Rozdział dziewiąty

„Bee, bee”

– Tak to jest, Dorin – powiedział szef – właśnie dlatego jest Narkomem, a nawet zastępcą przewodniczącego Rady Ministrów, że to człowiek odpowiedniego formatu. Ja oklapłem, opuściłem ręce: „rozmowa czysto teoretyczna, fantastyka nienaukowa”. A on błyskawicznie wszystko obmyślił i podjął decyzję. Jedyną, która daje nam szansę na dalszy ciąg gry. Nie przestraszył się odpowiedzialności. Czemu się chmurzysz? Osiemdziesiąt ludzkich istnień w takiej grze – cena wysoka, ale nie zbyt wysoka.

– Osiemdziesiąt trzy – burknął Jegor.

– Jeśli już chcemy być dokładni, to osiemdziesiąt dwie plus jeszcze jeden gotowy nieboszczyk. Podrzucony przez naszych nurków po odpowiedniej obróbce.

Rozmawiali na Kuźnieckim Moście, w pokoju, gdzie Jegor mieszkał przedtem z pojmanym radiotelegrafistą, a teraz kwaterował sam. O Stepanie Karpenko przypominała tylko wybita szybka w serwantce i plama krwi, która nie dała się całkiem usunąć z drewnianej podłogi.

Ciemność za oknem już pomalutku zaczynała szarzeć, długa noc dobiegała końca. Wszystkie środki zostały podjęte, plany rozpracowane, kołowrót pracy operacyjnej puszczony w ruch i rozkręcony na pełne obroty. Wprost z Łubianki, od narkoma, starszy major poszedł na Kuźniecki i postawił grupie Grigoria – na nowe zadania, po czym zaprowadził Jegora do pokoju na rozmowę w cztery oczy.

Scenariusz przedstawiał się następująco:

Wieczorem, podczas oględzin rzeczy obywateli, którzy zginęli w wyniku zderzenia, personel szpitala miejskiego nr 1 natrafił w torbie jednej z ofiar na szczątki podejrzanego urządzenia, które okazało się radiostacją szpiegowską. Świadków tego odkrycia było mnóstwo, hałasu jeszcze więcej. Nieboszczyk, na którego ramieniu wisiała torba z radiostacją, miał w kieszeni paszport; pozwolił on przedstawicielom NKWD ustalić tożsamość i adres ofiary. Po godzinie kilka czarnych samochodów z piskiem opon wjechało na cichą ulicę Szczypek, zakłócając sobotni, zasłużony sen ludzi pracy. Zaczęła się bieganina, dzwonki, stukanie do drzwi: funkcjonariusze wypytywali sąsiadów o obywatela Nikołaja Sielencowa, syna Iwana, rok urodzenia tysiąc dziewięćset drugi. Niektórych, wyglądających podejrzanie, zabierano. A nazajutrz rano miała nastąpić rewizja w lombardzie przy Paweleckiej, gdzie – według zeznań sąsiadów – Sielencow pracował jako rzeczoznawca. Postanowiono już, że w lombardzie zgarnie się wszystkich jak leci. Październicyn powiedział, że trzeba zrobić możliwie najwięcej szumu, wywołać wrażenie, że NKWD zagarnia w sieć kogo się da, na oślep.

Bez wątpienia Wasser bardzo prędko się o tym dowie. A najprawdopodobniej już wie. Z całą pewnością zaalarmowało go to, że Sielencow nie wrócił ze spotkania. Zgodnie ze scenariuszem, kontakt został nawiązany. Łącznik zabrał radiostację, ale w drodze do domu miał pecha: zginął w wypadku. Gdyby Organy wiedziały coś o Sielencowie, zachowałyby się delikatniej: nie narobiłyby paniki w nocy, tylko urządziły kocioł na ulicy Szczypek albo zarządziły obserwację.

Czy Wasser uwierzy w przypadek – to pytanie. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma wielkiego wyboru. Albo siedzieć bez łącznika, a wtedy nie wykona zadania, na czymkolwiek by ono polegało. Albo zwróci się o pomoc do ambasady, gdzie Październicyn ma agenta „Etera”, sprzęt podsłuchowy i jeszcze inne nieznane Jegorowi kanały. Wreszcie może znowu skontaktować się z radiotelegrafistą, który – zgodnie z tym samym scenariuszem – siedzi kamieniem w zakonspirowanym mieszkaniu i czeka na rozkazy. Że radiostacja przepadła, to nie problem. Stepan Karpenko, jak w swoim czasie Jegor, przeszedł pełen kurs obsługi sprzętu, potrafi składać nadajniki z podręcznych środków i części, które są dostępne w sprzedaży. Robota nie jest taka znowu skomplikowana, parę godzin ze śrubokrętem i lutownicą zupełnie wystarczy.

Nowym zadaniem Dorina było ostateczne przeistoczenie się w Karpenkę. Najważniejsze to całkowicie przyswoić sobie styl. Dobrze, że została taśma magnetofonowa z nagraniem – siedź, ćwicz, wyrabiaj sobie rękę. Łatwe zadanie. Jeśli niespodziewanie zjawi się Wasser, też jasne: działaj zgodnie z instrukcją. Jednego tylko Jegor za nic nie mógł zrozumieć: historii z piętrowym trolejbusem i jego osiemdziesięcioma trzema, no, niech będzie osiemdziesięcioma dwoma pasażerami.

– Zrozum, Dorin – Październicyn gorączkował się, klarując mu swoje racje – Wasser nie jest zwykłym agentem. Sam widziałeś, z jaką precyzją, z jakimi środkami ostrożności Niemcy go tu przerzucali. Widziałeś, jak się o niego troszczą. Ma na posyłki rezydenturę w Moskwie; to najważniejszy obecnie zagraniczny organ Abwehry; a w istocie tylko zapewnia mu ochronę. Co konkretnie powierzono Wasserowi, nie wiemy, ale jasne jest jedno: chodzi o operację wyjątkowej wagi. A teraz powiedzcie mi, towarzyszu młodszy lejtnancie bezpieczeństwa, jaką to kluczową operację może przeprowadzić wywiad niemiecki w obecnej sytuacji? – Szef na chwilę przerwał, żeby dać Jegorowi czas na zastanowienie się. – Ano właśnie: wojenko, wojenko… Zadanie Wassera na sto procent związane jest z początkiem działań bojowych. Rozważając rzecz teoretycznie, może to być dywersja na wielka skalę, albo zamach na Wodza, żeby spowodować chaos w kraju. A jeszcze bardziej katastrofalne w skutkach byłoby zręczne podrzucenie nam dezinformacji: w tym roku wojny nie będzie.

Dorin zamrugał oczami. Czy można sobie wyobrazić większą katastrofę niż zamach na Wodza? Chociaż to, co mówi Październicyn, to racja. Wódz sam wiele razy powtarzał: nie ma ludzi niezastąpionych. Ale mimo wszystko te słowa, w dodatku wypowiedziane rzeczowym tonem, sprawiły, że Jegor poczuł się jakoś strasznie. A starszy major, jak gdyby nigdy nic, nadal nizał ogniwa logicznego łańcucha.

– Teraz przypuśćmy, że Hitler postanowił odłożyć atak. Jakie zadanie może w takim wypadku mieć Wasser? Też wiadomo. Powinien podrzucić dezinformację, że wojna, tylko patrzeć, jak się zacznie. Sprowokować nas do nieadekwatnej reakcji. Wytoczymy przeciw nim wszystkie działa, jakie mamy do dyspozycji, na nową, jeszcze nieumocnioną granicę, a tymczasem wojna w tym roku nie wybuchnie. Wówczas…

– Już to wyjaśnialiście – ponurym tonem przerwał Jegor przełożonemu.

– Najwyraźniej nie do końca! A teraz wyobraź sobie, że Abwehrze jednak uda się wcisnąć nam bujdę, i dochodzimy do wniosku: w tym roku faszyści nie uderzą. I popełnimy błąd! Wehrmacht rąbnie w nas od Bałtyku po Morze Czarne. Najpierw tysiące bombowców zniszczą na lotniskach nasze samoloty, zapewniając wrogowi panowanie w powietrzu. Dywersanci zerwą łączność. Korpusy pancerne przedrą się na tyły, okrążą nasze nieprzygotowane, zaskoczone oddziały, a potem ruszą pustymi drogami na Moskwę, na Leningrad… Zginą miliony ludzi radzieckich. A winę za to ponosić będziemy my, pracownicy Organów. I rozstrzelać nas to będzie za mało. To arytmetyka, Dorin! Powiedz, czy jest wskazane złożyć w ofierze osiemdziesiąt dwa życia, jeśli to da szansę uratować miliony? Tak czy nie?

