Zaczekaliśmy w jasnym słońcu na brzegu chodnika, aż zmieni się światło i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Nikt się nie odzywał, a ja szłam jakieś pięć kroków przed trzema mężczyznami, prowadząc ich dokoła, na tyły budynku. O tej porze frontowe drzwi są zamknięte.
Zostawiłam ich w pokoju konferencyjnym i pospieszyłam do swego gabinetu, by wyciągnąć dane z szuflady szafy. Słyszałam Rosę przekładającą papiery w pokoju obok. Było już po piątej, lecz nadal tu tkwiła; trochę mnie to uspokoiło. Została dłużej, gdyż wyczuła, że dzieje się coś złego, skoro zostałam wezwana do biura Amburgeya.
Kiedy wróciłam do pokoju konferencyjnego, trzej mężczyźni siedzieli obok siebie po jednej stronie stołu; podałam im dokumenty i usiadłam naprzeciw nich. Zapaliłam papierosa i pomyślałam, że Amburgey mnie wyprosi. Nie zrobił tego, więc siedziałam.
Minęła kolejna godzina.
W pomieszczeniu słychać było tylko szelest przewracanych kartek, raportów prześlizgujących się po stole z rąk do rąk oraz cichych komentarzy. Fotografie rozłożone były na blacie niczym karty do gry. Amburgey zacięcie robił notatki; w pewnej chwili kilka teczek z dokumentami ześlizgnęło się Boltzowi z kolan i rozsypało po podłodze.
– Podniosę to. – Tanner bez entuzjazmu odsunął krzesło, na którym siedział, i schylił się nieco.
– Już mam. – Boltz wydawał się zdegustowany gdy pochylał się, by zebrać dokumenty leżące pod stołem i dokoła krzesła. Wraz z Tannerem byli na tyle uprzejmi, że posegregowali je wedle numerów spraw, podczas gdy ja tylko się im przyglądałam. W tym czasie Amburgey dalej pisał, jakby nic się nie wydarzyło.
Minuty zamieniły się w godziny, a ja nadal siedziałam naprzeciw nich.
Czasem odpowiadałam na jakieś ich pytanie, lecz na ogół trzej mężczyźni nie zwracali na mnie uwagi.
Było już wpół do szóstej, gdy przenieśliśmy się do pokoju Margaret. Usiadłam przed komputerem, wyłączyłam tryb automatycznego zgłaszania i momentalnie na ekranie pojawił się kolorowy wzór stworzony przez Margaret. Amburgey zerknął do swych notatek i wyczytał numer sprawy Brendy Steppe, pierwszej ofiary Dusiciela.
Wchodząc do bazy danych, wyszukałam odpowiedni numer w kartotece i niemal natychmiast na ekranie pojawiły się dane.
W rzeczy samej, na monitorze pojawiło się ponad tuzin połączonych ze sobą tabel. Mężczyźni zaczęli gwałtownie notować wszystko, co było w nich wyszczególnione i tylko kiwali głowami, bym przeszła do następnej strony.
Zobaczyliśmy to wszyscy jednocześnie, na trzeciej stronie.
W tabeli oznakowanej: „Ubrania, rzeczy osobiste” widniał spis wszystkich przedmiotów, jakie wraz z Brendą Steppe przyjechały do kostnicy, włącznie z więzami i stryczkiem. W jednej z rubryk jak wół było napisane małymi czarnymi literkami: „beżowy pasek z materiału zadzierzgnięty dokoła szyi”.
Amburgey pochylił się nade mną i powoli przejechał palcem po monitorze.
Otworzyłam raport z autopsji Brendy Steppe i pokazałam mu, że nie to podyktowałam w protokole. W raporcie autopsyjnym napisane było: „para beżowych rajstop zaciśnięta na szyi”.
– Taak – mruknął Amburgey. – Ale proszę spojrzeć na raport sanitariuszy, którzy odpowiedzieli na zgłoszenie. Oni także wpisali beżowy pasek, czyż nie?
Szybko znalazłam raport sanitariuszy; komisarz miał rację. Sanitariusz piszący raport, opisując to, co zobaczył na miejscu zbrodni, wymienił elektryczny kabel wiążący ręce i nogi ofiary oraz beżowo-brązowy, miękki pasek dokoła szyi.
– Może jedna z twoich sekretarek, wpisując te dane – zasugerował Boltz – zerknęła na raport sanitariuszy i nie zauważyła, że dane w nim nie zgadzają się z tym, co podyktowałaś podczas autopsji?
– Bardzo wątpię – odrzekłam. – Moi pracownicy wiedzą, że dane wprowadzane do komputera mają pochodzić tylko z raportów autopsyjnych, aktów zgonów oraz raportów laboratoryjnych.
– A jednak jest to możliwe, skoro ktoś wprowadził tu dane o beżowym pasku – odezwał się Amburgey. – Przecież wszyscy to widzimy.
– Oczywiście; wszystko jest możliwe.
– W takim razie jest też możliwe, że źródłem cytowanym w prasie, z którego dziennikarze dowiedzieli się o beżowym pasku zaciśniętym na szyi ofiary, był pani komputer. Pewnie jakiś reporter włamał się do pani bazy danych albo wynajął kogoś, by zrobił to za niego. Wydrukował niedokładne informacje, bo takie właśnie otrzymał.
– Albo dostał cynk od sanitariusza, który napisał ten raport – odparłam ze złością.
