Rozdział drugi

Biała tarcza zegara widniała na tle ciemnego nieba niczym księżyc w pełni, górując nad sklepionym dachem starej stacji kolejowej, torami i wiaduktem autostrady numer I-95. Misternie rzeźbione wskazówki ogromnego zegara zatrzymały się w chwili, gdy ostatni pasażerski pociąg opuścił stację – na godzinie 12:17. W tym zapomnianym zakątku miasta, gdzie Departament Zdrowia Publicznego postanowił wybudować szpital dla umarłych, zawsze już będzie 12:17.

Czas się tu zatrzymał. Domy są rozklekotane i w większości rozebrane do podmurówek; samochody na autostradzie i pociągi towarowe przetaczają się z wiecznym hukiem, niczym wzburzone morze. Ziemia przypomina zapomniany przez Boga, zatruty ugór porośnięty chwastami i ruinami, gdzie po zmroku nie pali się ani jedno światło. Nic tu się nie porusza, z wyjątkiem ciężarówek, aut komiwojażerów i pociągów sunących swymi ścieżkami wytyczonymi stalą i betonem.

Jadąc w ciemnościach, miałam wrażenie, że biała tarcza zegara obserwuje mnie dokładnie tak, jak biała twarz z mojego snu.

Przejechałam powoli przez bramę i zaparkowałam na tyłach ceglanego budynku, w którym spędziłam dosłownie każdy dzień ostatnich dwóch lat. Oprócz mojego, jedynym służbowym samochodem stojącym na parkingu był szary plymouth należący do Neilsa Vandera, eksperta od odcisków placów. Zadzwoniłam do niego chwilę po telefonie Marino. Po drugim morderstwie ustaliłam nową zasadę: jeżeli zdarzy się następne, Vander ma się natychmiast spotkać ze mną w kostnicy. Był już w pracowni rentgenowskiej i właśnie ustawiał laser.

Z otwartych drzwi kostnicy światło wylało się na asfalt, gdy dwóch sanitariuszy wyciągało z karetki nosze z ciemnym kształtem owiniętym w plastik. Zmarłych przywożono całą noc; każdy, kto umarł gwałtowną, nieoczekiwaną albo przynajmniej podejrzaną śmiercią w środkowej Wirginii, bez względu na porę dnia i nocy przysyłany był właśnie tutaj.

Młody mężczyzna w niebieskim kombinezonie spojrzał na mnie ze zdziwieniem i przytrzymał drzwi.

– Wcześnie pani wstała, pani doktor.

– Mamy tu samobójcę z Mecklenburga – dodał drugi usłużnie. – Rzucił się pod pociąg… rozmazało go na przestrzeni pięćdziesięciu stóp.

– Aha. Nie było co zbierać.

Przetoczyli nosze przez drzwi i wepchnęli je do korytarza wyłożonego białymi kafelkami. Worek na ciało najwyraźniej był dziurawy lub nieszczelny, gdyż przez nosze przeciekała krew i wąskim pasemkiem kropelek znaczyła drogę.

Kostnica ma charakterystyczny, zatęchły zapach śmierci, którego nie może ukryć żadna ilość dezodorantu. Gdyby przyprowadzono mnie tu z zawiązanymi oczyma, i tak wiedziałabym, gdzie jestem. O tak wczesnej godzinie zapach był jeszcze mocniejszy i bardziej nieprzyjemny niż zazwyczaj. Nosze klekotały głośno w pustym korytarzu, gdy sanitariusze wieźli samobójcę do ogromnej chłodni.

Skręciłam prosto do biura kostnicy, gdzie Fred, nocny strażnik, popijał kawę ze styropianowego kubka i czekał, aż sanitariusze podpiszą formularz dostarczenia zwłok i odjadą. Siedział na brzegu biurka, by nie widzieć, co dzieje się w głębi korytarza – zawsze tak robił, gdy przywożono ciało. Nawet przykładając mu pistolet do głowy, nikt nie zmusiłby go do pójścia do prosektorium czy chłodni. Tabliczki z nazwiskami, dyndające u stóp zmarłych, wystające spod prześcieradeł, dziwnie wpływały na niego.

