Rozdział ósmy

Wnętrze srebrnego plymoutha Marino było tak zaśmiecone i brudne, jak bym się tego spodziewała, gdybym kiedykolwiek się nad tym zastanowiła.

Na podłodze leżały pudełka po chińskim jedzeniu, zmięte serwetki i torebki z Burger Kinga oraz kilka styropianowych kubków po kawie. Z popielniczki wysypywały się pety, a ze wstecznego lusterka zwisał odświeżacz powietrza w kształcie sosny – był tu równie użyteczny, jak woda kolońska na śmietnisku miejskim. Wszędzie zalegał kurz, brud i okruchy, a okna były praktycznie nieprzejrzyste od sadzy z dymu papierosowego.

– Czy ty nigdy nie myjesz wozu? – zapytałam, zapinając pasy.

– Już od dawna nie. Pewnie, że jest mi przydzielony, ale nie należy do mnie. Nie pozwalają mi zabrać go do domu po służbie czy na weekendy. Kiedyś polerowałem go, aż się świecił, czyściłem siedzenia i inne takie pierdoły, i co się działo? Jakaś łajza jeździła w nim, gdy ja miałem wolne, i świniła wszystko. Zawsze tak było, więc po jakimś czasie przestałem się przejmować i zaoszczędziłem wszystkim kłopotu. Sam zacząłem tu śmiecić.

Z radia dochodziły głosy policjantów z drogówki, a światełko automatycznego skanera migało czerwono, przełączając radio z kanału na kanał. Marino siedział za kierownicą; wyjechaliśmy z parkingu położonego na tyłach mego biura. Nie miałam od niego wiadomości, odkąd tak nagle zniknął w poniedziałek z pokoju konferencyjnego podczas spotkania z Wesleyem. Teraz było już późne popołudnie w środę i zaskoczył mnie dosłownie kilka minut wcześniej, pojawiając się nagle na moim progu i oznajmiając, że chce mnie zabrać „na małą przejażdżkę”. Okazało się, że ma to być retrospektywny objazd miejsc zbrodni; chodziło mu chyba o to – a tak przynajmniej mi się zdawało – by ułożyć sobie w głowie mapkę działania przestępcy. Nie mogłam odmówić, gdyż pomysł był świetny. Jednak równocześnie była to ostatnia rzecz, jakiej się po nim spodziewałam. Odkąd to zabierał mnie gdziekolwiek, mimo iż nie miał noża przyłożonego do gardła?

– Jest kilka spraw, o których powinnaś wiedzieć – odezwał się, poprawiając wsteczne lusterko.

– Rozumiem. Podejrzewam też, że gdybym nie zgodziła się na twoją „małą wycieczkę”, nigdy byś mi o nich nie powiedział, co?

– Myśl sobie, co chcesz.

Czekałam cierpliwie, aż odłoży zapalniczkę na miejsce; wygodne usadowienie się za kierownicą zajęło mu trochę czasu.

– Może cię zainteresuje fakt, że zrobiliśmy wczoraj Petersenowi test na wykrywaczu kłamstw i drań zdał na piątkę – zaczął. – To daje do myślenia, ale jeszcze nie całkiem zwalnia go od podejrzeń. Nie ma problemu z pomyślnym przejściem testu na wykrywaczu kłamstw, jeżeli należy się do miłego grona psychopatów, którzy potrafią kłamać równie naturalnie, jak inni ludzie oddychać. Ten facet jest aktorem. Prawdopodobnie mógłby powiedzieć, że jest Jezusem Chrystusem, a ręce by mu się nie spociły ani puls nie przyspieszył.

– Byłoby to wyjątkowo dziwne – odrzekłam. – Oszukanie wykrywacza kłamstw jest bardzo trudne, a właściwie niemożliwe, bez względu na to, kim się jest.

– Ale już się zdarzały takie wypadki. To jeden z powodów, dla którego wyników testu nie dopuszczają jako dowodu w sądzie.

– Masz rację; z drugiej strony wcale nie twierdzę, że wykrywacz kłamstw jest stuprocentowo nieomylny.

– Chodzi mi o to – ciągnął Marino – że nie mamy najmniejszej wymówki, by go aresztować albo chociaż zabronić mu opuszczania miasta. Więc kazałem go obserwować… chcę wiedzieć, co robi po godzinach; na przykład, dokąd chodzi po nocach. Czy wsiada do samochodu i jeździ po obcych dzielnicach? Czy podrywa obce kobiety?

– To Matt Petersen nie wrócił do Charlottes?

Marino strzepał popiół z papierosa przez okno.

– Jak na razie został w mieście; mówi, że jest zbyt przybity, by wracać na uczelnię. Przeprowadził się do apartamentu na Freemont Avenue, bo podobno nie może zmusić się do wejścia do tamtego domu po tym wszystkim, co zobaczył. Zastanawia się nad sprzedażą posiadłości… choć wcale nie brak mu pieniędzy. – Odwrócił się do mnie i przez chwilę byłam wytrącona z równowagi widokiem własnej twarzy odbitej w ciemnych szkłach jego okularów. – Okazało się, że jego żona ubezpieczyła się na wcale niebagatelną sumkę i po jej śmierci Petersen wzbogacił się o jakieś dwieście kawałków. Coś mi się zdaje, że będzie mógł pisać swoje sztuki teatralne i nie martwić się o zarabianie na chleb.

Nic nie odpowiedziałam.

– I zdaje się, że będziemy musieli przymknąć oko na to, że został oskarżony o gwałt zaraz po ukończeniu szkoły średniej.

– Sprawdziłeś to? – Wiedziałam, że sprawdził, bo inaczej wcale by o tym nie wspominał.

– Dowiedziałem się, że tamtego lata robił jakiś letni kurs aktorstwa w Nowym Orleanie i zbyt poważnie potraktował jedną ze swych wielbicielek. Rozmawiałem z gliniarzem, który prowadził śledztwo; wedle jego słów, Petersen grał główną rolę w jakimś przedstawieniu i jedna z wielbicielek jego talentu poważnie się na niego napaliła; przychodziła na przedstawienia co wieczór, przysyłała mu liściki, aż wreszcie poszła do niego za kulisy i skończyli, łażąc od baru do baru w Dzielnicy Francuskiej. A potem, o czwartej rano, panna nagle dzwoni cała rozhisteryzowana na policję i twierdzi, że została zgwałcona. Petersen wpadł po same uszy, bo jej PERK był pozytywny, a pobrane płyny wskazywały na nonsekretera, czyli na dwadzieścia procent populacji, w tym niego.

– Czy sprawa trafiła do sądu?

