązanie tak genialnie proste, że nigdy nie przyszło mi do głowy. Podejrzewam, że Margaret także nigdy by na to nie wpadła.
– Wystarczyło, by ktoś połączył się z twoim komputerem – ciągnęła spokojnie Lucy – i jeżeli wiedział o Bogu, mógł stworzyć jakiekolwiek hasło, sprawić, by system odczytał je jako ABD i wejść do twojej bazy danych.
ABD, czyli administrator bazy danych, mógł zrobić wszystko, włącznie z wpisywaniem nowych danych i wymazywaniem starych.
– Więc wchodzisz do SQL poprzez System/Manager, wpisujesz ustalone hasło, ABD do cioci zidentyfikowanej jako kay i możesz dalej robić, co ci się żywnie spodoba.
– Może właśnie tak się stało – zaczęłam myśleć na głos. – Mając dostęp do ABD, ktoś mógł nie tylko przejrzeć, ale i faktycznie zmienić dane w zbiorze.
– Jasne, że tak! ABD zrobi wszystko, co mu Bóg każe. On jest Jezusem.
Te teologiczne aluzje były tak oburzające i niespodziewane, że roześmiałam się wbrew sobie.
– Właśnie w ten sposób udało mi się dostać do SQL-a – przyznała Lucy poufnym tonem. – Nie podałaś mi hasła dostępu, a bardzo zależało mi na wejściu do SQL-a, żebym mogła poćwiczyć różne zadania wyjaśnione w książce. Tak więc podałam twojemu ABD hasło, które sama wymyśliłam, i już mogłam dalej robić, co mi się spodobało.
– Zaczekaj chwilę – przerwałam jej. – Poczekaj! Co to znaczy, że przydzieliłaś administratorowi bazy danych hasło przez siebie wymyślone? Skąd wiedziałaś, jaka jest moja nazwa użytkownika? Przecież tego też ci nie powiedziałam.
– Ale to jest zapisane w plikach systemowych – wyjaśniła. – Znalazłam je w dyrektywie Home, gdzie masz zapisane nazwy wszystkich tabel, jakie kiedykolwiek stworzyłaś. Masz na przykład plik nazwany „Hasła. SQL”, w którym siedzą wszystkie hasła dostępu do twoich tabel.
Ale to nie ja go stworzyłam; nie miałabym pojęcia, jak się do tego zabrać. Stworzyła go Margaret i właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy podobnego pliku nie ma w komputerze w moim biurze w śródmieściu.
Wzięłam Lucy za rękę i wstałam z kanapy; przeszłyśmy do gabinetu. Posadziłam ją przed komputerem, a sobie przyciągnęłam obok fotel.
Weszłyśmy do programu komunikacyjnego i połączyłyśmy się z numerem Margaret. Obserwowałyśmy małe cyferki migające na dole ekranu; połączenie było nieomal natychmiastowe. Lucy wstukała kilka poleceń i po ostatnim ekran zrobił się cały czarny, tylko na samej górze błyskało się małe C:/. Nagle komputer wydał mi się magicznym lustrem, po którego drugiej stronie znajdowały się wszystkie sekrety biura, oddalonego od nas o dziesięć mil.
Trochę niepokoiła mnie świadomość, że w chwili gdy połączyłyśmy się z komputerem Margaret, specjalista Wesleya z pewnością zaczął namierzać połączenie. Będę musiała powiedzieć Wesleyowi, o co chodzi, gdyż w przeciwnym razie gotów sobie jeszcze pomyśleć, że to ja sama włamywałam się do bazy danych.
– Znajdź plik, który może dotyczyć haseł – poprosiłam Lucy.
W niedługim czasie na ekranie wyświetlił się komunikat, że „Nie znaleziono żadnych plików”. Spróbowałyśmy jeszcze raz; szukałyśmy pliku o nazwie „synonimy”, ale nie miałyśmy wiele szczęścia. Potem Lucy wpadła na pomysł, by poszukać wszystkich plików o rozszerzeniu „SQL”, bo zazwyczaj wszystkie pliki zawierające komendy, hasła i nazwy użytkowników SQL-owych mają takie właśnie rozszerzenia. Natychmiast na ekranie pojawił się długi ciąg nazw. Jedna z nich przyciągnęła moją uwagę. Brzmiała „Publiczne. SQL”.
