Rozdział szósty

Nie mogłam wysiedzieć za biurkiem; musiałam wstać i przejść się gdzieś, bo inaczej straciłabym resztki opanowania.

Ktoś włamał się do mojej bazy danych, a Amburgey chciał mnie widzieć w swoim gabinecie za godzinę i czterdzieści pięć minut. Wątpię, by zaprosił mnie na herbatkę i przyjacielską pogawędkę.

Poszłam na obchód; zazwyczaj miało to na celu rozniesienie dowodów rzeczowych do różnych laboratoriów, a czasem po prostu obejście podwładnych i zobaczenie, jak się sprawy mają – dobry doktor zawsze odwiedza swoich pacjentów. W tej chwili musiałam się czymś zająć.

Biuro Medycyny Sądowej jest wiecznie wrzącym ulem, plastrem miodu o komórkach wypełnionych sprzętem laboratoryjnym oraz ludźmi w białych fartuchach i okularach ochronnych.

Kilku naukowców skinęło mi głową i uśmiechnęło się, gdy przechodziłam obok otwartych drzwi ich prywatnych królestw. Jednak większość z nich nawet mnie nie zauważyła, tak byli pochłonięci swą pracą. Myślałam o Abby Turnbull i innych dziennikarzach, których nie lubiłam.

Czy jakiś ambitny reporter zapłacił hakerowi za włamanie się do naszej bazy danych?

Jak długo to już trwało?

Nawet nie zauważyłam, kiedy doszłam do laboratorium serologicznego; zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy mój wzrok padł na czarne blaty zastawione tubkami, probówkami, testerami i podgrzewaczami. Za szklanymi szybkami, na półkach, leżały plastikowe torebki z dowodami rzeczowymi oraz słoiczki z chemikaliami. Na środku pomieszczenia znajdował się długi stół z prześcieradłem i pościelą z łóżka Lori Petersen.

– Wpadłaś w samą porę – powitała mnie Betty. – To znaczy, jeżeli chcesz dostać niestrawności.

– Nie, dziękuję. Obejdę się.

– Mnie to już dopadło – dodała. – Dlaczego niby ty masz być uodporniona?

Zbliżając się do wieku emerytalnego, Betty miała stalowoszare włosy, mocne rysy twarzy i piwne oczy, które mogły być obojętne lub pełne troski, w zależności od tego, czy człowiek zadał sobie tę odrobinę trudu, by się do niej zbliżyć. Polubiłam ją od pierwszego wejrzenia; jako szefowa laboratorium serologicznego była dokładna i wytrwała, a ogrom jej wiedzy za każdym razem wprawiał mnie w zdumienie. Prywatnie była zapalonym obserwatorem ptaków i uzdolnioną pianistką, która nigdy nie wyszła za mąż i nigdy tego nie żałowała. Przypominała mi nieco siostrę Martę, moją ulubioną zakonnicę ze szkoły przyklasztornej imienia Świętej Gertrudy, do której chodziłam jako dziecko.

Rękawy laboratoryjnego fartucha miała podwinięte do łokci, a dłonie osłonięte rękawiczkami. Przed nią, na blacie, stały probówki z zebranymi z miejsca zbrodni włókienkami oraz PERK * ze sprawy Lori Petersen zawierający kartonowy folder wymazów oraz koperty z próbkami włosów i włókien. Folder, koperty i probówki były oznaczone przeze mnie etykietkami wydrukowanymi przez komputer – jeszcze jeden owoc ciężkiej pracy Margaret.

Jak przez mgłę przypomniałam sobie plotki, że po nagłej śmierci burmistrza Chicago ponad dziewięćdziesiąt razy usiłowano włamać się do bazy danych lokalnego koronera. Podobno to jacyś nadgorliwi dziennikarze starali się uzyskać wyniki autopsji oraz testów toksykologicznych.

Kto to zrobił? Kto włamał się do mojego komputera?

I dlaczego?

– Już niedługo będą coś mieli… – mówiła Betty.

– Przepraszam… – Uśmiechnęłam się do niej przepraszająco, więc powtórzyła:

– Dziś rano rozmawiałam z doktorem Glassmanem; powiedział, że niedługo, za parę dni, będą już mieć wyniki z pierwszych dwóch spraw.

– Wysłałaś im próbki z dwóch ostatnich?

– Dopiero co poszły. – Odkręcała właśnie pokrywkę małego, brązowego słoiczka. – Bo Friend dostarczy im je osobiście…

– Bo Friend? – przerwałam.

– Albo inaczej posterunkowy Friendly, jak mówią o nim chłopcy z drogówki. Tak się nazywa, Bo Friend. Jak babcię kocham. A teraz zastanówmy się, do Nowego Jorku jedzie się jakieś sześć godzin; dziś wieczorem powinien je odstawić do laboratorium. Coś mi się zdaje, że oni ciągnęli zapałki.

– Zapałki? – Popatrzyłam na nią baranim wzrokiem.

Czego może chcieć ode mnie Amburgey? Może chce znać wyniki testów DNA? Ostatnimi czasy tylko tym się wszyscy interesowali.

– Niektórzy z naszych policjantów jeszcze nigdy nie byli w Nowym Jorku – wyjaśniła Betty.

– Jeden raz powinien im w zupełności wystarczyć – skomentowałam. – Poczekaj, aż zachce im się zmienić pas albo znaleźć wolne miejsce na parkingu!

Ale przecież jeżeli miał jakieś pytania odnośnie do wyników testów, mógł mi przysłać wiadomość pocztą elektroniczną, jak zwykle. Do tej pory porozumiewał się ze mną prawie wyłącznie w ten sposób.

– Aha. Ale to i tak będzie jego najmniejszy problem. Nasz przyjaciel Bo urodził się i wychował w Tennessee i nigdzie nie rusza się bez swego gnata.

– Mam nadzieję, że do Nowego Jorku pojechał bez niego – odparłam bez zainteresowania. To moje usta z nią rozmawiały; mój umysł zaprzątnięty był całkiem czym innym.

– Aha – powtórzyła Betty. – Kapitan kazał mu zostawić broń w domu i wyjaśnił, jakie są przepisy dotyczące noszenia broni palnej w tym mieście Jankesów, ale Bo przyszedł po próbki z uśmiechem na ustach. I z uśmiechem poklepał się w miejscu, gdzie zapewne miał przypiętą kaburę. Ma taki sześciostrzałowy rewolwer w stylu Johna Wayne’a. Ci faceci i ich pukawki. To tak trąci Freudem, że jest aż śmieszne…

Gdzieś z zakamarków pamięci wydobyłam wiadomości o dzieciach włamujących się przez modem do baz danych ogromnych korporacji czy banków.

Pod telefonem stojącym na biurku u mnie w domu znajdował się modem umożliwiający mi połączenie z komputerem w biurze. Ale to było nie do pomyślenia; ściśle zastrzeżone. Lucy rozumiała powagę sytuacji i wiedziała, że nie wolno jej łączyć się z tutejszą bazą danych. Było to jedyne zastrzeżenie, jakie uczyniłam; wszystko inne mogła robić do woli, choć czasem źle się z tym czułam, jak przystało na osobę od lat mieszkającą samotnie i nie przyzwyczajoną do tego, by ktoś inny dotykał jej rzeczy.

Przypomniałam sobie gazetę, którą Lucy znalazła ukrytą pod poduszkami kanapy, i wyraz jej buzi, gdy wypytywała mnie o zabójstwo Lori Petersen.

Do korkowej tablicy wiszącej nad moim biurkiem między innymi przypięte były kartki z numerami telefonów – zarówno domowych, jak i biurowych – wszystkich moich pracowników, w tym także Margaret.

Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że Betty od dłuższej chwili nic nie mówi; spojrzawszy na nią, zobaczyłam, że przygląda mi się z uwagą.

– Dobrze się czujesz, Kay?