– Została odrzucona po wstępnym przesłuchaniu. Petersen przyznał, że odbył stosunek z dziewczyną w jej mieszkaniu, lecz twierdził, że za jej zgodą. Pannica była nieźle posiniaczona, miała też kilka siniaków na szyi, jednak nikt nie mógł udowodnić, jak świeże są te obrażenia i czy to Petersen je spowodował. Widzisz, na wstępnym przesłuchaniu sędzia popatrzył na przystojnego faceta, wziął pod uwagę fakt, że gra główną rolę w przedstawieniu, oraz to, że dziewczyna sama zainicjowała spotkanie. Nadal miał w garderobie liściki, które mu przysyłała, a z których jasno wynikało, że napalała się na niego. Więc podczas wstępnego przesłuchania był bardzo przekonujący i zeznał, że dziewczyna była już posiniaczona, gdy rozebrała się przed nim tamtego wieczora. Podobno powiedziała mu, że kilka dni wcześniej miała utarczkę z facetem, którego rzuciła. Nikt nie zakwestionował słów Petersena; a dziewczyna znana była z tego, że daje dupy wszystkim w mieście. Albo też popełniła głupi błąd…

– W tego typu sprawach – skomentowałam cicho – prawie nigdy nie można udowodnić winy oskarżonego.

– Cóż, może po prostu nigdy nie ma pewności, jak było naprawdę. Poza tym – dodał – jakimś dziwnym zbiegiem okoliczność wczoraj zadzwonił do mnie Benton i powiedział, że wielki serwer w Quantico znalazł modus operandi pasujący do działania naszego Dusiciela.

– Gdzie?

– W Waltham, w Massachusetts – odrzekł, znowu na mnie zerkając. – Dwa lata temu, mniej więcej w czasie gdy Matt Petersen był na drugim roku na Harvardzie. Waltham leży jakieś dwadzieścia mil na wschód od Harvardu. Podczas kwietnia i maja zginęły dwie kobiety, zgwałcone i uduszone we własnych sypialniach. Obie mieszkały samotnie w niedużych kawalerkach na pierwszym piętrze i zostały związane kablami oraz paskami. Morderca dostał się do środka przez otwarte okna… oba morderstwa miały miejsce podczas weekendu. To, co mamy tutaj, jest wierną kopią tamtych zbrodni.

– Czy zabójstwa ustały po tym, jak Matt Petersen ukończył uczelnię i przeprowadził się tutaj?

– Nie do końca – odrzekł Marino. – Było jeszcze jedno zabójstwo, późnym latem tamtego roku, którego Petersen nie mógł popełnić, gdyż mieszkał już w Richmond, a jego żona zaczęła staż na VMC. Jednak w tej trzeciej sprawie było kilka drobnych różnic; ofiarą była nastoletnia dziewczyna, mieszkająca ze swym chłopakiem jakieś piętnaście mil od miejsca, gdzie zamordowano pierwsze dwie kobiety. Jej facet chwilowo wyjechał z miasta. Podejrzewano, że to morderstwo było robotą jakiegoś naśladowcy, który wyczytał o pierwszych w gazetach i powtórzył główne motywy. Ciało znaleziono jakiś tydzień po śmierci ofiary, ale było już tak rozłożone, że przepadła jakakolwiek nadzieja na pobranie próbek nasienia. Zabójcy nie zidentyfikowano.

– A co z mordercą tamtych dwóch?

– Nonsekreter – powiedział Marino, powoli cedząc sylaby; patrzył prosto przed siebie.

Jechaliśmy w ciszy. Powtarzałam sobie, że w Stanach Zjednoczonych mieszka wiele milionów mężczyzn, którzy są nonsekreterami, a morderstwa na tle seksualnym zdarzają się prawie w każdym większym mieście; jednak podobieństwo było uderzające.

Skręciliśmy w wąską, wysadzaną drzewami ulicę niedawno wybudowanego osiedla, gdzie przy drodze stały podobne do siebie, parterowe domy, sugerujące niski budżet właścicieli i niewiele przestrzeni wewnątrz. Przy drogach dostrzegłam znaki z nazwami firm budowlanych pracujących na tym terenie, a niektóre domy znajdowały się jeszcze w fazie wykańczania. Na większości trawników trawa była dopiero co posiana i jeszcze nie wyrosła pomiędzy świeżo posadzonymi krzewami i kwiatami.

Dwie przecznice dalej, po lewej stronie ulicy, stał nieduży szary dom, gdzie dwa miesiące temu zamordowano Brendę Steppe. Nikt go jeszcze nie wynajął ani nie kupił, gdyż ludzie jakoś nie lubią mieszkać w miejscach, gdzie inni skończyli gwałtowną śmiercią. Po obu stronach domu, na trawniku, wbite były w ziemię tabliczki z napisem „Na sprzedaż”.

Zaparkowaliśmy od frontu i siedzieliśmy w milczeniu; wzdłuż ulicy stało dosłownie kilka lamp i pomyślałam, że w nocy musi tu być bardzo ciemno. Jeżeli morderca zachowywał ostrożność, a na dodatek miał na sobie ciemne ubranie, z łatwością mógł się wślizgnąć do domu niezauważony przez nikogo z sąsiadów.

– Wszedł od tyłu, przez okno w kuchni – odezwał się Marino. – Ustaliliśmy, że Brenda tamtego wieczora wróciła do domu około dziewiątej, wpół do dziesiątej. W salonie znaleźliśmy torbę z zakupami… na rachunku ze sklepu był wybity czas zakupu – 20:55. Wróciła więc do domu i zaczęła przygotowywać późny obiad. Tamtej nocy było bardzo ciepło i pewnie otworzyła okno, by przewietrzyć kuchnię; zwłaszcza że smażyła wołowinę z cebulą.

Skinęłam głową, przypominając sobie zawartość jej żołądka.

– Smażone hamburgery i cebula zazwyczaj mocno dymią, a zapach raz-dwa roznosi się po całym domu. W każdym razie tak jest, ile razy moja żona je przygotowuje. W koszu na śmieci pod zlewem znaleźliśmy opakowanie po wołowinie, pusty słoik po sosie do spaghetti i łupiny z cebuli. W zlewie moczyła się patelnia. – Urwał, po czym dodał zamyślonym głosem: – Jakie to dziwne… kto wie, może przez tę potrawę na kolację poniosła śmierć. Gdyby zjadła kanapkę z tuńczykiem albo sałatkę z kurczaka, nie otworzyłaby okna i morderca nie miałby jak wejść do jej domu.

