Rozdział dwunasty

Nieinteresująca kobieta

Tego dnia przyjście Wasser po raz pierwszy zupełnie zaskoczyło Jegora. Brzuch nic nie zasygnalizował, serce nie podpowiedziało; wynikałoby z tego, że nie przyszła o zwykłej porze.

Dorin nie spał i nie stukał Morse’em, tylko po prostu leżał na boku, kiedy słuch, w takiej ciszy stokroć bardziej czuły, podpowiedział mu, że jakiś człowiek podchodzi do drzwi.

Jeniec drgnął. Może do zabitej bramy trafił ktoś postronny? Wszędobylscy chłopcy, pijacy, choćby nawet bandziory, byle tylko żywi ludzie!

Ze zdenerwowania ścisnęło go w gardle, aż się przestraszył, że nie zdoła krzyknąć. Ale krzyczeć nie było po co. Usłyszał znajome zgrzytanie klucza, a w progu zjawiła się Wasser.

Od razu poczuł: coś jest nie tak, coś się zmieniło, i nie chodzi tylko o zakłócenie terminarza odwiedzin.

Sam nie potrafiłby wskazać, co właściwie go ostrzegło. Przez głowę przemknęło mu: z pewnością pies tak samo błyskawicznie wyczuwa nastrój pana. Taka myśl strasznie rozzłościła Jegora: to ty jesteś psem, hitlerowska suko. A ja człowiekiem.

Wasser wyglądała tak jak zwykle. I zachowywała się w zwykły sposób: zapaliła światło, postawiła torbę na stole.

Dorin z przyzwyczajenia starał się odgadnąć, co tam dzisiaj jest. Karmiony był oszczędnie, ale za każdym razem coś się w jadłospisie zmieniało. Czasem Wasser oprócz chleba przynosiła pęczek nowalijek, kawałek masła albo, powiedzmy, parę kawałków cukru. Jasna rzecz, nie po to, by mu dogodzić, ale żeby całkiem nie opadł z sił.

Z czasem Jegor nauczył się prawie bezbłędnie oceniać, co:jest w torbie.

Dzisiaj, sądząc z kształtu, była tam tylko duża, półlitrowa butelka i więcej nic. Jak to nic?

Załomotało mu w skroniach. Alarm! Alarm! Alarm!

Wczoraj niesłychanie krótki szyfrogram z centrali, a dzisiaj nic do jedzenia? I butelka nie wiadomo czego?

Wciągnął nosem powietrze. Niewielki wachlarz zapachów sprawił, że powonienie, tak samo jak słuch, mocno się Dorinowi wyostrzyło.

Zdaje się, że od torby zalatuje naftą.

Czyżby to już był koniec?!

Zaraz strzeli, potem obleje go płynem, podpali…

Nie dać po sobie poznać, że się domyślił! Pod żadnym pozorem!

Specjalnie ziewnął, udając, że dopiero co się obudził.

Omal nie zatkał z ulgi, kiedy Wasser wyjęła z kieszeni kawałek plastra. To znaczy, że jeszcze pożyjemy!


* * *

Po czym wszystko odbyło się w zasadzie jak zazwyczaj.

Zakleiła mu usta, sczepiła ręce i nogi, odpięła od łóżka. Co prawda, Jegor miał wrażenie, że jest dzisiaj szczególnie ostrożna, ale możliwe, że mu się tylko zdawało.

Posadziła go przy stole.

A wtedy zaczęły się niespodzianki.

– Nadawaj. Pilnie. Jedzenie potem – powiedziała Wasser i położyła przed nim kartkę.

Przysunęła radiostację.

Żadnego jedzenia nie ma, to wiedział na pewno!

Szyfrogram był niezwykły, składał się z czterocyfrowych liczb. A na końcu tylko dwie cyfry: 22.

Dorin wypracował sobie własny system zapamiętywania tekstów – nie słuchowy, tylko wzrokowy. Wymyślił dla każdej cyfry odrębny kolor: jedynka – czerwony, dwójka – biały, trójka – niebieski, czwórka – zielony, piątka – żółty, szóstka – pomarańczowy, siódemka – czarny, ósemka – brązowy, dziewiątka – fioletowy, zero – khaki. Zapamiętywał zestawy w taki sposób, że szyfrogram zostawał w pamięci jako zbiór kolorowych chorągiewek. Zamknie człowiek oczy – i widzi je przed sobą.

Dzisiaj pracował kluczem wolniej niż zazwyczaj. Po pierwsze, zwlekał. Po drugie, obserwował.