Spojrzał spod oka na zegar wiszący na ścianie – jego dziesięciogodzinna zmiana powoli zbliżała się do końca.

– Mamy następną ofiarę Dusiciela, będzie tu lada moment – powiedziałam mu prosto z mostu.

– Mój Boże! Tak mi przykro. – Potrząsnął głową. – Mówię pani, że trudno jest mi sobie wyobrazić, by ktoś mógł robić coś podobnego. Biedne te dziewczyny… – Cały czas potrząsał głową.

– Zaraz powinni przywieźć ciało i chciałabym, żebyś dopilnował, by drzwi do kostnicy zostały za nim zamknięte, i abyś nikogo więcej tu nie wpuszczał, Fred. Dziennikarze już się dowiedzieli i szaleją. Nie chcę, byś pozwolił komukolwiek zbliżyć się na odległość pięćdziesięciu stóp do tego budynku, zrozumiano? – Wiedziałam, że mówię zbyt ostro i autorytatywnie, lecz nerwy miałam napięte do granic wytrzymałości.

– Tak jest! – Fred energicznie przytaknął. – Oczywiście! Wszystkiego dopilnuję.

Zapalając papierosa, sięgnęłam po telefon i wykręciłam numer do mojego domu.

Bertha podniosła słuchawkę po drugim dzwonku, a sądząc po ochrypłym głosie, jakim powiedziała „halo?”, właśnie wyrwałam ją ze snu.

– Po prostu chciałam się upewnić, że wszystko w porządku.

– Przyszłam już jakiś czas temu. Lucy śpi jak zabita. Nawet nie drgnęła, odkąd tu jestem.

– Dziękuję, Bertho. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Nie wiem, kiedy uda mi się wrócić do domu.

– Zostanę tu tyle, ile będzie trzeba, doktor Kay.

Bertha w tych dniach miała ciężkie życie; jeżeli mnie wyrywano z łóżka w środku nocy, to ją także. Dałam jej klucz do frontowych drzwi oraz powiedziałam, jak się wyłącza alarm. Bardzo możliwe, że przyjechała zaledwie parę minut po moim wyjeździe do domu Petersenów. Pomyślałam ponuro, że gdy Lucy obudzi się rano, w kuchni zamiast cioci Kay zastanie Berthę.

Obiecałam Lucy, że dziś zabiorę ją do Monticello.


Na wózku chirurgicznym stał niebieski zasilacz, mniejszy od kuchenki mikrofalowej, z rządkiem jaskrawych zielonych światełek na froncie. Zawieszony w ciemnościach pracowni rentgenowskiej przypominał maleńkiego satelitę wiszącego w mrokach przestrzeni kosmicznej; od zasilacza biegł spiralny przewód prowadzący do rurki wielkości ołówka, wypełnionej wodą morską.

Laser zakupiliśmy zeszłej jesieni i okazał się fantastycznym nabytkiem, stosunkowo prostym w obsłudze.

W zwyczajnych źródłach światła atomy i cząsteczki emitują światło niezależnie i na wielu częstotliwościach. Ale jeżeli atom zostanie wzbudzony i jeżeli zadziała się na niego promieniem o określonej częstotliwości, można go zmusić do emitowania spójnej wiązki światła.

– Daj mi jeszcze minutkę. – Odwrócony do mnie plecami Neils Vander pracował nad mnóstwem przełączników i pokręteł. – Jakoś powoli się dziś rozgrzewa… – Po chwili burknął pod nosem: – I ja też.