Październicyn miał rację, co tu gadać.

– Tak jest, wskazane…

– A jeśli tak, to skąd wasza kwaśna fizjonomia, towarzyszu młodszy lejtnancie bezpieczeństwa?

Szef poczochrał Dorina po jeżyku na głowie, a ponieważ gest nie był regulaminowy, więc też Jegor nieregulaminowo odpowiedział:

– Szkoda ludzi. Sobota, krótszy dzień pracy, jechali pozałatwiać swoje sprawy… Każdego z pewnością ktoś kocha. Albo prawie każdego…

– Szkoda. Ale miliona ludzi szkoda milion razy bardziej. Nie myśl w skali mikro. Kiedy patrzysz przez mikroskop, nie jesteś w stanie zobaczyć całości obrazu. Kiedy przypatrujesz się drzewu, nie widzisz lasu. A las jest olbrzymi: od oceanu do oceanu. Wyrąbuje się w nim przecinki, drogi, a przy okazji, naturalnie, wióry lecą. Inaczej się nie da.

– Ależ rozumiem. Tylko po prostu przykro, kiedy żywy człowiek nagle okazuje się drobnym wiórkiem.

– A, to zależy z jakiego materiału jest zrobiony – odrzekł z przekonaniem starszy major. – Jeśli z drewna, to tak, wiórkiem. Ale jeśli z żelaza, to inna sprawa. Pamiętasz, jak pisał Tichonow:


„Kto z was ma żonę, dzieci, braci,

Niech pisze, bo już ich nie zobaczy.


Ale zabawa będzie niewąska!”

Najstarszy wtedy powiedział „Rozkaz!”


Jegor kiwnął głową.

– Pamiętam. Uczyłem się w szkole: „Można by w gwoździe ich pozamieniać; Mocniejszych gwoździ na świecie nie ma!”.

– To było o marynarzach. A my, pracownicy Organów, powinniśmy być już nawet nie z żelaza, tylko ze stali. I nie gwoździami, ale niezniszczalnymi sworzniami, na których trzyma się cała olbrzymia konstrukcja. Wiesz, co to jest nieśmiertelność? Kiedy ty giniesz, a konstrukcja stoi przez tysiąc lat – dzięki tobie i takim jak ty. I jeszcze jedno weź pod uwagę, Dorin. Tam, po stronie Niemców, sworznie też nie są z drewna. Konstrukcja faszystowska jest nie byle jaka, również zamierza przetrwać tysiąc lat. Zderzymy się z nimi, na pewno się zderzymy, jak nie w czterdziestym pierwszym, to w czterdziestym drugim, i przetrwa ta konstrukcja, która ma lepsze sworznie. Widziałeś tego łącznika? Ten był z kruppowskiej stali najwyższej jakości.

– Szefie, ja ciągle o nim myślę… – Jegor podrapał się po głowie. – No, że jest ze stali, zgoda. Ale nie daje mi spokoju coś innego. Ten Sielencow, czy jak go tam zwał, to faszysta. Prawda? Ale nie zasłonił się dziećmi, chociaż mógł. Jak byśmy go wtedy wzięli?

Październicyn patrzył na młodszego lejtnanta z pełnym rozbawienia niedowierzaniem, jak gdyby Jegor palnął jakieś głupstwo.

– A ty co myślałeś? Że jeśli wróg, to już na pewno drań? Takie rzeczy niech wciskają ludziom propagandziści, ale my jesteśmy zawodowcami i nie możemy być tacy głupi, bo wtedy łatwo popełnia się błędy. Nie, Jegorku, faszyści to tacy sami ludzie jak my. Są wśród nich i ofiarni, i dobrzy, i uczciwi. Tutaj nie chodzi o to, kto jest lepszy, a kto gorszy. Tylko kto kogo: my ich czy oni nas? Bo dla obu naszych konstrukcji na tej ziemi jest za mało miejsca. Takie to sprawy, bracie.


* * *

Odtąd dni zaczęły się ciągnąć niemożliwie, wszystkie tak do siebie podobne, jak kilki w pomidorach. Kropka-kreska-kropka-kreska. I tak całymi godzinami, aż człowiekowi czerwone kręgi zaczynają migać w oczach. Czasem Jegor miał wrażenie, że się tak modli do bożka, który na ścianie w korytarzu obojętnie lśni czarnym ebonitem, głuchy na błagania i ofiary.

Telefon milczał. Jeden dzień, drugi, trzeci…

Czyżby Narkom i Październicyn się pomylili, i Wasser ma jeszcze jakiś rezerwowy kanał łączności? To by oznaczało, że osiemdziesięciu dwóch ludzi zginęło na darmo?

Nocami Jegorowi się śniło, że spławia drewno Wołgą i wpadł w szczelinę między pniami. Chce się wynurzyć, ale pnie zamykają się nad jego głową, tylko że to nie pnie, ale ludzkie ciała. Jedno za drugim powoli płyną w dół rzeki, bezwładnie rozrzuciły ręce, a są tam i ładne kobiety z rozpuszczonymi włosami, są dzieci z niewidzącymi, ale szeroko otwartymi oczyma…

Śniło mu się jeszcze, że sam jest drzewem, i uparty czarny dzięcioł stylem Stepana Karpenki kuje w niego swoim ostrym dziobem: pi pi, pi pi, piii piii, piii piii.

Stepan kiedyś też mu się przyśnił. Nic specjalnego nie robił, tylko siedział na podłodze, tu gdzie plama, patrzył na Dorina i ciągle powtarzał: „Uż nedłuho, uż nedłuho, uż nedłuho”, a co nedłuho, tego nie mówił. Może niedługo zjawi się Wasser, a może stanie się jeszcze coś innego.

Ani razu w snach młodszego lejtnanta nie pojawiła się Nadia, chociaż na jawie dumał o niej nieustannie, rozmawiał z nią w myślach – raczej ganił, walił prawdę w oczy, a kiedy ona, zawstydzona, zaczynała prosić o wybaczenie, to się czasem odwracał i odchodził, a czasem wybaczał. Zależnie od nastroju.

Smętny to był czas, chociaż niby maj, słońce świeciło i z każdym dniem zachodziło coraz później. Tylko jaką korzyść miał Jegor z wiosny? W jego pokoju kręciły się szpule, migała lampka na nadajniku, po szybie pełzała na wpół senna mucha. Cela więzienna i tyle.

Tak jak w więzieniu, co dzień godzinny spacer, główne wydarzenie dnia. Jeśli dom znajduje się pod obserwacją, to tamci w żadnym wypadku nie mogą pomyśleć, że Karpenko jest pilnowany. Agent powinien uczyć się topografii okolicy: rozkład jazdy komunikacji miejskiej, podwórza przechodnie i tak dalej. No więc Jegor się uczył.


* * *

Kiedyś podczas kolejnego „rozpoznania topograficznego” doszedł do Solanki, a stamtąd nogi same poniosły go na ulicę Radiszczewa, do szpitala imienia Medsantrudu. Czemuż by agent Abwehry nie miał zbadać i tej dzielnicy? Czy może jest gorsza od innych?

Ale gdy znalazł się przy ogrodzeniu, ogarnęła go przemożna chęć, żeby zobaczyć Nadię, choćby rzucić na nią okiem. No i akurat tak się zdarzyło, że trafił na sam koniec jej dyżuru. Miał szczęście. Albo pecha, zależy jak na to spojrzeć.

Dorin wybrał miejsce za ogrodzeniem, zgodnie z wszelkimi regułami konspiracji: on sam niewidoczny, a dziedziniec widać jak na dłoni.

Nie czekał nawet dziesięciu minut, jak z drzwi wyszła Nadieżda. Ubrana już jak na lato: szeroka spódnica, berecik, białe skarpetki i czółenka. Wydała mu się niezwykle piękna – może dlatego, że ładnie ubrana, a może dlatego, że się stęsknił. Albo rzeczywiście jest taka piękna, tylko wcześniej tego nie zauważał.