Amburgey wycofał się od komputera.
– Ufam, że podejmie pani odpowiednie środki, by zabezpieczyć tę bazę danych – rzekł zimno. – Niech dziewczyna, która zajmuje się komputerami, zmieni hasło dostępu. Nie obchodzi mnie, co pani zrobi, doktor Scarpetta, ale to nie może się więcej powtórzyć. I czekam na pani pisemne oświadczenie w tej sprawie. – Podszedł do drzwi, stanął na progu i rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie. – Wyślę kopie tego oświadczenia odpowiednim organom i zastanowię się, jakie kroki mam podjąć.
I wyszedł z Tannerem depczącym mu po piętach.
Kiedy zawodzi wszystko inne, gotuję.
Niektórzy ludzie po wykańczającym dniu idą na korty i wyładowują się na Bogu ducha winnej piłeczce tenisowej albo zdzierają buty na bieżni. Moja przyjaciółka mieszkająca w Coral Gables po męczącym tygodniu ucieka na plażę z leżakiem i lekko pornograficzną książką, by spalić stres na słońcu – nigdy nikomu oprócz mnie się do tego nie przyznała, w obawie o opinię; w życiu zawodowym jest sędzią sądu stanowego. Wielu gliniarzy topi swe zmartwienia w piwie, przesiadując w barach całymi nocami.
Nigdy specjalnie nie przepadałam za sportem, a w Richmond nie ma żadnej plaży w przyzwoitej odległości od miasta. Upijanie się nie rozwiązuje żadnych problemów; gotowanie jest przyjemnością, na którą zazwyczaj brak mi czasu i choć pizza nie jest moją jedyną miłością, zawsze wychodzi mi najlepiej.
– Użyj tarki o najmniejszych oczkach – powiedziałam do Lucy, przekrzykując hałas wody lecącej do zlewu.
– Ale ser jest strasznie twardy – odparła moja siostrzenica, zaciskając zęby w bezsilnej złości.
– Podsuszony parmezan musi być twardy. I uważaj na palce, dobrze?
Skończyłam płukać zielone papryczki, pieczarki i cebulkę, wysuszyłam je ostrożnie i położyłam na desce do krojenia. Na piecu powoli gotował się sos z hanowerskich pomidorów, bazylii, oregano i startego czosnku. Na tego typu okazje zawsze trzymam w lodówce odpowiednio duży zapas przypraw i warzyw. Małe kiełbaski suszyły się na papierowym ręczniku obok kawałków świeżej wołowiny; na desce, pod mokrą ścierką do naczyń, rosło ciasto. W misce obok pyszniła się pełnomleczna mozzarella sprowadzona specjalnie z Nowego Jorku, jeszcze zapakowana w firmowe sreberko mojego ulubionego sklepu na West Avenue. W temperaturze pokojowej ser ten jest miękki jak masło, a po stopieniu cudownie się ciągnie.
– Mamusia zawsze kupuje półprodukty i dodaje do tego całe mnóstwo świństwa – wysapała Lucy, przerywając tarcie parmezanu. – Albo kupuje gotową pizzę i podgrzewa ją w mikrofalówce.
– To godne pożałowania – odparłam całkiem szczerze. – Jak ona może przełknąć coś takiego? – Zaczęłam siekać warzywa. – Twoja babcia raczej pozwoliłaby nam umrzeć z głodu, niż godziłaby się na takie jedzenie.
Moja siostra nigdy nie lubiła gotowania, a ja po prostu nie potrafiłam tego zrozumieć. Najszczęśliwsze chwile mego dzieciństwa wiążą się z kuchnią i jadalnią; kiedy ojciec jeszcze żył, zawsze siedział u szczytu stołu i ceremonialnie nakładał nam kopiaste talerze parującego spaghetti czy fettucine, albo – w piątki – frittata. Bez względu na to, jak marnie się nam powodziło. Na stole zawsze było mnóstwo jedzenia i picia; kiedy wracałam ze szkoły, zawsze z radością wdychałam wspaniałe zapachy płynące z kuchni.
Zrobiło mi się smutno i odczułam to wręcz jak pogwałcenie tradycji, że Lucy nigdy nie zaznała podobnego szczęścia. Podejrzewam, że gdy wraca ze szkoły, zazwyczaj wita ją cisza domu, w którym obiad jest przykrym obowiązkiem, odkładanym na jak najpóźniej. Moja siostra nigdy nie powinna być matką ani Włoszką, jeżeli już o tym wspominam.
Umoczyłam dłonie w oliwie z oliwek i zaczęłam ugniatać ciasto. Pracowałam ciężko, dopóki nie poczułam bólu w mięśniach ramion.
– Czy potrafisz je kręcić, jak robią w MTV? – Lucy przerwała swą prace i patrzyła teraz na mnie szeroko otwartymi oczyma.
Zademonstrowałam.
– Ojej!
– To wcale nie takie trudne. – Uśmiechnęłam się, gdy ciasto powoli powiększało swój obwód nad moją pięścią. – Najważniejsze jest trzymać pięść zaciśniętą, by nie porobić palcami dziur w cieście.
– Pozwól i mnie! Pozwól!
– Przecież nie skończyłaś jeszcze trzeć sera… – powiedziałam z udaną surowością.