Stałam po drugiej stronie stołu, obserwując go przez bursztynowo zabarwione okulary ochronne. Tuż przede mną leżały zwłoki Lori Petersen; rozsunęliśmy prześcieradła, lecz wszystko, co zabraliśmy wraz z nią z sypialni, znajdowało się teraz przy jej ciele. Przez bardzo długi czas stałam w ciemnościach, czekając; nic nie zaprzątało mi umysłu, ręce mi nie drżały, a zmysły wyostrzyły się, dopasowując do mroku. Ciało było jeszcze ciepłe; życie opuściło je tak niedawno, że zdawało się go trzymać niczym stęchły zapach.

– Gotowe – mruknął Vander i włączył laser. Natychmiast z rurki popłynęło spójne światło, rażące, niczym jarzeniówka; jednak nie rozpraszało ciemności, lecz zdawało się je pochłaniać. Nie jaśniało, ale płynęło w mroku. Widziałam tylko zarys fartucha laboratoryjnego Vandera, gdy skierował jaśniejącą rurkę na głowę Lori.

Przeczesywaliśmy każdy cal nabrzmiałego ciała z wielką uwagą; maleńkie włókna rozżarzyły się niczym rozpalone do czerwoności druciki, a ja zaczęłam je zbierać za pomocą pesety. Wydawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie; niezmordowanie poruszałam się od stołu i ciała do maleńkich pojemniczków na dowody i kopert leżących na pobliskim wózku. Tam i z powrotem. Miałam wrażenie, że wszystko w tym pokoju jest oderwane od rzeczywistości: światło lasera rozjaśniało to fragment wargi, to krwiaka na policzku, to nozdrze… wydzielając poszczególne rysy z twarzy. Zdawało mi się, że ręce w chirurgicznych rękawiczkach zbierające dowody należą do kogoś innego.

Gwałtowna zmiana między całkowitą ciemnością pokoju a jaskrawym światłem lasera przyprawiała mnie o zawroty głowy i jedynym sposobem na zachowanie jasności myśli było skupienie się na jednej rzeczy w danej chwili i wykonywanie pracy krok po kroku – jakbym ja także była tylko promieniem lasera, skupionym na jednym, jedynym fragmencie rzeczywistości.

– Jeden z sanitariuszy, którzy ją tu przywieźli, powiedział, że była stażystką na VMC – odezwał się w pewnej chwili Vander. Gdy nie odpowiedziałam od razu, dodał: – Znałaś ją?

To pytanie mnie zaskoczyło; coś zacisnęło się we mnie. Na VMC prowadziłam kilka wykładów z przedmiotów fakultatywnych, lecz tam studiowało i odbywało staż kilkaset osób. Niby dlaczego miałabym ją znać?

Nie odpowiedziałam na to pytanie; cały czas dawałam wskazówki Vanderowi, typu: „Przesuń trochę w lewo” czy „Zatrzymaj to tu”. Neils poruszał się powoli, z napięciem; był równie sfrustrowany jak ja. Zaczęło ogarniać mnie poczucie bezsilności – jak na razie laser w niczym nam nie pomógł, a włókna równie dobrze mogłam zebrać małym, przenośnym odkurzaczem.

Do tej pory używaliśmy lasera w dwudziestu przypadkach, ale tylko kilka z nich potwierdziło jego przydatność. Był użyteczny przy odnajdywaniu włókien wszelkiego rodzaju, ale także wykorzystywano go do znajdowania wszelkiego rodzaju obcych substancji na ciele ofiary, takich jak pot, nasienie czy nawet odciski palców, których nie można by było wykryć tradycyjną metodą za pomocą proszku i pędzelka. Wiedziałam tylko o jednej sprawie na Florydzie, gdzie na ciele ofiary znaleziono odciski palców – młoda kobieta została zamordowana w salonie piękności, a morderca miał na rękach oliwkę do opalania. Ani ja, ani Neils Vander nie spodziewaliśmy się żadnego wiekopomnego odkrycia.

W pierwszej chwili nie zauważyliśmy nawet tego, co pojawiło się przed naszymi oczyma.