Najpierw Jegor widział tylko ją, co było zrozumiałe: w oczach mu pociemniało, a serce zaczęło walić jak młotem. A potem zobaczył, że nie jest sama. Idzie z nią jakiś tyczkowaty goguś, z długachnym nosem, w kapeluszu i pod krawatem. I młody, drań. Najgorsze, że od razu było widać, że ona mu się podoba. Jegor dobrze znał to męskie spojrzenie, ten obleśny uśmieszek.

Dryblas pochylał się w stronę Nadieżdy, jak gdyby chciał ją dziobnąć tym swoim nosem, zaglądał jej w oczy, a ona patrzyła na niego z dołu, ufnie, poważnie. Potem musiał chyba zażartować, bo się roześmiała.

Aha, czyli jest jej wesoło, pomyślał Dorin. Co do tyczkowatego, uznał, że to musi być ten utalentowany Margulis, którym się tak oboje z tatusiem zachwycali. A może Morgulis, diabli wiedzą.

A potem stało się coś jeszcze gorszego.

Margulis-Morgulis zaprowadził cudzą dziewczynę do kremowej emki, z galanterią otworzył drzwi. Nadia wsiadła i oboje odjechali, a Jegor został, do końca przez nią niezauważony.

Władza radziecka wydała facetowi samochód, a on na pewno też na nią wygaduje, wzdycha za carskimi czasami, tak niesprawiedliwie i bez żadnych podstaw pomyślał Jegor o długonosym lekarzu. Ale teraz nie chodziło o sprawiedliwość. W piersi Dorina wrzał wulkan, jak śpiewa się w piosence La cuccaracha.

Ach, to ja, Nadieżdo, rzekomo pani pierwszy i ostatni. Ej, te kobiety…

Zanim się w ogóle pokazała, Jegor miał plan. Chciał podejść, porozmawiać rzeczowo, bez melodramatów. Uchylić trochę rąbka tajemnicy, jaką sprawą się zajmuje, że nie walczy ze swoimi współobywatelami, jak NKWD, tylko z niemieckimi szpiegami. Chciał nawet napomknąć o niedalekiej wojnie, żeby wreszcie do Nadi dotarło: Jegor broni ojczyzny. Ale jak zobaczył Morgulisa przy tej emce, to stracił ochotę na szczerą rozmowę z Nadieżdą. Bo teraz to już obraził się śmiertelnie, na zawsze.

Wracał na Kuźniecki pełen złości, energicznym, zamaszystym krokiem.

To inteligenckie dzielenie włosa na czworo, tania psychologia czystych rączek. Można sobie wyobrazić, jak zareagowałaby Nadia, gdyby się dowiedziała o trolejbusie. Krzyknęłaby: „Odejdź, sługo szatana! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!”. A kto was, takich czyściutkich, grzeczniutkich obroni przed faszystami? Przyjdzie Hitler ze swoim SS i gestapo i każe sobie buty lizać, a waszemu Morgulisowi przyczepi żółtą gwiazdę. O tak, wtedy dopiero podniesiecie lament: „Ratunku! Pomocy!”, ale już będzie za późno.

Taka przykra rzecz spotkała Jegora w tych majowych dniach.

Było też jeszcze jedno zdarzenie, ale tym razem nie przykre, tylko radosne.

Pewnej nocy (było to dziesiątego maja, a nawet jedenastego, bo już po północy) nagle zadzwonił Październicyn. Nie z miejskiego telefonu, tylko ze służbowego, który założono mu w mieszkaniu. „Natychmiast do mnie do gabinetu”. Głos miał surowy.

Zgodnie ze wszystkimi środkami ostrożności, przewidzianymi przez instrukcję, Dorin wyszedł na pusty Kuźniecki. Przeciągając się i ziewając, leniwie ruszył w stronę Łubianki: tak jakby wyszedł na nocny spacer – nie mógł zasnąć, albo przeciwnie, obudził się i poszedł przejść.

Kiedy się przekonał, że nikt go nie śledzi, zniknął w bramie nowego gmachu, dobudowanego do głównego w czasach szkodnika Jagody.

Na ulicy o tak późnej porze nie było żywej duszy, ale na Łubiance robota aż wrzała. Po schodach i korytarzach kręcili się pracownicy. Twarze skupione, szybki krok. Gdyby Jegor widział to po raz pierwszy, pomyślałby, że zdarzyło się coś nadzwyczajnego, co poruszyło cały komisariat ludowy, ale taki tryb pracy był tam przyjęty. Jak żartował Październicyn, w CzeKa człowieka zawsze coś czeka.

Jegor spotkał starszego majora na szóstym piętrze, kiedy ten wychodził z gabinetu.

– Siedem minut, towarzyszu młodszy lejtnancie. Każecie na siebie czekać – powiedział Październicyn niby to surowo, ale w niebieskich oczach błyszczały iskierki.

Jegor od razu to zauważył. Tylko źle je sobie wytłumaczył, myślał, że są wieści o Wasserze. W środku coś go ścisnęło. Nareszcie!

– Zgodnie z instrukcją – zaczął się tłumaczyć. – Przecież nie wolno od razu, trzeba sprawdzić…

Nie dokończył. Na korytarz wbiegło dwóch ludzi: młody mężczyzna w cywilu i czarnowłosy major. No, młody to jeszcze by uszedł, ale widok biegnącego człowieka z rombami na kołnierzu budził zdziwienie.

– Słyszałeś? – zawołał major do Październicyna.


– Zależy o czym – odpowiedział ten i podał rękę tylko cywilowi. Z majorem pewnie już się widział wcześniej.

– To znaczy, że nie słyszałeś. – Czarnowłosy krzywo się uśmiechnął. Mówił z kaukaskim akcentem.

– Nie uwierzycie! – zawołał młody (ten mówił bez akcentu, ale jakoś bardzo wytwornie, tak jak białogwardziści w filmach o wojnie domowej). – Sam bym nie uwierzył, uznałbym to za prowokację. Gdyby „Lord” zawczasu nie powiedział, że coś takiego może się zdarzyć…

Nagle przerwał i wpatrzył się w Jegora.

– Lejtnant Dorin, mój współpracownik – przedstawił go szef. – To major Leżawa, a to towarzysz Jepanczyn.

Po prostu „towarzysz” – ani stopnia, ani stanowiska. Ładny chłopak, zadbany, a garnitur – od razu widać, że nie z „Moskrawca”. Skinął Jegorowi głową i już więcej nie zwracał na niego uwagi, bo był bardzo zdenerwowany.

– Zaczęło się! – powiedział. – Przed chwilą nadeszła wiadomość od „Lorda”. Hess wylądował w Szkocji.

– Bzdura – skrzywił się Październicyn.

– Wylądował! W posiadłości księcia Hamiltona. To jeden z głównych macherów „kliki z Cliveden”. Z Hessem poznali się na olimpiadzie w Berlinie. Macie pojęcie, po prostu skoczył ze spadochronem, i już! Człowiek numer dwa Trzeciej Rzeszy. Matwiej jest już u Narkoma. Nas też wezwano. I do was na pewno zaraz zadzwonią.

– A ty, Październicyn, powiedziałeś: bzdura – zauważył człowiek z Kaukazu; z satysfakcją, jak wydało się Jegorowi.

Ale szef nawet nie spojrzał na majora. Myślał intensywnie: ściągnął brwi, czoło przecięła głęboka bruzda.

– Co za posunięcie – mruknął; zdawało się, że z zachwytem. – Co za posunięcie… – I z roztargnieniem zwrócił się do Jepanczyna. – I jak, nie puszczają was z powrotem? Zatrzymują?

Tamten z uśmiechem odpowiedział:

– A ja się wcale nie wyrywam. Naprawdę jestem w ojczyźnie po raz pierwszy. Wszystko jest dla mnie nowe, ciekawe…

Szef go nie słuchał.

– To znaczy, że Führer zagrał va banque. Wojska są skupione w jednym miejscu. Może uderzyć na wschód i na południe. W zależności od rezultatu misji Hessa. Ja na miejscu Churchilla bym…

Pokręcił głową.

