Rozdział piętnasty

Marino rzucił poranną gazetę na stół konferencyjny z takim impetem, że strony zaszeleściły, a dodatki reklamowe wysunęły się ze środka.

– Co to ma znaczyć, u wszystkich diabłów? – Jego twarz była mocno zaczerwieniona z gniewu. – Jezu Chryste!

W odpowiedzi Wesley spokojnie kopnął krzesło pod stołem, wysuwając je dla Marino i gestem zaprosił go, by usiadł.

Na pierwszej stronie czwartkowej gazety wielkimi literami było napisane:


NOWE DOWODY W SPRAWIE DUSICIELA MOŻLIWE, ŻE MORDERCA MA DEFEKT GENETYCZNY


Artykuł podpisany był nazwiskiem dziennikarza, który zazwyczaj pisał sprawozdania z sądów. Nazwiska Abby nigdzie nie było widać.

Obok głównego artykułu zamieszczono niewielki fragmencik o testach DNA i procesie uzyskiwania danych genetycznych człowieka z podwójnych nici chromosomów. Rozmyślałam nad zachowaniem zabójcy; wyobraziłam go sobie czytającego ten artykuł, ciągle od nowa, z dziką wściekłością. Byłam gotowa się założyć, że gdziekolwiek by pracował, tego dnia wziął sobie wolne.

– Chcę wiedzieć, dlaczego nikt mnie o tym nie powiadomił? – Marino wpatrywał się we mnie z wściekłością. – Oddałem wam kombinezon, zrobiłem, co do mnie należało, a zaraz potem czytam to gówno! Jaki znowu defekt genetyczny?! Dostaliście raport z Nowego Jorku i ktoś już zdążył przekazać informacje dziennikarzom? O co w tym wszystkim chodzi?

Nie odpowiedziałam.

– To nie ma znaczenia, Pete – odparł spokojnie Wesley. – Artykuł w gazetach to nie nasze zmartwienie. Uznaj go za błogosławieństwo. Wiemy, że morderca na charakterystyczny zapach ciała, a w każdym razie wydaje się to wielce prawdopodobne. Uważa, że biuro koronera wpadło na jakiś ślad, jest więc wściekły, może popełni jakiś błąd. – Spojrzał na mnie. – Masz już coś?

Potrząsnęłam głową. Jak na razie nikt nie spróbował włamać się do komputera; gdyby Wesley albo Marino weszli do pokoju konferencyjnego dwadzieścia minut wcześniej, zastaliby mnie stojącą po kostki w wydrukach komputerowych.

Nic dziwnego, że Margaret niechętnie zgodziła się na wydrukowanie mi danych z tego starego pliku: zawierał ponad trzy tysiące spraw, które wydarzyły się w maju w całym stanie.

Co więcej, dane były skompresowane w format nie nadający się do czytania; odczytywanie ich przypominało szukanie kompletnych zdań w garnku alfabetycznego bigosu.

Ponad godzinę zajęło mi znalezienie numeru sprawy Brendy Steppe. Nie wiem, czy bardziej byłam podniecona, czy przerażona – może i jedno, i drugie – gdy w tabelce pod tytułem „ubrania, przedmioty osobiste” przeczytałam: „para jasnobeżowych rajstop zadzierzgnięta wokół szyi”. Nigdzie nie mogłam znaleźć „beżowego paska z materiału”; żaden z moich pracowników nie przypominał sobie zmieniania danych w pliku ani dodawania danych po tym, jak sprawa już została wprowadzona do komputera. Ktoś zmienił dane w pliku zawierającym akta sprawy, lecz nie był to nikt z mojego biura.

– A co z tym upośledzeniem umysłowym? – Marino gwałtownie popchnął gazetę w moim kierunku. – Chcesz mi wmówić, że znalazłaś coś w tym całym hokus-pokus związanym z DNA, co sugerowałoby, że facet nie jedzie na wszystkich cylindrach?

– Nie – odparłam szczerze. – Uważam, że reporter, który napisał ten artykuł, miał na myśli, że niektóre dysfunkcje metaboliczne mogą powodować podobne uszkodzenia, nie mam jednak żadnych dowodów, by tak istotnie było w tym wypadku.

– No, cóż… ja na pewno nie uważam tego faceta za niedorozwiniętego! Znowu ktoś wciska nam ten kit! Świr jest głupi, taki mały półmózg… Pewnie pracuje w myjni samochodowej albo czyści ulice, albo jeździ śmieciarką…

Wesley zaczął się niecierpliwić.

– Daj temu spokój, Pete.

– Podobno jestem odpowiedzialny za to dochodzenie, a muszę czytać w gazetach, co się dzieje…

– Jak na razie mamy na głowie większe problemy, okay? – warknął Wesley.

– Taak? Na przykład jakie? – spytał Marino.

Opowiedzieliśmy mu o mojej rozmowie telefonicznej z siostrą Cecile Tyler. W miarę jak zaczął pojmować, o co chodzi, gniew zniknął z jego oczu, a na jego miejscu pojawiło się zdumienie.

Jedyną rzeczą, jaka łączyła pięć zamordowanych kobiet, był głos.

Przypomniałam mu rozmowę z Mattem Petersenem.

– Jeśli mnie pamięć nie myli, powiedział coś o tym, gdy mówił o swoim pierwszym spotkaniu z Lori. Na przyjęciu. Wspomniał coś o jej głosie. Powiedział, że miała bardzo miły kontralt, taki, jakiego ludzie chętnie słuchają. Zaczynam rozważać możliwość, że cechą wspólną łączącą te zabójstwa jest głos ofiar. Morderca nie zobaczył ich na mieście, lecz gdzieś usłyszał ich głos.