– Błagam!…
Zeszła ze swego stołka i podeszła do mnie; ujęłam jej rączki w dłonie, zanurzyłam w oliwie i zamknęłam w pięści. Zdumiałam się, widząc, że są nieomal tak duże jak moje; kiedy była dzieckiem, wcale nie tak dawno temu, jej paluszki były wielkości migdałów. Pamiętam, jak trzymała mnie za palec, gdy przyjeżdżałam w odwiedziny do siostry, i uśmiechała się do mnie, podczas gdy serce zalewała mi nieznana błogość. Układając ciasto na piąstkach Lucy, pomogłam jej powoli je okręcać.
– Ono robi się coraz większe i większe! – zawołała moja siostrzenica ze zdumieniem. – Fajnie!
– Ciasto robi się coraz cieńsze i większe z powodu działania siły odśrodkowej… w podobny sposób ludzie robią szkło. Widziałaś pewnie stare szyby w oknach… takie ze zmarszczkami na powierzchni? – Skinęła głową. – Szkło zostało rozkręcone tak, aby powstał z niego ogromny, płaski dysk.
Obie poderwałyśmy wzrok, słysząc chrzęst opon na podjeździe. Białe audi zatrzymało się pod moim domem i dobry nastrój Lucy od razu prysł.
– Och – szepnęła smutno. – On już jest.
Bill Boltz wysiadał z wozu, zabierając z siedzenia pasażera dwie butelki wina.
– Na pewno go polubisz – rzekłam, wykładając ciasto na głęboką patelnię. – On bardzo chciał cię poznać, Lucy.
– To twój narzeczony.
Umyłam ręce.
– Nie, po prostu razem pracujemy…
– Jest żonaty? – Widziałam, że obserwuje go przez okno.
– Jego żona umarła w zeszłym roku.
– Och. – A po chwili: – W jaki sposób?
Pocałowałam ją w czubek głowy i wyszłam z kuchni, by otworzyć drzwi. Nie była to odpowiednia chwila na udzielanie odpowiedzi na takie pytania; poza tym nie byłam pewna, jak Lucy przyjęłaby podobną wiadomość.
– Jak się masz? – Bill uśmiechnął się i pocałował mnie lekko.
– Niespecjalnie – odrzekłam, zamykając drzwi.
– Zaczekaj, aż magiczny napój zacznie działać – powiedział, podnosząc do góry butelki, jakby to były trofea z polowania. – Z moich prywatnych zapasów… na pewno będzie ci smakować.
Dotknęłam delikatnie jego ramienia, podążył więc za mną do kuchni.
Lucy znowu tarła ser, siedząc na wysokim stołku, odwrócona do nas plecami.
– Lucy?
Nawet nie przerwała pracy.
– Lucy? – Podprowadziłam do niej Billa. – To jest pan Boltz, Bill, to moja siostrzenica.
Niechętnie przestała trzeć ser i spojrzała mi prosto w oczy.
– Starłam sobie skórę z palca, ciociu Kay. Widzisz? – Podniosła lewą dłoń; opuszka palca faktycznie trochę krwawiła.
– Ojej! Zaraz przyniosę plaster…
– Nakapało trochę do sera – ciągnęła, jakby nagle na krawędzi łez.
– Coś mi się zdaje, że potrzebna nam będzie karetka! – zaanonsował Bill i nagle zaskoczył nas obie, podrywając Lucy ze stołka, sadzając ją sobie na rękach w przedziwnej pozycji i biegnąc z nią do zlewu. – Eo! Eo! Eo! – Jęczał, udając wcale przekonująco syrenę. – Trzy-jeden-sześć! Mamy tu poważny wypadek! Śliczna mała dziewczynka ze skaleczonym palcem! Niech doktor Scarpetta czeka na nas z plastrem!
Lucy dusiła się ze śmiechu i momentalnie zapomniała o zranionym palcu. Kiedy Bill otwierał butelkę wina, patrzyła na niego z jawnym uwielbieniem.
– Widzisz, wino musi trochę odetchnąć – wyjaśniał jej cierpliwie. – Teraz ma ostrzejszy smak, niż będzie miało za godzinę. Jak wszystko na tym świecie, wino także łagodnieje z czasem.
– Czy będę mogła się trochę napić?
– No, cóż – odparł Bill z przesadną powagą. – Ja nie mam nic przeciwko, jeżeli tylko twoja ciocia Kay na to pozwoli. Ale przecież nie chcemy, żebyś się nam tu wstawiła.
Cicho kończyłam przyrządzać pizzę; pokryłam ciasto grubą warstwą sosu, warzyw, mięsa i parmezanu. Na wierzch wyłożyłam pokruszoną mozzarellę i wsunęłam wszystko do pieca. Wkrótce gorący, czosnkowy zapach wypełnił kuchnię; nakrywałam do stołu, podczas gdy Lucy rozmawiała i śmiała się z Billem.
Kolacja wyszła bardzo późna i kieliszek wina dla Lucy okazał się zbawienny. Kiedy zaczęłam sprzątać ze stołu, oczy już się jej tak kleiły, że poszła na górę bez ociągania, mimo iż najwyraźniej nie chciała rozstawać się z Billem, który całkowicie podbił jej serduszko.
– To było doprawdy imponujące – powiedziałam, kiedy już otuliłam Lucy do snu i siedzieliśmy razem przy stole w kuchni. – Nie mam pojęcia, jak ci się to udało. Bałam się, jak zareaguje na twoje towarzystwo…
– Myślałaś, że uzna mnie za konkurenta do twoich uczuć? – Uśmiechnął się lekko.
