Rozdział dziesiąty

Listy donikąd

A szef mówił przecież, że Wasser może okazać się kobietą! Co prawda, powiedział to między wierszami, żeby się, jak to określił, „nie zafiksowywać”. Jegor puścił wtedy ową wersję mimo uszu, i we wszystkich późniejszych rozmowach członkowie grupy mówili o Wasserze wyłącznie w rodzaju męskim. Chociaż we współczesnym wywiadzie kobiety spotyka się nie tak znowu rzadko, trudno było na serio przypuszczać, że ważny agent, którego Niemcy tak troskliwie chronią, nosi spódnicę.

I tu jest pies pogrzebany! No, komu może przyjść do głowy, że ta facetka, elegancka i ostrzyżona jak modelka, może mieć klucz do tajemnicy, od której zależy los dwóch potężnych państw! W końcu Jegor wiedział, że wezwać na spotkanie może tylko Wasser, a kiedy ujrzał przed sobą kobietę, nawet do głowy mu to nie przyszło. Sto razy mógł ją załatwić, zwyczajnie. Ale ta Wasser była sprytniejsza…

– Co, nabeczałeś się? – spytała pogardliwie agentka. – Dobra, pooddychaj sobie. Ale pamiętaj: jedno słowo i zakleję cię z powrotem.

Podeszła i szarpnięciem oderwała plaster. Jegor mało nie zawył z bólu – przez noc na twarzy przybyło mu zarostu.

Zastanawiał się, co dziewczyna teraz powie. Urządzi mu przesłuchanie, zacznie grozić czy też po prostu się natrząsać: i co, czekistowski bydlaku, myślałeś, że wystrychniesz Abwehrę na dudka?

Tymczasem stało się coś gorszego.

Wasser po prostu odwróciła się i wyszła. I dopiero kiedy Dorin usłyszał, jak klucz przekręca się w zamku, zrozumiał, że nie będzie żadnych przesłuchań ani wyjaśnień.

Kiedy został sam, spróbował się obrócić.

Możliwości, łagodnie mówiąc, miał niewielkie. Mógł przesunąć nadgarstki o trzy centymetry; dalej nie puszczały go paski. Nogi były przymocowane trochę luźniej, ale co z nich za pożytek?

Spróbował dosięgnąć zębami do przegubu. Szkoda gadać!

Chwycił za pręty wezgłowia, stopami zaparł się o pręty naprzeciwko. Zaczął trząść łóżkiem w nadziei, że się rozwałi. Rzęził z wysiłku, cały oblał się potem, ale nic nie zwojował.

Łóżko było solidnej roboty i w dodatku przyśrubowane do podłogi.

Wściekłe szarpnięcia dały tylko tyle, że poobcierał sobie skórę na nadgarstkach i kostkach.

Konstrukcję z pasów wymyślono bardzo chytrze. Z pewnością jakiś docent nauk gestapowskich długo nad tym siedział. Jegor rozdarł się na całe gardło:

– Ludzie, pomóżcie! Jest tam kto?!

Krzyczał tak długo, dopóki nie zrozumiał: nikt z zewnątrz go nie usłyszy. Czyż inaczej Was ser zdjęłaby mu plaster?

Dopiero kiedy stracił siły, zdarł sobie skórę i ochrypł, Dorin zajął się tym, od czego dobry wywiadowca powinien był zacząć – analizą sytuacji.

Analiza dała takie rezultaty, że pozostawało tylko zawyć z rozpaczy. Jak wilk, którym miał być przecież Wasser, Jegor zaś – myśliwym. Ale bestia przechytrzyła łowcę, który wpadł we własne sidła. Teraz można było sobie wyć do woli, i tak nikt by nie usłyszał.

Jak bezczelnie, a zarazem bezbłędnie Wasser rozegrała partię! Tak, bardzo potrzebny jest jej radiotelegrafista, ale nie zamierzała bawić się z losem w ciuciubabkę. Po prostu zwabiła radiotę w pułapkę, kazała mu złożyć nadajnik, sprawdziła, czy łączność działa, a potem stalowe szczęki się zatrzasnęły. Tak naprawdę baba w nosie ma to, czy czekiści przewerbowali Stepana Karpenkę, czy też nie. I samego Karpenkę też ma w nosie. Będzie musiał robić to, co mu każą: nadawać i odbierać szyfrogramy, których sensu nie rozumie. A kiedy Wasser wykona swoje zadanie i przestanie potrzebować Karpenki, po prostu go zlikwiduje.

Pomysł, jak to się mówi, prosty i genialny.

To wszystko należało do kategorii minusów. Teraz należało znaleźć bodaj cień jakiegoś plusa obecnej sytuacji.