W gabinecie rozległ się dzwonek telefonu. Niezwyczajny: krótkie, natarczywe sygnały. Nawet zza obitych skórą drzwi dobrze go było słychać.

– No, już i do ciebie się dobrali. – Major machnął ręką do Październicyna. – Dobra, zobaczymy się u Narkoma.

Październicyn wrócił do siebie, Jegor wszedł za nim.

– Słucham, towarzyszu Narkomie. Zaraz będę. I tyle, koniec rozmowy.

Starszy major zapiął koszulę pod szyją, chwycił z biurka jakąś teczkę i rzucił szybko:

– Chciałem to jakoś uroczyściej… Widzisz, że nie było kiedy. Krótko mówiąc, Dorin, gratuluję ci awansu poza kolejką. Za operację „Połów pod lodem”. Dzisiaj było w rozkazie. A tu masz, prezent dla ciebie, towarzyszu lejtnancie bezpieczeństwa.

Podał osłupiałemu Jegorowi dwie naszywki z malinowym kantem, w każdej – błyszcząca belka.

Klepnął go po ramieniu, wypchnął na korytarz i pobiegł za Leżawą i Jepanczynem.


* * *

Prawdę mówiąc, Jegor nie rozumiał absolutnie nic. Tylko tyle, że stało się coś ważnego, absolutnie nieprzewidzianego. Rudolf Hess, zastępca Führera, z jakiegoś powodu przyleciał do Anglii, z którą Niemcy walczą już drugi rok. Co za cuda? A już dlaczego towarzysze tak się spłoszyli, Dorin początkowo wcale nie kapował. Co to znaczy: „Führer zagrał va banque”! Jaka misja? I co by zrobił starszy major na miejscu Churchilla? O tym lordzie też niejasne, ale to przecież nie na rozum młodszego lejtnanta czy nawet lejtnanta. Ważne, że jest w Wielkiej Brytanii jakiś pożyteczny dla naszej sprawy lord, który na czas dostarcza cennych informacji. Z rozmowy w korytarzu Dorin wyniósł ogólnie raczej optymistyczne (być może pod wrażeniem nowych belek) wrażenie: nasz wywiad pracuje nie tylko na niemieckim odcinku, towarzysze z innych kierunków też nie zasypiają gruszek w popiele.

Dopiero kiedy o fantastycznym wyczynie Rudolfa Hessa napisały wszystkie gazety, Jegor poważnie się zastanowił. Ton wiadomości był dziwny: albo Hess przeszedł na stronę Anglików, albo zwariował. TASS zresztą nie komentował specjalnie tej historii. Nie donosił też o rozmowach między Hessem a Churchillem.

Potem Październicyn wyjaśnił, w czym sęk. Okazało się, że Niemcy podjęli zuchwałą próbę zawarcia pokoju z Anglią, starając się wykorzystać rozbieżności między politykami brytyjskimi. Zastępca Führera poleciał do swojego brytyjskiego znajomego rzekomo z własnej inicjatywy. Można powiedzieć: z porywu serca, które mu się kraje na widok dwóch wielkich narodów nordyckich, wykrwawiających się we wzajemnej walce. Lord Hamilton, w którego dobrach wylądował Hess, należy do tak zwanej kliki z Cliveden, koła arystokratów, nie znoszących Churchilla i pragnących zawrzeć honorowy pokój z Niemcami.

Gdyby zręczny manewr Hessa się udał i Niemcy dogadaliby się z Anglikami, to koniec, powiedział Październicyn. Grupę „Plan” można byłoby rozwiązać, a wszystkich jej członków przenieść wprost do wywiadu frontowego, bo kwestia ataku niemieckiego sama by się wyjaśniła. Bagnet na broń, wszystkie siły na pierwszą linię i ani kroku w tył. Mamy jednak w Anglii swoich ludzi, a ci znają się na rzeczy. Pokrzyżowali plany hitlerowcom, nie dopuścili do zawieszenia broni. W rezultacie Churchill się nie ugiął, odmówił rozmów z wysłannikiem Führera. Niemcy musieli udać, że żadnych inicjatyw pokojowych nie zgłaszali, tylko Hessowi pomieszało się w głowie z przepracowania.

– Bohaterom niewidzialnego frontu, którzy obronili naszą ojczyznę, działając w kuluarach polityki brytyjskiej, należy się wieczysta wdzięczność oraz wysokie nagrody państwowe. – Szef zakończył sprawę – Przed historią z Hessem szacowałem prawdopodobieństwo rychłej wojny na siedemdziesiąt do osiemdziesięciu procent, teraz najwyżej na pięćdziesiąt. Führer łatwo się obraża, takiego afrontu Anglikom nie wybaczy, postara się ich dobić. Ale my mamy swoją małą robótkę: łapiemy Wassera.

Grupa Grigoriana, i bez tego wyczerpana długim oczekiwaniem, nie przyjęła tych słów z entuzjazmem. Po pierwsze, Wasser najwyraźniej nie zamierzał dać się złapać. Po drugie, jeśli wojny w tym roku raczej nie należało się spodziewać, to sprawa przedstawiała się już całkiem inaczej. No, a po trzecie, bardzo już tym byli zmęczeni.

Dorin przynajmniej ćwiczył technikę nadawania, ale pozostali nudzili się jak mopsy. Grigorian-Demidycz, jako głuchoniemy, nie mógł nawet włączać radia. Waśkę Lachowa wykańczało ciągłe siedzenie przy oknie i wybałuszanie oczu jak idiota. Gala Wanilina, żeby nie budzić podejrzeń, na krótko poszła sprzedawać lody i znowu wróciła na chorobowe.

Kiedyś Jegor wyszedł w nocy do kuchni napić się wody i zastał tam całujących się namiętnie Lachowa i Walulinę. W końcu to zrozumiałe: oboje młodzi, zdrowi, razem przez dwa tygodnie. Gala wydała jakiś okrzyk i uciekła do pokoju, a Waśka nic, tylko wywalił język na bok i wypuścił ślinę – że niby czego się po idiocie można było spodziewać.

To małe zdarzenie zapewniło Jegorowi rozrywkę na parę dni. W czasie kolejnego spaceru zaszedł do „Pedksiążki”, kupił Słownik wyrazów obcych i broszurowe wydanie kodeksu karnego ZSRR.

Pamiętał, że jest na to jakieś specjalne słowo. Poszukał i znalazł je.

KAZIRODZTWO – intymny związek między bliskimi krewnymi: rodzicami i dziećmi albo braćmi i siostrami. Zjawisko to, w społeczeństwie kapitalistycznym powodujące degradację stosunków rodzinnych, zostało w ZSRR całkowicie wykorzenione.

Obwiódł tekst czerwonym ołówkiem i położył słownik Galinie na kuchennym stole. Tego dnia nie dostał kapuśniaku, ale strata nie była duża.

Nazajutrz jak gdyby przypadkowo zostawił w ubikacji kodeks karny. Broszurka była otwarta na artykule „Przemoc płciowa”, paragraf „Zmuszanie do czynów nierządnych osoby uznanej za niepoczytalną i wymagającą opieki”.

– Głupi jesteś, Dorin – orzekła Walulina i śmiertelnie się obraziła; poza sprawami służbowymi przestała z nim w ogóle rozmawiać.

Tak lokatorzy komunałki na Kuźnieckim Moście żyli sobie do szesnastego maja.

A szesnastego wszystko się skończyło.

Tamtego wieczoru Jegor postanowił pójść do kina zamiast na zwykły spacer. Co to, niemiecki szpieg nie ma już prawa obejrzeć Wałerija Czkałowa? Przecież powinien udawać normalnego człowieka radzieckiego. Seans zaczynał się o dwudziestej czterdzieści, tak że Jegor wrócił do mieszkania około jedenastej. Myślał: czy tak samo jak Czkałow przeleciałby na myśliwcu pod mostem? Teraz na pewno już by nie zaryzykował, mimo wszystko od dawna nie latał. Ale gdyby tak polatał jakieś dziesięć – dwanaście godzin, to inna rozmowa.

No i poczuł nagle straszny żal, że los go rozłączył z niebem. Takimi właśnie pięknymi słowami mówiono na filmie.