Roztrząsanie tego, „co by było, gdyby…”, to ulubiona rozrywka detektywów. Co by było, gdyby pewien facet nie postanowił kupić paczki papierosów w sklepie, na który napadło dwóch uzbrojonych po zęby ćpunów? Co by było, gdyby gospodyni nie wyszła na chwilę z domu opróżnić kubeł na śmieci w chwili, gdy ulicą jechał zbiegły więzień? Co by było, gdyby jakaś dziewczyna nie pokłóciła się ze swym chłopakiem, w efekcie czego on wskoczył do samochodu i natrafił na pijanego kierowcę wchodzącego w zakręt po niewłaściwej stronie ulicy?

– Zauważyłaś budkę strażnika i szlaban, jakąś milę stąd? – spytał Marino.

– Taak – przypomniałam sobie. – Przed nią znajdował się parking… to było, zanim skręciliśmy w to osiedle. Możliwe, że zabójca tam właśnie zostawił swój samochód, a tutaj przyszedł pieszo.

– Ale parking jest zamykany o północy – mruknął Marino.

Zapaliłam następnego papierosa i przypomniałam sobie, że najważniejsze w pracy detektywa jest to, by myślał jak przestępca, którego chce złapać.

– Co ty byś zrobił na jego miejscu? – zapytałam.

– Na czyim miejscu?

– Mordercy. Co byś zrobił, gdybyś to ty był Dusicielem?

– Wszystko zależy od tego, czy byłbym jakimś popieprzonym artystą, jak Matt Petersen, czy zwykłym maniakiem, który uwielbia śledzić kobiety, a potem gwałcić je i dusić.

– To ostatnie – odrzekłam spokojnie. – Załóżmy, że jesteś zwykłym maniakiem.

Zastawił na mnie pułapkę, którą ominęłam, i roześmiał się niegrzecznie.

– Przeoczyłaś jeden szczegół, doktorku. Powinnaś mnie spytać, czy robiłoby to jakąś różnicę… Bo widzisz, nie robiłoby żadnej. Wszystko jedno, czy jestem artystą, czy świrem, całą sprawę załatwiam właściwie tak samo. Bez względu na to, kim jestem i czym się zajmuję na co dzień, skoro już wyruszam na łowy, zachowuję się tak, jak każdy inny zboczeniec seksualny. Nawet gdybym w życiu zawodowym był lekarzem, prawnikiem czy wodzem indiańskim.

– Mów dalej.

– Zaczyna się od tego, że ją zauważam, mam z nią jakiś kontakt. Może dzwonię do drzwi jej domu, sprzedaję coś albo dostarczam kwiaty. Kiedy widzę ją na progu, jakiś głosik w mojej głowie mówi mi, że to właśnie ona. Może pracuję na budowie gdzieś w sąsiedztwie i widzę ją przechodzącą ulicą tam i z powrotem. Interesuję się nią; może włóczę się za nią z tydzień, by poznać jej zwyczaje… gdzie robi zakupy, o której wraca z pracy, o której idzie spać, sprawdzam, jakim jeździ samochodem.

– Ale dlaczego właśnie ona? – spytałam. – Ze wszystkich kobiet świata, dlaczego właśnie ta?

Zamyślił się na chwilę, po czym odparł:

– Bo coś w niej działa na mnie jak płachta na byka.

– Jej wygląd?

Nadal to rozważał.

– Może, ale niekoniecznie. Może jej zachowanie, to, że jest pracującą dziewczyną, robi karierę. Ma ładny domek, więc pewnie jest dostatecznie mądra, by na niego zarobić. Czasem tego typu babki są strasznie zarozumiałe. Może nie spodobał mi się sposób, w jaki mnie potraktowała… podkopała moje męskie ego? Powiedziała, że nie jestem dla niej dostatecznie dobry albo coś w tym stylu.

– Wszystkie ofiary pracowały zawodowo – powiedziałam, a po chwili zastanowienia dodałam: – Lecz większość samotnie mieszkających kobiet pracuje.

– Masz rację. A ja upewnię się, że ona mieszka sama… załatwię ją tylko po to, by pokazać jej, kto tu jest górą. Nadchodzi weekend i czuję, że mam ochotę to zrobić. Więc późnym wieczorem, może nawet po północy, wsiadam do samochodu… znam już jej dzielnicę, dlatego wiem, dokąd jechać. Cały plan mam w głowie. Zostawiam samochód na parkingu przed budką ze szlabanem, lecz to może być ryzykowne. Po północy parking jest zamknięty, więc mój wóz z pewnością zostałby zauważony. Jednak po drugiej stronie ulicy znajduje się stacja naprawcza i warsztat samochodowy. To raczej tam zostawię brykę. Dlaczego? Bo warsztat zamykają o dziesiątej wieczorem, lecz nie ma nic dziwnego w tym, że przed nim, na parkingu, czekają jakieś samochody. Nikt się nad tym nie zastanowi, nawet gliniarze, którzy są moją największą zmorą. Gdybym zostawił wóz na pustym parkingu przed budką, a jakiś glina by to przyuważył, z pewnością skontaktowałby się z centralą, by sprawdzić, do kogo należy.

Marino opisał mi wszystko, krok po kroku, z mrożącymi krew szczegółami. Ubrany w ciemne spodnie i kurtkę idzie przez osiedle, trzymając się z dala od latarni. Kryje się w mroku. Kiedy dociera do domu ofiary, adrenalina zaczyna coraz szybciej pulsować mu w żyłach… widzi jej samochód na podjeździe i wie, że już jest w domu. Wszystkie światła są wyłączone, z wyjątkiem tego na ganku. A więc zasnęła.

Nie spiesząc się, trzyma się na uboczu, oceniając sytuację. Rozgląda się, upewnia, że nikt go nie widzi; potem obchodzi dom naokoło i czuje przypływ pewności siebie. Od ulicy nikt go nie zauważył, a od tyłu następne domy są oddalone co najmniej o pięćdziesiąt jardów… światła są w nich zgaszone, wszyscy śpią. Noc jest ciemna.

Podchodzi do okien i od razu zauważa to, które jest nie zamknięte; przecina siatkę, podważa nożem haczyk na framudze, potem w przeciągu kilku sekund odcina siatkę od ram i kładzie na ziemi. Otwiera okno, wskakuje na parapet i po chwili jest w kuchni.

– Gdy jestem w środku – kontynuował Marino – przez kilka chwil stoję w bezruchu i nasłuchuję; kiedy już jestem usatysfakcjonowany, ruszam przed siebie i zaczynam szukać sypialni. Domek nie jest duży. – Wzruszył ramionami. – Znajduję ją bez trudu… słyszę śpiącą Brendę. Teraz mam już pewnie na twarzy kominiarkę albo coś w tym stylu.