Było całkiem oczywiste, że szef samodzielnie nie odszuka swojego współpracownika w tym cholernym podziemiu, ale może przechwycą sygnał i zlokalizują radiostację?

Jeśli seanse będą takie krótkie jak pierwszy, to raczej wątpliwe. Jeszcze czego, sam środek Moskwy, sygnałów w eterze do licha i trochę, i to najróżniejszych. A co najgorsze, szefowi nie przyjdzie do głowy, że Dorin łączy się z niemiecką centralą i nie daje o tym znać swojemu przełożonemu.

Nie udało się zatem Jegorowi znaleźć żadnej dodatniej strony sytuacji, choćby bardzo nikłej.

Niemniej jednak od analizy należało przejść do wniosków.

Jak działać dalej?

Rysowały się trzy warianty.

Pierwszy: odmówić wykonania rozkazów. Nie przekazywać meldunków i już. Co prawda, to oznaczało, że Wasser swojego jeńca od razu spisze na straty.

Drugi: przekazywać nie to, co tamta dyktuje, ale jakieś dyrdymały. To samo z odbiorem. To znowu oznacza nieuchronną śmierć, tylko z niewielkim opóźnieniem. Wasser sprawdzi u siebie treść z kodem, i koniec, ciach. Wróci do piwnicy. Pif-paf. Oj, zajączku, oj niebożę, nic ci teraz nie pomoże.

Trzeci wariant: robić, co każą, i czekać, aż Wasser popełni jakiś błąd. Hrabia Monte Christo uciekł nie z jakiejś piwnicy, tylko z zamku na wyspie If. Co prawda, miał na to czternaście lat. Lejtnant Dorin tyle czasu, niestety, nie dostanie.

Trzeci wariant spodobał się Jegorowi najbardziej, ale raczej dlatego, że nie czuł w sobie dość determinacji. Umierać nie miał ochoty, zwłaszcza tak od razu. Ale stukać kluczem to znaczyło współdziałać z agentką Wasser w jej celach, nie wiadomo jakich, ale na pewno niecnych i może nawet stanowiących śmiertelne zagrożenie dla ojczyzny. Kto wie, co było w depeszy, którą Jegor już nadał, i co będzie w następnych? Może Wasser ma zadanie tuż przed wybuchem wojny wysadzić Kreml razem z Wodzem i Komitetem Centralnym WKP(b). I co, on miałby pomagać w tym faszystom?

Dorin zabrnął w ślepą uliczkę, roztrząsając ów wariant, postawił więc pytanie inaczej: jak w tej sytuacji postąpiłby Październicyn?

Po pierwsze, starszy major nigdy by się nie znalazł w tak haniebnym położeniu. Od razu by się domyślił, że kobieta nie jest łączniczką ani też szeregową pracownicą Abwehry, tylko Wasserem we własnej osobie. Domyśliłby się po spojrzeniu, po układzie ust, po cechach psychofizycznych. Już by tam szef nie wpadł jak śliwka w kompot. Trudno było wyobrazić sobie Październicyna przywiązanego do żelaznego łóżka. Gdyby jednak nawet coś takiego się stało, wiadomo było jedno – nie poddałby się, tylko walczył nadal.

To znaczy, że będziemy walczyć, powiedział sobie Jegor, i po raz pierwszy trochę mu ulżyło. Paniki już nie odczuwał, mózg zaczął lepiej pracować.

Można oczywiście popsuć szyki agentce i zostawić ją bez łączności, choćby i za cenę własnego życia. Tylko czy się jej bardzo tym zaszkodzi, to pytanie. Nadajnik mimo wszystko jest złożony. Ostatecznie stukać Morse’em można się jako tako nauczyć i z samouczka, w końcu to nie takie trudne. A znowu jeśli Jegor zginie, wszelki ślad wiodący do agentki Wasser zniknie, i tym razem na zawsze. Wtedy sworzeń – lejtnant Dorin zamiast przez swoją śmierć umocnić radziecką konstrukcję, potoczy się po podłodze jak kawałek złomu.

Mimo wszystko więc trzeci wariant był najlepszy. Dorin to radiotelegrafista Stepan Karpenko. Jest wystraszony, rozumie, że go podejrzewają, i marzy tylko o jednym: o rehabilitacji. Dlatego będzie wykonywał rozkazy, i to nie ze strachu, ale z przekonania. A tymczasem trzeba będzie mieć się na baczności i czekać na odpowiedni moment, by odpowiedzieć ciosem na cios. Jak mawiali starożytni: dopóki żyję, mam nadzieję. Na zwycięstwo.


* * *

Trudna decyzja została podjęta, Jegor nabrał przeto ochoty, żeby Wasser wróciła jak najszybciej. Ale czekać musiał długo.