Fruwałby ponad obłokami jakimś, powiedzmy, I-I6 albo czajką. A już, jak mówią, wyprodukowany właśnie model Ił-2 to samolot szturmowy na światowym poziomie. Nie dręczyłby się wtedy pytaniami, czy trolejbus zatopiono potrzebnie, czy niepotrzebnie. I Nadieżda nie kręciłaby nosem…

Ledwie wsunął klucz do dziurki, drzwi szybko się otworzyły.

W korytarzu zgromadziła się cała grupa i sam Październicyn. Twarze mieli takie, że Jegor od razu wszystko zrozumiał. Starszy major wciągnął go do środka.

– Gdzie cię diabli nosili? Dobra, głowę ci urwę potem. Dzwonili. Dwa razy. Dokładnie o dziesiątej i wpół do jedenastej. Mężczyzna. Jakby z akcentem. Gala powiedziała, że będziesz o jedenastej.

Zegar wskazywał za trzy jedenastą. Jegorowi momentalnie zaschło w gardle.

– Pierwszy raz dzwonili z automatu przy Bramie Nikickiej. Drugi raz z budki koło Chat-u. Z obu miejsc do ambasady niemieckiej jest najwyżej dziesięć minut piechotą… – Uspokój się! – Październicyn złapał Jegora za ramiona, potrząsnął nim i szepnął mu do ucha: – Pamiętaj o trolejbusie. Przyznaj się: myślałeś, że na darmo?…

Przy tych słowach akurat zadzwonił telefon, dlatego szef dokończył szybko:

– Wysłaliśmy w tamten rejon kilka grup przechwytujących. Rozkaz: brać. Twoje zadanie: przeciągnąć rozmowę, żeby nasi zdążyli ustalić miejsce i podjechać. Dosyć, Walulina, dalej! – Machnął ręką na Galę, zamarłą w napięciu nad telefonem.

Ta szybko złapała słuchawkę, ale zaczęła mówić sennie, leniwie:

– Halo… Żeby go szlag trafił, tego twojego Karpenkę. Przecież już noc!… No, wrócił, wrócił, a gdzie się miał podziać? Zaraz go zawołam. Tfu!

Październicyn trzymał przy uchu dodatkową słuchawkę. Oczy wbił w tarczę zegarka.

– …Czterdzieści sekund. Dłużej nie można zwlekać. Dalej!

– Kto mówi? – burknął Jegor i pociągnął nosem. Październicyn kiwnął głową: dobra, tak trzymać.

– Karpienko, to pan? – spytał niepewny głos, chyba rzeczywiście z lekkim akcentem. – Ja od Piotra Siemionowicza. Dlaczego pan tak długo szedł?

– Mamy go – dał znać ruchem warg starszy major. – Przeciągaj sprawę!

– Długo? – odburknął ze złością Dorin – Siedzę tu prawie miesiąc! Zabraliście skrzynkę i zniknęli! Ne znał, co robić. Hrosze się kończą, sąsiedzi się czepiają, pytają, czemu nie pracuję…

– Spokojnie, spokojnie – przerwał mu nieznajomy.

Czy na pewno nieznajomy? Dziwna sprawa: ten głos Jegor jakby już gdzieś słyszał… Ale gdzie?

– Cóż to, pan mnie nie poznaje? – spytał Wasser (to był na pewno on) i odkaszlnął. – Przecież razem…

Nie dokończył. Z tamtej strony coś zazgrzytało i rozmowa została przerwana.

Jegor z zakłopotaniem obejrzał się na szefa. Ten podniósł dłoń w rękawiczce: cicho, nie przeszkadzaj…

W spectelefonie coś zaburczało, a Październicyn uderzył dłonią o ścianę, ale nie ze złością, tylko z triumfem.

– Do mnie go, szybko! – powiedział do kogoś. – Nie za dużo hałasu? Na pewno? No, brawo.

Do Jegora i pozostałych uśmiechnął się szeroko.

– Mamy go! Znakomita robota. I wy, towarzysze, też świetnie się spisaliście.

Dwa razy od szefa „znakomicie” – to jednak coś znaczyło. Ledwie Dorin zdążył otrzeć pot z czoła, a już Październicyn ciągnął go na schody.

– Dalej, za mną!

Kiedy szli do głównego budynku Łubianki (podwórzami, rozglądając się), Jegor zdążył powiedzieć, że głos jakby znajomy, tylko nie wiadomo skąd.

Październicyn rzucił:

– Nie męcz się. Za dziesięć minut wyjaśnimy, co to za człowiek w żelaznej masce.

No i wyjaśnili.

Najpierw do gabinetu zajrzał starszy grupy pościgowej (Jegor widział go po raz pierwszy). Dumnie obwieścił:

– Jest, szefie. Mam wprowadzić?

– Dalej, Barykin, pokaż go – polecił starszy major, siadając na brzegu stołu.

Dorin stanął obok, czekając, by zobaczyć tamtego.

Wprowadzono pod ręce jakiegoś chudego blondyna. Głowę miał opuszczoną, tak że Jegor dostrzegł wyłącznie chrząstkowaty nos i jakąś gruchę wystającą z ust.

– Wsadziłem mu gumowy knebel, żeby się nie darł. – wyjaśnił Barykin. – Wie szef, jak go wziąłem? Tam w automacie nie ma górnej szyby, więc ja gołąbeczka od razu za gardło – chwyt paraliżujący. I knebel do gęby. Czysta robota, jak pragnę zdrowia!

Wówczas aresztowany szarpnął podbródkiem, a wtedy Jegor go poznał. To był von Launitz, agent Eter. Macie żelazną maskę!

Na Październicyna strach było spojrzeć, tak pobladła i stężała jego twarz.

A Barykin wcale nie zauważył zmiany, jaka zaszła w naczelniku.

– Naokoło nie było nikogo, sprawdziliśmy. Ten tu, jak się ocknął, to się specjalnie nie rzucał, tylko meczał całą drogę…

– Wyjąć knebel! – rozkazał starszy major. – Klucz od kajdanek! To wszystko, Barykin. Jesteś wolny.

– Szefie, nie obszukaliśmy go nawet jak należy! Może ma broń albo truciznę? Albo się rzuci?

– Jesteś wolny! – warknął Październicyn, a Barykin przekazał Jegorowi klucz i spiesznie zrejterował na korytarz.

– Mogę wody? – ochrypłym głosem poprosił Eter, ledwie został uwolniony od knebla. Kiedy opróżnił szklankę, opowiedział, co następuje:

Dzisiaj wieczorem niespodziewanie wezwano go do pułkownika Krebsa, który powierzył mu pilne zadanie. Miał zadzwonić do radiotelegrafisty, a gdyby rozpoznał głos, przekazać instrukcję. Uprzednio nie odważył się telefonować do pana Październicyna, bo przypuszczał, że Krebs na wszelki wypadek wziął go pod obserwację. Myślał, że od razu o wszystkim zamelduje po rozmowie z radiotą i raporcie dla pułkownika. Może uzyska jakieś dodatkowe informacje. A instrukcję miał przekazać taką…

– Kiedy miał pan dzwonić do Krebsa? – przerwał mu szef.

– Od razu po rozmowie z radiotą. Październicyn aż jęknął ze złości.

– O instrukcji potem. Niech pan dzwoni! I powie: z radiotelegrafistą wszystko w porządku, rozkaz przekazałem. Z tamtego aparatu. Prędko!

Von Launitz chwycił słuchawkę i wykręcił numer.

– To ja – powiedział po niemiecku. -…Dopiero za trzecim razem… Mówi, że spacerował, znudziło mu się siedzieć na miejscu… Nie, nie sądzę, żeby kłamał… Tak, głos bez żadnych wątpliwości… O której? Eter popatrzył na zegar ścienny. – Dziesięć minut temu, o jedenastej dziesięć… Nie mogłem zameldować od razu, bo przy automacie ktoś się pojawił. Nie, chyba chciał po prostu zadzwonić, ale ryzykować nie mogłem, znalazłem inny automat… tak, słowo w słowo… Tak jest. Opowiem szczegółowo, zaraz jak wrócę.

Odłożył słuchawkę i wyczekująco popatrzył na szefa, który podsłuchiwał całą tę rozmowę.

– Dobrze – pochwalił go starszy major. – Brzmiało przekonująco. Teraz o instrukcji. Co miał pan przekazać radiocie?