Wasser jak zwykle stała po lewej i z tyłu, ale Jegorowi mimo wszystko udało się na nią zerknąć i zauważyć coś takiego, że serce zaczęło mu się tłuc w piersiach jeszcze szybciej.

Kiedy już nadał szyfrogram i otrzymał z centrali potwierdzenie łącznie z sygnałem o końcu seansu, jeszcze przez jakiś czas stukał na ślepo kropki i kreski. Prawy nadgarstek z przyzwyczajenia leżał na lewym, inaczej nie dałoby rady użyć sczepionych rąk.

Dalszy rozwój wydarzeń nie budził wątpliwości. Kiedy tylko zabeczy, że seans skończony, baba wpakuje mu kulę w łeb. Wasser nie potrzebuje już radiotelegrafisty, co do tego nie ma wątpliwości.

„Do startu, gotowy, wal!” – wydał sobie w myślach komendę Dorin.

Zerwał się na równe nogi i walnął złożonymi pięściami tam, gdzie powinna znajdować się skroń agentki: najpierw zadał cios, a spojrzał dopiero potem, w następnym ułamku sekundy. Lepiej było źle trafić, niż pozwolić jej odskoczyć w bok.

Dobrego rozmachu nie wziął, w dodatku osłabł, siedząc długo w tym więzieniu, ale mimo wszystko przyłożył jej mocno i z hukiem. Wasser odleciała na bok, stuknęła potylicą o ścianę, a nawet osunęła się na podłogę.

Radość i złość – to uczucia, których doświadczył Dorin w tej chwili. No, radość to jasne, a zły był na siebie, że nie dał fangi tej paskudzie wcześniej, kiedy miał więcej sił.

Rozpaczliwym skokiem lejtnant Dorin skoczył naprzód, żeby ostatecznie wykończyć na wpół ogłuszonego wroga, ale Wasser sama rzuciła się mu naprzeciw i obróciwszy się bokiem, kopnęła Dorina w pachwinę. Kiedy zgiął się z bólu, dołożyła mu kantem dłoni w szyję, w czwarty krąg. Jegor rąbnął nosem o podłogę i na parę sekund stracił przytomność.

Przywrócił mu ją ból policzka, rozharatanego o gwóźdź wystający z linoleum. To Wasser wlokła go za pasek krępujący nogi. Dorin spróbował się skurczyć, żeby dosięgnąć ją palcami, ale dostał kopniaka w szczękę; gwiazdy nie gwiazdy, ale jakieś ogniki w oczach zobaczył.

Zdaje się, że Wasser zamierzała wciągnąć swoją ofiarę na łóżko. Zaszła Jegora od tyłu, chwyciła zbuntowanego jeńca pod pachy – Chciał dosięgnąć jej twarzy, gardła – czegokolwiek.

Bez skutku.

Odskoczyła, wycelowała w niego pistolet:

– Na łóżko!

Na wpół odklejony plaster dyndał w kąciku ust, tak że Jegor miał możność odpowiedzieć:

– A gówno! Strzelaj!

Oczy jej na moment się zwęziły, tak że Jegor był przekonany, że zaraz gruchnie strzał. Ale kobieta nie strzeliła. Rozmasowała szczękę, na której różowiał ślad od uderzenia, ze złością wyszczerzyła zęby i schowała broń.

– Domyśliłeś się, gnojku – wycedziła. – Ale źle na tym wyjdziesz. Chciałam zrobić to szybko: ciach i po krzyku. A za to – znowu dotknęła puchnącego siniaka – usmażę cię jak kurczaka.

Kiedy się nachyliła, Jegor spróbował ją uderzyć w splot słoneczny, ale jego siły były już na wyczerpaniu, tak że cios mu nie wyszedł.

Wasser złapała go za ręce, chwyciła za pas i szarpnięciem dociągnęła Jegora do nogi łóżka. Przywiązała go do żelaznego słupka, zapinając pas na ostatnią dziurkę. Potem wzięła pas krępujący nogi jeńca i przymocowała do przeciwległej nogi łóżka. Teraz Jegor był absolutnie bezradny.

W milczeniu patrzył, jak wysoka, kanciasta postać kobieca miota się po pokoju. Wyjęła z torby butlę z żółtym płynem. Jegor usłyszał cmoknięcie gumowego korka i poczuł ostry zapach. Wasser zrobi Feuer, przemknęło Jegorowi przez głowę. Miał dziwne wrażenie, że nie jest uczestnikiem wydarzenia, lecz jego obserwatorem.