Od leżenia na plecach z wyciągniętymi rękami i nogami zdrętwiało całe ciało. Jakoś tam jednak Jegor przewrócił się na bok. Ręce przy tym miał wykręcone, tak że prędko musiał zmienić pozycję.

Najbardziej doskwierała Dorinowi myśl, że szef i chłopaki teraz go szukają i odchodzą od zmysłów. Myślą, że został porwany, że wsadzono go do samochodu albo do bagażnika i wywieziono nie wiadomo dokąd. Może go torturują albo już zamordowali. I nikt nie ma pojęcia, że on znajduje się ledwie dziesięć minut drogi od głównego gmachu! Z wściekłości Jegor aż zazgrzytał zębami.

Spokojnie, spokojnie, odpręż się, tak przekonywał sam siebie, tłumiąc szalony poryw, żeby się wyrywać, skręcać, bić, szarpać, krzyczeć – byleby tylko uwolnić się z więzów. Nie uwolni się tak czy siak, najwyżej jeszcze bardziej zedrze sobie skórę…

Jakoś opanował atak histerii, spróbował zasnąć i nawet usnął, ale zdaje się, nie na długo. Po pierwsze, wyspał się już poprzedniej nocy, a po drugie, pozycja była zbyt nienaturalna.

Wasser, wychodząc, zgasiła światło, w pokoju było ciemno. Przywykł już do mroku i rozpoznawał kontury stołu, oparcia łóżka, ale nic więcej. Nie wiedział, która jest teraz godzina. Dorin wygiął się i spojrzał na nadgarstek – zegarek miał dobry, ze świecącymi wskazówkami, niegdyś własność Stepana Karpenki. Pięć po dziewiątej, wskazówka sekundowa nieruchoma. Stoi. To znaczy od nakręcenia minęło już trzydzieści sześć godzin. Jegor nakręcał go wczoraj rano, jest więc już co najmniej wieczór siedemnastego maja…

Nic dziwnego, że mimo wszystkich wstrząsów i przejść, Dorin skręcał się z głodu. Ostatni raz jadł przed seansem w kinie „Metropol”, czyli przeszło dobę temu. Nadgryziona bułka się nie liczy.

Leżała gdzieś tam, na stole. Podniósł głowę i dojrzał jaśniejszą plamę. Ale co z tego? Nie szkodzi, powiedział sobie. Człowiek może dwa tygodnie wytrzymać bez jedzenia. Jeśli tej podłej Wasser radiotelegrafista jest naprawdę potrzebny, to baba da mu jeść, nie ma wątpliwości.

Ale wkrótce męki głodu zeszły na drugi plan wobec potrzeby o wiele większej.

Dorin potrzebował na stronę, i to z każdą chwilą bardziej. Przecież w portki się nie zleje – radziecki czekista nigdy się tak nie poniży. Lepiej zdechnąć niż tej abwehrowskiej suczce dać taką satysfakcję!

I od razu przypomniał sobie historię jeszcze z Saratowa, gdzie chodził do szkoły. Kolega z jego klasy miał psa, owczarka imieniem Indus. Mądry, wyćwiczony nie gorzej niż pies sławnego Karacupy, strażnika granicy ZSRR. Kiedyś Witia (bo tak się chłopiec nazywał) i jego rodzice zatruli się grzybami, wszystkich więc zabrano do szpitala. Pies został sam w domu. Wytrzymał dzień, dwa, a na trzeci zdechł, bo pękł mu pęcherz moczowy.

Lejtnanta Dorina z pewnością czekało coś takiego. Trzeba było znowu wytężyć wolę. Jegor ugryzł się w język. Boleśnie, aż poczuł słony smak w ustach. Ale pomogło.

Potem zaczął liczyć. Policzy do tysiąca i przewraca się na prawy bok. Jeszcze raz do tysiąca – i na lewy. Trzeci raz – i na plecy. Potem znowu. I znowu. I znowu.

To ciągłe liczenie wprawiło go w stan odrętwienia. Sen czy nie sen, omam czy nie omam, dość że w ciemności coś się poruszyło, a z mroku wylazło jakieś licho. A może mu się wydało, że na stole siedzi człowiek i cienko, przeciągle wyje; to znowu zaskrzypią drzwi i zaświeci się w nich para zielonych oczu.

Jegor podrywał się, po twarzy ściekał mu lepki, wstrętny pot.

Diabli wiedzą, jak długo to wszystko trwało, ale na pewno długo. Bardzo długo.

Kiedy drzwi zazgrzytały i otworzyły się, Jegor spojrzał na nie bez przekonania – myślał, że znowu coś mu się zwiduje. Niezbyt się zainteresował, kiedy pojawiła się w nich sylwetka. Ale świeże powietrze w pokoju, które poczuł, nie mogło mu się przyśnić. Dorin chciwie wciągnął je nosem i dopiero teraz poczuł, jak bardzo cierpiał wskutek duchoty.