– Po co zadawać sobie trud? – spytałam. – Przecież ona i tak nie pożyje dostatecznie długo, by cię zidentyfikować.

– Włosy. Hej, przecież ja nie jestem głupi. Prawdopodobnie do poduszki czytam sobie podręczniki medycyny sądowej i znam na pamięć dziesięć kodów policyjnych. O nie, nikt mnie nie zidentyfikuje dzięki włosom znalezionym na niej czy gdziekolwiek indziej.

– Jeżeli jesteś taki bystry – teraz to ja go podpuszczałam – to dlaczego nie martwisz się DNA? Nie czytasz gazet?

– No, cóż… nie zamierzam używać żadnego cholernego kondomu! A ty i tak nie wytypujesz mnie jako podejrzanego, bo jestem na to za sprytny. Jak nie ma podejrzanego, nie ma z czym porównywać… i twoje hokus-pokus nie jest warte funta kłaków. Włosy są bardziej zdradliwe. Z drugiej strony równie dobrze mogę nie chcieć, by wiedziała, czy mam jasne, czy ciemne włosy albo czy, na przykład, jestem rudy.

– A co z odciskami palców?

Marino uśmiechnął się.

– Rękawiczki, skarbie. Takie same, jakich ty używasz przy autopsji moich ofiar.

– Matt Petersen nie nosił rękawiczek. Gdyby tak było, nie zostawiłby odcisków na ciele swej żony.

– Jeżeli to Matt jest naszym zabójcą – odparł Marino spokojnie – to nie musiałby się martwić zostawianiem odcisków palców we własnym domu. – Urwał. – Jeżeli. Faktem jest, że szukamy świra; Matt jest świrnięty, ale nie on jeden na tym świecie… wariatów mamy od metra. Faktem jest też to, że nie mam zielonego pojęcia, kto zaciukał jego żonę.

Zobaczyłam twarz mego snu; białą plamę bez żadnych konkretnych rysów. Słońce wpadało do samochodu przez otwarte okna, lecz mnie ciągle było zimno.

– Reszta wygląda mniej więcej tak, jak można to sobie wyobrazić – ciągnął Marino. – Nie zamierzam jej przestraszyć. Podchodzę powoli do łóżka i budzę ją, przykładając jej rękę do ust, a nóż do gardła. Nie mam przy sobie rewolweru, by nie kusić losu; gdyby zaczęła się ze mną szarpać, broń mogłaby nagle wypalić, ranić mnie albo ją, zanim zdążyłbym się zabawić. Trzymanie się planu jest dla mnie bardzo ważne; jeżeli wszystko nie przebiega po mojej myśli, strasznie się wkurzam. Poza tym nie stać mnie na takie ryzyko. Co by było, gdyby któryś z sąsiadów usłyszał wystrzał i zaalarmował gliniarzy?

– Czy mówisz coś do niej? – zapytałam, odkaszlnąwszy cicho.

– Mówię cicho, że jeżeli wrzaśnie, zabije ją. Cały czas jej to powtarzam.

– Co jeszcze? Czy mówisz do niej coś oprócz tego?

– Pewnie nie.

Wrzucił bieg i zawrócił na wąskiej ulicy; po raz ostatni spojrzałam na dom, gdzie wydarzyło się to, co przed chwilą opisał Marino. Widziałam to dokładnie tak, jak mi opowiedział; wydawało się czymś więcej niż spekulacjami detektywa – była to nieomal relacja naocznego świadka, bezduszna i pozbawiona emocji.

Zmieniłam zdanie o Marino; nie był głupi ani powolny. Przekonałam się, że to niezwykle wnikliwy policjant i chyba przez to jeszcze bardziej go nie lubiłam.

Pojechaliśmy na wschód. Słońce załamywało się w liściach drzew, a popołudniowy ruch osiągnął szczyt. Na długie minuty ugrzęźliśmy w korku, stojąc pomiędzy samochodami ludzi wracających z pracy. Spoglądając na ich twarze, czułam, że nie należę do ich świata, że obserwuję ich z boku. Myśleli o kolacjach, może stekach, które usmażą na grillu przed domem, o dzieciach, ukochanych, których zobaczą już niedługo, albo wydarzeniach mijającego dnia.

Marino był niezmordowany.

– Dwa tygodnie przed zabójstwem Lori Petersen do jej domu przywieziono paczkę; już sprawdziliśmy dostawcę. Jest czysty. Jakiś czas wcześniej był u niej hydraulik, ale też nic na niego nie mamy. Jak na razie brak jakiegokolwiek tropu, nic. Poza tym nic nie łączy ofiar, ani jeden szczegół… nawet jeżeli chodzi o ich pracę zawodową.

Brenda Steppe uczyła w piątej klasie, w szkole podstawowej Quinton, znajdującej się nieopodal jej miejsca zamieszkania. Przeprowadziła się do Richmond pięć lat temu, a niedawno zerwała zaręczyny z trenerem szkolnej drużyny piłki nożnej. Miała rude włosy, pełną figurę i ogromne poczucie humoru. Wedle słów przyjaciół i eksnarzeczonego codziennie biegała po kilka mil oraz nie piła alkoholu ani nie paliła papierosów.

Wiedziałam o jej życiu więcej niż rodzona matka mieszkająca w Georgii. Brenda była gorliwą baptystką – co niedzielę i środę chodziła do kościoła; muzykiem – grała na gitarze i prowadziła zajęcia ze śpiewu dla młodzieży w przykościelnym schronisku. Skończyła studia, specjalizując się w angielskim i tego też uczyła. Jej ulubioną formą odpoczynku – oprócz biegania – było czytanie książek, a tego wieczora, kiedy została zamordowana, czytała przed zaśnięciem książkę Doris Betts.

– Jedną rzeczą, jaka mnie zaskoczyła – powiedział Marino – jest to, czego się niedawno dowiedziałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że Lori Petersen znała Brendę Steppe; jakieś sześć tygodni temu przywieziono Brendę na ostry dyżur w VMC.

– Co jej się stało? – zapytałam, zaskoczona.

– Miała niegroźny wypadek samochodowy. Ktoś na nią najechał, gdy wycofywała się z podjazdu przed domem. Sama zadzwoniła na policję, powiedziała, że rąbnęła się w głowę i jest jej trochę niedobrze. Przysłano po nią ambulans, zatrzymano kilka godzin na obserwację, zrobiono prześwietlenie czaszki. Nic poważnego.