– Ujmijmy to tak: jej matka co chwilę kończy i zaczyna znajomości z wszystkim, co tylko ma dwie nogi.
– Czyli nie ma zbyt wiele czasu dla córki. – Ponownie napełnił kieliszki.
– Bardzo łagodnie powiedziane.
– Cholerna szkoda. To wspaniały dzieciak i strasznie mądry. Pewnie rozum odziedziczyła po tobie. – Powoli pił wino, po czym dodał: – Co ona robi całymi dniami, gdy ty jesteś w pracy?
– Bertha się nią zajmuje. A Lucy najczęściej przesiaduje w moim gabinecie przed komputerem.
– Gra?
– A skąd! Coś mi się zdaje, że więcej wie na temat działania tej cholernej maszyny niż ja. Kiedy ostatnio do niej zaglądałam, przeorganizowała mi bazę danych w basicu.
Bill wpatrywał się w dno kieliszka.
– Czy jest możliwe, by to ona, korzystając z modemu, połączyła się z twoim komputerem w biurze? – spytał.
– Nawet tego nie sugeruj!
– No, cóż. – Spojrzał mi poważnie w oczy. – Może tak byłoby lepiej dla ciebie…
– Lucy nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego – zaprzeczyłam gorąco. – I zupełnie nie rozumiem, jakim cudem mogłoby to być dla mnie lepsze.
– Lepiej by było, gdyby w bazie danych grzebała twoja dziesięcioletnia siostrzenica niż dziennikarz. Może to ściągnęłoby ci z karku Amburgeya.
– W tym nic mi nie pomoże – warknęłam.
– Taak – burknął. – Jego jedynym celem w życiu jest zrobienie z ciebie kozła ofiarnego.
– Czasem właśnie dochodzę do takiego wniosku.
Amburgey dostał swą nominację pośród ogólnego zamieszania związanego z protestami czarnej części społeczności Richmond przeciwko temu, że policja nie przykłada się do rozwiązywania spraw o morderstwo, chyba że ofiara jest biała. Potem przywódca czarnej mniejszości został zastrzelony we własnym samochodzie, a Amburgey wraz z burmistrzem uznali, że pojawienie się następnego dnia w mojej kostnicy będzie doskonałym politycznym posunięciem.
Może i nie okazałoby się ono tak fatalne, gdyby Amburgey zadawał mi pytania podczas autopsji, a potem trzymał gębę na kłódkę. Jednak połączenie wiadomości lekarskich z umiejętnościami polityka okazało się fatalną kombinacją, która popchnęła go do poinformowania dziennikarzy czekających przed drzwiami mego biura, że „rozrzut śladów na klatce piersiowej” wskazuje „postrzał ze strzelby o dużym kalibrze z bliskiej odległości”. Tak dyplomatycznie, jak tylko było to możliwe, wyjaśniałam pytana przez reporterów, że „rozrzucone rany” były w rzeczy samej śladami zostawionymi po zabiegach, jakie starano się przeprowadzić ofierze na oddziale intensywnej opieki, śladami po wkłuciu długich igieł – bezpośrednimi zastrzykami z adrenaliny starano się pobudzić serce do działania – oraz po igłach wkłutych w celu przeprowadzenia transfuzji krwi. Śmiercionośna rana została zadana z małokalibrowego rewolweru.
Błąd Amburgeya przysporzył dziennikarzom wiele radości.
– Problem polega na tym, że facet ma lekarskie wykształcenie – powiedziałam Billowi. – Wie dostatecznie dużo, by uważać się za specjalistę w dziedzinie medycyny sądowej i by sądzić, że potrafi prowadzić moje biuro lepiej ode mnie.
– A ty popełniłaś błąd, wytykając mu to.
– Tak, a co miałam zrobić? Zgodzić się z nim i stać z założonymi rękoma, patrząc, jak popełnia błędy?
– Jest to więc czysta sprawa profesjonalnej zazdrości – odrzekł, wzruszając ramionami. – Zdarza się.
– Nie mam pojęcia, co to jest. Jak to ty wyjaśnisz, u wszystkich diabłów? Połowa z tego, co ludzie robią i czują, nie ma dla mnie za grosz sensu. Jedyne, co ma chyba sens, to to, że przypominam mu matkę.
Znowu poczułam przypływ dawnej wściekłości i dopiero widząc minę Billa, zdałam sobie sprawę z tego, że wpatruję się w niego z pretensją.
– Hej! – zaprotestował, unosząc dłonie. – Nie złość się na mnie! Ja nie miałem z tym nic wspólnego.
– Byłeś tam dziś po południu, nie?
– A czego się spodziewałaś? Miałem powiedzieć Amburgeyowi i Tannerowi, że nie przyjdę na spotkanie, bo spotykam się z tobą na gruncie towarzyskim?
– Oczywiście, że nie – odparłam zrozpaczona. – Ale może chciałam, byś to zrobił. Może chciałam, byś rąbnął Amburgeya prosto w nos za to, co powiedział.
– Niezły pomysł. Nie sądzę jednak, by mi to pomogło przy następnych wyborach. Poza tym ty byś pewnie pozwoliła mi zgnić w więzieniu i nawet nie wpłaciłabyś za mnie kaucji.
– Wszystko zależałoby od tego, ile by wyniosła.
– Cholera.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Niby o czym?