Pstryknął wyłącznik, a lejtnanta oślepiło jaskrawe światło elektryczne.

Na podłodze zastukały obcasy i zatrzymały się przy łóżku.

To była ona. W kokieteryjnym kapelusiku, w jasnym nieprzemakalnym płaszczu, mokrym od deszczu. Twarz wyniosła, władcza.

Wnosząc z tego, że przestrzeń w otwartych drzwiach za jej plecami nie czerniała, tylko szarzała, był dzień.

– Do ubikacji – zachrypiał Jegor, który stracił zupełnie głos od krzyku.

W milczeniu zalepiła mu usta plastrem.

Dlaczego, po co? Demonstruje, że mimo wszystko nie wierzy ani jednemu jego słowu?

A Dorin przygotował sobie całą przemowę: o swojej wierności dla wielkich Niemiec, o gotowości odpowiedzenia na każde pytanie, przejścia każdego egzaminu.

Wszystko na darmo. Wcale nie miała zamiaru go słuchać. Dla niej Karpenko był untermenschem, podczłowiekiem.

Więc bez słowa, Wasser zaczęła coś majstrować przy pasie krępującym lewy nadgarstek Dorina i wsadziła sztyft w drugą dziurkę. Teraz Jegor mógł odsunąć rękę od prętów o dwadzieścia centymetrów. To samo zrobiła z lewą ręką. Potem skrępowała oba nadgarstki razem, i dopiero wtedy odłączyła oba pasy od wezgłowia.

Lejtnant jęknął i usiadł na łóżku. Bolały go straszliwie ramiona, łokcie, przeguby, a jednak trzymanie rąk przed sobą było prawdziwą rozkoszą. Kiedy rozprostowywał stawy, Wasser skrępowała mu nogi, odpinając zarazem pasy od prętów łóżka.

Dorin usiadł na łóżku, potem wstał. Łypnął okiem na kobietę, myśląc, że można jej nieźle przyłożyć jej nawet związanymi pięściami. Ale Wasser była nadal czujna: cały czas trzymała się z tyłu i trochę z boku.

Pchnęła go lekko w plecy. Jegor zrozumiał – w stronę dziury w podłodze.

Iść mógł tylko drobnymi kroczkami. Rozpiął rozporek, zabeczał: „Beee beee beee beee”, co znaczy: „Mogłabyś się chociaż odwrócić”.

Wasser zrozumiała, ale nie zrobiła tego, tylko lekko się skrzywiła.

Jegor poczerwieniał od tego poniżenia i zameczał najwyraźniej, jak mógł: „Muma”, co znaczyło „suka”.ó

– Dalej, dalej – powiedziała. – Dla mnie istnieje tylko jeden mężczyzna. A ty jesteś śmieciem.

Jaki mężczyzna? Pewnie ten ich Führer, pomyślał Jegor.

– Umyj ręce. – Popchnęła go do umywalki, kiedy skończył. A to gnida niemiecka! Jeszcze będzie go uczyć kultury!

Jegor doskakał do umywalki (uznał, że dalsze dreptanie byłoby zbyt haniebne). Nie tylko umył ręce, ale wsunął głowę pod strumień wody. Potem się napił. Zwykła woda z wodociągu, cóż to za szczęście, jak się okazuje.

– Jedz. – Wasser popchnęła go do stołu.

Oprócz nadgryzionej bułki z przedwczoraj nic tam nie było do jedzenia.

Może ogłosić głodówkę protestacyjną, zawahał się Dorin, który po straszliwym poniżeniu jeszcze nie przyszedł do siebie. Nie, Karpenko nie ogłosiłby głodówki.

– Jedno słowo, a znów cię zakleję. Zostaniesz głodny – uprzedziła go Wasser, zanim oderwała plaster.

Bardzo starał się nie jeść chciwie, ale mimo to od razu spałaszował czerstwą bułkę.

– Jeżeli dobrze przeprowadzisz seans, dostaniesz drugą, świeżą.

Wyjęła z torby jeszcze jedną bułkę i podetknęła mu ją pod nos – masz, powąchaj. Jegorowi zakręciło się w głowie od zapachu ciepłego pieczywa.

– Będziesz pracował?

Kiwnął głową.

Wtedy strząsnęła okruchy ze stołu i podsunęła mu radiostację. Sama włożyła Jegorowi nauszniki, cały czas trzymając się z tyłu.

Odbiornik też włączyła sama.

Po minucie w telefonie zapiszczały sygnały wywoławcze niemieckiej centrali:

– 7373, 7373, 7373. Jegor kiwnął głową: są.

– Odpowiedz.

– 0009, 0009, 0009 – wystukał Dorin sygnały Karpenki.