Szklana rurka rozjaśniała kilka cali kwadratowych prawego ramienia Lori, gdy nagle, tuż ponad jej obojczykiem, wyskoczyły trzy nieregularne smugi, jakby namalowane farbą fluorescencyjną. Zamarliśmy w bezruchu; potem Neils gwizdnął cicho przez zęby, a mnie przebiegł po plecach zimny dreszcz.

Vander wziął do rąk słoik proszku i szeroki pędzel i delikatnie opylił to, co okazało się trzema podłużnymi odciskami palców, pozostawionymi przez kogoś na skórze Lori Petersen.

Ośmieliłam się mieć nadzieję.

– Dobre?

– Fragmentaryczne – odrzekł; potem zrobił kilka zdjęć polaroidem i dodał: – Ale doskonale widać krawędzie. Moim zdaniem powinny się nadawać do klasyfikacji. Zaraz wrzucę te cudeńka do komputera.

– Wygląda, że to ta sama substancja – myślałam na głos. – Znowu miał to świństwo na rękach. – Potwór raz jeszcze podpisał swe dzieło; wydawało mi się to jednak zbyt proste. Niemożliwe, by tak łatwo udało nam się namierzyć zabójcę.

– Chyba masz rację. Ale tym razem musiał mieć tego na palcach znacznie więcej.

Morderca nigdy w przeszłości nie zostawił na ciałach ofiar odcisków palców, lecz błyszcząca substancja pojawiała się za każdym razem i właściwie już nas nie zaskakiwała. Tym razem było jej naprawdę dużo: kiedy Vander oświetlił szyję, od razu zobaczyliśmy tysiące maleńkich gwiazdeczek, błyszczących niczym rozbite szkło na drodze, oświetlone reflektorami samochodu. Neils przytrzymał laser, a ja sięgnęłam po wysterylizowaną gazę.

Na ciałach trzech pierwszych ofiar Dusiciela także znajdowaliśmy tę błyszczącą maź – na trzecim więcej niż na drugim, a najmniej na pierwszym. Próbki odesłaliśmy do laboratorium i jak na razie nie dowiedzieliśmy się nic oprócz tego, że była to jakaś substancja nieorganiczna.

Ani trochę nie zbliżyliśmy się do odkrycia, co to takiego, choć mieliśmy już dość długą listę związków, którymi na pewno nie mogła być. W ciągu ostatnich kilku tygodni wraz z Vanderem przeprowadziliśmy serię testów, rozsmarowując wszystko na naszych przedramionach – od margaryny po olejek do opalania – by przekonać się, co reaguje na promień lasera, a co nie. Pod wpływem promieni naszej wspaniałej maszyny rozświetlało się znacznie mniej substancji, niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy, a i tak nic nie błyszczało tak wyraźnie, jak tajemnicza substancja pozostawiana przez mordercę.

Delikatnie podważyłam palcem kabel zaciśnięty dokoła szyi Lori; zobaczyliśmy czerwoną pręgę, a właściwie wręcz wgłębienie w miękkim ciele. Granice trochę się zamazały – proces duszenia był znacznie wolniejszy, niż początkowo przypuszczałam. Zobaczyłam delikatne pręgi w miejscach, z których kabel kilkakrotnie się zsuwał. Stryczek był dostatecznie luźny, by ofiara żyła przez dłuższy czas; dopiero potem zaciśnięto go gwałtownie i mocno. Do kabla przyczepiły się dwie czy trzy błyszczące gwiazdki, i to wszystko.

– Spróbuj z kablem na jej kostkach – powiedziałam cicho.

Przesunęliśmy się do nóg. Znowu te same białe gwiazdki, lecz bardzo mało. Czymkolwiek byłaby ta substancja, nie znajdowała się ani na włosach, ani na twarzy czy nogach ofiary. Kilka błyszczących punkcików dojrzeliśmy na przedramionach i piersiach. Konstelacja maleńkich gwiazdeczek czepiała się kabla, którym oprawca związał ręce Lori Petersen, a sporo ich znaleźliśmy także na rozciętej nocnej koszuli.

Odsunęłam się od stołu, zapaliłam papierosa i zaczęłam rekonstruować zdarzenia.