– Czy tamtej nocy Lori Petersen miała dyżur?

– I to jest najlepsze, chociaż jedna jaskółka nie czyni wiosny. Sprawdziłem w szpitalu i okazało się, że Lori pracowała tamtej nocy. Sprawdzam obecnie wszystkich, którzy wtedy tam byli, sanitariuszy, salowych, lekarzy. Nic, oprócz przeczucia, że te dwie panie mogły się spotkać. Nie miały pojęcia, że kilka tygodni później będziemy siedzieć w samochodzie, omawiając szczegóły ich śmierci.

Wzdrygnęłam się na tę myśl, jakby kopnął mnie prąd.

– A co z Mattem Petersenem? Czy jest jakaś szansa, że był wtedy w szpitalu? Na przykład przyjechał zobaczyć się z żoną?

– Mówi, że przebywał w Charlottesville – odparł Marino. – To była środa, około wpół do dziesiątej, dziesiąta wieczorem.

Szpital może tu być wspólnym mianownikiem, pomyślałam. Każdy, kto tam pracuje i ma dostęp do danych, mógł znać Lori Petersen oraz zobaczyć Brendę Steppe, a jej adres znaleźć w komputerze.

Zasugerowałam Marino, że każdy, kto tamtego wieczora pracował w VMC, powinien zostać dokładnie sprawdzony.

– Mówimy tu o pięciu tysiącach ludzi – odrzekł. – A równie dobrze facet, który je załatwił, mógł być opatrywany na ostrym dyżurze tego samego wieczora co Brenda i stąd ją znał. Musimy się nad tym zastanowić, choć nie wygląda to zbyt obiecująco. Połowa ludzi, którzy zostali owego wieczora przyjęci na ostry dyżur, to kobiety, a reszta to stare dziadki dostające właśnie zawału lub młodzi gniewni, którzy po pijaku usiłowali prowadzić. To nie oni. Mnóstwo ludzi tam się wtedy kręciło, a mówiąc między nami, w tym szpitalu zupełnie nie przykładają się do prowadzenia kartoteki. Możemy się nigdy nie dowiedzieć, kto tak naprawdę został przyjęty tamtej nocy. Równie dobrze zabójcą może być jakiś sęp, który kręci się dokoła szpitali, szukając ofiar… pielęgniarek, lekarek, młodych kobiet z drobnymi niedyspozycjami zdrowotnymi. – Marino wzruszył ramionami. – Równie dobrze może dostarczać kwiaty pacjentom.

– Już po raz drugi o tym mówisz – skomentowałam. – Dlaczego akurat dostawca kwiatów?

Znowu wzruszenie ramion.

– Zanim zostałem gliniarzem, przez jakiś czas rozwoziłem kwiaty, okay? Większość jest przysyłana do kobiet, wiesz? Gdybym szukał pracy umożliwiającej mi spotkanie jak największej liczby kobiet do zaciukania, wybrałbym rozwożenie kwiatów.

Już żałowałam, że spytałam.

– W ten właśnie sposób poznałem moją żonę. Dostarczyłem jej kwiaty w Walentynki, bukiet z białych i czerwonych goździków od jakiegoś głąba, z którym się wtedy spotykała; okazało się, że zrobiłem na niej większe wrażenie niż kwiaty, i facet poszedł w odstawkę. To było w Jersey, kilka lat przedtem, zanim przeprowadziłem się do Nowego Jorku i wstąpiłem do policji.

Bardzo poważnie rozważałam decyzję nieprzyjmowania nigdy więcej kwiatów od dostawcy.

– Właśnie coś przyszło mi do głowy. Ten świr może mieć na przykład niezłą gadkę, coś, co sprawia, że kobiety go lubią. Ufają mu.

Powoli przejechaliśmy obok centrum handlowego Eastland i skręciliśmy w prawo.

Wkrótce wyjechaliśmy z korka i wmieszaliśmy się w ruch na drodze wiodącej do położonej na wzgórzu Brooklyn Heights albo po prostu Heights, jak mówili o tej dzielnicy jej mieszkańcy. To jedna ze starszych okolic miasta, którą w ciągu ostatnich dziesięciu lat zaczęli interesować się młodzi biznesmeni szybko pnący się po szczeblach kariery. Wzdłuż ulicy stały rzędy domów, rzadko kiedy zaniedbanych, najczęściej pięknie odnowionych, odmalowanych, z mosiężnymi kołatkami w drzwiach i ogromnymi, panoramicznymi oknami.

– Wiele z tych domów kosztuje ponad sto patyków – odezwał się Marino. – Widziałem wnętrza niektórych z nich… są wręcz nieprawdopodobne, ale nie chciałbym tu mieszkać, nawet gdybyś mi dała taki dom na urodziny. Nie podoba mi się tu. To sąsiedztwo nie dla mnie. Poza tym za dużo tu samotnych kobiet. Czyste wariactwo.

Sprawdziłam licznik: dom Patty Lewis znajdował się dokładnie sześć i siedem dziesiątych mili od domu Brendy Steppe. Okolice były tak różne i położone tak daleko od siebie, że nie wyobrażałam sobie, by cokolwiek mogło je łączyć. Niektóre domy dopiero budowano, podobnie jak w sąsiedztwie Brendy, lecz wątpię, by i tu, i tam pracowały te same firmy budowlane, zatrudniające tych samych robotników.

Dom Patty Lewis stał wciśnięty pomiędzy dwa inne; była to piękna kamienica z brązowej cegły, o czerwonych drzwiach, stromym dachu pokrytym dachówką i frontowym ganku ozdobionym świeżo pomalowaną poręczą z giętego żelaza. Na tyłach domu rosły ogromne drzewa magnolii.

Widziałam fotografie policyjne z miejsca zbrodni. Widząc spokojną dzielnicę i pięknie odnowiony dom, trudno było wyobrazić sobie koszmar, jaki się w nim rozegrał. Patty Lewis pochodziła z bogatej rodziny mieszkającej w Shenandoah Valley, co wyjaśniało, skąd było ją stać na mieszkanie w takiej okolicy. Była pisarką pracującą na własną rękę, wolnym strzelcem. Po wielu latach zmagań właśnie osiągnęła etap, w którym redakcje z chęcią kupowały jej materiały. Tej jesieni miała się ukazać jej pierwsza nowelka.

Marino przypomniał mi, że morderca znowu wszedł przez niedomknięte okno wychodzące na tyły domu, tym razem w sypialni.

– To tamto, ostatnie z rzędu, na piętrze – powiedział, wskazując palcem.