– Przepraszam. – Westchnęłam ciężko.

Betty przez moment jeszcze się nie odzywała, po czym rzekła ze współczuciem:

– Wiem… to, że nie ma jeszcze żadnych podejrzanych, dobija nas wszystkich.

– Trudno jest mi się skupić na czymkolwiek innym. – Choć powinnam, przez ostatnią godzinę właściwie wcale o tym nie myślałam, zganiłam się w duchu.

– Cóż, przykro mi to mówić, ale wyniki testów DNA będą diabła warte, chyba że znajdziecie jakiegoś podejrzanego.

– Taak, najwyższy już czas, byśmy przechowywali w bazie danych nie tylko odciski palców, ale także dane genetyczne – mruknęłam. – Wtedy nasze życie byłoby o wiele łatwiejsze.

– Oj, to chyba prędko nie nastąpi.

Czy dzisiejszego dnia nikt nie miał dla mnie żadnych dobrych wiadomości? Czułam, jak u podstawy czaszki zaczyna mi się ból głowy.

– To doprawdy dziwaczne. – Betty właśnie zakrapiała organiczną pochodną kwasu fosforowego na małe krążki białego papieru. – Można by się spodziewać, że ktoś gdzieś widział tego faceta. Przecież nie jest niewidzialny. Nie wnika tak po prostu do domów tych kobiet, no i musiał je widzieć już wcześniej. Jeżeli kręci się przy parkach albo centrach handlowych, to ktoś powinien go zauważyć.

– Nawet jeżeli ktoś go widział, nic nam o tym nie wiadomo – odparłam. – I nie chodzi o to, że ludzie do nas nie dzwonią. Z tego, co słyszałam, telefony w studiach telewizyjnych programów o przestępczości aż się urywają, bez względu na porę dnia i nocy. Lecz jak na razie nikt nie powiedział nic sensownego.

– Szukamy wiatru w polu.

– Coś w tym stylu.

Betty pracowała bez chwili przerwy. Ten etap testowania był w miarę prosty; wyjąwszy próbki z probówek, które jej przysłałam, zmoczyła je wodą i rozsmarowała po papierze. Pracując na kilku próbkach jednocześnie, Betty zakrapiała je pochodną organiczną, a potem dodawała niebieskiej soli, która w obecności spermy zabarwiała się purpurowo w przeciągu zaledwie kilku sekund.

Przyjrzałam się papierowym krążkom. Prawie wszystkie były purpurowe.

– Skurwysyn – mruknęłam.

– Tym razem spudłował. – Betty zaczęła mi wyjaśniać, co widzi. Wskazała kilka krążków: – To są próbki z jej ud… zabarwiły się nieomal natychmiast. Reakcja w wypadku próbek z pochwy i odbytu nie była tak natychmiastowa, lecz to mnie nie dziwi; jej własne płyny ustrojowe mogły zakłócić przebieg testu. Poza tym próbki pobrane z jamy ustnej także są pozytywne.

– Skurwysyn – powtórzyłam cicho.

– Ale próbki, które pobrałaś z jej przewodu pokarmowego, są negatywne; najwyraźniej większość płynu nasiennego została na zewnątrz ciała. I znowu pudło. Zgadza się co do joty z tym, co miało miejsce w przypadku Brendy, Patty i Cecile.

Brenda była pierwszą ofiara Dusiciela, Patty drugą, a Cecile trzecią. Nutka zażyłości w głosie Betty, gdy mówiła o zamordowanych kobietach, mocno mnie zaskoczyła, lecz w rzeczy samej w jakiś przedziwny sposób stały się częścią naszej rodziny. Za życia nigdy ich nie spotkaliśmy, lecz teraz znaliśmy je na wylot.

Betty odłożyła zakraplacz na miejsce, a ja podeszłam do mikroskopu stojącego na pobliskim blacie, spojrzałam przez okular i zaczęłam przesuwać próbkę po szkiełku. W spolaryzowanym świetle ukazało się kilka kolorowych włókien, płaskich, na oko przypominających wstążki, poskręcanych tu i ówdzie. Nie były to ani włosy pochodzenia zwierzęcego, ani też sztuczne włókna.

– Czy to to, co zebrałam z ostrza noża? – Prawie nie chciałam znać odpowiedzi.

– Tak, to bawełna. Nie daj się zwieść różowym, białym i zielonym włóknom, które widzisz. Farbowane tkaniny bardzo często składają się z wielokolorowych włókien, jakich nie da się odróżnić gołym okiem.

Koszula nocna, którą morderca przeciął i zerwał z ciała Lori Petersen, była bawełniana i żółta.

Dostosowałam ostrość i spojrzałam jeszcze raz.

– Podejrzewam, że nie ma szans, by te włókna pochodziły z papieru, co? Podobno Lori używała tego noża do otwierania listów.

– Nie ma mowy, Kay. Już zdążyłam zerknąć na włókna z koszuli nocnej Lori. Są identyczne z tymi zebranymi z ostrza noża.

Tak by powiedział ekspert, zeznając w sądzie. To się zgadza z tym, a tamto jest stuprocentowo pewne. Koszula nocna Lori Petersen została rozcięta nożem jej męża. Poczekajcie tylko, aż Marino się o tym dowie, pomyślałam. A niech to szlag trafi!

– Mogę ci też od razu powiedzieć – kontynuowała Betty – że włókna, na które patrzysz, nie są identyczne z tymi znalezionymi na jej ciele oraz na framudze okna, przez które, wedle słów policji, zabójca wszedł do domu. Tamte są ciemne… czarne, granatowe i trochę czerwonych… mieszanka poliestru i bawełny.

Tamtej nocy Matt Petersen miał na sobie biały bawełniany podkoszulek, który z całą pewnością nie zawierał czarnych, granatowych ani czerwonych włókien, oraz dżinsy, a większość dżinsów także zrobiona jest z bawełny.

Było mało prawdopodobne, by to on zostawił włókna, o których wspomniała Betty, chyba że zdążył się przebrać przed przyjazdem policji.

– Taak, ale przecież Petersen nie jest idiotą – słyszałam już słowa Marino. – Od sprawy Wayne’a Williamsa wszyscy wiedzą, że przez głupie włókna można iść siedzieć.

Opuściłam laboratorium Betty, przeszłam długi korytarz i skierowałam się do sekcji balistycznej, gdzie blaty i biurka zawalone były rewolwerami, strzelbami, wiatrówkami oraz pistoletami automatycznymi uzi oznaczonymi jako dowody rzeczowe i czekającymi na swój dzień w sądzie. Wszędzie, nawet na podłodze, leżały puste łuski po nabojach do rewolwerów i strzelb, a w kącie z tyłu stał galwanizowany stalowy zbiornik na wodę, którego używano do próbnych strzałów. Po powierzchni wody spokojnie pływała sobie gumowa kaczuszka.

Frank, siwy specjalista od broni palnej, emerytowany oficer wojska, właśnie stał pochylony nad mikroskopem. Kiedy weszłam do jego pokoju, zapalił fajkę i nie uraczył mnie wiadomościami, które pragnęłam usłyszeć.

Z przeciętej siatki, usuniętej z okna łazienki Petersenów, nic nie można było odczytać. Siatka była z tworzywa sztucznego, więc bezużyteczna, jeżeli chodzi o znajdowanie na niej jakichkolwiek śladów. Nie mieliśmy jak się dowiedzieć, czy została przecięta z zewnątrz, czy od wewnątrz, ponieważ plastik w odróżnieniu od metalu nie wygina się przy cięciu.

To rozróżnienie było mi bardzo potrzebne, gdyż jeżeli siatka zostałaby przecięta od wewnątrz, wszystko stałoby się jasne. Oznaczałoby to, że morderca nie włamał się do domu Petersenów, lecz tylko to pozorował, a teoria Marino dotycząca męża ofiary byłaby słuszna.