– O spotkaniu. Musiałeś wiedzieć o tym co najmniej od wczoraj. – Może wiedziałeś o tym znacznie wcześniej, chciałam powiedzieć, lecz się powstrzymałam, i może dlatego nie odezwałeś się do mnie podczas weekendu. Patrzyłam mu w oczy, czekając na odpowiedź.
Znowu wpatrywał się w dno kieliszka.
– Nie widziałem powodu, by ci o tym mówić. Zamartwiałabyś się, a odniosłem wrażenie, że to spotkanie miało być tylko pro forma…
– Pro forma?… – Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Amburgey zamknął mi usta i spędził pół popołudnia, grzebiąc w moich dokumentach, a ty uważasz, że to tylko pro forma?!
– Nie uważasz, że część jego zachowania wynikła z tego, że przyznałaś się do włamania do bazy danych? Wczoraj nie było o tym mowy, Kay. Do diabła, sama wczoraj jeszcze o tym nie wiedziałaś.
– Rozumiem – mruknęłam zimno. – Nikt nic nie wiedział, dopóki ja im tego nie uświadomiłam.
Cisza.
– Co sugerujesz?
– Wydaje mi się nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że zawołał mnie na spotkanie tuż po tym, jak dowiedziałam się o włamaniu do komputera. Mam takie dziwne wrażenie, że on coś o tym wiedział…
– Może i tak.
– Też mi pocieszenie!
– Ale bez znaczenia – odparł spokojnie. – I co z tego, że Amburgey wiedział o włamaniu do bazy danych, gdy wzywał cię dziś na rozmowę? Może ktoś się wygadał? Na przykład ta twoja analityczka? Plotki rozchodzą się bardzo szybko. – Bill wzruszył ramionami. – To tylko dodało jeszcze jedno do wszystkich jego zmartwień. Nie wpadłaś w błoto po same uszy jedynie dlatego, że byłaś wystarczająco mądra, by powiedzieć prawdę.
– Ja zawsze mówię prawdę.
– Wcale nie – odrzekł, przeciągając lekko wyrazy i patrząc na mnie spod oka. – Nigdy nie mówisz prawdy o nas…
– No więc może i wiedział – przerwałam mu. – Chcę tylko usłyszeć, że ty nie wiedziałeś.
– Nie wiedziałem. – Patrzył mi w oczy z napięciem. – Gdybym cokolwiek usłyszał, na pewno bym cię ostrzegł, Kay. Pobiegłbym do pierwszej budki telefonicznej i…
– I wypadł z niej jako Superman.
– Do diabła – mruknął. – Teraz się ze mnie nabijasz.
To była chłopięca manifestacja urazy. Bill miał kilka ról i wszystkie odgrywał z niezwykłą powagą i przekonująco. Czasem zastanawiałam się, czy jego zauroczenie moją osobą także nie było rolą?
Zdaje mi się, że grał pierwsze skrzypce w fantazjach połowy kobiet w Richmond, a jego doradca doskonale potrafił to wykorzystać. Jego fotografie wisiały na wszystkich restauracjach i sklepach, przyczepione były do słupów telegraficznych i murów domów. Kto mógł się oprzeć tej twarzy? Bill był uderzająco przystojny: jasne włosy, błękitne oczy i wiecznie opalona skóra, co było efektem wielu godzin spędzanych co tydzień na korcie tenisowym. Nietrudno było zapatrzyć się na niego na ulicy.
– Wcale się z ciebie nie nabijam – odparłam zmęczonym głosem. – Naprawdę, Bill. Nie kłóćmy się więcej.
– Doskonale.
– Po prostu mam już tego dość i nie wiem, co z tym wszystkim począć.
Najwyraźniej myślał już o tym wcześniej, gdyż teraz odezwał się jak na zawołanie:
– Na pewno pomogłoby, gdybyśmy się dowiedzieli, kto włamał się do twojej bazy danych. – Urwał i dodał po chwili: – Albo gdybyśmy to mogli udowodnić.
– Udowodnić? – Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. – Chcesz mi powiedzieć, że masz już podejrzanego?
– Nie mam żadnych dowodów…
– Kto? – Zapaliłam papierosa.
Bill zapatrzył się gdzieś przez okno.
– Abby Turnbull znajduje się na szczycie mojej listy podejrzanych.
– A już myślałam, że powiesz mi coś, czego sama nie mogłabym się domyślić.
– Mówię bardzo poważnie, Kay.
– Wiem, że jest ambitną reporterką – rzekłam z irytacją. – Szczerze mówiąc, mam już dość ustawicznego słuchania jej nazwiska, nie jest jednak aż tak wpływowa, za jaką wszyscy ją uważają.
Bill odstawił kieliszek na stół z głośnym brzękiem.
– Jak cholera – odparł, patrząc na mnie ze złością. – Ta kobieta to istna żmija. Wiem, że jest ambitną dziennikarką… ale jest gorsza, niż ktokolwiek to sobie wyobraża – złośliwa, doskonale potrafi manipulować ludźmi, a na dodatek szalenie niebezpieczna. Ta suka nie zawaha się przed niczym.
Jego wściekłość tak mnie zdumiała, że przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by Bill kogokolwiek określał podobnymi epitetami… zwłaszcza kogoś, kogo – jak zakładałam – ledwie znał.
– Pamiętasz ten artykuł, który o mnie napisała jakiś miesiąc temu?