A Wasser już podsuwała mu papier, żeby zanotował szyfrogram z centrali.

Kiedy Jegor pisał ołówkiem kolumny siedmiocyfrowych liczb, w myślach je powtarzał i starał się zapamiętać. Sam przez cały czas śledził kątem oka: a może babsko straci czujność, pochyli się nad stołem, żeby lepiej widzieć, jak on pisze. Wetknąć cholerze ołówek w oko, tak głęboko, jak się da. I tłuc ją, póki nie wyjdzie z szoku. Nie na śmierć, oczywiście, ale do utraty przytomności.

Kiedy seans się skończył, Wasser zabrała papier i dała Jegorowi bułkę. Ledwie wsunął do ust ostatni kęs, znowu je zakleiła. Szturchańcami pognała go w stronę łóżka, kazała się położyć.

Przywiązała mu ręce, potem nogi.

Zdjęła plaster.

Zgasiła światło.

Wyszła.

Jegor znowu został sam w ciemnościach, na wiele godzin.


* * *

Zaczęło się życie, którego życiem nie można w ogóle nazwać. Nie było w nim dnia ani nocy, tylko mrok, przecinany rzadkimi wybuchami światła – kiedy strażniczka odwiedzała więźnia.

Czas utracił płynny rytm, poruszał się skokami. Wielogodzinne oczekiwanie zlewało się w jedną, niekończącą się pauzę, w której nie było nic prócz skrzypienia łóżka, rozmów z samym sobą i dręczących półsnów, półprzywidzeń. A jedyne wydarzenia to obrócenie się z pleców na bok i z powrotem. Ale wystarczyło, by klucz zazgrzytał w dziurce, a świat się przeobrażał. Wypełniał się oślepiającym światłem i dźwiękami, które Jegorowi wydawały się ogłuszające po tak długiej ciszy. Czas, który nagle drgnął, puszczał się galopem, nadrabiał straty.

Seanse łączności nie odbywały się codziennie. Najczęściej Wasser po prostu przychodziła, żeby więzień mógł coś zjeść, wypić, załatwić się i trochę rozprostować kości, po czym oddalała się bez słowa. Tak więc po kwadransie znowu zostawał sam, przykuty do nienawistnego łoża.

Dlatego kiedy Wasser dawała mu kolejną bułkę i przysuwała nadajnik, Jegorowi z radości mimo woli skakało serce. Jeszcze dziesięć minut światła i ruchu! Nowa porcja cyfr do wyuczenia – a to oznaczało, że będzie miał się czym zająć podczas oczekiwania: powtarzać wszystko w pamięci dziesiątki, setki razy.

No i oprócz tego za każdym razem, kiedy odbierał albo nadawał szyfrogram, dostawał premię: kawałek kiełbasy albo sera. W świecie, w którym teraz wegetował, było to wielkim wydarzeniem.

Rozmowy ze strażniczką były zabronione. Kiedy przychodziła, od razu naklejała mu plaster i zdejmowała go tylko na czas karmienia. Któregoś razu Jegor zdążył wypowiedzieć starannie obmyślone zdanie po niemiecku: „Proszę posłuchać, nie wolno tak postępować z ludźmi oddanymi naszej wspólnej sprawie”. W rezultacie na całą dobę został bez jedzenia. Wasser otwierała usta rzadko, wyłącznie na czas seansów: „Sygnały. Są? Odbieraj. Nadaj to”. I tyle. Mówiła zawsze po rosyjsku. Widocznie uważała, że podczłowiek nie jest godny języka, którym posługuje się Führer.

Jegor nie był dla niej człowiekiem, tylko oderwaną funkcją – uszami i palcami na kluczu. Ona zaś w koszmarze, którym teraz stało się jego życie – chciał tego, czy nie – zajęła miejsce postaci głównej. A nawet jedynej. Wyraz jej twarzy, mimika, ton głosu – wszystko miało dla niego olbrzymie znaczenie. Jaki chleb przyniosła – czarny czy biały? Co za butelkę ma w torbie – z kefirem czy z mlekiem? Dlaczego spojrzała na radiostację – tak sobie czy będzie seans łączności?

Najwstrętniejsze było to, że Jegor po trochu przywykał do piwnicznego życia.

Pierwszy przystosował się brzuch. Żołądek nauczył się zgadywać porę posiłku i zaczynał wydzielać soki mniej więcej na pół godziny przed nadejściem Wasser.

Potem zorientowały się pęcherz moczowy i jelita. Już nie męczyły Jegora bezpłodnymi wezwaniami, tylko dawały o sobie znać od razu po obudzeniu się żołądka.

Zdrętwiałe ciało czekało na przyjście Wasser, drżąc z niecierpliwości: teraz będzie można rozprostować ręce. Usiąść, zrobić kilka kroków.