– Mogę ci powiedzieć tylko tyle – dodał Frank, pykając z fajki aromatyczne smużki dymu – że to bardzo czyste cięcie, zrobione czymś bardzo ostrym, na przykład brzytwą lub nożem.

– Możliwe, że tym samym narzędziem, którym przecięto jej koszulę nocą?

Zsunął okulary z nosa i zaczął je czyścić chusteczką.

– Do rozcięcia koszuli także użyto jakiegoś ostrego narzędzia, lecz nie potrafię ci powiedzieć, czy tego samego. Nie mogę nawet podać klasy… to mogło być wszystko, Kay. Od sztyletu, przez kuchenny nóż, aż po nożyczki.

Ale przecięte kable elektryczne i nóż myśliwski opowiedziały nam inną historię.

W oparciu o analizę mikroskopową, Frank miał mocne podstawy, by przypuszczać, że kable zostały odcięte od lamp za pomocą noża należącego do Matta Petersena. Ślady na ostrzu pokrywały się z tymi zostawionymi na końcach kabli. Marino, pomyślałam znowu, tym razem z rezygnacją. Ten fragment dowodu poszlakowego miałby mniejsze znaczenie, gdyby nóż znaleziono na biurku czy koło łóżka zamiast w szufladzie należącej do Matta Petersena.

Ale ja nadal trzymałam się swego scenariusza. Morderca zobaczył nóż na biurku Lori i postanowił się nim posłużyć. Tylko dlaczego potem go ukrył? Ponadto, jeżeli użyto go także do przecięcia koszuli nocnej Lori oraz kabli elektrycznych, zmieniało to kolejność wydarzeń, którą sobie wcześniej wyobraziłam.

Założyłam, że gdy zabójca wszedł do sypialni Lori, miał przy sobie własny nóż lub sztylet, którym posłużył się przy wchodzeniu do domu. Jeżeli tak, to dlaczego nie użył go do odcięcia kabli od lamp i przecięcia koszuli Lori? Jak to się stało, że skończył z nożem myśliwskim w ręce? Czy zobaczył go w chwili, gdy wszedł do sypialni?

Niemożliwe. Biurko, na którym leżał, nie stało przy łóżku, a gdy po raz pierwszy wszedł do sypialni, światła były zgaszone. Nie mógł zobaczyć noża.

Zauważyłby go dopiero po włączeniu światła, lecz przecież wtedy Lori byłaby już w jego mocy, z ostrzem przyłożonym do gardła. Jakie znaczenie miałby wtedy dla niego nóż myśliwski leżący na blacie biurka? To nie miało najmniejszego sensu.

Chyba że coś mu przeszkodziło.

Chyba że coś spowodowało, iż zakłócony został rytm jego rytuału; coś odwróciło jego uwagę od ofiary.

Rozważyliśmy to z Frankiem.

– To ma sens przy założeniu, że mordercą nie jest jej mąż – dodał Frank.

– Taak, zakładamy, że zabójcą jest ktoś z zewnątrz. Ma swój styl działania, własny modus operandi, ale coś go zakłóca, coś go zaskakuje.

– Coś, co ona robi…

– Albo mówi – dodałam. – Mogła powiedzieć coś, co go na chwilę zaniepokoiło.

– Może. – Nie wyglądał na przekonanego. – Mogła zatrzymać jego uwagę na dostatecznie długi czas, by zauważył nóż leżący na biurku. Ale moim zdaniem znalazł go znacznie wcześniej; idę o zakład, że był już w domu, gdy ona przyszła z pracy.

– Nie, nie wydaje mi się.

– Dlaczego?

– Bo przebywała w domu jakiś czas, zanim została napadnięta.

Myślałam o tym już wiele razy.

Lori przyjechała do domu ze szpitala, otworzyła frontowe drzwi, weszła i zamknęła je od środka. Poszła do kuchni, położyła plecak na stole i zrobiła sobie kolację. Zawartość jej żołądka wskazywała na to, że zjadła kilka krakersów serowych tuż przed tym, jak została zaatakowana; jedzenie właściwie nie zaczęło się rozkładać. Strach, jaki przeżyła podczas napadu, był tak ogromny, że spowodował zatrzymanie akcji trawiennych żołądka – to jeden z podstawowych mechanizmów obronnych organizmu. Trawienie ustaje i cała krew płynie do mięśni i serca, zamiast do żołądka, by umożliwić zwierzęciu walkę lub ucieczkę.

Tylko że ona nie miała jak walczyć; nie miała dokąd uciec.

Po kolacji poszła na górę, do sypialni; policja dowiedziała się, że miała zwyczaj brać pigułkę antykoncepcyjną przed pójściem spać – piątkowej tabletki nie było w foliowym opakowaniu w szafce w łazience. Wzięła więc pigułkę, pewnie umyła zęby i twarz, przebrała się w koszulę nocną, a ubranie złożyła równo na krześle. Moim zdaniem leżała w łóżku, gdy morderca wszedł do jej pokoju. Możliwe, że obserwował dom z krzaków lub zza drzew rosnących na tyłach. Mógł zaczekać, aż zgaśnie światło i ofiara zaśnie. Albo obserwował ją w przeszłości i wiedział, kiedy wraca z pracy i kładzie się spać.

Przypomniałam sobie sposób, w jaki rozrzucona była kołdra i narzuta na łóżku – wszystko wskazywało na to, że Lori leżała w pościeli, gdy zabójca ją zaatakował.

Lori Petersen była lekarzem.

Zapach często wskazuje jakąś chorobę lub zatrucie; lekarze są szkoleni tak, by wyczuwać i rozróżniać najsłabsze zapachy. Zdarza się, że na podstawie zapachu krwi na miejscu zbrodni mogę określić, czy ofiara piła alkohol na krótki czas przed śmiercią. Krew lub zawartość żołądka pachnące migdałami wskazują na obecność cyjanku w organizmie; jeżeli oddech pacjenta czuć mokrymi liśćmi, może mieć gruźlicę…

Lori Petersen była lekarzem, tak jak ja.

Gdyby po wejściu do sypialni poczuła obcy, dziwny zapach, nie położyłaby się spać ani nie zrobiłaby nic innego, dopóki nie znalazłaby jego źródła.


Cagney nie miewał moich zmartwień i bywały chwile, gdy czułam się zdominowana przez ducha mego poprzednika, którego nigdy nie spotkałam. W podłym świecie on był podłym i podstępnym rycerzem, bezwzględnie zmierzającym do celu, i zdaje się, że jakaś część mnie zazdrościła mu tej umiejętności.

Zmarł nagle. Dosłownie padł trupem pewnego popołudnia, gdy szedł przez salon włączyć telewizor. W porannej ciszy pochmurnego poniedziałku stał się przedmiotem badań. Przez trzy miesiące nikt nawet nie tknął jego gabinetu; wszystko zostało tak jak za jego życia, może z jednym wyjątkiem – Rose uprzątnęła niedopałki papierosów z popielniczki.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po przeprowadzeniu się do Richmond, było usunięcie z byłego gabinetu Cagneya wszystkich jego osobistych rzeczy – włącznie z jego oświetlonym portretem, wiszącym na ścianie za biurkiem. Oddałam je Departamentowi Patologii na VMC, podobnie jak całą półkę makabrycznych pamiątek, które podobno zbierają wszyscy koronerzy.

Jego gabinet – obecnie mój – był dobrze oświetlony, z niebieską wykładziną na podłodze i obrazkami przedstawiającymi angielskie pejzaże na ścianach. Miałam niewiele osobistych rzeczy w tym pokoju, a jedyną oznaką mego makabrycznego zawodu była gipsowa rekonstrukcja głowy zamordowanego chłopca, którego tożsamości do tej pory nie udało się nam ustalić. Podstawę szyi owinęłam mu swetrem i postawiłam go na najwyższej półce mej biblioteczki, skąd obserwował mnie szklanymi oczyma i czekał, aż ktoś zawoła go po imieniu.