– Zaraz. – Von Launitz wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru. – „Niech pan natychmiast wyjdzie z domu. Proszę nic ze sobą nie brać. Z bramy na lewo, skręcić w ulicę Dzierżyńskiego, potem Srietienką, przez plac Kołchozowy i Pierwszą Mieszczańską, do Dworca Rżewskiego. Cały czas trzymać się lewej strony. Koło kas kolejki podmiejskiej ktoś do pana podejdzie i i spyta: Młody człowieku, czy ma pan na imię Wołodia? Iść niezbyt szybko, z nakazanej trasy nie zbaczać. Wykonać!”.

– To wszystko?

– Wszystko.

– No to do widzenia. I dziękuję. – Szef mocno uścisnął Niemcowi rękę. – Przekona się pan, że potrafimy wynagradzać cennych agentów. Przy bramie czeka na pana taksówka, niech pan jedzie do Krebsa i pisze raport.

Wyszedł z von Launitzem za drzwi, ale za jakieś pół minuty ogolona głowa pojawiła się w drzwiach.

– Biegiem, Jegor! Czas!

We dwóch biegli długimi korytarzami, potem po schodach. Napotkani pracownicy patrzyli na nich bez specjalnego zainteresowania: śpieszą się, to znaczy, że są powody.

– Trasę zapamiętałeś? – mówił szef. – Ten sam chwyt, co poprzednim razem. Tylko teraz nie możemy cię ubezpieczać. Noc, ulice są puste. Na to właśnie liczą… Poślę oczywiście ludzi na dworzec, ale najprawdopodobniej przechwycą cię gdzieś po drodze. Jak wtedy. Jegorku, pracujesz sam. Wszystko teraz zależy od ciebie. Masz głowę na karku, sytuację znasz. Szykowaliśmy się, szykowali, a nawet dodatkowego kanału łączności nie przewidzieliśmy. Masz monety na automat. I przede wszystkim bądź ostrożny.

– A co, mogą mnie stuknąć? – dziarsko spytał Dorin, wsypując bilon do kieszeni.

Październicyn chwilę pomyślał, zanim odpowiedział.

– Nie sądzę. Po co? Wassera nie znasz, z nikim nie jesteś związany. Nie, potrzebują cię żywego. Ja zresztą też.

Przed samym wyjściem zabrał Dorinowi przepustkę i pistolet, krótko chłopaka uścisnął i lekko go popchnął.

– No, leć. Wierzę w ciebie.


* * *

Do rogu Jegor puścił się biegiem, żeby choć trochę nadrobić stracone minuty. Niemcy chyba nie obserwują go pod samym gmachem Łubianki; baliby się pchać ochronie przed oczy, w dodatku nocą. Od delikatesów numer czterdzieści już nie biegł, szedł najpierw szybko, potem wolniej.

Zeszłym razem, przed spotkaniem z Sielencowem, nie miał czasu na rozmyślania, za to teraz, wsłuchany w głuchy stukot własnych butów, myśli miał jasne i zdecydowane.

Mazgaj jesteś, Dorin, ze swoim zadręczaniem się i wątpliwościami. Już gotów byłeś potępić Narkoma za trolejbus i osiemdziesiąt dwie ofiary. Obywatele radzieccy nie zginęli na darmo. Stali się gwoździami, które umocniły bastion naszego przyszłego zwycięstwa. Wasser jednak połknął haczyk! Jeśli teraz urwie się z niego, to winny temu będzie nie Narkom, ale wyłącznie lejtnant Dorin. Na tobie, i tylko na tobie, spoczywa brzemię odpowiedzialności za tamte ofiary. Teraz wszystkie one patrzą wśród nocy swoimi martwymi oczami, jak idziesz ulicą, i szepcą: „Miej się na baczności, Jegor. Nie dopuść, żeby nasza śmierć okazała się daremna”.

Ale z takimi myślami dobrze idzie się do ataku – nic, tylko wybuchnąć świętym gniewem i pobiec naprzód z okrzykiem: „Hura! Za ojczyznę!”. Jegorowi jednak teraz nie gniew był potrzebny, tylko zimna kalkulacja. Dlatego zmuszał się do myślenia nie o straszliwej odpowiedzialności, lecz o sprawach praktycznych. Jeśli Narkom jest wielkim strategiem, to szef – wielkim taktykiem. Dobrze ocenił sytuację: Wasser bezwzględnie potrzebuje łączności. Wytrzymał bez niej, jak długo się dało. Ale w końcu musiał zaryzykować. Oczywiście, będzie sprawdzał „radiotelegrafistę”. Jeśli Jegor tego egzaminu nie zda, zginie.

1 nie z tym bieda, że jednego głupiego lejtnanta będzie mniej na świecie. Tu chodzi o sprawę.

Jegor czuł zarazem i strach, i chęć do czynu. Jestem stalowym sworzniem, powtarzał sobie, a szedł teraz pewniej, odważniej.

Przy Bramie Srietienskiej pojawił się jakiś cień, za nim drugi.

Już, tak szybko?

Tamtych było dwóch. Podniesione kołnierze, nasunięte na oczy cyklistówki. Jegor widział, że to żulia, ale po Sielencowie nie bał się już nikogo.

Czekał, aż zapytają o Wołodię, ale ochrypły tenorek poprosił:

– Ej, koleś, daj zapalić.

To naprawdę żulia, najzwyklejsza w świecie. Dorin rozzłościł się na serce, które niepotrzebnie podskoczyło mu do gardła, i odburknął:

– Idź do diabła!

Głupio, oczywiście. Teraz tylko burdy mu jeszcze brakowało. Ale w jego tonie było coś takiego, co kazało tamtym dwóm cofnąć się z powrotem w mrok.

– Ale żłób – usłyszał za sobą pełen urazy głos. Lejtnant nawet się nie obejrzał.

Przebiegł ulicę tuż przed pustym tramwajem i ruszył dalej Srietienką. Minął jedną przecznicę, potem drugą, i wtem usłyszał z tyłu:

– Młody człowieku, nie ma pan przypadkiem na imię Wołodia?

Głos należał do kobiety.

Odwrócił się i pod tabliczką „ul. Dzwonna” zobaczył dziewczynę. Wysoką, szczupłą, w popielatym płaszczu o takim samym odcieniu jak narożnik domu; dlatego przechodząc tamtędy, Jegor nawet jej nie zauważył.

Na szczęście tym razem serce zachowało się przyzwoicie. Z pewnością głupio mu było wystraszyć się kobiety. Chociaż przedstawicielka słabej płci może także wpakować w człowieka cały magazynek. Tym bardziej jeśli trzyma rękę w kieszeni.

Jegor podszedł do niej powoli. Pukiel ciemnych włosów wysunął się spod chustki. Czarne, ukośne, szeroko rozstawione brwi. Spojrzenie proste, niekobiece. Twarz dziwna, jak gdyby zastygła.

– No – powiedział z rezerwą Dorin. – I szo z toho? Wyjęła rękę z kieszeni, podała mu. Uścisk mocny, też niekobiecy, a i dłoń jakaś szeroka.

– Chodźmy – powiedziała dziewczyna i nie czekając, pierwsza ruszyła przecznicą.

– Dokąd?

– Zobaczy pan.

Jegor dogonił ją i spojrzał z boku.

Profil miała zdecydowany, jak posąg. W ogóle z profilu była ładniejsza niż en face.

– Zgoda, ale dokąd teraz idziemy? – powtórzył.

– Przenoszą pana do bezpieczniejszego lokalu. Tam porozmawiamy.

Chyba chcą mnie rąbnąć, pomyślał Jegor, i postarał się wewnętrznie skoncentrować. Boksera z dobrym refleksem trudno zaskoczyć. Jeszcze zobaczymy, kto kogo.

Przeszli sto metrów, dwieście. Oświetlona ulica pozostała z tyłu. Wśród ciemnych, rzekłbyś, martwych domów było jak gdyby trochę ciaśniej. Najlepsze miejsce na mokrą robotę.

Ale dziewczyna nie robiła podejrzanych ruchów, dookoła też było spokojnie – ani szmerów, ani szczęku metalu.

Dorin trochę się odprężył. Jeśli chcą go naprawdę wykończyć, to chyba nie na ulicy.