– Do tej pory nie przyszło nam do głowy – podjął wątek Wesley – że psychopata może reagować nie tylko na widok, ale i głos ofiary. Mógł go usłyszeć w sklepie, w centrum handlowym lub przez otwarte okno domu. Jeżeli założymy, że morderca dzwoni do swych ofiar, to robi to już po pierwszym kontakcie. Wykręca domowy numer ofiary i nie odzywa się, napawając się dźwiękiem jej głosu. To, co teraz rozważamy, jest znacznie bardziej przerażające, Pete. Zabójca może wykonywać jakąś pracę umożliwiającą mu dzwonienie do obcych kobiet. Ma dostęp do ich domowych numerów i adresów. Jeżeli coś w jej głosie go podnieca, wybiera ją na następną ofiarę.

– No, nie… – mruknął – Marino. – To nam dopiero pokomplikowało życie. Teraz musimy sprawdzić, czy numery telefonów wszystkich zamordowanych kobiet znajdowały się w książce telefonicznej. Później musimy zastanowić się nad możliwym miejscem pracy tego świra. Chodzi mi o to, że na przykład do mojej żony ciągle dzwonią obcy faceci. Jeden chce sprzedać super-odkurzacz, drugi mieszkanie, a trzeci wycieczkę za granicę. Są też ankieterzy, w typie „czy-mogę-pani-zadać-pięćdziesiąt-pytań?” Chcą wiedzieć, czy jesteś mężatką, czy mieszkasz sama, ile pieniędzy zarabiasz, czy nosisz spodnie w kratkę i czy jadasz na śniadanie płatki kukurydziane.

– Więc już rozumiesz, o co mi chodzi – odpowiedział cicho Wesley.

– Mamy do czynienia z facetem, którego podnieca gwałt i morderstwa – ciągnął Marino bez chwili przerwy. – Możliwe, że płacą mu osiem dolarów za godzinę siedzenia w domu na tyłku i przetrząsania książki telefonicznej. Jakaś babka mówi mu, że mieszka sama i zarabia dwadzieścia patyków rocznie, a tydzień później przywożą ją do ciebie na stół. – Popatrzył na mnie. – Więc pytam: jak mamy go znaleźć, do wszystkich diabłów?

Nie wiedzieliśmy.

Prawdopodobieństwo, że morderca typował ofiary po usłyszeniu ich głosu, wcale nie zawężało naszego pola działania. Marino miał rację. Mogliśmy ustalić, z kim ofiara widziała się tego a tego dnia; lecz nie było sposobu, byśmy mogli odszukać każdą osobę, z którą rozmawiała przez telefon. Sprzedawcy, ankieterzy lub ludzie, którzy przez pomyłkę wykręcili zły numer, najczęściej się nie przedstawiają. Wszyscy odbieramy mnóstwo telefonów w dzień i w nocy, lecz bardzo rzadko dokładnie pamiętamy każdy z nich.

– Czas, w jakim dokonywane są te morderstwa, skłania mnie do rozważania możliwości, że facet pracuje gdzieś poza domem, od poniedziałku do piątku. W ciągu tygodnia jego stres przybiera na sile, a gdy w piątek wieczorem wychodzi z pracy, musi się rozładować. Jeżeli wielokrotnie w ciągu dnia używa mydła, w którego skład wchodzi boraks, to raczej nie pochodzi ono z jego łazienki. O ile wiem, mydła kupowane w zwykłych drogeriach nie zawierają boraksu. Jeśli morderca myje się mydłem boraksowym, to musi to robić w pracy.

– Jesteś pewna, że to boraks? – zapytał Wesley.

– W laboratorium zidentyfikowali to dzięki chromatografii jonowej. Świecąca substancja, którą za każdym razem znajdowałam na ciałach ofiar, zawiera boraks. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.

Rozważał to przez długą chwilę.

– Jeżeli używa mydła z boraksem w pracy i wraca do domu po piątej, wątpię, by o pierwszej rano nadal miał na ciele tak wielkie zagęszczenie tego świństwa. Może pracuje na nocną zmianę? Tuż przed wyjściem do domu myje się w łazience w pracy i od razu idzie do domu upatrzonej ofiary.

Ten scenariusz był bardziej niż prawdopodobny, wyjaśniłam. Jeżeli morderca pracował w nocy, dawało mu to sposobność obserwowania domów swych ofiar w ciągu dnia, gdy ani ich, ani sąsiadów nie było w pobliżu i nikt nie zwracał na niego uwagi. Potem, po północy, mógł znowu pojawić się w okolicy, gdy ofiary spały, podobnie jak większa część sąsiadów.

– Jakie prace na nocną zmianę wymagają korzystania z telefonu?

Rozważaliśmy różne możliwości.

– Ankieterzy i ludzie sprzedający produkty przez telefon dzwonią zazwyczaj w porze obiadu – powiedział Wesley. – Wydaje mi się, że nigdy nie telefonują po dziewiątej wieczorem.

Miał rację.

– Pracownicy pizzerii – zaproponował Marino. – Oni pracują całą dobę. Możliwe, że nasz świr to facet przyjmujący zamówienia telefoniczne. Kiedy do nich dzwonisz, po pierwsze pytają cię o numer telefonu. Jeżeli kiedykolwiek wcześniej zamawiałeś coś w tej restauracji, na ekranie komputera wyświetla się twój domowy adres. Pół godziny później do twoich drzwi puka jakiś łepek z podwójną pepperoni z serem. Może mordercą jest facet dowożący ludziom pizzę; szybko spostrzeże, że babka mieszka sama… Albo może gość przyjmujący zgłoszenia telefoniczne; podoba mu się jej głos, zna jej adres, uderza.