Zabójca miał na rękach jakąś substancję, którą zostawiał na każdym fragmencie ciała ofiary, jakiego dotknął. Kiedy już ściągnął koszulę nocną z Lori Petersen, możliwe, że złapał ją za ramię i zostawił odciski palców nad obojczykiem. Jednego byłam pewna: sądząc po ilości zostawionej substancji, było to pierwsze miejsce na jej ciele, którego dotknął.

Bardzo mnie to zastanowiło; niby pasowało do schematu, ale nie do końca.

Od początku byłam zdania, że zabójca szybko wiązał swe ofiary – być może terroryzował je nożem i krępował, a dopiero potem ściągał z nich ubranie. Im więcej ich dotykał, tym mniej substancji zostawało na jego dłoniach. Skąd to zagęszczenie na obojczyku ofiary? Czy ten fragment ciała był najbardziej odsłonięty? Chyba jednak nie. Koszula nocna Lori Petersen zrobiona była z bawełny i przypominała długi, bardzo duży podkoszulek z długimi rękawami. Nie miała guzików ani zamka błyskawicznego; wciągało się ją przez głowę. Lori była przykryta od kolan po szyję, jak więc zabójca mógł dotknąć obojczyka, skoro nadal miała ją na sobie? Skąd w ogóle wzięło się aż tak ogromne zagęszczenie świecącej substancji? Jeszcze nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego.

Wyszłam na korytarz, gdzie stało kilku umundurowanych policjantów, opierających się o ścianę i gawędzących przyciszonymi głosami. Poprosiłam jednego z nich, by wywołał Marino przez radio i poprosił go, by natychmiast się ze mną skontaktował.

Chodziłam tam i z powrotem po sali, gdzie przeprowadzano autopsje; stoły z nierdzewnej stali błyszczały, a narzędzia chirurgiczne lśniły na stolikach i wózkach. Gdzieś kapała woda z niedokręconego kranu. W powietrzu unosił się słodkomdły zapach środków dezynfekcyjnych; pachniał przyjemnie tylko wtedy, gdy w powietrzu unosiły się znacznie gorsze zapachy. Czarny aparat telefoniczny stojący na biurku irytował mnie swoim milczeniem – Marino wiedział, że czekam na jego telefon i doskonale się tym bawił.

Na próżno mówiłam sobie, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem i wracając myślami do samego początku, zastanawiać się, co poszło nam nie tak. Od czasu do czasu jednak nie mogłam się przed tym powstrzymać. Co było ze mną nie tak? Kiedy po raz pierwszy spotkałam Marino, byłam dla niego uprzejma, podałam mu rękę i uśmiechnęłam się, lecz jego oczy pozostały martwe niczym dwa wypolerowane miedziaki.

Minęło dwadzieścia minut, zanim zadzwonił.

Powiedział, że nadal jest w domu Petersenów i rozmawia z Mattem, który jest jego zdaniem „równo rąbnięty, istny szczur kanałowy”.

Opowiedziałam o fluoryzującej substancji i powtórzyłam to, co już tłumaczyłam mu w przeszłości. Możliwe, że ślady na ciele ofiary zostawione zostały przez coś, co znajdowało się w jej domu, a co morderca za każdym razem dołącza do swego rytuału – puder, oliwka dla niemowląt, jakiś kosmetyk czy środek do czyszczenia.

Jak na razie udało się nam wykluczyć z tego spisu wiele rzeczy, co było nie mniej ważne. Jednak, jeżeli ta substancja nie pochodziła z domów ofiar, a tak moim zdaniem właśnie było, to morderca przenosił ją na rękach bezwiednie. Było to dla nas bardzo ważne, gdyż mogło doprowadzić do jego domu lub miejsca pracy.

– Taak – usłyszałam w słuchawce głos Marino. – Porozglądam się po szafkach. Ale mam własne podejrzenia.

– Jakie?