Nie tak dawno temu w „Timesie” pojawił się artykuł o Billu; była to dość długa elaboracja i choć nie pamiętałam żadnych szczegółów, wiem, że uderzyła mnie jej wyjątkowa bezbarwność, biorąc pod uwagę, kto ją napisał. Tak też mu powiedziałam.
– Jeżeli mnie pamięć nie myli, ten artykuł był zupełnie nieszkodliwy; nie wyrządził ci żadnej szkody ani nie wyświadczył przysługi.
– I był po temu powód – odparł gwałtownie. – Podejrzewam, że to nie było to, co panna Turnbull chciała tak naprawdę napisać.
Wcale nie chodziło mu o to, że przydział ją nudził; za jego słowami kryło się coś jeszcze.
– Jej wywiad był dla mnie wprost koszmarny. Cały dzień jeździła ze mną samochodem, chodziła ze mną na spotkania służbowe, do diabła, polazła za mną nawet do pralni chemicznej. Wiesz, jacy są dziennikarze. Pójdą za tobą nawet do kibla, jeżeli im na to pozwolisz. Cóż, powiedzmy, że wraz z nastaniem wieczora zajścia przyjęły dość dziwaczny i zdecydowanie nieoczekiwany obrót.
Zawahał się, bym zrozumiała podtekst. Zrozumiałam aż za dobrze. Patrząc na mnie z zaciętą miną, kontynuował:
– Zupełnie mnie zaskoczyła. Wyszliśmy z mojego ostatniego spotkania około ósmej wieczorem… Turnbull chciała mi zadać jeszcze kilka pytań i nalegała, żebyśmy zjedli razem kolację.
Gdy tylko wsiedliśmy po kolacji do samochodu, jeszcze na parkingu restauracji, powiedziała, że źle się czuje. Zbyt wiele wypiła czy coś takiego. Chciała, bym podrzucił ją do domu zamiast do redakcji, przed którą zostawiła swój wóz. No więc zawiozłem ją do domu. Kiedy zaparkowałem przy chodniku, rzuciła się na mnie… nie ze złością, tylko zaczęła się do mnie kleić. To było obrzydliwe.
– No i co dalej? – zapytałam tak, jakby mnie to niewiele obchodziło.
– No i nie zachowałem się jak dżentelmen. Upokorzyłem ją, dając kosza, choć wcale tego nie chciałem, i od tej pory wiedźma się na mnie uwzięła. Nie daje mi spokoju.
– Co takiego? Wydzwania do ciebie? Przysyła ci listy z pogróżkami? – Nie traktowałam tego poważnie, ale nie byłam przygotowana na to, co powiedział w następnej chwili:
– Chodzi mi o to gówno, które wypisuje. O to, że być może włamała się do twojego komputera. Może to i wariactwo, ale moim zdaniem kierują nią osobiste pobudki…
– Chodzi ci o te przecieki? Chcesz mi wmówić, że włamała się do mojej bazy danych i wypisuje okropne szczegóły o tych sprawach tylko po to, by dobrać ci się do skóry?
– Jeżeli te sprawy trafią do sądu, to kto na tym, u licha, ucierpi?
Nie odpowiedziałam; wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem.
– Ja! To ja będę oskarżycielem w tych sprawach. Tego typu świństwa często nie mają szans w sądzie, zbyt wiele poszlak, za mało dowodów… rozsmarują to wszystko w gazetach i jak ja na tym wyjdę? Nikt nie przyśle mi kwiatów ani podziękowań. Chyba wiesz o tym, Kay? Ta jędza się mnie uczepiła, ot co!
– Bill – rzekłam, zniżając głos. – Ona jest reporterem i do jej obowiązków należy agresywne zdobywanie wiadomości, a potem publikowanie ich bez względu na sytuację. Poza tym sprawy wezmą w sądzie w łeb w chwili, gdy oskarżony przyzna się do winy, a nie będziemy mieć żadnych dowodów jego przestępstwa. Tylko wtedy adwokat doradzi mu zmianę stanowiska. Tylko wtedy wycofa zeznania. I tylko wtedy powiedzą, że facet jest psychotykiem, a szczegóły zbrodni zna z gazet i wyobraził sobie, że to on je popełnił. Ale potwór, który zamordował te kobiety, nigdy się do tego nie przyzna. Uwierz mi na słowo.
Bill wysączył kieliszek duszkiem i ponownie go napełnił.
– Może gliny zdejmą go jako podejrzanego i zmuszą do mówienia? Nie jest to wykluczone. Jego zeznania mogą być jedynym obciążającym go dowodem, skoro nie mamy innych dowodów rzeczowych…
– Nie mamy dowodów rzeczowych? – Chyba się przesłyszałam. Czyżby alkohol aż tak go zamroczył? – Drań przy każdej z ofiar zostawił po sobie mnóstwo spermy! Jeżeli zostanie złapany, wyniki testów DNA na pewno go przyszpilą…
– Taak, pewnie! Wyniki testów DNA tylko raz zostały dopuszczone jako dowody w sądzie w Wirginii. W skali całego kraju niewiele jest podobnych precedensów… a wszystkie wyroki ogłoszone na podstawie tego typu dowodów zostały oddane do rozpatrzenia przez sąd apelacyjny. Spróbuj wyjaśnić sędziom przysięgłym w Richmond, że podejrzany jest winny, gdyż próbki DNA się zgadzają. Będziesz mieć szczęście, jeżeli znajdziesz przysięgłego, który będzie wiedział, co to jest DNA! Właśnie z tym mamy do czynienia w naszych sądach…
– Bill.