– Sprawdź to – polecił Wesley. – Skrzyknij kilku chłopaków, niech obskoczą wszystkie pizzerie, w których można zmawiać żarcie telefonicznie, a oni dowożą je do domu.

– Jutro jest piątek!

– Sprawdź, czy istnieje jakaś pizzeria, w której zaopatrywały się wszystkie ofiary. Powinny istnieć zapisy w ich komputerze.

Marino wyszedł na chwilę, po czym wrócił z książką telefoniczną, znalazł w niej strony z pizzeriami i zaczął spisywać ich telefony i adresy.

Cały czas staraliśmy się wymyślić jak najwięcej możliwych prac dla naszego zabójcy; operatorzy centrali telefonicznych w szpitalach przez całą dobę przyjmują telefony. Ludzie z organizacji charytatywnych, zbierający pieniądze na chwalebny cel, nie wahali się dzwonić do prywatnych mieszkań nawet po dziesiątej wieczorem, nie przejmując się tym, że przerywają człowiekowi ulubiony program telewizyjny. Zawsze istniała też możliwość, że ktoś gra w ruletkę za pomocą książki telefonicznej – strażnik nocny nie mający nic lepszego do roboty albo znudzony pracownik stacji benzynowej.

Byłam coraz bardziej zmęczona i zniechęcona. Nie mogłam logicznie myśleć, lecz cały czas coś mnie dręczyło.

Coś na dnie mego umysłu powtarzało mi, że zbytnio komplikujemy sobie życie, coraz dalej i dalej odsuwając się od rzeczywistości.

Spojrzałam na wilgotną, mięsistą twarz Marino, jego oczy stale błądzące po pokoju. Był zmęczony i zestresowany… i nadal hołubił w sobie głęboko zakorzeniony gniew. Dlaczego był tak drażliwy? Co on też kiedyś powiedział na temat zachowania mordercy? Wspomniał coś, że nie lubi kobiet robiących karierę, gdyż jednocześnie stają się zbyt zarozumiałe.

Za każdym razem, gdy usiłowałam się do niego dodzwonić, znajdował się „w terenie”; był także obecny na każdym miejscu zbrodni.

W domu Petersenów był rozbudzony i czujny; czy w ogóle kładł się do łóżka tamtej nocy? Czy jego usiłowanie udowodnienia winy Matta Petersena nie było trochę zbyt nachalne?

Ale Marino jest już za stary na takie zabawy, powiedziałam sobie.

Większość swego czasu spędza w samochodzie i nie odpowiada na niczyje telefony, nie istniało więc żadne powiązanie między nim a zmarłymi kobietami.

A co najważniejsze, Marino nie wydziela żadnego specyficznego zapachu; poza tym gdyby kombinezon znaleziony w śmietniku faktycznie należał do niego, przecież nie oddałby mi go do analizy!

Chyba że – pomyślałam – wywraca system do góry nogami i gra przeciwko sobie, bo i tak wie wszystko. W końcu jest ekspertem od tego typu spraw, dowodzi śledztwem i ma dostatecznie dużo doświadczenia, by grać rolę zarówno zbawiciela, jak i szatana.

Chyba od samego początku bałam się, że mordercą może być gliniarz.

Marino nie pasował do portretu psychologicznego, ale zabójcą mógł być ktoś od dawna pracujący w policji, kupujący granatowe kombinezony w sklepach po całym mieście, myjący ręce mydłem borawash w toalecie w którymś z komisariatów; mógł to być ktoś, kto dostatecznie dużo wiedział o medycynie sądowej i dochodzeniach kryminalnych, by oszukać swych braci i mnie. Policjant, który zszedł na psy. Albo ktoś, kogo pociąga praca w wymiarze sprawiedliwości – wielu psychopatów marzy o tym, by zostać policjantami.

Sprawdziliśmy wszystkich funkcjonariuszy, którzy odpowiadali na wezwania na miejsce zbrodni; nigdy wcześniej nie przyszło nam do głowy sprawdzić mundurowych policjantów, którzy przyjmowali zgłoszenia od zamordowanych kobiet.

Może jakiś gliniarz – po godzinach lub w czasie zmiany – kartkował książkę telefoniczną; może jego pierwszym kontaktem z ofiarami był ich głos? Mordował je i dopilnowywał, by być w pobliżu, gdy centrala donosiła o popełnionym przestępstwie.

– Naszym atutem nadal jest Matt Petersen – odezwał się Wesley patrząc na Marino. – Jest jeszcze w mieście?

– Taak. Jak ostatnio słyszałem, tak. – Lepiej będzie, jeżeli do niego pojedziesz i zapytasz, czy żona nie wspominała mu o kimś, kto do niej dzwonił, by coś sprzedać albo by powiedzieć, że wygrała jakiś konkurs, lub poprosić, by odpowiedziała na pytania z ankiety. Cokolwiek, co by dotyczyło telefonu.

Marino odepchnął krzesło do tyłu.

Stara asekurantka, nie przyznałam się, o czym przed chwilą myślałam, i nic nie wspomniałam o swoich podejrzeniach.

– Jak trudno będzie uzyskać wydruki i taśmy z zapisem wszystkich telefonów na policję dotyczących znalezionych ciał? – spytałam zamiast tego. – Chcę sprawdzić dokładny czas zgłoszeń i zobaczyć, o której godzinie policja przyjechała na miejsce, zwłaszcza w przypadku zabójstwa Lori Petersen. Czas śmierci może być dla nas bardzo przydatny w ustalaniu, kiedy morderca kończy pracę, zakładając, że pracuje nocami.

– Nie ma problemu – odparł Marino, najwyraźniej znajdujący się myślami zupełnie gdzie indziej. – Możesz pojechać ze mną. Wpadniemy do Petersena, a potem na centralę.