Najohydniejsze ze wszystkiego było to, że i serce odzywało się radosnym bębnieniem na zgrzyt klucza.

Lejtnant zgrzytał zębami: faszystowskie draństwo chce zrobić coś takiego z nami wszystkimi. Zamienić nas w ślepe narzędzia, w bydło robocze, w świnie, które radośnie chrząkają przed porą karmienia. Nie jestem już człowiekiem, tylko psem Pawłowa. Zapala się żarówka, a mnie od razu cieknie ślina z ust.

Ciężka, dławiąca nienawiść sprawiała, że Jegor zaciskał pięści. Ach, co on by zrobił z tą gadziną, gdyby nie miał związanych rąk! Niechby zresztą nawet były związane, byle tylko choć raz się nadstawiła, żeby mógł jej przyłożyć z dołu w podbródek. Albo z boku w skroń. Całą swoją siłę, całą wściekłość włożyłby w taki cios!

Ale przeklęta agentka była doświadczoną treserką. Cały czas ostrożnie, cały czas na odległość wyciągniętej ręki. Ile razy Jegor oceniał, kiedy kuśtykał spętany do stołu: jeśli gwałtownie się wyciągnie, dosięgnie jej czy nie? I wychodziło mu, że nie. Kiedy siadał, skracała dystans, ale jakże się zamachnąć na siedząco?

A i sił z każdym dniem miał coraz mniej. Skąpe pożywienie, brak ruchu i duchota były przyczyną, że Jegor słabł bardzo szybko. Wstając z łóżka, z trudem utrzymywał teraz równowagę – gwałtowne ruchy powodowały, że kręgi latały mu przed oczami. Przestał skakać po podłodze, zamiast tego stawiał drobne kroczki. Po pierwsze, był słaby, a poza tym kości już mu zaczęły sterczeć, portki na nim wisiały, więc gdyby skoczył, toby spadły. Kręcił się na łóżku o wiele częściej niż na początku.

Po jakimś czasie (rachubę czasu Jegor stracił szybko, bo dni jako takich już w jego życiu nie było) ciemność powodowała już nie zwykłe koszmarne sny, ale najprawdziwsze halucynacje. Na ogół oczywiście przykre. Kiedyś zobaczył siebie z boku.

Pomieszczenie zamknięte na głucho, bez okien, na łóżku leży brudny człowiek, rozciągnięty w kształt litery X. Wlepił w sufit niewidzące oczy.

Potem to samo, tylko z odległości. Ściany, podłoga, sufit jak przedtem spowite mrokiem, ale zarazem przezroczyste: widać wtedy, że jakiś człowiek leży w jednej z komórek pustego, zabitego deskami domu. Nad nim są trzy piętra, pod nim piwnica. W domu nie ma żywego ducha; tylko zwinne myszy harcu – ją, nie czyniąc przy tym hałasu, a na strychu kołysze się w przeciągu pajęczyna.

Innym razem przywidziało mu się, że dom jest żywy. Że to jakiś potwór, smok, wielorybisko. Nałykało się toto wszelakie – go paskudztwa: śmieci, połamanych mebli, rozbitych cegieł, połknęło nawet człowieka na żelaznym łóżku, a teraz ciężko dyszy, trawiąc to niesmaczne pożywienie.

Zdarzyła się i taka halucynacja: na wszystkich piętrach, we wszystkich pokojach jest pełniusieńko ludzi, wszyscy zajmują się jakimiś swoimi sprawami. Gospodynie piorą i gotują, dzieci się bawią, mężczyźni piją i grają w domino. Jegor mógł zajrzeć do każdego mieszkania, przyjrzeć się twarzom, jego zaś nie widział nikt. Tak wyglądał dom, dopóki nie wysiedlono z niego mieszkańców, domyślił się Dorin, i zrobiło mu się siebie bardzo żal: jakże tak, wszystkich wywieźli, a jego zostawili?

Dom dręczył, dręczył swojego więźnia i w końcu ostatecznie się rozbestwił.

Jegor śpi i nagle czuje, że ktoś siedzi u wezgłowia łóżka. Najpierw pomyślał: Wasser. Zaspał i nie słyszał, jak weszła. Ostrożnie uchylił powieki, spojrzał poprzez rzęsy: czego od niego chce?

Siedziała z opuszczoną głową, nie było widać twarzy, tylko zarys opuszczonych ramion. Potem kobieta podniosła rękę, pogłaskała Jegora po kłującym policzku. Westchnęła.

Skądsiś zaczęło się sączyć blade światło – całkiem słabe, ale wystarczyło go, żeby Dorin mógł dojrzeć twarz swojej dręczycielki. Była smutna i bardzo ładna, zupełnie inna niż w rzeczywistości.