– Mężulek gra w sztuce, tak? W każdy piątkowy wieczór ma próby i dlatego tak późno wraca do domu, tak? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale aktorzy często się malują. Mają nawet do tego specjalne farby.

– Ale używają ich tylko podczas przesłuchań i prób kostiumowych.

– Aha – odparł. – No, cóż… wedle jego słów, tuż przed powrotem do domu i znalezieniem ciała żony, miał właśnie próbę kostiumową. Zapaliła się mała lampka w mojej głowie. Mój wewnętrzny głosik podpowiada mi…

Przerwałam mu.

– Zdjąłeś Mattowi Petersenowi odciski palców?

– Oczywiście.

– To wsadź kartę do plastikowej torebki i dostarcz mi ją jak najszybciej.

Nie zrozumiał, a ja nie miałam ochoty mu tłumaczyć.

Ostatnią rzeczą, jaką Marino powiedział mi przed odłożeniem słuchawki, było:

– Nie wiem, kiedy to nastąpi, doktorku. Mam wrażenie, że będę tu uwiązany przez większą część dnia. Przykro mi.

Bardzo wątpiłam, czy zobaczę jego albo kartę z odciskami palców Matta Petersena przed poniedziałkiem. Marino miał już podejrzanego.

Galopował tym samym szlakiem, którym pędzi od razu większość policjantów: mąż mógłby być samym świętym Antonim i przebywać w Anglii, kiedy jego żona została zamordowana w Seattle, ale i tak każdy gliniarz będzie uważał go za pierwszego podejrzanego.

Strzelanina w domu, otrucie, bicie czy pchnięcie nożem to jedno, ale morderstwo na tle seksualnym to zupełnie inna sprawa. Niewielu mężów miałoby odwagę związać, zgwałcić i udusić własną żonę.

Winę za swoją nerwowość zrzuciłam na zmęczenie.


Postawiono mnie na nogi o wpół do trzeciej nad ranem, a teraz była już szósta po południu. Policjanci, którzy przyszli do kostnicy, już dawno sobie poszli, Neils Vander pojechał do domu w porze lunchu; Wingo, jeden z techników autopsyjnych, wyszedł wkrótce po nim i teraz siedziałam sama. W całym budynku nie było nikogo oprócz mnie.

Minimalna ochrona biura nigdy nie martwiła nikogo poza mną – prośby o dofinansowanie na ten cel za każdym razem odrzucano. Komisarz rządowy myślał tylko w kategoriach straty majątku trwałego, a żaden złodziej nie wejdzie do kostnicy, nawet gdybyśmy wywiesili powitalne transparenty i znaki zachęcające go do odwiedzenia naszych skromnych progów. Ciała zmarłych skuteczniej odstraszają wszelkich nieproszonych gości niż psy obronne.

Jednak zmarli nigdy mi nie przeszkadzali; to ludzie żyjący napełniają mnie obawą.

Po tym, jak kilka miesięcy temu szaleniec wszedł ze strzelbą do poczekalni lokalnego lekarza i otworzył ogień do pacjentów, poszłam do sklepu i kupiłam solidny łańcuch oraz kłódkę, którą dodatkowo zabezpieczałam podwójne szklane drzwi, gdy zostawałam sama w kostnicy.

Nagle, gdy pracowałam przy biurku, ktoś potrząsnął frontowymi drzwiami tak gwałtownie, że kiedy poszłam tam, by zobaczyć, o co chodzi, łańcuch z kłódką nadal się kołysał. Czasem ktoś z ulicy usiłuje wejść do kostnicy, by skorzystać z naszej toalety, lecz tym razem nikogo nie zobaczyłam za drzwiami.

Wróciłam do biura, lecz byłam tak zdenerwowana, że gdy usłyszałam drzwi windy otwierające się na moim piętrze, wyjęłam z szuflady długie nożyczki i przygotowałam się do obrony. Okazało się, że to tylko dzienny strażnik.

– Czy to pan usiłował się tu dostać przez szklane drzwi kilka minut temu? – spytałam.