Lucy otworzyła go i zaczęłyśmy przeglądać jego zawartość. Moje podniecenie dorównywało zdumieniu; w pliku znajdowały się komendy wpisane przez Margaret wieki temu, gdy tworzyła publiczne synonimy dla nazw oraz haseł dostępu do wszystkich tabel, jakie powstały w moim biurze. Nie byłam programistką i zupełnie nie znałam się na programowaniu; słyszałam o publicznych synonimach, lecz nie miałam pojęcia, co to takiego.
Lucy kartkowała podręcznik; znalazła rozdział o publicznych synonimach i szybko go przeczytała.
– To proste – odezwała się w końcu. – Kiedy tworzysz jakiś plik, musisz stworzyć go pod nazwą użytkownika i odpowiednim hasłem. – Spojrzała na mnie; w jej oczach, skrytych za grubymi szkłami okularów, kryło się podniecenie.
– Okay – powiedziałam. – To ma sens.
– Więc jeżeli twoją nazwą użytkownika jest „ciocia”, a przydzielonym ci hasłem „Kay”, to gdy tworzysz plik, dajmy na to, pod nazwą „gry”, komputer tak naprawdę nadaje temu plikowi nazwę „Ciocia. Gry”. Łączy nazwę pliku z nazwą użytkownika; jeśli nie chcesz przed wejściem do niego za każdym razem wpisywać „Ciocia. Gry”, musisz stworzyć publiczny synonim. Wpisujesz komendę utwórz publiczny synonim dla ciocia. gry. gry. To ponownie nadaje nazwę plikowi; tym razem po prostu „Gry”.
Przyglądałam się długiej liście komend wyświetlonej na ekranie; liście ujawniającej wszystkie pliki w bazie danych mojego biura, liście ujawniającej także ABD wszystkie nazwy, pod którymi owe pliki zostały stworzone.
Zastanawiałam się głośno:
– Ale nawet jeżeli ktoś zobaczył te dane, Lucy, nie znałby przecież hasła dostępu. Tu jest zapisana tylko i wyłącznie nazwa użytkownika przydzielona ABD, a przecież nie można otworzyć pliku, na przykład zawierającego dane ze sprawy, bez podania hasła.
– Założysz się? – Palce Lucy zawisły nad klawiaturą. – Jeżeli znasz nazwę użytkownika ABD, możesz zmienić hasło, na jakie tylko chcesz, i wejść do każdego pliku. Komputera nic to nie obchodzi. Pozwala ci zmienić hasło, kiedy zechcesz… Nie zmienia przez to plików ani danych. Ludzie czasem zmieniają hasła dostępu ze względów bezpieczeństwa.
– Można więc wziąć nazwę użytkownika, przypisać jej nowe hasło i wejść za jego pomocą do bazy danych? – Skinęła głową. – Pokaż.
Lucy spojrzała na mnie niepewnie.
– Ale przecież zabroniłaś mi wchodzić kiedykolwiek do twoich biurowych plików.
– Tym jednym, jedynym razem robię wyjątek.
– Jeszcze jedno… jeżeli nadam twojemu administratorowi nowe hasło, stare przestanie działać.
Przypomniałam sobie, co Margaret powiedziała, kiedy po raz pierwszy odkryła włamanie do pliku z aktami spraw; wspomniała, że hasło ABD nie działa, i że musi stworzyć nowe.
– Stare hasło przestanie działać, bo zostanie zastąpione nowym, które ja stworzę. To oznacza, że nie będziesz się mogła za jego pomocą zalogować. – Popatrzyła na mnie. – Ale zamierzałam to naprawić.
– Naprawić? – Ledwie słyszałam jej słowa. – Mówię o twoim komputerze. Twoje stare hasło nie działa, bo zmieniłam je, by dostać się do SQL-a, ale naprawię to, obiecuję.
– Później – odparłam pospiesznie. – Naprawisz to później. Chcę, żebyś mi pokazała, jak ktoś mógł się włamać do mojej bazy danych, krok po kroku.