– Do diabła! – Zaczął gwałtownie przechadzać się po kuchni. – Wystarczająco trudno jest gościa skazać, jeżeli pięćdziesięciu świadków zezna, że widziało, jak pociągał za spust. Obrona powoła niezliczoną ilość świadków, by wszystko zamącić… ty najlepiej ze wszystkich ludzi powinnaś wiedzieć, jak skomplikowane są testy genetyczne.
– Bill, w przeszłości wyjaśniałam ławie przysięgłych równie zawiłe sprawy.
Zaczął coś mówić, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Wyglądając przez okno, pociągnął duży łyk wina.
Zapanowała ciężka, nieprzyjemna cisza. Jeżeli wynik procesu zależałby tylko i wyłącznie od wyników testu DNA, stawiało mnie to w pozycji jedynego świadka-eksperta, kluczowego dla oskarżenia. Nieraz byłam już w takim położeniu i nigdy do tej pory nikomu to nie przeszkadzało.
Tym razem coś było nie tak.
– O co chodzi? – Zmusiłam się do pytania. – Jesteś zaniepokojony z powodu naszego związku? Myślisz, że ktoś się domyśli i zdyskredytuje moje słowa, ponieważ jesteśmy ze sobą związani? Oskarży mnie o naciąganie dowodów, tak by służyły oskarżeniu?
Spojrzał na mnie i zaczerwienił się lekko.
– Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Nasz związek nie ma tu nic do rzeczy… wyszliśmy kilka razy na kolację, poszliśmy parę razy do teatru i to wszystko…
Nie musiał kończyć zdania. Nikt o nas nie wiedział. Najczęściej Bill przyjeżdżał do mnie albo jechaliśmy na kolację w jakieś odległe miejsce, na przykład do Williamsburga albo Waszyngtonu, gdzie było mało prawdopodobne, że wpadniemy na kogoś znajomego. Poza tym to mnie zazwyczaj bardziej niż jemu przeszkadzało, że ktoś może nas posądzić o romans.
A może Bill nawiązywał do czegoś innego, co go bardziej gryzło?
Nie byliśmy kochankami, nie do końca… dzięki czemu nadal istniało między nami pewne subtelne napięcie.
Wydaje mi się, że doskonale zdawaliśmy sobie sprawę ze swych uczuć, lecz unikaliśmy jakichkolwiek radykalnych kroków, aż do pewnego wieczora, kilka tygodni temu. Po procesie, który zakończył się późnym wieczorem, Bill zaproponował, że postawi mi drinka. Poszliśmy do restauracji nieopodal sądu i zamówiliśmy dwie szkockie z wodą. Potem pojechaliśmy w stronę mego domu; wszystko zaczęło się nagle, niczym miłostka nastolatków. Wybuch pożądania całkiem mnie oślepił i ocknęłam się, przepełniona paniką, dopiero w ciemnościach, na kanapie w salonie.
Jego głód był nie do wytrzymania. Eksplodował z niego, ranił, zamiast sprawiać przyjemność; Bill przygniatał mnie do kanapy… i w tym momencie zobaczyłam przed oczyma ciało jego żony, ułożone w łóżku na niebieskich satynowych poduszkach niczym ogromna lalka. Przód koronkowego negliżu splamiony był cieniutką smużką krwi, a kilka cali od jej bezwładnej prawej ręki spoczywał dziewięciomilimetrowy pistolet automatyczny.
Pojechałam na miejsce zbrodni, wiedząc tylko tyle, że żona znanego miejskiego polityka właśnie popełniła samobójstwo. Nie znałam wtedy jeszcze Billa. To ja przeprowadziłam autopsję jego żony; dosłownie trzymałam w dłoniach jej serce i mózg. Wszystkie te obrazy przewinęły się przed moimi oczyma w ciemnym salonie, wiele miesięcy później.
Odsunęłam się od niego; nigdy nie wyjaśniłam dlaczego, choć w następnych dniach nagabywał mnie o to. Nasze wspólne zaangażowanie pozostało, lecz wyrosła między nami niewidoczna ściana. Nie potrafiłam jej zburzyć ani się przez nią przedostać, mimo iż bardzo się starałam.
Ledwie słyszałam jego słowa.
– …i zupełnie nie rozumiem, jak można spreparować wyniki testów DNA, chyba że maczasz palce w spisku i masz do swej dyspozycji odpowiednio wyposażone laboratorium…
– Co takiego? – spytałam zaskoczona. – Miałabym zmieniać wyniki testów DNA?
– Wcale mnie nie słuchałaś – wybuchnął niecierpliwie.
– No, cóż… z całą pewnością coś przeoczyłam.
– Mówię, że nikt nie miałby szans oskarżyć cię o fałszowanie wyników testów DNA, możemy więc spać spokojnie. Nasz związek nie ma nic wspólnego z tą sprawą.
– Okay.
– Chodzi mi o to… – Zawahał się.
– O co? – spytałam, a gdy znowu jednym haustem wychylił kieliszek, dodałam: – Bill, musisz jeszcze dziś prowadzić… – Machnął ręką, jakby odpędzał muchę. – No więc o co ci chodzi? – nalegałam. – Co?
Zacisnął usta i nie spojrzał mi w oczy. Powoli wypuścił powietrze z płuc.
– Chodzi mi o to, że nie jestem pewien, z jakiej pozycji ty wtedy będziesz zeznawać… Kim będziesz w oczach sędziów przysięgłych.