Pracowałam ciężko, byłam zaangażowana w to, co robię, i choć powtarzałam sobie dumnie, że lepiej jest być uważanym za profesjonalistę niż chodzącą legendę, czasem miałam co do tego wątpliwości.

I cały czas czułam tu obecność Cagneya.

Ludzie przypominali mi o nim niekończącymi się opowiastkami i anegdotkami, które z czasem potęgowały jego legendę: prawie nigdy nie nosił rękawiczek podczas robienia sekcji; często pojawiał się na miejscu zbrodni z kanapką; jeździł na polowania z policjantami i bywał zapraszany na przyjęcia z grillem przez sędziów, a poprzedni komisarz był nieszkodliwy tylko z tego powodu, że śmiertelnie bał się Cagneya.

Wypadałam blado w porównaniu z nim, a wiedziałam, że ciągle ktoś nas porównuje. Jedynymi polowaniami i przyjęciami z grillem, na które zostawałam zapraszana, były konferencje prasowe i posiedzenia sądu, podczas których to ja byłam celem ataków, a ogień rozpalano pod moimi stopami. Jeżeli pierwszy rok doktora Alvina Amburgeya na stanowisku miał zapowiadać następne trzy lata jego rządów, to powinnam zastanowić się nad rzuceniem tej pracy. Uważał, że ma prawo stale naruszać moje terytorium; monitorował każdy mój krok i co najmniej raz na tydzień przysyłał mi pocztą elektroniczną arogancką wiadomość, domagając się dostarczenia mu danych statystycznych albo wyjaśnienia, dlaczego odsetek zabójstw stale rośnie, podczas gdy liczba innych przestępstw trochę maleje – jakby to była moja wina, że ludzie w Wirginii zabijają się nawzajem.

Jednak nigdy, aż do tej pory, nie wzywał mnie na dywanik tak bez uprzedzenia.

W przeszłości, gdy chciał ze mną coś omówić, albo przesyłał wiadomość pocztą komputerową, albo wysyłał któregoś ze swoich asystentów. Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że doktor Amburgey wcale nie chce poklepać mnie po plecach ani powiedzieć, że właśnie dostałam nagrodę za wspaniale wykonaną robotę.

Spojrzałam na stertę dokumentów leżących na biurku i zastanowiłam się, w co mogę się uzbroić – teczkę z dokumentacją czy może notatnik? Z jakiegoś powodu nie chciałam iść tam z pustymi rękoma, gdyż czułam się nieomal naga. Opróżniwszy kieszenie fartucha z niepotrzebnych rzeczy, jakie miałam zwyczaj zbierać do nich podczas obchodów, zadowoliłam się wsadzeniem do nich paczki papierosów, czyli „pałeczek rakotwórczych”, jak zwykł nazywać je mój szef, i wyszłam z gabinetu.

Doktor Amburgey królował po drugiej stronie ulicy, na dwudziestym czwartym piętrze wieżowca Monroe; nikt nie mógł patrzeć na niego z góry, z wyjątkiem okazjonalnie przelatujących gołębi. Większość jego pracowników gnieździła się na niższych piętrach albo po drugiej stronie ulicy, pod moją komendą. Nigdy do tej pory nie widziałam jego biura; nigdy mnie nie zaprosił.

Kiedy otworzyły się drzwi windy, zobaczyłam obszerny korytarz pokryty białym dywanem i sekretarkę urzędującą za ogromnym, skonstruowanym w kształcie litery U biurkiem. Była to szczodrze przez naturę wyposażona rudowłosa pannica, mająca nie więcej niż dwadzieścia lat; kiedy spojrzała na mnie zza monitora komputera i powitała wyćwiczonym, acz uroczym uśmiechem, byłam nieomal pewna, że spyta, czy mam rezerwację i czy potrzebuję pomocy boya przy wnoszeniu walizek.

Przedstawiłam się, lecz moje nazwisko najwyraźniej nic jej nie powiedziało.

– Jestem umówiona z komisarzem na czwartą – dodałam.

Sprawdziła w jego elektronicznym kalendarzu i odrzekła radośnie:

– Faktycznie. Proszę usiąść wygodnie, pani Scarpetta, doktor Amburgey wkrótce panią przyjmie.

Usiadłam na szerokiej, beżowej skórzanej kanapie i rozejrzałam się po lśniącym, szklanym blacie stolika do kawy, na którym piętrzyły się czasopisma; w kącie stał wazon ze sztucznymi kwiatami, lecz nigdzie nie widać było popielniczki. W dwóch różnych miejscach stały natomiast tabliczki „Dziękujemy za niepalenie”.

Minuty ciągnęły się jak godziny.

Rudowłosa sekretarka popijała wodę mineralną przez słomkę i pisała zawzięcie na komputerze; w pewnym momencie przerwała i zaproponowała, że może poda mi coś do picia. Odmówiłam z uśmiechem i jej palce znowu rozbiegły się po klawiaturze, na co komputer zareagował żałosnym bipnięciem. Dziewczyna westchnęła ponuro, jakby właśnie dostała tragiczną wiadomość od swego księgowego.

Papierosy ciążyły mi w kieszeni i zastanawiałam się nad pójściem do toalety, by zapalić.

O wpół do piątej na biurku sekretarki zadzwonił telefon. Dziewczyna odłożyła słuchawkę, znowu się do mnie uśmiechnęła, po czym rzekła:

– Może pani już wejść, pani Scarpetta.

Zdegustowana i rozkojarzona „pani” Scarpetta nie traciła czasu.

Drzwi do gabinetu komisarza otworzyły się z cichym kliknięciem, gdy nacisnęłam mosiężną klamkę i chwilę potem trzech mężczyzn poderwało się na nogi – choć spodziewałam się zobaczyć tylko jednego. Przy biurku Amburgeya siedzieli jeszcze Norman Tanner i Bill Boltz; kiedy przyszła kolej Boltza na uściśnięcie mi dłoni, popatrzyłam mu prosto w oczy i wytrzymałam jego spojrzenie, aż zażenowany spuścił wzrok.

Byłam zraniona i trochę zła na niego. Dlaczego nie powiedział mi, że tu będzie? Dlaczego nie odezwał się do mnie ani słowem, odkąd spotkaliśmy się przelotnie przed domem Lori Petersen?

Amburgey zaszczycił mnie skinieniem głowy, które bardziej przypominało odprawę, i dodał: „Doceniamy, że pani przyszła”, tonem znudzonego sędziego zajmującego się drobnymi przestępstwami drogowymi.

Był małym człowieczkiem o rozbieganych oczach, który do niedawna jeszcze pracował w Sacramento, gdzie nabrał dostatecznie dużo ogłady, by skryć swe chłopskie pochodzenie – urodził się i wychował na farmie w Wirginii Zachodniej i wcale nie był z tego dumny. Miał zamiłowanie do skórzanych, sznurkowych krawatów ze srebrnymi klamerkami, które nosił z podziwu godnym uporem do prążkowanych garniturów, a na serdecznym palcu prawej dłoni błyszczał mu ogromny turkus osadzony w srebrze. Był nieomal łysy, o ostrych kościach twarzy, prawie że przebijających się przez skórę, i bladoszarych oczach, zimnych jak lód.

Obracany skórzany fotel został przystawiony do biurka najwyraźniej dla mnie, usiadłam więc na nim przy akompaniamencie skrzypiącej skóry, a Amburgey usadowił się za biurkiem, o którym wiele słyszałam, lecz którego nigdy nie widziałam na oczy. Było ogromne, wykonane z drewna różanego i bogato zdobione; bardzo stare, bardzo stylowe. Bardzo chińskie.

Za nim znajdowało się panoramiczne okno z widokiem na miasto; z tej wysokości rzeka James wyglądała jak wijąca się, błyszcząca srebrna wstążka.