Usiłowałam dopatrzyć się w tym wszystkim sensu. Najprawdopodobniej osoba, która dostała się do bazy danych w moim biurze, wiedziała dostatecznie dużo o komputerach, by wiedzieć, że może stworzyć nowe hasło i przydzielić je nazwie użytkownika, którą znajdzie w pliku „Publiczne. SQL”… Jednak osoba ta nie miała pojęcia, że tworząc nowe hasło, dezaktywuje stare, tym samym uniemożliwiając nam ponowne wejście do pliku, który naruszyła. Oczywiście, mogła to zauważyć; mogła się zastanawiać nad skutkami swego postępku, ale najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że echo na komputerze będzie włączone i na ekranie zostaną wszystkie wpisane przez nią komendy. Czyli włamanie było tylko jednorazową zabawą!
Gdyby ktoś włamał się do systemu już wcześniej, nawet gdy echo było wyłączone, wiedziałybyśmy o tym, gdyż Margaret odkryłaby, iż jej hasło nie działa. Dlaczego?
Dlaczego ktoś usiłował dostać się do pliku z danymi o sprawie Lori Petersen?
Palce Lucy biegały po klawiaturze.
– Widzisz, udaję, że jestem włamywaczem, usiłującym się dostać do twojej bazy danych – odezwała się w pewnym momencie. – Robię to w ten sposób.
Dostała się do SQL-a, łącząc się najpierw z System/Manager, potem wpisała POŁĄCZ/ŹRÓDŁO/ABD w miejscu hasła, a następnie słowo BIGOS – nowe, wymyślone przez siebie hasło. Połączenie zostało zagwarantowane, a po chwili mogła już wejść do każdego pliku i robić w nim wszystko, co jej się żywnie podobało.
Mogła, na przykład, zmienić wprowadzone do pliku dane.
W ten sam sposób ktoś mógł wejść do pliku ze sprawą Brendy Steppe i zmienić dane wpisane w poszczególne tabelki, na przykład zamiast „pary rajstop” wpisać „beżowy pasek z materiału”.
Czy on to zrobił? Znał szczegóły morderstw, których sam dokonywał. Czytał o nich w gazetach. Z całą pewnością miał obsesję na temat dokładności danych i rozpoznałby fałszywe lub mylne informacje pojawiające się w artykułach. Był arogancki. Chciał zadziwić nas wszystkich swą inteligencją. Czyżby zmienił dane w plikach mojej bazy danych, by zrobić ze mnie idiotkę?
Przecież włamanie do komputera miało miejsce prawie dwa miesiące po tym, jak szczegół o „beżowym pasku” pojawił się w artykule Abby Turnbull, dotyczącym śmierci Brendy Steppe.
A jednak ktoś włamał się tylko jeden raz, i to niedawno.
Szczegół dotyczący „beżowego paska” w artykule Abby nie mógł pochodzić z mojego komputera. Czy jest możliwe, by dane wpisane do komputera pochodziły z artykułu w gazecie? Możliwe, że ten, kto się włamał do mojej bazy danych, dokładnie sprawdził akta spraw wpisane do komputera i wyszukał w nich szczegół nie pasujący do raportów w gazetach. Możliwe, że wszedł do akt sprawy Brendy Steppe i znalazł to, czego szukał. Zmienił dane, wpisując „beżowy pasek z materiału” w miejsce „pary jasnych rajstop”. Możliwe, że ostatnią rzeczą, jaką zrobił, była próba wyciągnięcia danych o sprawie Lori Petersen? To by wyjaśniło, dlaczego akurat te komendy Margaret znalazłam na ekranie swego monitora.
Czy paranoja nie miesza mi zmysłów?
Czy istnieje jakieś połączenie między tym a źle oznaczonym folderem PERK-u? Na nim także znaleźliśmy świecącą substancję. Może jednak nie pochodziła z moich rąk?
– Lucy, czy możemy się w jakiś sposób dowiedzieć, czy ten, kto włamał się do mojego komputera, zmienił wprowadzone do niego dane? – spytałam.
– Tworzysz kopie wszystkich danych, prawda? – odparła bez zastanowienia. – Albo ktoś robi to za ciebie?
– Tak.
– Więc je znajdź i porównaj z danymi, które obecnie siedzą w komputerze.
– Problem polega na tym, że nawet jeżeli odkryję różnice, to nie będę miała pewności, czy nie wynikają one na przykład z pomyłki przy wprowadzaniu nowych danych do komputera. Widzisz, te sprawy są strasznie zagmatwane, a nowe dane spływają do nas w wiele tygodni albo nawet miesięcy po tym, jak sprawa została wprowadzona do komputera.