Nie zastaliśmy Matta Petersena w domu; Marino zostawił swą wizytówkę pod mosiężną kołatką u drzwi.

– Wątpię, by do mnie oddzwonił – mruknął pod nosem, gdy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę.

– Dlaczego nie?

– Kiedy pojechałem do niego kilka dni temu z tym kombinezonem, nie zaprosił mnie do mieszkania. Stał na progu niczym jakaś barykada. Był na tyle uprzejmy, że powąchał kombinezon, zanim powiedział mi, że mam spadać. Praktycznie zatrzasnął mi drzwi przed nosem; dodał jeszcze, żebym na przyszłość kontaktował się z jego adwokatem. Powiedział, że wykrywacz kłamstw oczyścił go z zarzutów i mam go więcej nie nękać.

– Bo pewnie go nękałeś – skomentowałam sucho.

Marino spojrzał na mnie i nieomal się uśmiechnął.

Opuściliśmy West End i pojechaliśmy z powrotem do śródmieścia.

– Powiedziałaś, że jakiś tam jonowy test wykazał obecność boraksu. – Zmienił temat. – Czy to oznacza, że w szminkach Petersena nie znalazłaś nic ciekawego?

– Ani odrobiny boraksu – odparłam. – Jakieś świństwo o nazwie „sun blush” reagowało na laser, ale nie zawiera boraksu. Z badań wynika, że odciski, które Matt Petersen zostawił na ciele żony, to właśnie „sun blush” z jego rąk.

– A co ze świecącą substancją na rękojeści noża?

– Jej ilość była tak śladowa, że nie dało rady poddać jej badaniom. Ale nie sądzę, by był to „sun blush”.

– Niby dlaczego nie?

– Bo to nie jest proszek ani granulat. To podkład w kremie… pamiętasz taki duży biały słoik z ciemnoróżowym kremem, który przyniosłeś mi do analizy? – Skinął głową. – To właśnie był „sun blush”. Czymkolwiek byłoby to świństwo, które świeci pod laserem, nie gromadzi się na wszystkich możliwych powierzchniach tak jak boraks. Podkład kosmetyczny raczej przywrze do opuszków palców i przeniesie się na inne powierzchnie w postaci smug.

– Tak jak na obojczyku Lori?

– Tak. I na karcie z odciskami palców Petersena; tylko na tych powierzchniach, do których przycisnął palce. Nigdzie na karcie nie było porozrzucanych lśniących gwiazdeczek, tylko dokoła odcisków tuszu. Gwiazdki na rękojeści noża myśliwskiego nie były tak zbite; znajdowały się w luźnych skupiskach, zupełnie tak jak na ciałach ofiar.

– Chcesz mi powiedzieć, że gdyby Petersen miał ten „sun blush” na rękach i dotknął noża, na rękojeści zostałyby lśniące smugi, a nie małe gwiazdki tu i tam.

– Dokładnie to mówię.

– No, cóż… a co z tym świecącym draństwem, które znalazłaś na ciałach, więzach i tym podobnych?

– Na nadgarstkach Lori było wystarczająco dużo tej substancji, by poddać ją testom; wyszło, że to boraks.

Marino spojrzał na mnie.

– Więc to były jednak dwa rodzaje błyszczącego świństwa, co?

– Tak.

– Hmm.

Jak większa część miasta i budynków rządowych w Richmond, kwatera główna policji zbudowana jest z płyt betonowych, właściwie niczym nie różniących się od betonu na chodnikach. Jedyną jasną iskierką tej ponuro szarej budowli jest kolorowa amerykańska flaga powiewająca na dachu. Marino objechał budynek dokoła i zaparkował na tyłach, pomiędzy innymi nieoznakowanymi policyjnymi samochodami.

Weszliśmy do środka i przeszliśmy korytarzem obok osłoniętego kuloodpornymi szybami biurka informacji; policjant w ciemnogranatowym mundurze uśmiechnął się do Marino, a mnie pozdrowił uprzejmie „Witam panią doktor”. Zerknęłam w dół i z ulgą zobaczyłam, iż mam na sobie kostium i nie zapomniałam zdjąć fartucha laboratoryjnego. Byłam tak przyzwyczajona do noszenia go, że czasem zapominałam go zostawić w biurze; gdy przypadkowo znalazłam się w nim na ulicy, czułam się tak, jakbym wyszła z domu w pidżamie.

Minęliśmy korkową tablicę, na której wisiało mnóstwo portretów podpalaczy, kieszonkowców i różnego rodzaju innych paskudnych typów; przyczepione pineskami znajdowały się tu także policyjne zdjęcia złodziei, gwałcicieli i morderców. Niektórzy z nich uśmiechali się do kamery! Te typy spod ciemnej gwiazdy tworzyły miejską galerię sław.

Poszłam za Marino w dół mrocznych schodów; jedynym dźwiękiem, jaki słyszeliśmy, było przytłumione echo naszych kroków. Zatrzymaliśmy się przed jakimiś nieoznakowanymi drzwiami; Marino zajrzał do środka przez niewielkie okienko i pomachał komuś przez szybkę.

Elektroniczny zamek otworzył drzwi i weszliśmy.

Był to pokój radiowy, maleńkie pomieszczenie wypełnione komputerami połączonymi z telefonicznymi konsolami; po drugiej stronie szklanej tafli znajdowało się następne pomieszczenie, gdzie siedzieli policjanci rozdzielający zgłoszenia wozom patrolowym aktualnie przebywającym na mieście. Operatorzy obsługujący telefony alarmowe – 911 – przyglądali się nam z zainteresowaniem. Niektórzy pochłonięci byli telefonami, które właśnie przyjmowali, inni siedzieli ze słuchawkami zawieszonymi na szyi, spokojnie paląc papierosy i rozmawiając.