Amburgey z głośnym trzaskiem otworzył skórzaną aktówkę i wyjął z niej żółty notatnik zapełniony drobnym pismem. Wypisał sobie to, co miał mi do powiedzenia; nigdy nie robił nic bez uprzedniego zaplanowania.

– Jestem pewien, że rozumie pani publiczny niepokój związany z tymi morderstwami – odezwał się, patrząc na mnie.

– Doskonale to rozumiem.

– Wczoraj po południu, wraz z Billem i Normem, odbyliśmy małą naradę bojową, że się tak wyrażę. Przedmiotem naszej rozmowy było kilka spraw, z czego najważniejsza dotyczyła artykułów w sobotnich i niedzielnych gazetach. Jak zapewne pani wiadomo, doktor Scarpetta, z powodu tego czwartego tragicznego zgonu, morderstwa młodej pani doktor, dziennikarze przeszli samych siebie. I mieli zadziwiająco dokładne informacje. Ktoś sypnął…

Nie miałam o tym pojęcia, lecz nie byłam zdziwiona.

– Nie wątpię, że także pani była przez nich nękana – ciągnął spokojnie Amburgey. – Musimy to stłamsić w zarodku albo będziemy mieć tu istne pandemonium. To jedna z trzech rzeczy, o których wczoraj rozmawialiśmy

– Jeżeli potrafi pan stłamsić morderstwo w zarodku – odrzekłam równie spokojnie – to zasługuje pan na Nagrodę Nobla.

– Oczywiście, że o to właśnie nam chodzi – wtrącił Bill Boltz, rozpinając ciemną marynarkę i odchylając się na krześle. – Policja pracuje nad tymi sprawami bez chwili wytchnienia, Kay. Ale wszyscy zgadzamy się co do tego, że jedną rzecz trzeba wziąć pod kontrolę – przecieki wiadomości do prasy. Publikowane artykuły przerażają obywateli i informują zabójcę o każdym naszym kroku.

– Nie mogę się z tym nie zgodzić. – Moje mechanizmy obronne ruszyły na całego, zanim zdołałam się powstrzymać. W chwili gdy wypowiadałam następne słowa, już ich żałowałam: – Możecie spać spokojnie, gdyż nie wygłaszałam żadnych komentarzy dotyczących tej sprawy, oprócz obowiązkowych informacji o przyczynie i czasie śmierci ofiary.

Odpowiedziałam na jeszcze niepostawiony mi zarzut i moje wyczucie prawne właśnie wściekało się na moją głupotę. Jeśli zostałam tu przywołana, by wysłuchać oskarżenia o brak dyskrecji, to powinnam ich zmusić – a w każdym razie Amburgeya – do wypowiedzenia tak oburzających słów. Zamiast tego sama wypaliłam flarę i teraz byłam zobligowana do odpowiedzenia na pytania, które z pewnością padną.

– No, cóż – skomentował Amburgey; jego blade, nieprzyjazne oczy na chwilę spoczęły na mnie, po czym przesunęły się dalej. – Skoro już pani o tym wspomniała, może warto by się temu bliżej przyjrzeć.

– To nie było tylko „wspomnienie” – odparłam spokojnie. – Stwierdziłam fakt i to wszystko.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie, a zaraz potem do gabinetu weszła rudowłosa sekretarka, niosąc na tacy kawę. W pokoju zapanowała absolutna cisza, która wcale nie zbiła jej z tropu; dziewczyna bez pośpiechu upewniła się, że niczego nam nie brakuje, a jej uwaga kierowała się przede wszystkim na Boltza. Może i nie był najlepszy ze znanych mi prokuratorów, lecz z całą pewnością najprzystojniejszy – jeden z tych jasnowłosych i błękitnookich szczęściarzy, którym mijające lata tylko dodają uroku. Nie stracił jeszcze włosów ani doskonałej figury, a jedyną wskazówką, że dobijał już czterdziestki, były głębokie zmarszczki w kącikach oczu i dokoła ust.

Kiedy ruda wyszła, Boltz odezwał się, nie kierując słów do nikogo w szczególności:

– Wszyscy wiemy, że od czasu do czasu gliniarze sypiają z reporterkami i coś im mówią. Wraz z Normem przycisnęliśmy kilku, lecz zdaje się, że nikt nie wie, skąd pochodzą przecieki.

Zdusiłam złość; czego oni się spodziewali? Że jeden z radnych miejskich, który sypia z Abby Turnbull czy kimkolwiek innym, przyzna się do tego i powie: „Przepraszam, chłopaki, ale zdarzyło mi się pisnąć jej to lub owo”?

Amburgey przewrócił kartkę w swym notesie.

– Jak na razie, źródło przecieku określone w gazetach jako „dobrze poinformowane źródło medyczne” było cytowane siedemnaście razy, odkąd popełniono pierwsze morderstwo, doktor Scarpetta. To mnie trochę niepokoi. Najwyraźniej najbardziej sensacyjne wiadomości dotyczące związania ofiar, dowodów wykorzystania seksualnego, tego, jak morderca dostał się do środka i kiedy znaleziono ciała, oraz faktu, że przeprowadzamy testy DNA, pochodzą z owego tajemniczego „medycznego źródła”. – Spojrzał na mnie. – Czy mam założyć, że te dane są zgodne z prawdą?

– Nie do końca. W kilku wypadkach zdarzały się lekkie przekłamania.

– Na przykład?

Nie chciałam mu tego mówić. W ogóle nie chciałam z nim rozmawiać o tych sprawach. Niestety, miał prawo zadawać mi te pytania; odpowiadałam przed nim, a jego jedynym zwierzchnikiem był gubernator stanu.

– Na przykład – odrzekłam – w pierwszej sprawie dziennikarze donieśli, że dokoła szyi Brendy Steppe został zawiązany beżowy pasek z materiału; naprawdę morderca posłużył się parą rajstop.

Amburgey robił sobie notatki.

– Co jeszcze?

– W sprawie Cecile Tyler napisano, że miała rany na twarzy i że całe prześcieradło było zachlapane krwią. To co najmniej przesada. Nie miała na twarzy żadnych ran ani zadrapań… jednak z jej nosa i ust wypływał krwawy płyn. To się zdarza dość często po gwałtownej śmierci ofiary.

– Czy te szczegóły zostały wspomniane w raportach CME-1? – zapytał Amburgey, nadal pisząc w notesie.

Musiałam odetchnąć głęboko, by zapanować nad sobą. Już zrozumiałam, o co mu chodziło. CME-1 były to wstępne raporty pisane przez lekarza, który odpowiedział na zgłoszenie; pisał w nich wszystko, co zauważył na miejscu zbrodni i czego dowiedział się od policji. Szczegóły nie zawsze się zgadzały, gdyż wokół panował harmider, a autopsja nie została jeszcze przeprowadzona.

Ponadto zdarzało się, że lekarze patolodzy odpowiadający na zgłoszenia wcale niekoniecznie byli ekspertami z dziedziny medycyny sądowej – to zwykli wolontariusze, którym państwo płaciło pięćdziesiąt dolarów od zgłoszenia, po to, by móc wyrywać ich z łóżka o północy i rujnować im weekendy za pomocą wypadków samochodowych, samobójstw i zabójstw. Ci mężczyźni i kobiety służyli dobru publicznemu, a ich zadaniem było ustalenie, czy dana sprawa kwalifikuje się do autopsji, oraz zapisanie wszystkich możliwych szczegółów. Nawet jeżeli jeden z moich patologów pomylił parę rajstop z beżowym paskiem z materiału, nie miało to większego znaczenia. Moi ludzie nie gadali z dziennikarzami.

– Ten fragment o beżowym pasku i zalanym krwią prześcieradle – nalegał Amburgey. – Zastanawiam się, czy te szczegóły zostały wspomniane w CME-1?

– W sposób, w jaki pisała o tym prasa, nie – odparłam pewnie.