Spojrzał ciekawie na nożyczki w mojej dłoni i zaprzeczył. Jestem pewna, że uważał to za wyjątkowo głupie pytanie: przecież wiedział, że drzwi frontowe są zamknięte na łańcuch, a poza tym dysponował kompletem kluczy do wszystkich innych drzwi w budynku. Nie miał najmniejszego powodu, aby wchodzić tu od frontu.

Wróciłam do biurka, by zacząć dyktować raport z autopsji Lori Petersen, lecz jakoś nie mogłam się do tego zabrać. Z jakiegoś powodu nie chciałam wypowiedzieć tych słów. Dotarło do mnie, że nikt, nawet moja sekretarka Rose, nie powinien ich usłyszeć; nikt nie powinien wiedzieć o błyszczącej substancji, spermie, odciskach palców czy głębokich obrażeniach na szyi Lori – były to dowody tortur i okrucieństwa. Morderca był degeneratem i stawał się coraz okrutniejszy.

Gwałt i zabójstwo już mu nie wystarczały. Dopiero gdy zdjęłam kable z ciała Lori Petersen i zrobiłam małe nacięcia na podejrzanie zaczerwienionych obszarach skóry oraz poszukałam obrażeń kości, zrozumiałam, przez co przeszła ta kobieta, zanim umarła.

Obicia były świeże, więc ledwie widoczne na powierzchni, ale nacięcie odsłoniło popękane naczyńka krwionośne tuż pod skórą, co mogło powstać tylko wskutek uderzenia obłym obiektem, takim jak na przykład kolano czy stopa.

Miała złamane trzy żebra po lewej stronie i cztery palce. W ustach znalazłam sporo włókien, zwłaszcza na języku, co świadczyło o tym, że została zakneblowana.

Oczyma duszy zobaczyłam skrzypce leżące przy stojaku w salonie oraz książki i czasopisma medyczne w sypialni. Jej ręce. Były najcenniejszym instrumentem zmarłej, czymś, dzięki czemu mogła uzdrawiać i grać na skrzypcach. Musiał łamać jej palce, jeden po drugim, już po tym, jak ją związał.

Dyktafon powoli buczał, obracając taśmę rejestrującą ciszę. Wyłączyłam go i okręciłam się na fotelu, do komputera. Monitor rozbłysnął niebieskim ekranem, włączyłam edytor tekstu i sama zaczęłam wpisywać raport.

Nie patrzyłam na notatki, które zrobiłam podczas autopsji; wiedziałam o niej wszystko. Wszystko pamiętałam. Zwrot „w normie” cały czas plątał mi się po głowie. Lori Petersen była zdrowa; jej serce, płuca, wątroba – nic nie nosiło śladu choroby. „W normie”. Umarła w doskonałym zdrowiu. Wpisywałam dane do komputera, linijka za linijką, strona za stroną, aż zdałam sobie sprawę, że za moimi plecami stoi Fred, nocny strażnik.

– Nadal pani tu siedzi? – spytał, po czym dodał z wahaniem: – Na dole są ludzie z domu pogrzebowego, ale nie mogą znaleźć ciała. Przyjechali aż z Mecklenburga. Nie wiem, gdzie jest Wingo…

– Poszedł do domu wiele godzin temu – odparłam. – O jakie ciało im chodzi?

– O kogoś o nazwisku Roberts; przejechał go pociąg.

Zastanowiłam się przez moment. Włącznie z Lori Petersen mieliśmy dziś sześć spraw; jak przez mgłę przypomniałam sobie samobójcę spod pociągu.

– Jest w lodówce.

– Mówią, że nie mogą go znaleźć.

Zdjęłam okulary i potarłam oczy.

– A ty sprawdzałeś?

Na twarzy Freda pojawił się barani uśmiech; wycofał się z mego pokoju, potrząsając głową.

– Przecież pani wie, doktor Scarpetta, że ja tam nigdy nie wchodzę. Nie ma mowy! Za żadne skarby świata.

Загрузка...