– Ach, to ty taka jesteś… – wyszeptał wstrząśnięty Jegor. Delikatnie zamknęła mu usta palcami, smutno się uśmiechnęła, a dalej zaczął się koszmar. Oczy lekko się otwarły, z czarnych zrobiły się zielone, nos się zaostrzył, wargi zaokrągliły, szczęki zapadły, skóra zbladła – Wasser zmieniła się w Nadieżdę.

– Biednyś ty, biedny – wyszeptała Nadieżda i Jegor rozpłakał się z litości nad samym sobą.

Ale kiedy chimera się rozwiała, ogarnęła go wściekłość.

To już była podłość, straszliwa podłość!

Przez cały czas zamknięcia ani razu nie pozwolił sobie na myśli o Nadi. Na wspomnienia o dziewczynie, którą kochał i na zawsze utracił, nie ma miejsca w ohydnym, śmierdzącym podziemiu.

Ale piwnica zdobyła taką władzę nad wyobraźnią swego niewolnika, że bezceremonialnie wtargnęła w najtajniejszy obszar jego pamięci, ani pytając o zgodę.

Już nie jestem panem swojego mózgu, pomyślał Jegor i nie na żarty się przestraszył: bardzo, bardzo prędko zwariuję, a to przecież gorsze od śmierci.

Trzeba czymś wypełnić niekończące się godziny oczekiwania; inaczej Jegor Dorin, do tej pory człowiek, zmieni się w zwierzę, a więc przestanie istnieć.


* * *

Podjął zatem dwie decyzje, które uratowały go od szaleństwa.

Po pierwsze, uznał, że może myśleć o Nadieżdzie, a nawet mówić do niej.

Po drugie, zaczął pisać listy.

Nie piórem na papierze – tylko Morse’em na oparciu łóżka.

Pisał na przemian do szefa (to były meldunki) i do Nadi (te memoriały należały do kategorii czysto osobistych). Co prawda, czasem list przeznaczony dla jednego z nich niepostrzeżenie zmieniał adresata, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że Jegor teraz nie był sam. Halucynacje się skończyły. I już nie czuł się jak świnia w chlewie.

Gdyby ktoś zajrzał w ciemną i duszną komorę pustego domu, przeznaczonego do rozbiórki, ujrzałby niezwykły obraz.

Wychudły, zarośnięty człowiek z mrugającymi oczami i nieobecnym uśmiechem leży na łóżku prawie nieruchomo, tylko palec bez ustanku stuka w żelazną ramę cicho, ale dźwięcznie: kropka, kropka, kreska, kropka…


FRAGMENTY Z NIEWYSŁANYCH LISTÓW LEJTNANTA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO J. DORINA


Szefie, to moja wina, że nie meldowałem wam wcześniej. Gdybym na to wpadł, nie straciłbym rachuby czasu, a tak nawet w przybliżeniu nie wiem, jak długo mnie tu trzymają. Dwa tygodnie? Trzy? Miesiąc? Rozkleiłem się, straciłem siłę woli. Wybaczcie mi, to się już nie powtórzy.

Przynajmniej zapamiętałem wszystkie nadane i odebrane szyfrogramy. Oto one, dla pamięci będę je powtarzał w każdym liście.

Pierwszy nadany (na drugi dzień uwięzienia, to znaczy siedemnastego maja):


238795 383020 2892292

365363383839 373838

373839 393930 038539

479328 340538 450934

374595 349958 383940


Pierwszy odebrany (nie pamiętam kiedy):


/Kolumna siedmiocyfrowych liczb/


Drugi nadany (nie pamiętam kiedy):


/Kolumna ośmiocyfrowych liczb/


Drugi odebrany (nie pamiętam kiedy):


/Kolumna sześciocyfrowych liczb/


Trzeci nadany (trzy dni temu):


/Kolumna pięciocyfrowych liczb/


Czwarty odebrany (Dzisiaj. Niestety, nie znam daty):


/Kolumna siedmiocyfrowych liczb/


Oczywiście szyfr cały czas się zmienia. Grupy są to sześciu-, to siedmio-, to pięcio-, to ośmiocyfrowe. Mówiliście, że Niemcy mają jakąś zmyślną maszynę matematyczną. Zdolna jest tworzyć nieskończenie wiele szyfrów i nigdy się nie powtarza. Ale może mimo wszystko nasi specjaliści się w tym połapią? Oczywiście, jeśli tylko wyrwę się stąd i zdołam przekazać tekst szyfrogramów. Jeśli tylko wyrwę się stąd. Jeśli tylko wyrwę się stąd. Jeśli tylko wyrwę się stąd. Jeśli tylko wyrwę się stąd. Jeśli tylko wyrwę się stąd.