Marino zaprowadził mnie do rogu, gdzie stały rzędy półek zapchanych pudełkami z taśmami. Każde pudełko oznakowane było według daty. Stukając palcem we wszystkie po kolei, Marino wyciągnął pięć pudełek, każde zawierało taśmę z nagraniami rozmów telefonicznych prowadzonych przez tydzień.

– Wesołych świąt – powiedział, podając mi je.

– Co takiego? – Popatrzyłam na niego, jakby zupełnie oszalał.

– Hej! – Wyciągnął papierosy. – Ja mam do obskoczenia wszystkie pizzerie w mieście. Tam w kącie stoi maszyna do odtwarzania tych taśm. – Wskazał placem na pokój dystrybutorów za szklaną taflą. – Albo przesłuchaj je tutaj, albo weź je do swego biura. Na twoim miejscu zabrałbym się z tym majdanem jak najdalej od tego domu wariatów, ale ode mnie nic nie usłyszałaś, okay? Nie ja ci to powiedziałem. Te taśmy nie powinny opuszczać tego pokoju. Po prostu, gdy już skończysz, oddaj mi je do ręki.

Zaczynała mnie boleć głowa.

Potem Marino zaprowadził mnie do jeszcze mniejszego pomieszczenia, w którym pracowała drukarka laserowa, wypluwając na podłogę sterty papieru.

– Zanim wyjechaliśmy z twojego biura, zadzwoniłem do chłopców i kazałem im wydrukować wszystko, co mają w komputerach z ostatnich dwóch miesięcy – wyjaśnił lakonicznie.

Dobry Boże.

– Adresy i wszystko inne znajdziesz tutaj. – Patrzył na mnie bez zmrużenia tymi nieprzyjaznymi brązowymi oczyma. – Będziesz musiała zerknąć na adresy, żeby zorientować się, czego dotyczy poszczególne wezwanie. Bez adresów zginiesz. Nie rozróżnisz poszczególnych telefonów.

– A nie możemy po prostu wyciągnąć potrzebnych nam danych z komputera i wydrukować, bez tego wszystkiego? – spytałam z rozpaczą, patrząc na cały czas rosnącą stertę wydruków.

– Czy znasz się na obsłudze mainframe’ów *

– Oczywiście, że nie.

Marino rozejrzał się dokoła i rzekł konspiracyjnym szeptem:

– Nikt w tej dziurze nie ma o nich pojęcia; na górze mamy tylko jednego gościa od komputerów. Tak się akurat składa, że w tej chwili ma wakacje. Jedynym sposobem na ściągnięcie tu eksperta jest totalne załamanie systemu. Wtedy departament ściągnie fachowca i straci siedemdziesiąt dolarów na godzinę; nawet jeżeli moi szefowie chcieliby współpracować, te dupki zawsze się ociągają i mielibyśmy speca od komputerów na jutro, poniedziałek albo w ogóle pod koniec przyszłego tygodnia, i to też, jeżeli masz szczęście, doktorku. Prawda wygląda w ten sposób, że mieliśmy cholerne szczęście, iż znalazłem w tej budzie kogoś, kto potrafił włączyć drukarkę.

Przez następne pół godziny staliśmy w tym pokoju; wreszcie drukarka przestała pracować i Marino oderwał wydruk. Sterta papieru na podłodze miała blisko trzy stopy wysokości. Marino wsadził ją do pudełka po papierze do drukarki, które gdzieś znalazł i podniósł wszystko z cichym jękiem.

Kiedy wychodziliśmy już na korytarz, odwrócił się do przystojnego czarnego oficera łącznościowego.

– Jeżeli zobaczysz Corcka, przekażesz mu coś ode mnie? – spytał.

– Strzelaj – odparł tamten z szerokim ziewnięciem.

– Powiedz mu, żeby nie jeździł swoją bryką jak osiemnastokołową ciężarową, i że życie to nie „Mistrz kierownicy ucieka”.

Czarny policjant roześmiał się głośno; w tej chwili do złudzenia przypominał Eddiego Murphy’ego.


Przez następne półtora dnia nawet się nie ubierałam; siedziałam w domu, mając na sobie zwykły dres i słuchawki na uszach.

Bertha zachowała się jak anioł i zabrała Lucy na całodzienny spacer.

Nie chciałam pojechać do biura w mieście, gdzie z całą pewnością ktoś ciągle by mi przerywał. Toczyłam wyścig z czasem, modląc się, bym coś znalazła, zanim piątek zacznie przechodzić w sobotę i nastaną pierwsze poranne godziny weekendu. Byłam przekonana, że w tym tygodniu morderca znowu uderzy.

Dwukrotnie kontaktowałam się z Rose; powiedziała, że sekretarka Amburgeya usiłowała się ze mną skontaktować aż cztery razy, odkąd wczoraj po południu wyszłam z biura w towarzystwie Marino. Komisarz domagał się, bym natychmiast do niego przyszła; żądał, bym wytłumaczyła mu wczorajszy artykuł w gazecie i wyjaśniła, jak doszło „do tego ostatniego i najbardziej oburzającego przecieku”. Żądał ode mnie raportu DNA; był tak wściekły, że osobiście zadzwonił do Rose i zaczął jej grozić, nieświadom faktu, że moja Różyczka ma całe mnóstwo kolców.

– I co mu odpowiedziałaś? – spytałam w bezbrzeżnym zdumieniu.