– Moim zdaniem, powinnaś zapytać o to osoby, które są odpowiedzialne za wprowadzanie nowych danych do komputera, ciociu Kay. Zapytaj, czy coś zmieniały? Jeżeli powiedzą, że nie, i jeżeli znajdziesz starą kopię, której dane różnią się od danych w obecnym pliku, to czy to ci nie pomoże?
– Pewnie pomoże – przyznałam.
Lucy zmieniła hasło na takie, jakie zastała, wchodząc do bazy danych i wyczyściła ekran tak, by jutro rano nikt pracujący przy serwerze w moim biurze w mieście nie zobaczył wpisanych przez nią poleceń.
Dochodziła już jedenasta wieczorem. Zadzwoniłam do Margaret do domu i chyba ją obudziłam. Wypytałam ją o kopie danych i zapytałam, czy może mieć w swym zbiorze cokolwiek datującego się tuż sprzed włamania do komputera. Niestety, zawiodła mnie.
– Nie. Nie będę miała nic równie starego. Kopie danych robimy co wieczór i nic starszego niż jeden dzień nie ma prawa istnieć.
– Cholera… W jakiś sposób muszę dostać w swoje ręce wersję bazy danych, która nie była zmieniana od kilku tygodni.
Margaret dość długo myślała, po czym rzekła:
– Chwileczkę… Możliwe, że mam jakieś stare pliki…
– Dotyczące czego?
– Nie wiem… nie pamiętam. – Zawahała się. – Wydaje mi się, że to dane z ostatniego pół roku… Dział statystyczny chciał, bym dostarczyła im wszystkich naszych danych… kilka tygodni temu eksperymentowałam przerzucanie plików stanowych na jedną partycję dysku, a potem importowanie wszystkich plików do innego katalogu, by je uporządkować. Mam je sama poukładać i przesłać modemem prosto do ich bazy danych.
– Kiedy to było? – przerwałam. – Kiedy bawiłaś się w przerzucanie danych z katalogu do katalogu?
– Na początku miesiąca… niech się zastanowię. Wydaje mi się, że było to około pierwszego czerwca.
Nerwy mnie ponosiły; musiałam wiedzieć! Gdybym mogła udowodnić, że ktoś zmienił dane w plikach komputerowych już po tym, jak pojawiły się w gazecie, przynajmniej nikt nie oskarży mojego biura o przeciek informacji do prasy.
– Muszę mieć wydruk tych danych jak najszybciej!
Nastąpiła długa cisza, a potem Margaret odezwała się niepewnie:
– Miałam z tym trochę problemów. – A po następnej chwili przerwy: – Ale zrobię, co w mojej mocy. Jutro z samego rana dam ci wszystko, co mam.
Zerknęłam na zegarek i zadzwoniłam na pager Abby; pięć minut później miałam ją na linii.
– Abby, wiem, że twoje źródła informacji są dla ciebie świętością, ale muszę coś wiedzieć. – Nie odpowiedziała, ciągnęłam więc: – W artykule dotyczącym zabójstwa Brendy Steppe napisałaś, że została uduszona beżowym paskiem z materiału. Skąd zdobyłaś ten szczegół?
– Nie mogę…
– Proszę! To dla mnie bardzo ważne! Po prostu muszę znać źródło tej informacji.
Po bardzo długim milczeniu Abby rzekła:
– No, dobrze. Ale żadnych nazwisk! Od jednego z policjantów obecnych na miejscu zbrodni. Znam wielu gliniarzy i jeden z nich mi powiedział…
– Jesteś pewna, że ta informacja w żadnej postaci nie pochodziła z mego biura?
– Oczywiście, że nie – odparła z naciskiem. – Nadal martwisz się o to włamanie do twojego komputera, o którym wspomniał sierżant Marino… Przysięgam, że nigdy nie wydrukowałam nic, co by pochodziło z twojego biura.
– Możliwe, że ten, kto włamał się do mojej bazy danych, zmienił dane o tym pasku z materiału, żeby wyglądało na to, iż informacje do artykułu uzyskałaś z mego biura – wypaliłam, zanim zdążyłam się nad tym zastanowić. – Ktoś chce przekonać opinię publiczną, że z mojego biura przeciekają informacje do prasy. Uważam, że ten, kto się włamał do mojego komputera, uzyskał dane o beżowym pasku z twojego artykułu.
– Dobry Boże.