Nie byłabym bardziej zaskoczona, gdyby uderzył mnie w twarz.
– Mój Boże… Przecież ty coś wiesz… Co?! Co ten skurwysyn knuje? Chce mnie wywalić z pracy za to włamanie do komputera? To ci dziś powiedział?
– Amburgey? Ależ on nic nie knuje. Do diabła, wcale nie musi. Jeżeli wina za te przecieki spadnie na twoje biuro i jeżeli społeczeństwo uwierzy, że morderca uderza coraz częściej, bo stymulują go artykuły napędzane wiadomościami płynącymi z twego biura, i tak położysz głowę na pieńku. Ludziom potrzebny jest kozioł ofiarny. A mnie nie stać na to, by mój jedyny świadek nie był wiarygodny lub znajdował się w niełasce tłumu.
– Czy właśnie o tym rozmawiałeś z Tannerem po lunchu? – Mrugałam powiekami, by odpędzić łzy. – Widziałam was na chodniku przed chińską knajpką w mieście…
Długa cisza. Więc i on mnie wtedy widział; dlaczego udawał, że mnie nie poznaje? Bo najprawdopodobniej właśnie rozmawiali o mnie z Tannerem!
– Dyskutowaliśmy o tych sprawach – odparł wymijająco. – O różnych rzeczach…
Byłam strasznie zła i zraniona. Nie ufałam swemu głosowi, więc milczałam.
– Posłuchaj – odezwał się zmęczonym głosem, rozluźniając krawat i rozpinając górny guzik koszuli. – To nie tak. Nie chciałem, żeby to tak wyszło… przysięgam na Boga. Teraz ty jesteś zła, a ja także… Przepraszam.
Milczałam.
Bill odetchnął głęboko.
– Chodzi mi o to, że mamy mnóstwo prawdziwych problemów, którymi powinniśmy się teraz martwić… i powinniśmy starać się je wspólnie rozwiązać. Maluję wszystko w jak najczarniejszych barwach, żebyśmy byli przygotowani na najgorsze.
– Czego się po mnie spodziewasz? – spytałam, siląc się na spokój.
– Zastanawiaj się nad wszystkim po pięć razy. Jak przy tenisie. Jeżeli jesteś przybita albo zła, musisz grać niezwykle ostrożnie. Koncentrować się na każdym uderzeniu i ani na chwilę nie spuszczać piłki z oczu.
Jego tenisowe porównania zawsze wyprowadzały mnie z równowagi, lecz tym razem był to dobry przykład.
– Zawsze zastanawiam się nad tym, co robię – odparłam ponuro. – Nie musisz mi o tym przypominać… Poza tym znam się na tym, co robię, i nie partaczę.
– W tej chwili jest to szczególnie ważne. Abby Turnbull to trucizna. Uważam, że chce nas oboje wystawić do wiatru… używając do tego twojego komputera. Nic jej nie obchodzi, że dzięki jej artykułom proces tego drania może wziąć w łeb. Sprawy zostaną zdmuchnięte z powierzchni ziemi, a my zza naszych biurek. To naprawdę bardzo proste.
Może i miał rację, ale jakoś nie mogłam uwierzyć, by Abby Turnbull mogła być naprawdę aż taką heterą. Na pewno – jeżeli tylko płynie w niej choć kropla ludzkiej krwi – pragnie zobaczyć mordercę tych kobiet uznanego za winnego. Nie posłużyłaby się brutalnie zamordowanymi młodymi kobietami jak pionkami w przewrotnym spisku, nawet jeżeli faktycznie coś knuła, o czym wcale nie byłam przekonana.
Właśnie miałam mu powiedzieć, że przesadza, a jego fatalna wizja przyszłości spowodowana jest tylko ponurym nastrojem, gdy coś mnie powstrzymało.
Nie chciałam z nikim rozmawiać na ten temat.
Bałam się.
Gryzło mnie także to, że Bill aż do tej pory czekał, by o tym wspomnieć. Dlaczego? Jego przykra przygoda z panną Turribull zdarzyła się wiele tygodni temu. Jeżeli faktycznie starała się wysadzić go z siodła, jeżeli naprawdę była tak groźna, jak sugerował, to dlaczego milczał aż do tej pory?
– Zdaje mi się, że oboje powinniśmy się dziś dobrze wyspać – powiedziałam cicho. – Lepiej odłóżmy tę rozmowę… a o niektórych fragmentach po prostu zapomnijmy.
Wstał od stołu.
– Masz rację. Mamy już dość na dzisiejszy wieczór. Dobry Boże, wcale nie chciałem, żeby to tak wyszło – powtórzył. – Przyszedłem tu, żeby cię rozweselić… Strasznie mi przykro.
Idąc do drzwi, cały czas mnie przepraszał, zanim jednak zdążyłam je otworzyć, zaczął mnie całować; w jego oddechu czuć było alkohol. Nieomal natychmiast odpowiedziałam na żar jego ciała, lecz pożądanie tym razem zmieszane było z obawą. Mimowolnie odepchnęłam go i mruknęłam:
– Dobranoc.
Gdy szedł do samochodu, wyglądał niczym cień; przez chwilę zobaczyłam jego profil, kiedy w samochodzie rozbłysło wewnętrzne światełko. Stałam bez czucia na ganku jeszcze długo po tym, jak czerwone tylne światła jego samochodu zniknęły w ciemnościach.