– Że zostawię ci wiadomość na biurku. Kiedy zagroził, że wywali mnie z roboty, jeżeli natychmiast go z tobą nie połączę, odparłam, że nie ma sprawy. Jeszcze nigdy w życiu nie zaskarżyłam pracodawcy do sądu, ale co tam…

– Nie powiedziałaś tego…

– Oczywiście, że powiedziałam. Gdyby palant miał drugi mózg, może by zrozumiał, ale tak…

Od wczoraj miałam na stałe włączoną automatyczną sekretarkę i nie przyjmowałam żadnych telefonów. Gdyby Amburgey usiłował dodzwonić się do mnie do domu, nadziałby się na moje mechaniczne ucho.

Taśmy były istnym koszmarem – każda zawierała telefony z całej doby. Na szczęście żadna nie była aż tak długa, gdyż zdarzały się na przykład dwa lub trzy kilkuminutowe telefony na godzinę. Wszystko zależało od tego, jak pracowity dzień mieli policjanci przyjmujący zgłoszenia 911. Moim największym problemem było odnalezienie dokładnego czasu, kiedy zgłoszono morderstwo; gdybym się zniecierpliwiła, mogłabym przewinąć taśmę za daleko, przegapić to, co ważne, i wracać do samego początku. To było okropne.

I przygnębiające jak wszyscy diabli. Telefony pod numer 911 wykonywali wszyscy: od umysłowo niedostosowanych czubków, których ciała zostały zagarnięte przez kosmitów, przez pijanych osobników, którzy sami nie wiedzieli, czego chcą, po biednych ludzi, których bliscy właśnie zmarli na zawał czy wylew. Zgłaszano mnóstwo wypadków samochodowych, włamań, szczekających psów, zbyt głośno puszczonych magnetofonów i urągających sąsiadów.

Szybko przewijałam taśmę za taśmą. Jak na razie udało mi się znaleźć trzy telefony: zgłoszenia śmierci Brendy, Henny i, dopiero co, Lori.

Przewijałam taśmę do tyłu, dopóki nie znalazłam telefonu Lori, który tak bezmyślnie został odrzucony przez operatora. Lori wykręciła 911 dokładnie o 0:49 w nocy, w sobotę, siódmego czerwca; na taśmie zapisany był tylko spokojny głos policjanta przyjmującego zgłoszenie i długi sygnał.

Złożyłam z powrotem papier wydruku komputerowego, starając się znaleźć odpowiedni fragment. Gdy na ekranie policyjnego komputera pojawiło się nazwisko Lori, obok niego widniał adres domu zarejestrowanego na nazwisko L.A. Petersen. Nadając zgłoszeniu czwarty priorytet, policjant przy telefonie przekazał zgłoszenie dystrybutorowi siedzącemu za szklaną ścianą; trzydzieści dziewięć minut później wóz patrolowy numer 211 otrzymał polecenie sprawdzenia domu L.A. Petersen. Sześć minut po tym przejechał koło posiadłości, a następnie odjechał wezwany do kłótni rodzinnej.

Adres Petersenów pojawił się ponownie na ekranie komputera dokładnie sześćdziesiąt osiem minut po tym, jak pierwsze wezwanie pomocy zostało zignorowane. O 1:57 Matt Petersen znalazł ciało swej żony; gdyby tylko nie miał tamtego wieczora próby kostiumowej, pomyślałam. Gdyby tylko wrócił do domu godzinę, półtorej wcześniej…

Włączyłam taśmę.

– 911, słucham.

Dyszenie.

– Moja żona! – Głos przepełniony paniką. – Ktoś zabił moją żonę! Proszę, pospieszcie się! – Krzyk. – Och, Boże! Ktoś ją zamordował! Błagam, pospieszcie się!

Ten przepełniony histerią głos dosłownie mnie sparaliżował; Petersen nie potrafił sklecić poprawnego zdania, gdy oficer dyżurny pytał, czy ma w komputerze dobry adres.

Zatrzymałam taśmę i przeliczyłam szybko w pamięci; Petersen pojawił się w domu dwadzieścia dziewięć minut po tym, jak pierwszy wóz patrolowy odpowiedział na wezwanie, a policjant z patrolu zaświecił latarką w okna i powiedział centrali, że wszystko jest w porządku. Odrzucone zgłoszenie nadeszło o 0:49, a policja przyjechała do domu Petersenów o 1:34.

Gdzieś zginęło czterdzieści pięć minut; morderca nie mógł z nią być dłużej niż te trzy kwadranse.

Ale o 1:34 już go nie było. Światło w sypialni było zgaszone. Gdyby nadal przebywał w tym pokoju, lampy musiałyby być włączone. Tego jednego jestem pewna. Wątpię, by aż tak dobrze widział w ciemności, żeby bez zapalania światła odciąć kable od lamp i związać nimi ofiarę.

Poza tym był sadystą; na pewno chciał, by ofiara widziała jego twarz, tym bardziej jeżeli nosił maskę. Chciał, żeby ofiara widziała każdy jego ruch… żeby z drżeniem czekała na każdą następną niewyobrażalną rzecz, jaką planował jej zrobić…

Kiedy było już po wszystkim, spokojnie wyłączył światło i wyszedł przez okno w łazience, prawdopodobnie na kilka minut przed tym, jak wóz patrolowy przejechał ulicą, i niecałe pół godziny przed powrotem Matta Petersena. Dziwaczny zapach jego ciała wisiał jeszcze w powietrzu, niczym smród dobywający się z kosza na śmiecie.

Jak na razie nie znalazłam ani jednego wozu patrolowego, który odpowiedziałby na zgłoszenia do wszystkich spraw; zawód i zmęczenie zaczęły dawać o sobie znać.