– I przypuszczasz, że wdrapał się po magnolii rosnącej najbliżej domu, wszedł na dach ganku, a potem przez okno do sypialni?

– To więcej niż tylko przypuszczenie – odparł. – Jestem pewien. Nie mógł tego zrobić w żaden inny sposób, chyba że miał ze sobą drabinę. Nie ma problemu z wejściem na drzewo, wskoczeniem na dach i wejściem przez okno; wiem, bo sprawdzałem osobiście. Poszło mi jak po maśle. Wystarczy mieć silne ręce, by podciągnąć się z gałęzi na dach – dodał.

W domu zainstalowane były wiatraki, lecz brakowało klimatyzacji; wedle słów przyjaciółki Patty, mieszkającej w innymi mieście, lecz często przyjeżdżającej do Richmond w odwiedziny, panna Lewis miała zwyczaj spać przy otwartym oknie. Mając do wyboru bezpieczeństwo i wygodę, wybrała to drugie.

Marino powoli zawrócił i pojechał na północny wschód.

Cecile Tyler mieszkała w Ginter Park, najstarszej dzielnicy Richmond, o monstrualnych, wiktoriańskich, trzypiętrowych kamienicach, dokoła których na wszystkich kondygnacjach biegną długie balkony, wystarczająco szerokie, by jeździć po nich na wrotkach. Trawniki porośnięte są tu ogromnymi drzewami – rododendronami, dębami i magnoliami. Po słupach podpierających werandy pnie się winorośl i wciska w okiennice wysokich okien. Wyobraziłam sobie mroczne salony znajdujące się za tymi przydymionymi szybami, z wyblakłymi wschodnimi dywanami, ozdobnymi meblami i pamiątkami wciśniętymi w każdy możliwy zakamarek. Za nic w świecie nie chciałabym tu mieszkać – na sam widok dostawałam gęsiej skórki.

Dom należący do Cecile Tyler miał tylko dwa piętra i w porównaniu z resztą sąsiedztwa był względnie nowy; znajdował się dokładnie pięć i osiem dziesiątych mili od mieszkania Patty Lewis. W promieniach słońca dachówki na stromym dachu lśniły niczym srebro; okiennice oraz drzwi zostały niedawno oskrobane z farby i właśnie czekały na ponowne malowanie, które zafundowałaby im Cecile, gdyby tylko jeszcze żyła.

Morderca dostał się do środka przez okno w piwnicy w zachodnim skrzydle domu, znajdujące się tuż za ogromnym drzewem. Klamka była uszkodzona, nie miał więc najmniejszych problemów.

Cecile była samotną Murzynką, niedawno rozwiedzioną; jej eksmąż mieszkał w Tidewater i był dentystą. Pracowała jako recepcjonistka w agencji pośrednictwa pracy i kończyła wieczorowy kurs w college’u, by zrobić dyplom z zarządzania. Ostatni raz widziano ją żywą około dziesiątej wieczorem w piątek – jakieś trzy godziny przed śmiercią. Tego wieczora jadła z przyjaciółką kolację w meksykańskiej restauracji, potem wróciła prosto do domu.

Jej ciało znaleziono następnego popołudnia, w sobotę. Miała iść na zakupy z przyjaciółką; samochód Cecile nadal stał na podjeździe, gdy więc nie odpowiadała na telefony i pukanie do drzwi, zaniepokojona znajoma zajrzała przez okno w sypialni. Widok nagiego, związanego ciała na rozkopanym łóżku na długo zostanie w jej pamięci.

– Wiesz, Bobbi jest biała – mruknął Marino.

– Ta przyjaciółka Cecile? – Zapomniałam jej imię.

– Taak. Bobbi. Bogata suka, która znalazła ciało Cecile. Zawsze trzymały się razem. Bobbi jeździ czerwonym porsche… to blondynka o fantastycznej figurze… pracuje jako fotomodelka. Cały czas przesiadywała u Cecile, czasem nie wychodziła aż do rana. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to były na siebie napalone. Zupełnie nienormalne. Chodzi mi o to, że to chyba jedyne wytłumaczenie. Obie były śliczne, aż palce lizać, i wydawałoby się, że mężczyźni powinni stale się dokoła nich kręcić…

– Może to jest właśnie twoja odpowiedź – odrzekłam, rozzłoszczona. – Może to właśnie łączy wszystkie zamordowane kobiety?

Marino uśmiechnął się obleśnie; znowu mnie podpuszczał.

– Chodzi mi o to – ciągnął – że pewnie morderca jeździł sobie po tej okolicy i pewnego wieczora zobaczył Bobbi wysiadającą z czerwonego porsche. Pomyślał, że to jej chata… albo może jechał za nią któregoś razu, jak była umówiona z Cecile.

– I zamordował Cecile przez pomyłkę? Bo myślał, że to Bobbi tu mieszka?

– Ja tylko rozważam wszystkie aspekty sprawy. Jak już powiedziałem, Bobbi jest biała; wszystkie pozostałe ofiary także.

Przez długie minuty siedzieliśmy w milczeniu, przyglądając się domowi.

Pomieszanie rasowe także i mnie nie dawało spokoju. Trzy białe ofiary i jedna czarna. Dlaczego?

– Chciałbym przeanalizować jeszcze jedną rzecz – dodał Marino. – Zastanawiałem się, czy morderca nie miał przypadkiem kilku kandydatek do każdego zabójstwa… czy nie wybiera ich z jakiejś listy, którą sobie wcześniej sporządził. Trochę to dla mnie dziwne, że za każdym razem, gdy wyrusza na łowy, jego ofiara akurat tej nocy ma otwarte albo niedomknięte okno czy zepsutą klamkę. Moim zdaniem albo te morderstwa są inicjowane bez żadnych wstępnych przygotowań, facet jeździ po okolicy i wypatruje samotnej kobiety, która ma otwarte okno, albo też ma listę potencjalnych ofiar i może sprawdza je po kolei, czekając, której się noga powinie.

Nie bardzo mi się to podobało.

– Uważam, że on śledził każdą z tych kobiet – odrzekłam. – Wybrał je z tłumu i urządził polowanie. Uprzednio sprawdził domy i albo nie zastał ich w środku, albo zobaczył otwarte okna. Możliwe, że morderca ma w zwyczaju odwiedzanie okolicy swej następnej ofiary… po prostu uderza, gdy ma po temu sposobność.

Marino wzruszył ramionami i przez chwilę rozważał taką możliwość.