Spodziewał się, że teraz będą długo krążyć labiryntem uliczek Srietienki, ale dziewczyna skręciła w prawo, gdzie za pustym placem sterczał sześcian dwupiętrowego domu z zapadniętym dachem i wybitymi szybami. Na ścianie białą farbą napisano DO ROZBIÓRKI.

Ziemia była pokryta tłuczniem i zaśmiecona. Musiał patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć.

Jego towarzyszka nie była rozmowna. Październicyn z pewnością od razu zacząłby ją opukiwać, ale Jegor cieszył się z jej milczenia. Chociaż znał legendę na pamięć, mimo wszystko się denerwował: zada jakieś podchwytliwe pytanie i popłynę. Przełożenie kluczowej rozmowy na później było mu na rękę.

Z drugiej strony, prawdziwy Karpenko na pewno by nie był cicho.

– Kto zadecydował? O innym lokalu? – spytał, mając nadzieję usłyszeć w odpowiedzi: „Wasser”.

Ale nieznajoma powiedziała:

– Centrala.

I nagle pokazała na zabite deskami drzwi.

– Tutaj.

Jegor błyskawicznie zmobilizował się znowu. Są na miejscu! Dziewczyna wyszarpnęła gwóźdź, zdjęła deskę. Uważnie przyjrzała się oknom sąsiednich domów (ciemne, tylko w jednym za zasłonami widać było pomarańczowe światło lampy), pchnęła drzwi i zniknęła w czarnej szczelinie.

Spokojnie, powiedział sobie Dorin. Dwa razy umrzeć nie można, a jeden i tak się musi.

– No co pan? Szybciej! – rozległo się w ciemności.

Westchnął głębiej, zrobił krok do przodu.

W sieni pachniało kurzem i myszami.

Coś szczęknęło, a Jegor już chciał rzucić się w bok, ale dziewczyna tylko zapaliła latarkę.

Trzeba było iść po zniszczonych schodach. Na stopniach leżały rupiecie, zaschnięte odchody.

– Dosyć nieprzyjemne to mieszkanko – odezwał się Jegor niby to żartem. – Na Kuźnieckim bardziej mi się podobało.

– Tam. – Dziewczyna poświeciła w dół.

Schody, jak się okazało, prowadziły nie tylko na górę, ale i do piwnicy.

Zeszli do połowy, a wtedy nieznajoma wyjęła klucz i otworzyła żelazne drzwi.

Jegor znalazł się w niedużym pomieszczeniu bez okien. Z pewnością kiedyś mieszkał tu stróż albo palacz.

Za całe umeblowanie służyły tylko stół, krzesło i nagie żelazne łóżko.

Za to było światło: dziewczyna pstryknęła wyłącznikiem i pod niskim sufitem zapaliła się mocna żarówka.

Teraz mógł lepiej przyjrzeć się wysłanniczce Wassera.

Rysy twarzy regularne, ale jakieś bez życia; tylko w czarnych oczach błyskają złośliwe ogniki, ale to może tylko tak się odbija światło żarówki. Wzdłuż ust dwie wyraźne bruzdy. Nie smarkula, musi mieć pod trzydziestkę.

– I co ja mam robić w tej dziurze? – spytał Jegor, oglądając nędzny pokoik.

– Pracować. Umie pan złożyć radiostację?

Po tym pytaniu Dorin po raz pierwszy naprawdę się uspokoił. Aha, potrzebują radiostacji! To znaczy, że go nie zabiją!

– Jak trzeba, to złożę – rzekł niedbale. – Tylko potrzebuję części.

Wyjęła z kieszeni notes i ołówek.

– Proszę dyktować.

– Lepiej sam kupię. Pani jeszcze coś pomyli.

– Proszę dyktować – powtórzyła. – Panu nie wolno stąd wychodzić. To rozkaz centrali.

– Jak ja w tej piwnicy będę prowadził seanse?

– Tam ma pan antenę. – Dziewczyna pokazała przewód zwisający z otworu w suficie. – Jest wyprowadzenie na strych.

Wtedy Dorin się zastanowił. Jeśli będą go tu trzymać i nie pozwolą mu wyjść, to jak się połączy z szefem?

No nic. Gdyby ta Królewna Nieśmieszka (tak ochrzcił w duchu ponurą dziewoję) sobie poszła, wtedy można by pobiec na plac Trubny, tam są automaty.

– Jak się pani nazywa? – spytał, przypomniawszy sobie o opukiwaniu.

Kim jest ta brunetka? Łączniczką Wassera, następczynią Sielencowa? Pomocnicą? A może kochanką? Z taką mrukliwą babą nie każdy chciałby się zadawać.

– Jutro się poznamy – powiedziała Nieśmieszka obojętnie. – Niech pan dyktuje, rano wszystko przyniosę.

Taki rozwój wydarzeń odpowiadał Dorinowi, więc dał spokój dalszym rozhoworom.

– No, co by tu trzeba… – zaczął, niby to zastanawiając się. – Coś prostego, jak SE100/11.

I zamruczał jak gdyby do siebie, specjalnie gęsto sypiąc terminami technicznymi:

– Trzy elementy: odbiornik, nadajnik, źródło zasilania. No tak… Źródło – to proste, podłączymy się do sieci… Antena jest… To znaczy tak… Niech pani pisze: klucz Morse’a, bateria akumulatorowa, słuchawki, cewki wymienne, rezonator kwarcowy… Oj, niech pani da, ja sam.

Wyrwał jej notes, udając niecierpliwość. Może są tu jakieś pożyteczne zapiski?

Niestety. Notes był całkiem czysty, nowy.

Dorin dokończył spis potrzebnych części i rzekł protekcjonalnym tonem:

– Wszystko to dostanie pani w dowolnym sklepie „Radioamator”. Nikt się nie zdziwi. W Sowietach jest pełno kółek radioamatorskich. Proszę tylko wręczyć sprzedawczyni ten spis i wszystko będzie w porządku.

Nie umiałby powiedzieć, czy Nieśmieszka jest wdzięczna za tę radę, czy też nie. Zajrzała do notesu, po czym go schowała.

– Jutro wszystko pan dostanie. Proszę odpocząć. Nikt się nie dowie, że pan tu jest. Zamknę pana z zewnątrz i zabiję deską drzwi w bramie.

To wcale nie zgadzało się z planami Dorina.

– Ej, ej! – zaprotestował. – Co mam robić w tej norze?

– Spać. Materac i poduszka są tam, pod stołem. Jedzenie przyniosę jutro. Jak pan będzie chciał pić, jest woda z kranu.

– A jeśli nie pić? Tylko całkiem przeciwnie?

Bez słowa wskazała palcem gdzieś w kąt, a Jegor zobaczył, że w podłodze czernieje dziura.

– Co za prymityw – rzekł z urazą.

Dziewczyna odcięła się:

– Czym chata bogata, tym rada.

I wyszła bez pożegnania. W dziurce zazgrzytał klucz.

Ależ to normalne więzienie, dopiero teraz dotarło do Jegora. Zamknęli go na klucz, to znaczy, że na serio sprawdzać będą dopiero potem. Może w ichniej centrali zamierzają zweryfikować jego styl? Jak tak, to nie ma obawy.

Uważnie spenetrował pomieszczenie, ale nic godnego uwagi nie znalazł. Przykucnął i obejrzał dziurę w podłodze – na szczęście jeszcze nie musiał z niej korzystać. Pod podłogą była chyba piwnica. Na ewentualnie wyjście ewakuacyjne dziura się jednak nie nadawała. Gdyby jeszcze Dorin był jakimś chudziną, a nie sportowcem, może jakoś by się przecisnął, ale z takimi barami trudno nawet o tym myśleć.

Rozesłał materac na łóżku, położył się i nakazał sobie lekki, czujny sen. Organizm w połowie ów rozkaz wykonał: w sen Jegor zapadł momentalnie, ale co do czujności…

Krótko mówiąc, obudził się, kiedy czyjaś ręka szarpnęła go za ramię.

Otworzył oczy: ta sama dziewczyna co wczoraj. Tylko nie w płaszczu, ale w jedwabnej bluzce; na dworze pewnie pocieplało.