Zrobiłam sobie przerwę, gdy usłyszałam chrobot klucza we frontowych drzwiach. Bertha i Lucy wróciły zmęczone i szczęśliwe, opowiedziały mi dokładnie, co robiły podczas tego długiego dnia, a ja robiłam, co w mej mocy, by uśmiechać się i wyglądać na zadowoloną.

– Brzuch mnie boli – jęknęła Lucy.

– I nic dziwnego – odparła Bertha. – Mówiłam ci, żebyś nie jadła tych wszystkich śmieci. Wata cukrowa, prażona kukurydza… – Potrząsnęła głową.

Przyrządziłam Lucy rosół z kurczaka i położyłam ją do łóżka.

Wróciłam do gabinetu i niechętnie nałożyłam z powrotem słuchawki.


Straciłam poczucie czasu.

– 911, słucham.

– 911, słucham.

W kółko i w kółko od nowa.

Kilka minut po dziesiątej byłam tak wykończona, że ledwie mogłam myśleć. Przewinęłam znowu taśmę, usiłując znaleźć zgłoszenie o odnalezieniu ciała Patty Lewis. Wsłuchując się w nagranie, zerknęłam na wydruk z komputera, który leżał przede mną.

To, co zobaczyłam, zupełnie nie miało sensu.

W połowie strony, przy dacie dwunastego maja i godzinie 21:23 widniało nazwisko Cecile Tyler.

To chyba jakaś pomyłka.

Cecile zamordowano dopiero trzydziestego pierwszego maja.

Jej adres powinien znajdować się o wiele dalej na wydruku, a rozmowa nie powinna w ogóle być zarejestrowana na tej taśmie!

Przewinęłam do przodu, zatrzymując się co kilka sekund. Znalezienie odpowiedniego fragmentu zajęło mi dwadzieścia minut. Odtworzyłam go aż trzy razy, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

O dokładnie 23:23 męski głos powiedział:

– 911, słucham.

Łagodny, kobiecy, kulturalny głos odpowiedział po chwili ciszy:

– Ojej! Strasznie przepraszam.

– Czy coś się stało, proszę pani?

Zażenowany śmiech.

– Chciałam dodzwonić się do informacji. – Znowu śmiech. – Zdaje się, że nacisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki.

– Hej! Nie ma problemu. Dobrze choć czasem słyszeć, że nic się nie stało. – A po chwili: – Życzę pani miłego dnia.

Cisza. Kliknięcie odkładanej słuchawki.

Na komputerowym wydruku, pod nazwiskiem Cecile Tyler, widniał adres zamordowanej Murzynki.

I nagle wszystko zrozumiałam.

– Jezu! Słodki Jezu… – wymamrotałam, czując, że robi mi się niedobrze.

Brenda Steppe zadzwoniła na policję, gdy przydarzył się jej niegroźny wypadek samochodowy; wedle słów męża, Lori Petersen dzwoniła na policję, gdy usłyszała jakiś hałas za domem, który okazał się spowodowany przez kota buszującego w śmieciach. Abby Turnbull zadzwoniła na policję, gdy zauważyła śledzącego ją mężczyznę w czarnym cougarze; Cecile Tyler zadzwoniła na policję przez pomyłkę – pomyliły się przyciski na telefonie.

Wystukała 911 zamiast 411.

Pomyłka!

Cztery kobiety na pięć! Wszystkie dzwoniły z domów… a ich adresy automatycznie pojawiały się na ekranie komputera. Jeżeli zarejestrowane były na ich nazwisko, policjant przyjmujący zgłoszenie wiedział, że prawdopodobnie mieszkają same.

Pobiegłam do kuchni. Nie wiem dlaczego: przecież w moim gabinecie także stał aparat.

Gwałtownie wystukałam numer do wydziału zabójstw.

Marino był nieobecny.

– Potrzebuję jego numer domowy.

– Przykro mi, proszę pani, ale nie wolno nam udzielać żadnych prywatnych informacji.

– Do ciężkiej cholery! Mówi doktor Scarpetta, naczelny koroner stanu Wirginia! Dajcie mi jego pieprzony domowy telefon! – nie wytrzymałam.

Nastąpiła chwila ciszy, a potem policjant, który przyjął telefon, zaczął mnie gwałtownie przepraszać. Na koniec podał mi domowy numer Marino.

Wykręciłam go pospiesznie.

– Dzięki Bogu – sapnęłam, gdy usłyszałam jego głos w słuchawce.

– Nie kitujesz? – spytał, gdy pospiesznie wytłumaczyłam, czemu dzwonię. – Jasne, że to sprawdzę, doktorku.

– Nie sądzisz, że lepiej by było, gdybyś natychmiast pojechał do centrali i sprawdził, czy tego drania tam nie ma? – nieomal wrzasnęłam.

– Co ten facet mówił? Rozpoznałaś jego glos?

– Oczywiście, że nie!

– Co, dokładnie, powiedział do Cecile Tyler?

– Zaraz ci puszczę. – Pobiegłam do gabinetu i podniosłam słuchawkę telefonu stojącego na biurku. Przewinęłam taśmę, wyciągnęłam wtyczkę od słuchawek i dałam maksymalną głośność.

– Poznajesz ten głos? – spytałam po chwili. Marino nie odpowiedział. – Jesteś tam jeszcze? – zawołałam.

– Hej! Wyluzuj się, doktorku. To był ciężki dzień, okay? Zostaw sprawy w moich rękach, a obiecuję, że się wszystkim zajmę.

Odłożył słuchawkę.