– Wszyscy wiemy, na jakiej zasadzie działają dziennikarze – wtrącił Tanner. – Robią z igły widły.

– Posłuchajcie – rzekłam, przyglądając się twarzom trzech mężczyzn. – Jeżeli chodzi wam o to, że jeden z moich patologów puszcza farbę o tych sprawach, mogę wam powiedzieć z całą pewnością, że się mylicie. To niemożliwe. Znam osobiście obu patologów, którzy odpowiedzieli na zgłoszenia w dwóch pierwszych przypadkach, pracują dla miasta Richmond od wielu lat i zawsze byli wyjątkowo dyskretni. Sama zjawiłam się na trzecim i czwartym miejscu zbrodni, ale i ja nie wypuszczam informacji poza ściany swego biura. Te szczegóły znają wszyscy, którzy kręcili się w domach ofiar, włącznie z sanitariuszami czy policjantami.

Skóra zaskrzypiała, gdy Amburgey poprawił się w fotelu.

– Już to sprawdziłem; na wezwania odpowiedziały trzy różne jednostki, a żaden z medyków nie był obecny we wszystkich czterech przypadkach.

– Anonimowe źródła są często mieszanką wielu źródeł naraz – powiedziałam z wymuszonym spokojem. – „Medyczne źródło” może być kombinacją tego, co powiedział sanitariusz, policjant, oraz tego, co reporter sam podsłuchał czy zobaczył, czekając przed domem ofiary.

– Prawda. – Amburgey skinął głową. – Nie wierzę, by te informacje przeciekły z biura koronera okręgowego, a przynajmniej nie specjalnie…

– Specjalnie? – Wtrąciłam z niedowierzaniem. – Czyżby pan sugerował, że szczegóły spraw o morderstwo mogą wychodzić z mego biura samoistnie?!

Właśnie zamierzałam wybuchnąć, jaka to wierutna bzdura i jak strasznie jestem oburzona podobnym oszczerstwem, gdy nagle zamilkłam.

Poczułam, że zaczynam się rumienić; moja baza danych. Ktoś z zewnątrz miał do niej dostęp. Czyżby Amburgey nawiązywał właśnie do tego? Skąd mógł wiedzieć?

Ale Amburgey ciągnął, jakby mnie nie usłyszał:

– Ludzie gadają… z rodziną, ze znajomymi i najczęściej wcale nie chcą nikomu wyrządzić szkody. Nigdy jednak nie wiadomo, gdzie taka informacja może skończyć… W tym wypadku na biurku dziennikarza. Zdarza się. Musimy przyjrzeć się temu w miarę obiektywnie i rozważyć wszystkie możliwości. Chyba pani rozumie, że te przecieki mogą mieć fatalny wpływ na prowadzone śledztwo.

– A burmistrz nie jest zachwycony tego typu zagrywkami – dodał lakonicznie Tanner. – Odsetek zabójstw w Richmond i tak daje nam niezłego politycznego łupnia; ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili to miasto potrzebuje, jest wiadomość o grasującym na wolności seryjnym mordercy. Wszystkie te ogromne hotele, jakie budujemy, liczą na przyjazd gości, a ludzie nie przyjadą do miasta, w którym będą się obawiać o swoje życie.

– Ano, nie – zgodziłam się zimno. – Nie byłoby też dobrze, gdyby obywatele się dowiedzieli, że głównym powodem zainteresowania burmistrza tymi morderstwami jest fakt, że mogą zniechęcić lub całkowicie zniweczyć ruch turystyczny w naszym mieście.

– Ależ, Kay – wtrącił łagodnie Boltz. – Nikt nie sugeruje tu nic równie szokującego.

– Oczywiście, że nie – dodał pospiesznie Amburgey. – Ale musimy stawić czoło pewnym faktom, jak na przykład temu, że siedzimy na bombie zegarowej. Jeżeli nie zajmiemy się sprawą z nadzwyczajną ostrożnością, możemy wylecieć w powietrze.

– Wylecimy w powietrze? Niby dlaczego? – spytałam zmęczonym głosem i automatycznie spojrzałam na Billa, czekając na odpowiedź.

Miał zacięty wyraz twarzy, a w jego oczach widziałam napięcie.

– Ostatnie morderstwo to beczka prochu – odpowiedział mi wreszcie z niechęcią. – W sprawie zabójstwa Lori Petersen są pewne szczegóły, o których nikt nie chce mówić, a o których, dzięki Bogu, reporterzy nic jeszcze nie wiedzą. Ale to tylko kwestia czasu. Ktoś się o tym dowie, prędzej czy później, i jeżeli już teraz nie zajmiemy się tą sprawą dyskretnie i sensownie, może nam wybuchnąć prosto w twarz.

Tanner przejął pałeczkę.

– Władze miasta są doprawdy w wyjątkowo niezręcznej sytuacji. – Zerknął na Amburgeya, który skinął mu głową, aby kontynuował. – Stała się rzecz nie do pomyślenia. Wyszło na jaw, że Lori Petersen zadzwoniła na policję wkrótce po przyjściu do domu, wczesnym rankiem w sobotę. Dowiedzieliśmy się tego od jednego z policjantów, który pełnił wtedy służbę na centrali i przyjmował telefony. Jedenaście minut przed pierwszą w nocy centrala 911 odpowiedziała na telefon. Na ekranie komputera pojawił się adres rezydencji Petersenów, lecz połączenie zostało nieomal natychmiast przerwane.

– Jak pewnie sobie przypominasz – wtrącił Boltz, patrząc na mnie – na nocnej szafce koło łóżka stał telefon, z kablem wyrwanym ze ściany. Domyślamy się, że doktor Petersen obudziła się, gdy morderca był już w jej domu; udało się jej złapać za słuchawkę i wykręcić numer policji, zanim ją powstrzymał. Jej adres pojawił się na monitorze w centrali. To wszystko; nikt się nie odezwał. Tego typu telefony, szczególnie kierowane pod numer 911, są bezpośrednio przekazywane policjantom w wozach patrolowych. Dziewięć przypadków na dziesięć to pudła, żarty podchmielonych gówniarzy… ale tego jednego przypadku na dziesięć nigdy nie możemy być pewni. Nigdy nie mamy pewności, czy osoba dzwoniąca nie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie albo czy na przykład właśnie nie dostała zawału. Dlatego ludzie obsługujący centralę mają obowiązek nadania takiemu telefonowi najwyższego priorytetu. Oficer przyjmujący takie zgłoszenie ma obowiązek przekazać je natychmiast najbliżej znajdującemu się wozowi patrolowemu i wysłać go pod wskazany adres. Tym razem tak się nie stało. Policjant, który przyjął telefon Lori Petersen, a który niedawno został właśnie za to zawieszony, nadał zgłoszeniu czwarty priorytet.

– Tamtej nocy wiele się działo na ulicach – wtrącił Tanner. – Ludzie co chwilę wywoływali się przez radio, a im więcej zgłoszeń przyjmujesz, tym łatwiej nadajesz im niższy priorytet od pożądanego. Problem polega na tym, że gdy już raz przydzieliłeś zgłoszeniu numerek, nie ma odwrotu. Ten, kto je potem rozdziela, nie wie, o co chodzi, widzi tylko numery priorytetów. Nie zaprzątnie sobie uwagi numerem czwartym, dopóki nie rozdzieli pilniejszych zgłoszeń… trójek i dwójek… ludziom na ulicach.

– Nie ma wątpliwości, że facet z centrali telefonicznej dał dupy – odezwał się łagodnie Amburgey. – Ale chyba nietrudno zrozumieć, dlaczego się tak stało.

Byłam tak spięta, że ledwie mogłam oddychać.