– Patty Lewis została zamordowana w kilka tygodni po Brendzie Steppe; poza tym na niedługo przed śmiercią wyjechała z miasta w odwiedziny do przyjaciółki. Możliwe, że próbował dobrać się do niej już wcześniej, ale nie zastał jej w domu. Taak, zapewne tak to właśnie przebiegało… Kto wie? Potem, trzy tygodnie później, załatwił Cecile Tyler… ale Lori Petersen dorwał dokładnie tydzień później. Może poszczęściło mu się przy pierwszym podejściu? Okno było otwarte, bo mąż Lori zapomniał je zamknąć. To oznacza, że morderca miał kontakt z Lori kilka dni przed jej śmiercią… i gdyby w tamten piątek jej okno było zamknięte, wróciłby za tydzień.

– Wszystkie morderstwa zdarzyły się w weekendy – mruknęłam. – To wydaje się ważnym szczegółem; za każdym razem uderza późnym wieczorem w piątek albo wcześnie rano w sobotę.

– Taak. – Marino skinął głową. – Wszystko gra. Moim zdaniem jest tak dlatego, że drań pracuje od poniedziałku do piątku… ma weekend, żeby ochłonąć po tym, co zrobił. A może podoba mu się taki schemat z zupełnie innego powodu. Może to jego gra z nami? Nadchodzi piątek, a on wie, że ludzie tacy jak ty czy ja aż skręcają się z niepokoju.

Zawahałam się przed następnym pytaniem.

– Czy sądzisz, że jego działanie ulega nasileniu? Że morduje w coraz krótszych odstępach czasu, bo jest coraz bardziej zestresowany albo podniecony zainteresowaniem mediów?

Marino nie odpowiedział od razu; kiedy się wreszcie odezwał, był śmiertelnie poważny.

– Ten świr jest jak na haju, doktorku. To u niego już nałóg; zaczął i nie potrafi przestać.

– Chcesz powiedzieć, że zainteresowanie mediów nie ma tu nic do rzeczy?

– Nie – odparł. – Wcale tego nie twierdzę. Jego schematem działania jest spokojne siedzenie na dupie i trzymanie gęby na kłódkę; może nie byłby taki spokojny, gdyby reporterzy tak mu tego nie ułatwiali. Te sensacyjne artykuły są dla niego darem niebios. Nie musi nic robić, a i tak wszyscy o nim wiedzą. Gdyby nikt o nim nie pisał, pewnie by się wkurzył i rozpoczął prawdziwą jatkę. Po jakimś czasie zacząłby przysyłać nam liściki albo dzwonić do burmistrza… zrobiłby wszystko, by zyskać zainteresowanie mediów; a w naszym przypadku już je ma.

Przez długi czas oboje milczeliśmy.

Potem Marino zaskoczył mnie, pytając:

– Czyżbyś gadała z Fortosisem?

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Bo mówisz o eskalacji, o podnieceniu artykułami i tego typu gównie.

– Czy to właśnie powiedział ci Fortosis?

Marino zdjął okulary przeciwsłoneczne i położył na desce rozdzielczej; gdy spojrzał na mnie chwilę później, zobaczyłam w jego oczach gniew.

– Nie. Ale właśnie to wyćwierkał kilku osobom bliskim memu sercu. Po pierwsze Boltzowi, po drugie Tannerowi.

– Skąd wiesz?

– Bo w departamencie mam tyle samo wtyczek, ile na ulicach. Doskonale wiem, co się dzieje i kiedy się skończy… może.

Siedzieliśmy w milczeniu. Słońce schowało się już za dachy domów, a cienie zaczęły wypełzać na trawniki i ulice. W pewien sposób Marino uchylił drzwi, które mogły zaprowadzić nas do wzajemnego zaufania. Wiedział. Powiedział mi właśnie, że wie o wszystkim. Zastanawiałam się, czy mam odwagę otworzyć te drzwi szerzej.

– Boltz i Tanner są bardzo zaniepokojeni tymi przeciekami do prasy – odezwałam się ostrożnie.

– Równie dobrze mogliby dostać zawału, bo zaczęło padać. Takie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza gdy „kochana Abby” mieszka w tym samym mieście.

Uśmiechnęłam się ponuro; miał rację. Wystarczyło wyspowiadać się „kochanej Abby”, a następnego dnia zobaczyłoby się swe sekrety na pierwszej stronie „Timesa”.

– Ona stanowi naprawdę duży problem – ciągnął Marino. – Ma jakieś kontakty wewnątrz… gorącą linię w samym sercu departamentu. Wątpię, by szef mógł pierdnąć tak, by ona się o tym nie dowiedziała.

– Kto jest jej informatorem?

– Ujmijmy to tak: mam pewne podejrzenia, ale brak mi jeszcze dowodów. Okay?

– Wiesz, że ktoś włamał się do mojej komputerowej bazy danych? – spytałam spokojnym tonem, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie.

– Kiedy? – Spojrzał na mnie ostro.

– Nie mam pojęcia, od jak dawna to się zdarza, ale kilka dni temu odkryłam, że ktoś usiłował wyciągnąć dane na temat sprawy Lori Petersen. Mieliśmy sporo szczęścia, że to w ogóle wyszło na jaw… moja analityczka myślała o czym innym i nie wyłączyła echa na serwerze. Dzięki temu komendy wpisane przez hakera nadal były na monitorze, kiedy następnego dnia przyszła do pracy.

– Chcesz mi powiedzieć, że ktoś mógł wyciągać z twojego komputera dane od wielu miesięcy, a ty nic o tym nie wiedziałaś?

– Właśnie ci mówię.

Zamilkł i przez długie minuty prowadził z zaciętą miną.

– Czy to zmienia twoje podejrzenia? – odważyłam się zapytać.

– Uhu – burknął krótko.

– I to wszystko? – zapytałam wyprowadzona z równowagi. – Nie masz mi nic do powiedzenia?

– Nie. Oprócz tego, że chyba grunt zaczyna ci się palić pod nogami. Amburgey wie o tym?

– Tak.

– Domyślam się, że Tanner także?

– Tak.

– Hmm – mruknął. – To chyba wyjaśnia kilka rzeczy.

– Na przykład jakich? – Siedziałam jak na szpilkach i Marino o tym wiedział. – Jakich rzeczy?

Nie odpowiedział.

– Jakich rzeczy?! – Musiałam znać odpowiedź.

Popatrzył na mnie przeciągle.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Tak chyba będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych. – Usiłowałam mówić spokojnie, lecz czułam narastające przerażenie.

– Dobra, powiem ci tyle: gdyby Tanner wiedział, że jeżdżę tu dziś z tobą, zabrałby mi odznakę.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.

– O czym ty mówisz?!