Dzisiaj Królewna Nieśmieszka wydała się Dorinowi nawet niczego sobie. Oczywiście dla amatorów, ale w ogóle – dorodna z niej dziewucha. Nagle znowu się uśmiechnęła. Nie bardzo jej się to udało: usta się rozchyliły, ale oczy pozostały zimne. Cóż, zawsze jakiś postęp.

– Spałem jak zabity – wesoło zakomunikował Jegor, siadając na łóżku.

W nocy się nie rozbierał, więc nie musiał się krępować.

– Ma pani coś do żarcia?

Pokazała papierową torbę, leżącą na stole.

– Tak, tu ma pan śniadanie. Ale najpierw poskłada pan nadajnik i zrobimy seans. Przyniosłam wszystko, o co pan prosił.

Przysunęła nogą tekturową walizeczkę.

Ładny mi wywiadowca, zganił się Dorin w duchu. Otworzyła kluczem żelazne drzwi, szeleściła torbą, szurała walizką po podłodze, a ja – ni cholery nie słyszałem.

– No, zobaczmy…

Rozłożył części na stole. Rzeczywiście, kupiła wszystko. Nawet wytrzasnęła skądś czterolampową superheterodynę, której w sklepach „Radioamator” się nie uświadczy. To znaczy, że ktoś u nich zna się na radiu. Wasser? Sama Nieśmieszka? Jeszcze ktoś?

Kiedy pracował, dziewczyna stała za jego plecami. Nie mówiła nic i nawet się nie poruszała. Gdy Jegor próbował do niej zagadać, odpowiadała:

– Niech pan się nie rozprasza.

Dorin uznał: dostała instrukcję, żeby nie wdawać się w żadne rozmowy do czasu, aż go sprawdzą. Kiedy więc pojawi się sam Herr Wasser? Przecież powinien zaszczycić wizytą swego radiotelegrafistę: pytania, przesłuchania, opukiwanie i tak dalej.

Ponieważ szef kazał mu dostosowywać się do sytuacji, Jegor obmyślił sobie bardzo dobry plan na wypadek pojawienia się Wassera.

Nie tracić czasu na rozmowy: od razu buch i nokaut. Jeśli dziewucha będzie obok, jej też przyłożyć, nie czas na dżentelmenerię. Drobiazg: raz lewą, raz prawą i po krzyku. Potem związać i zadzwonić do towarzysza starszego majora. Odbierzcie towar, szefie. A jeśli coś nie tak, wybaczcie.

Takie to miłe rozważania sprawiły, że czas biegł niepostrzeżenie.

Jegor wyszarpnął lutownicę z sieci, podłączył radiostację. Gotowe!

– Można odbierać, można nadawać – odwracając się, rzekł z zadowoleniem. – Dzięki oberleutnantowi Stierowi, nauczył nas wszystkiego jak należy.

Nazwisko wykładowcy radiotechniki z Quenzgut wymienił niby przypadkiem, ale wydało mu się, że Nieśmieszka nadstawiła uszu. Sprawdź, rybko, sprawdź, doradził jej w myślach Dorin.

Ta zerknęła na zegarek.

– Za sześć jedenasta. Trafimy. Proszę nastawić na odpowiednią falę. Wie pan, na jaką.

Owszem, wiem, nieboszczyk Karpenko ją podał. Powiedziała „trafimy”? Należy sądzić, że w ustalony z góry przedział czasowy.

– Proszę przekazać sygnały wywoławcze.

Centrala Abwehry odezwała się od razu. Chyba naprawdę czekali.

– Teraz niech pan przekaże tekst.

Nieśmieszka dyktowała cyfry z kartki. Jegor sprawnie stukał kluczem, ciesząc się, że tyle czasu przepracował z magnetofonem. Sprawdzajcie, ile chcecie, nie odróżnicie mojego stylu od stylu Karpenki.

Poruszał ustami, bezdźwięcznie powtarzając cyfry. No i co z tego, może przecież mieć taki nawyk? W rzeczywistości starał się je zapamiętać. Pamięć miał pierwsza klasa.

– Przekazują, że informacja została odebrana, seans skończony – powiedział, zdejmując nauszniki. – Teraz da mi pani coś do zjedzenia?

– Teraz tak.

Ho, ho! Dziewczyna znowu się uśmiechnęła, przy czym nie tak jak za pierwszym razem, tylko naprawdę, nawet zęby odsłoniła. Jej wzrok jednak nadal miał minus dwadzieścia stopni Celsjusza, ale widać już takie lodowate panny służą w Abwehrze.

Tak czy owak, można było poznać, że jest zadowolona.

Wyjęła z torby butelkę kefiru i bułkę paryską.

– To wszystko? – oburzył się Jegor. – Cóż to ja jestem, jakaś mysz? Nie kochana, nie ma zgody. Zaraz idę do sklepu, kupię kiełbasy, topionego sera, pół bochenka chleba. Potem może mnie pani zamykać.

A sam już myślał, że zaprowadzi ją do spożywczego na Trubny. Może uda się choć na parę minut oderwać.

– Niech pan na razie zje to – powiedziała dziewczyna. – Do sklepu pójdziemy później, przed obiadem. Pokaże mi pan tam, co kupić. Na przyszłość.

Głos już milszy, nie to co wczoraj. W ogóle dało się odczuć jakieś polepszenie we wzajemnych stosunkach. Chyba można przystąpić do opukiwania.

Jegor nalał kefiru do szklanki. Zapytał:

– A kiedy mnie pani skontaktuje z szefem?

Nie wymienił kryptonimu „Wasser”. No, ciekawe co też odpowie?

– Teraz proszę jeść. Potem porozmawiamy. A no dobra.

Odgryzł chrupiącą piętkę. Popił kefirem.

Dziwne. Kefir był niby zimny, ale kiedy dostał się do przełyku, zdawał się wrzeć.

Jegor ze zdziwieniem przycisnął dłoń do ogarniętej płomieniem piersi, opuścił głowę i zobaczył, że podłoga gwałtowanie rusza mu na spotkanie.


* * *

Kiedy znowu otworzył oczy, miał przed nimi nie podłogę, ale sufit – brudny, obłażący, ze zwisającymi płatami farby olejnej.

Chciał się poruszyć – i nie mógł.

Leżał na łóżku, ręce miał wyciągnięte do góry i przywiązane paskami do wezgłowia. Nogi w kostkach tak samo – do drugiego oparcia łóżka.

Spróbował krzyknąć – nie mógł otworzyć ust. Chyba były zaklejone plastrem.

Jedyne, co się ruszało, to szyja.

Bezradny lejtnant Dorin poruszył głową i zobaczył Nieśmieszkę. Stała przy umywalce i powoli, starannie myła szklankę.

Słysząc skrzypienie łóżka, odwróciła się i spytała:

– Obudziłeś się, zdrajco?

Jakże zmieniona była jej twarz! Przedtem też nie była zbyt mila, ale teraz stała się otwarcie wroga. Czarne oczy patrzyły na Jegora z zimną nienawiścią. A z jakim obrzydzeniem kobieta wytarła szklankę, z której Dorin napił się zatrutego kefiru!

Czym się zdradził? Skąd się dowiedziała?

Ich bin kein Vertreter! - ryknął przez plaster. – Sie irren sich! *

Paski, którymi był przywiązany do łóżka, okazały się zmyślne: grube, mocne, kilkuczęściowe. Po co części – nie wiadomo, ale teraz nie miał czasu się nad tym zastanawiać.

Wer sind Sie? Was wollen Sie? *

Z całej siły ruszał szczęką, starając się wydawanym dźwiękom przydać artykułowaną formę.

– Bee, bee! – Dziewczyna się uśmiechnęła. Wykrzywiła cienkie wargi. – Zabeczałeś, baranie.

Wer sind Sie? Kim pani jest? – powtórzył Jegor, rezygnując z drugiego pytania.

– Kim jestem? – domyśliła się i krótko, złośliwie roześmiała. Ani myślała odpowiadać.

Starannie wytarła idealnie czystą szklankę, nalała wody po brzegi, po czym zaczęła pić. Powoli, z rozkoszą.

W końcu Dorin zrozumiał.

Patrzył, jak młoda kobieta pije wodę ze szklanki, i znieruchomiał.

Na podbródek ściekła jej cienka, przezroczysta strużka.

Wasser!

Загрузка...