Boltz podjął wątek tym samym, bezbarwnym tonem:

– Dopiero jakieś czterdzieści pięć minut później wóz patrolowy przejechał obok rezydencji Petersenów; policjanci twierdzą, że zaświecili latarką przez frontowe okna. Światła były pogaszone, a wszystko wyglądało, jakby było w porządku. W tym czasie dostali zgłoszenie kłótni rodzinnej, więc szybko wrócili do wozu i odjechali. Niedługo potem Matt Petersen wrócił do domu i znalazł ciało żony.

Mężczyźni nagle zaczęli mówić jeden przez drugiego, wyjaśniając i komentując; wspomnieli sprawę Howarda Beacha i strzelaniny w Brooklynie, gdzie policja nie odpowiedziała na wezwanie, wskutek czego zginęło kilka osób.

– Sądy w Waszyngtonie postanowiły, że nie można oskarżyć rządu o to, iż nie potrafi ustrzec obywateli przed przestępstwami.

– Czyli to, co robi bądź czego nie robi policja, nie ma najmniejszego znaczenia.

– Ano, nie. Jeżeli ktoś zechce nas oskarżyć, zapewne wygramy proces, lecz stracimy dobre imię.

Ledwie ich słyszałam. Przed oczyma widziałam straszliwe obrazy. Uświadomił mi je dopiero fakt, że otrzymano zgłoszenie 911 i odrzucono je.

Już wiedziałam, co się stało.

Lori Petersen wróciła do domu zmordowana po dwunastu godzinach spędzonych na ostrym dyżurze; mąż powiedział jej poprzedniego wieczora, że wróci później niż zwykle. Poszła do łóżka, może planując zdrzemnąć się chwilę do czasu, aż wróci on do domu – sama to robiłam, gdy wracałam do domu po dyżurze ze szpitala i czekałam, aż Tony dotrze do domu z biblioteki w Georgetown. Obudziła się, słysząc kogoś chodzącego po domu, zaspana, zawołała męża po imieniu.

Nikt jej nie odpowiedział.

W tej jednej chwili, która musiała się wlec jak cała wieczność, Lori Petersen zrozumiała, że osoba przebywająca w jej domu nie jest Mattem.

Spanikowała, schwyciła za telefon i pospiesznie wystukała 911, lecz morderca był szybszy. Wyrwał kabel telefoniczny ze ściany, zanim zdążyła zawołać pomocy.

Może wyrwał jej słuchawkę z ręki. Może wrzasnął na nią, a ona zaczęła go błagać, by jej nie krzywdził? Zakłóciła rytuał, wytrąciła go z równowagi.

Na pewno go to rozwścieczyło. Możliwe, że to właśnie wtedy ją uderzył i połamał jej żebra. Kiedy skuliła się z bólu, mógł rozejrzeć się po pokoju; lampka przy łóżku była włączona… i mógł z łatwością dostrzec nóż myśliwski leżący na blacie biurka.

Temu morderstwu można było zapobiec! Można było powstrzymać szaleńca…

Gdyby jej telefonowi nadano pierwszy priorytet, gdyby od razu przydzielono go jakiemuś wozowi patrolowemu, policja byłaby w domu Petersenów w ciągu kilku minut. Zauważyliby zapalone światło w sypialni – morderca nie mógł odciąć kabli i związać swej ofiary w ciemności. Jeżeli policjanci wysiedliby z wozu, z pewnością coś by usłyszeli. A nawet jeżeli nie, może obeszliby dom, zobaczyli ławkę podsuniętą pod okno łazienki, przeciętą siatkę… Rytuał zabójcy wymagał sporo czasu. Policja mogła znaleźć się na miejscu, zanim ten drań ją zamordował!

Zaschło mi w ustach; musiałam wypić prawie całą filiżankę kawy, zanim zdołałam zapytać:

– Ile osób wie o tym?

– Nikt o tym nie mówi, Kay – odpowiedział Boltz. – Nawet sierżant Marino nie ma o tym pojęcia. A w każdym razie szczerze wątpię, by wiedział. Tej nocy nie miał służby, wyciągnęliśmy go z domu, kiedy mundurowi pojawili się na miejscu zbrodni. W departamencie policji powiedzieliśmy, że ktokolwiek wie o tym, ma trzymać gębę na kłódkę.

Wiedziałam, co to oznaczało. Dzięki zmowie milczenia winny policjant wróci do drogówki albo za biurko na posterunku.

– Jedynie dlatego informujemy panią o tym niefortunnym zdarzeniu, że musi pani znać powody nami kierujące, by zrozumieć kroki, jakie chcemy podjąć – odezwał się Amburgey, wolno cedząc słowa.

Siedziałam spięta i przyglądałam mu się z napięciem. Właśnie miałam się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. I dobrze.

– Wczoraj wieczorem rozmawiałem z doktorem Spiro Fortosisem, psychiatrą sądowym, który był na tyle miły, by podzielić się ze mną spostrzeżeniami. Omawiałem te sprawy z FBI. Chodziło mi o zebranie opinii ekspertów… wszyscy są zgodni, że tego typu mordercę podnieca zainteresowanie tłumów. Kiedy czyta o swoich wyczynach, puszy się i następnym razem chce zaszokować ich jeszcze bardziej, by znowu o nim napisali.

– Nie możemy ograniczać wolności prasy – przypomniałam mu bezpardonowo. – Nie mamy możliwości kontrolowania tego, co piszą dziennikarze.

– Ależ mamy. – Amburgey wyglądał przez okno. – Nie napiszą zbyt wiele, jeżeli nie dostarczymy im informacji. Niestety, jak na razie dostarczyliśmy ich im całkiem sporo. – Urwał. – Albo przynajmniej ktoś inny to zrobił.

Nie miałam pojęcia, dokąd on zmierza, lecz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że w moim kierunku.

– Sensacyjne wiadomości – kontynuował mój szef – zaowocowały okropnymi, tragicznymi artykułami i nagłówkami na pół strony. Wedle opinii doktora Fortosisa, to może przyspieszyć działania mordercy; dzięki takiej reakcji mediów, drań może zabić po raz kolejny już wkrótce. Zainteresowanie tłumów podnieca go, ale jednocześnie niebywale stresuje. Popęd do mordu znowu rośnie, i musi wybrać następną ofiarę, bo tylko wtedy znajdzie satysfakcję. Jak wam wszystkim wiadomo, pomiędzy morderstwami Cecile Tyler i Lori Petersen był tylko tydzień przerwy…

– Czy rozmawiał pan o tym z Bentonem Wesleyem? – przerwałam.

– Nie musiałem. Rozmawiałem z Suslingiem, jednym z jego kolegów z oddziału behawioralnego w Quantico. To znany ekspert z tej dziedziny, ma sporo publikacji na swoim koncie.

Dzięki Bogu. Nie zniosłabym myśli, że Wesley dopiero co siedział w moim pokoju konferencyjnym i ani słowem nie wspomniał o tym, o czym przed chwilą się dowiedziałam. Podejrzewam, że gdyby wiedział, byłby równie wściekły jak ja; komisarz pchał się z butami w śledztwo, co nie należało do jego obowiązków. Obchodził mnie, obchodził Marino i Wesleya, działał za naszymi plecami i brał sprawy w swoje ręce.

– Ewentualne skutki sensacyjnych wiadomości, które mogą pochodzić z przecieków informacji, czyjejś gadaniny – ciągnął Amburgey – oraz fakt, że policja może zostać oskarżona o niewypełnianie swych obowiązków w związku z tym oddalonym wezwaniem 911, oznacza, że musimy przedsięwziąć poważne środki ostrożności, doktor Scarpetta. Od tej chwili, aż do odwołania, wszystkie informacje z komendy głównej policji będą przechodzić przez ręce Billa i Norma. Pani ma nie udzielać żadnych informacji, a wszystkich ciekawskich kierować bezpośrednio do mnie. Zrozumiano?

Nigdy wcześniej nie miałam problemów z przeciekami w moim biurze i on doskonale o tym wiedział. Nigdy nie udzielaliśmy pochopnych ani zbyt szczegółowych informacji, a ja jak najbardziej ograniczałam kontakty z prasą.