Siedziałam, wpatrując się w telefon; nie poruszyłam się, dopóki głośny długi sygnał się nie urwał i mechaniczny głos nie odezwał się jękliwie:

– Jeżeli chcesz zadzwonić, to odwieś słuchawkę i spróbuj jeszcze raz…


Sprawdziłam, czy frontowe drzwi są zamknięte na klucz, a system alarmowy włączony, i wróciłam na górę. Moja sypialnia znajdowała się na końcu korytarza, a jej okna wychodziły na las za domem. W ciemności za szybami błyskały ogniki robaczków świętojańskich; nerwowo zaciągnęłam żaluzje.

Bertha miała takie irracjonalne przekonanie, że słońce powinno wpadać do pokoju bez względu na to, czy ktoś w nim siedzi, czy nie.

– To zabija zarazki, doktor Kay – mawiała.

– Taak i jednocześnie sprawia, że dywany i obicia mebli blakną – odpowiadałam.

Jednak Bertha miała zwyczaj stawiać na swoim; strasznie nie lubiłam wchodzić do pokoju po zmroku i widzieć odsłonięte żaluzje. Zamykałam je przed zapaleniem światła, by nikt z zewnątrz nie mógł mnie zobaczyć. Jednak dziś wieczorem zapomniałam. Nie zdjęłam także dresu, pomyślałam, że doskonale posłuży mi jako pidżama.

Weszłam na stołeczek, który trzymam w szafie, i z górnej półki wyciągnęłam tekturowe pudełko na buty. Zdjęłam pokrywkę i wsadziłam rewolwer pod poduszkę.

Śmiertelnie się bałam, że telefon zadzwoni w środku nocy i zostanę wezwana na miejsce zbrodni; wtedy będę musiała potrząsnąć mocno Marino i wrzasnąć mu w twarz: „A nie mówiłam?! Ty głupi sukinsynu! A nie mówiłam?!”

Tak, przy okazji, ciekawe, co on w tej chwili robi? Wyłączyłam lampę i naciągnęłam kołdrę pod brodę. Pewnie pije piwo i ogląda telewizję.

Usiadłam i z powrotem włączyłam lampę. Telefon na stoliku przy łóżku drażnił mnie; nie miałam już do kogo zadzwonić. Gdybym powiadomiła Wesleya o moich podejrzeniach, on natychmiast zadzwoniłby do Marino. Gdybym połączyła się z wydziałem zabójstw, to każdy, kto odebrałby mój telefon – i potraktował go poważnie – przekazałby wiadomość także jemu.

Marino. To on prowadził to dochodzenie. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.

Wyłączyłam znowu lampkę i wpatrywałam się w ciemność.

„911, słucham”.

„911, słucham”.

Cały czas słyszałam ten głos; przewracałam się na łóżku, nie mogąc zasnąć.

Było już po północy, gdy zeszłam na dół i znalazłam w barku butelkę koniaku. Lucy nie poruszyła się nawet; odkąd położyłam ją do łóżka, spała jak zabita. Jakże ja bym tak chciała! Przełknęłam dwa łyki koniaku niczym lekarstwo, wróciłam do sypialni i znowu zgasiłam światło. Słyszałam cykanie zegarka przy łóżku.

Cyk.

Cyk.

Na wpół drzemiąc, na wpół rozmyślając o wydarzeniach dnia, przewracałam się z boku na bok.

„…co dokładnie powiedziała Cecile Tyler?”

Klik. Taśma znowu się włączyła.

„Ojej! Strasznie przepraszam. – Zażenowany śmiech. – Chyba wcisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki…”

„…Hej! Nie ma problemu… Życzę miłego dnia…”

Klik.

„…wcisnęłam dziewiątkę zamiast czwórki…”

„911, słucham…”

„Hej!…to przystojny facet. Nie musi wsypywać kobiecie narkotyku do drinka, żeby się z nią zabawić…”

„To szuja!”

„…bo wyjechał z miasta, Lucy. Pan Boltz pojechał na wakacje…”

„Och! – Oczy wypełnione bezgranicznym smutkiem. – Kiedy wróci?”

„Dopiero w lipcu…”

„Ojej. Dlaczego nie możemy do niego dołączyć, ciociu Kay? Czy pan Boltz pojechał na plażę?”

„…nigdy nie mówisz prawdy o naszym związku. – Jego twarz ukryta za welonem dymu i rozgrzanego powietrza i jasne włosy lśniące w promieniach słońca”.

„911, słucham”.

Byłam w domu mojej matki, która coś do mnie mówiła.

Na niebie krążył ogromny ptak, a ja jechałam vanem z kimś, kogo nie znałam ani nie widziałam. Wysokie palmy mijały nas w pędzie. Na mokradłach stały długoszyje białe czaple; obracały głowy, spoglądając na nas. Na mnie.

Odwróciłam się na plecy, szukając wygodniejszej pozycji.

Mój ojciec siedział na łóżku i obserwował mnie, gdy opowiadałam, jak minął mi dzień w szkole. Jego twarz miała kolor popiołu. Nie mrugał powiekami, a ja nie słyszałam wypowiadanych przez siebie słów. Nie odpowiadał mi, lecz tylko wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem. Strach przeszył mi serce; jego twarz była blada, a oczy puste, nieruchome.

Nie żył.

– Tatoooo!!!

Nozdrza wypełnił mi słodkawy zapach zgnilizny, gdy wtuliłam twarz w jego pierś…

Coś nagle we mnie zaskoczyło.

Ocknęłam się powoli, niczym bańka powietrza wypływająca z głębiny. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Czułam, że serce wali mi jak oszalałe.

Ten zapach.

Czy istniał naprawdę, czy tylko mi się przyśnił?

Ten zgniły, słodkawy zapach! Czy istniał naprawdę?

Poczułam ogarniające mnie przerażenie; serce tłukło mi się w piersi.

Coś poruszyło się w śmierdzącym powietrzu i otarło o łóżko.

Загрузка...