– Wpadłem dziś na niego w komendzie. Zaprosił mnie na małą pogawędkę; powiedział, że wraz z kilkoma zaufanymi przyjaciółmi chcą ukrócić przecieki informacji do prasy. Kazał mi nic nikomu nie wspominać o postępach dochodzenia, jakby musiał to tłumaczyć. Do licha! Ale powiedział jeszcze coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiałem. Chodzi mi o to, że mam nie przekazywać żadnych informacji biuru koronera, czyli tobie.

– Co takiego…?

Ale przerwał mi i ciągnął:

– Chodzi mi o to, że masz nic nie wiedzieć o postępach śledztwa ani nawet o naszych domysłach. Nul. Zero. Nic absolutnie. Tanner kazał ściągać nam od ciebie dane medyczne, lecz nie dawać nic w zamian. Dodał, że zbyt wiele informacji krąży w powietrzu i jedynym sposobem, by powstrzymać przeciekanie ich do mediów, jest milczenie. O śledztwie mają wiedzieć tylko osoby w nie zamieszane.

– Doskonale – warknęłam. – Czyli również ja! Te sprawy podlegają pod moją jurysdykcję! Czy wszyscy już o tym zapomnieli?!

– Hej! – przerwał mi spokojnie. – Przecież siedzimy tu wspólnie, nie?

– Taak – odparłam, trochę się uspokajając. – Siedzimy.

– Gówno mnie obchodzi, co mówi Tanner. Może jest zdenerwowany z powodu tego włamania do twojej bazy danych… może nie chce, by ktokolwiek oskarżył departament policji o wypuszczanie ważnych informacji.

– Proszę! Czyżbyś sugerował, że ja…

– A może jest zupełnie inny powód – dodał cicho, zupełnie mnie nie słuchając.

Cokolwiek by to było i tak nie zamierzał mi powiedzieć.

Gwałtownie wrzucił bieg i ruszyliśmy w stronę rzeki, na południe do Berkley Downs.

Przez następne dziesięć, piętnaście, a może dwadzieścia minut – naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu – nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Siedziałam ponura, milcząc i wpatrując się w drogę umykającą pod kołami. Czułam się tak, jakbym padła ofiarą okrutnego kawału, o którym wiedzieli wszyscy, z wyjątkiem mnie. Wrażenie odizolowania przybrało na sile, bałam się tak bardzo, że prawie przestałam wierzyć w swoją zdolność oceny sytuacji czy logicznego myślenia. Chyba nie byłam już niczego pewna.

Mogłam tylko myśleć o ruinach tego, co jeszcze przed paroma dniami było wspaniale zapowiadającą się karierą. Moje biuro zostało oskarżone o udzielanie informacji prasie; próby zmodernizowania systemu zemściły się na mnie, niszcząc moją wiarygodność.

Nawet Bill nie był już pewien mojej przyszłości. Teraz policjanci mieli zakaz dzielenia się ze mną jakimikolwiek informacjami. To się nie skończy, dopóki nie zrobią ze mnie kozła ofiarnego i nie zwalą na mnie winy za wszystkie pomyłki tego śledztwa. Prawdopodobnie Amburgey nie będzie miał innego wyboru, jak tylko przenieść mnie na inne stanowisko, oczywiście, jeżeli od razu mnie nie wywali na zbity pysk!

Marino zerknął na mnie; nawet nie zauważyłam, kiedy zjechał z drogi i zaparkował przy chodniku.

– Jak daleko? – spytałam.

– Jak daleko skąd dokąd?

– Stąd do domu Cecile Tyler?

– Dokładnie siedem i cztery dziesiąte mili – odrzekł lakonicznie, nawet nie patrząc na licznik.

W świetle dnia prawie nie rozpoznałam domu Petersenów.

Wyglądał na pusty i niezamieszkany; białe gipsowe panele na ścianach robiły się szare w szybko nadchodzącym zmierzchu. Lilie rosnące pod frontowymi oknami były doszczętnie zdeptane, prawdopodobnie przez detektywów przetrząsających każdy skrawek posiadłości w poszukiwaniu dowodów. Resztki policyjnej żółtej taśmy używanej do oznaczania miejsca zbrodni trzymały się framugi drzwi, a w zbyt wysokiej trawie leżała puszka po piwie rzucona przez bezmyślnego spacerowicza.

Dom Lori był skromnym, ładnie utrzymanym budynkiem, typowym dla mniej zamożnej klasy średniej, które często można spotkać na przedmieściach większych miast. Do takich dzielnic wprowadzają się młodzi ludzie na progu kariery zawodowej lub starsi państwo na emeryturze.

W nieomal identycznym domu wynajęłam pokój podczas studiów medycznych w Baltimore. Podobnie jak Lori Petersen często nawet nie zdawałam sobie sprawy z otoczenia: wychodziłam z domu przed świtem i wracałam dopiero po północy następnego dnia. Rytm życia wytyczały książki, zajęcia, laboratoria i egzaminy, a nadzieja na sukces pomagała przebrnąć przez kolejny upiorny dzień, kiedy wyczerpywały się wszystkie inne zasoby energii w organizmie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, podobnie jak nie przemknęło przez myśl Lori, że ktoś całkiem mi obcy mógłby postanowić odebrać mi życie.

– Hej…

Nagle zrozumiałam, że Marino coś do mnie mówi. Patrzył na mnie z lekkim zdziwieniem.

– Dobrze się czujesz, doktorku?

– Przepraszam. Nie usłyszałam, co mówiłeś.

– Zapytałem, co o tym wszystkim myślisz. Czy masz już mapę w głowie? Co?

– Uważam, że ich śmierć nie ma nic wspólnego z miejscem zamieszkania – odrzekłam.

Nie zgodził się ze mną ani mi nie zaprzeczył. Ujął mały mikrofon radiostacji i powiedział koledze w centrali, że kończy pracę na ten dzień. Koniec jazdy.

– Dziesięć-cztery, siedem-dziesięć – zazgrzytał w głośnikach radosny głos. – Osiemnasta czterdzieści pięć… niech słońce cię nie oślepi… spotkamy się jutro o tej samej porze, kiedy zagrają naszą piosenkę.

Czyli wycie syreny oraz huk wystrzałów, pomyślałam.

Marino prychnął gniewnie.

– Kiedy zaczynałem tę robotę, za odpowiedzenie „Jasne” na zgłoszenie, zamiast „Dziesięć-cztery” inspektor dawał ci naganę i obcinał premię.

Przymknęłam oczy i rozmasowałam skronie.

– Taak, to już nie to, co dawniej – mruknął. – Nic nie jest takie samo.

Загрузка...