Co też pomyślą sobie reporterzy – albo ktokolwiek inny – gdy odeśle się ich do komisarza po informacje, które powinni uzyskać w moim biurze? Od czterdziestu dwóch lat, odkąd istnieje w Wirginii funkcja naczelnego koronera, nic podobnego nie miało miejsca. Uciszając mnie, Amburgey pozbawi mnie autorytetu, sugerując jednocześnie, że nie może mi ufać.

Rozejrzałam się dokoła; nikt nawet nie raczył spojrzeć mi w oczy. Bill Boltz z uporem wpatrywał się w fusy na dnie swej filiżanki.

Amburgey zaczął znowu kartkować notatki.

– Najgorsza wśród dziennikarzy jest Abby Turnbull, ale to nic nowego. Nie dostaje nagród za pasywność. – Potem odwrócił się do mnie: – Czy zna pani pannę Turnbull?

– Rzadko kiedy udaje się jej przedostać dalej niż do sekretariatu.

– Rozumiem. – Przerzucił następną kartkę.

– Ona jest niebezpieczna – odezwał się Tanner. – „Times” stanowi część jednej z największych sieci w kraju. Mają własne źródła informacji.

– W takim razie nie ma wątpliwości co do tego, że to panna Turnbull sprawia nam największy kłopot. Pozostali dziennikarze po prostu komentują i cytują jej elaboracje i wzniecają kurz – skomentował Bill Boltz. – Musimy się tylko dowiedzieć, skąd, u licha, czerpie swe informacje? – I do mnie: – Musimy zabezpieczyć wszystkie możliwe kanały. Na przykład, kto oprócz ciebie ma dostęp do twoich danych?

– Kopie raportów wysyłam urzędowi miasta i policji – odrzekłam spokojnie; przecież to on i Tanner są przedstawicielami urzędu miasta i policji.

– A co z rodzinami ofiar?

– Jak na razie nie dostałam próśb o tego typu dokumenty ze strony rodzin żadnej z zamordowanych kobiet. Poza tym najprawdopodobniej odesłałabym je do twojego biura.

– A co z firmami ubezpieczeniowymi?

– Też tylko na wyraźną prośbę. Jednak po drugim zabójstwie zabroniłam moim pracownikom wysyłania raportów komukolwiek, z wyjątkiem policji i twojego biura. Od jakiegoś czasu staram się ograniczyć ich dostępność, by nie wpadły w niepowołane ręce i nie wywołały sensacji.

– Kto jeszcze? – spytał Tanner. – A co z oddziałem statystycznym? Czy przypadkiem nie mają zwyczaju podpierania się waszymi danymi? Nie wysyłacie im kopii wszystkich raportów CME-1 oraz raportów z autopsji?

Zaskoczona, nie odpowiedziałam od razu. Tanner z całą pewnością nieźle się przygotował na to spotkanie. Bo niby skąd mógłby wiedzieć o takich szczegółach działania mojego biura?

– Przestaliśmy wysyłać im dokumenty wkrótce po skomputeryzowaniu biura – wyjaśniłam. – W końcu i tak wyciągają od nas wszystkie potrzebne im dane, ale dopiero pod koniec roku, gdy sporządzają roczne raporty…

Tanner przerwał mi z siłą wystrzelonej kuli.

– Czyli zostaje tylko twój komputer. – Zaczął okręcać w palcach swój styropianowy kubeczek po kawie. – Zakładam, że dostęp do waszej bazy danych jest zastrzeżony dla bardzo niewielu osób?

– To było moje następne pytanie – mruknął Amburgey.

Doprawdy fatalnie wymierzone; nieomal wolałam, by Margaret nie wspomniała mi dziś o włamaniu do komputera w biurze.

Desperacko usiłowałam wymyślić jakąś odpowiedź, gdy w środku skręcałam się z paniki. Czy możliwe, by morderca mógł zostać pojmany już wcześniej? Czy gdyby nie zdarzyły się te przecieki, utalentowana młoda lekarka żyłaby jeszcze? Czy to możliwe, by anonimowe „medyczne źródło” było nie jakąś konkretną osobą, lecz moją bazą danych?

Zdaje się, że chwila, w której musiałam się przyznać do tego włamania, była najgorsza w moim życiu. Nie miałam jednak wyboru.

– Pomimo wszystkich zabezpieczeń ktoś dostał się do naszej bazy danych. Dziś rano znaleźliśmy dowód na to, że ktoś usiłował wyciągnąć z komputera dane na temat zabójstwa Lori Petersen. Nic nie zyskał, gdyż dane nie zostały jeszcze wprowadzone.

Przez kilka chwil nikt się nie odzywał.

Zapaliłam papierosa, na co Amburgey obdarzył mnie wściekłym spojrzeniem, po czym rzekł:

– Ale dane z trzech pierwszych spraw były?

– Tak.

– I jest pani pewna, że nie zrobił tego żaden z pracowników? Albo może ktoś z innego dystryktu?

– Jestem tego prawie stuprocentowo pewna.

Znowu cisza.

– Czy jest możliwe, że ten, kto włamał się do bazy danych, robił to już wcześniej? – zapytał wreszcie.

– Nie mamy żadnej pewności. Rutynowo zostawiamy wieczorami komputer w trybie automatycznego przyjmowania zgłoszeń, bym mogła połączyć się z nim z domu. Taki dostęp oprócz mnie ma właściwie tylko Margaret, moja analityczka komputerowa. Nie wiemy też, skąd intruz znał hasło.

– W jaki sposób wyszło to na jaw? – Tanner patrzył na mnie ze zdziwieniem. – Powiedziałaś, że odkryłyście to dzisiaj. Czy gdyby zdarzyło się to w przeszłości, nie zobaczyłybyście tego już wtedy?

– Moja analityczka odkryła to dopiero dziś, bo w piątek zostawiła echo na komputerze włączone, czego zazwyczaj nie robi. Wstukane komendy nadal były na monitorze… w przeciwnym razie nadal nic byśmy nie wiedziały.

Coś zabłysło w oczach Amburgeya, a jego twarz poczerwieniała ze złości. Podniósł nóż do otwierania listów i przeciągnął palcem po jego tępej krawędzi.

– Chyba będzie lepiej, jeżeli rzucimy okiem na te dane – postanowił. – Zobaczymy, jakiego typu informacji szukał nasz haker. Równie dobrze to może nie mieć nic wspólnego z wiadomościami, jakie ukazywały się w gazetach. Jestem pewien, że tak się właśnie okaże… Chciałbym także przejrzeć dane ze wszystkich czterech morderstw Dusiciela, doktor Scarpetta. Ludzie zadają mi mnóstwo pytań, muszę więc wiedzieć, z czym mamy tu do czynienia.

Siedziałam bezradnie i patrzyłam na niego z rosnącą złością. Nic nie mogłam zrobić. Amburgey podejrzewał mnie, wyciągał na światło dzienne najbardziej osobiste i drażliwe sprawy prowadzone w moim biurze. Na myśl, że będzie przeglądał dane z tych spraw, że będzie gapił się na zdjęcia zmaltretowanych kobiet, zatrzęsłam się ze złości.

– Może pan przejrzeć wszystkie dane w moim biurze; nie wolno robić fotokopii ani wynosić ich z mego gabinetu – powiedziałam zimno, po czym dodałam: – Z powodów bezpieczeństwa, rzecz jasna.

– Przejrzymy je teraz. – Amburgey rozejrzał się dokoła. – Bill, Norm?

Trzej mężczyźni wstali; kiedy wychodziliśmy z jego gabinetu, komisarz powiedział rudej sekretarce, że tego dnia już nie wróci do biura. Ruda tęsknie odprowadziła Boltza wzrokiem do drzwi windy.

Загрузка...