…Szczegóły wyglądu agentki Wasser są następujące. Wzrost jakieś metr sześćdziesiąt siedem czy osiem. Czoło szerokie, oczy osadzone blisko siebie. Tęczówki ciemne, prawie czarne. Kształtem oczy przypominają migdały, kąciki trochę uniesione. Nos prosty. Usta szerokie, wargi cienkie. Po bokach wyraźnie widoczne bruzdy nosowo – wargowe. Włosy czarne, ale myślę, że farbowane. Bo brwi ma jasne.

Co jeszcze o niej mogę powiedzieć?

Za każdym razem ubiera się inaczej. Jak ubiera się zwykła kobieta radziecka? Jeden strój wyjściowy, plus jeden, najwyżej dwa codzienne. A ta bez końca zmienia sukienki i spódnice. Czasem są modne, innym razem całkiem zwyczajne. Jak gdyby ciągle musiała przebywać w coraz to innym środowisku. Kiedyś była w czerwonej chuście i miała przypięty znaczek Komunistycznej Międzynarodówki Młodzieży do bluzki, jak gdyby wybierała się na pochód. Albo na wiec.

Można ją chyba nazwać ładną. Szczególnie jeśli umaluje usta i oczy. Tylko wyraz twarzy ma paskudny. Jakby się rycyny napiła. Chociaż na pewno, kiedy patrzy na swoich, jest roześmiana od ucha do ucha. Tak czy owak, nie zazdroszczę temu, którego ta żmija oplecie w uścisku.

Jeszcze przypomniało mi się coś z cech szczególnych. Porusza się bardzo energicznie. Nie żeby niezgrabnie, ale raczej po męsku niż po kobiecemu.

Teraz o usposobieniu.

Ma charakter. Jest opanowana. Każdy ruch przemyślany. Okrutna. Widać to po tym, jak mnie traktuje… Wyraźnie sprawia jej przyjemność, kiedy obchodzi się ze mną jak z podczłowiekiem.

Teraz o głosie…


* * *

Jakże żałuję, ukochana, że puszyłem się przed Tobą jak indor, jak paw. Nie rozumiem, jak w ogóle zdołałaś coś we mnie dostrzec. W moim życiu nie było, i zdaje się, już nie będzie nic lepszego od Ciebie. Chciałbym popatrzeć na Ciebie jeszcze raz. Niechby jak wtedy, zza płotu. Niechby nawet był przy tobie ten twój Margulis. Niepotrzebnie wtedy się na niego wściekłem. Bo to pewnie facet w porządku. Ale tak na ciebie patrzył! No i w dodatku ma talent. Będzie nowym Frajermanem. Czy może Fajermanem. Nie pamiętam. Chciałbym zobaczyć, jak idziesz ulicą. Jak się uśmiechasz. Ale nie chcę, żebyś mnie widziała takiego, jaki jestem teraz. Zapamiętaj mnie silnego, uśmiechniętego, schludnie ubranego. Wyobrażam sobie, w co się teraz zmieniłem, jak cuchnie ode mnie. Kiedy Wasser wchodzi, trzyma uperfumowaną chustkę przy nosie. A nic, niech wącha, ścierwo. Szefie, jeszcze coś mi się przypomniało. Ma znamię na lewym nozdrzu. Takie małe, różowe…


* * *

…Jeśli nie wyjdę żywy z tej piwnicy, to znaczy, że żyłem bardzo krótko. Ale nie żyło mi się źle, grzech byłby się skarżyć. Fruwałem po niebie, widziałem prawdziwych ludzi i dowiedziałem się czegoś o sobie. W dwudziestym trzecim roku życia wyciągnąć kopyta to oczywiście za wcześnie, ale teraz na świecie prawie wszędzie toczy się wojna, wielu umiera jeszcze młodziej. Nawet dzieci. Myślę, szefie, że to nieważne, ile się przeżyło. Najważniejsze jest, żeby dobrze przeżyć swoje życie. Mam tylko jedno marzenie. Żeby wgryźć się tej suce zębami w gardło. Albo przynajmniej jej przyłożyć na koniec… Choćby raz…


* * *

…długo nie było szyfrogramów. Ani tam, ani stamtąd. Ostatnie dziesięć razy Wasser przychodziła bez kartki. Ja tylko siedziałem i słuchałem. Nic. Takiej przerwy jeszcze nigdy nie było. A dzisiaj nagle sygnały centrali. Zgłosiłem się. Przyszedł szyfrogram, bardzo krótki. Tylko pięć cyfr, powtórzonych trzy razy. 22444. Co to może znaczyć? Wasser, moim zdaniem, też się zdziwiła. Nawet zapytała: „To wszystko?”.

Leżę i myślę. Co to jest 22444?


* * *

Ten list lejtnanta Dorina okazał się ostatni.

Загрузка...