Wasser wylała naftę na podłogę i wyrzuciła butelkę. Ta uderzyła o ścianę, ale się nie rozbiła, tylko potoczyła w kąt. Jegor z zainteresowaniem obserwował dudniący i pobłyskujący Przedmiot.

Znowu popatrzył na Wasser; akurat żeby zobaczyć, jak ta zaPala zapałkę.

Płomyczek zakreślił łuk, dotknął rozlanej na podłodze kałuży, która wybuchła radosnym niebieskożółtym płomieniem.

– Tak czy siak zdechniesz, zarazo. I wasze hitlerowskie draństwo! – krzyknął Jegor za wybiegającą kobietą.

Zgrzyt żelaza, obrót klucza.

Dorin został sam w pomieszczeniu, gdzie z każdą sekundą robiło się coraz jaśniej i goręcej. Z dołu zaczęły walić kłęby gryzącego czarnego dymu. To zapaliło się linoleum.

Nie zdążę spłonąć żywcem, prędzej się uduszę, pomyślał Jegor. Nawet teraz trudno było oddychać.

Rozerwać pasów nie da się, tego już próbował, a był wtedy o wiele silniejszy niż teraz. Przegryźć?

Tak jak się dało, naciągnął pas krępujący nogi. DosięgnąŁ zębami skórzanej wstęgi. Mocna, zaraza! Gdyby ją gryźć przez godzinę, dwie, może by się udało. Ale miał tylko jedną, najwyżej dwie minuty.

Płonący strumyk pełznął powoli w jego stronę. Jegor musiał łapać ustami powietrze. Niedługo w ogóle zabraknie tlenu.

Trzeba oderwać nogę łóżka od podłogi!

Szarpnął raz, drugi, ale śruby ani drgnęły. Dorin zaryczał ze złości, złapał nogę łóżka rękami i zatrząsł, ile miał siły.

Poddaje się? Czy mu się tylko wydało?

Główka jednej ze śrub na milimetr wylazła z podłogi, a wtedy Jegor wpadł w szał. Nie zważając, że wali głową o żelastwo, nie czując bólu w ramieniu, zaparł się o podłogę, a plecami popchnął łóżko.

Chrzęst, trzask. Jest! Noga oderwała się od podłogi.

Kiedy Jegor uwolnił ręce, nadal sczepione jedna z drugą, mógł rozpiąć pas na nogach.

W oczach wszystko pływało, po twarzy ściekał mu pot, płuca zdawały się wchłaniać żar.

Podniósł się i skoczył prędko ku drzwiom.

I dopiero wtedy zrozumiał, że wszystko na darmo.

Drzwi przecież są zamknięte, i nie można ich wyważyć: po pierwsze, bo żelazne, a po drugie otwierają się do wewnątrz, zgodnie z państwowymi normami.

Z rozpaczy zaczął szarpać klamkę.

Zgiął się w przystępie strasznego kaszlu. Oczy mu łzawiły, trudno było cokolwiek dojrzeć przez drgającą przesłonę. A jednak kątem oka zdołał w kącie, po drugiej stronie płonącej kałuży, dostrzec czarną dziurę, tę właśnie, której używał do załatwiania się. Teraz nie było czego się brzydzić. Z rozpędu przeskoczył przez płomień i wsunął głowę w otwór. Wiadomo: jak przelezie głowa, to i ciało się prześliźnie.

Głowa weszła, ale barki utknęły. Na swoje nieszczęście wyhodował niezłą muskulaturę. Gdyby nie długa głodówka, która tęgiego chłopa zmieniła w łachudrę, w życiu by się nie przecisnął. Ale kiedy płomień dotknął jego kostki, Jegor zawył z bólu i tak się szarpnął, że runął w dół, razem z jakimiś płonącymi paprochami.

Nie była to na szczęście duża odległość, może półtora metra, więc nie złamał karku. Wpadł akurat w śmierdzącą kałużę, ale co tam, trudno się brzydzić – musiał ugasić płonącą nogawkę.

Jakoś zdusił płomień, tarzając się po ceglanej podłodze. I dopiero wtedy się rozejrzał.

Jedna piwnica nad drugą – w starych moskiewskich domach to się często zdarza, bo od niepamiętnych czasów wznoszono budowle na dawnych fundamentach. Widocznie i ten dom był tak stawiany – na starodawnej podstawie.

W piwnicy nie było zupełnie ciemno, bo oświetlał ją blask bijący ze zbawczego otworu o nierównych brzegach. Jegor przyjrzał się rupieciom, połamanym krzesłom, szmatom. Pod sufitem czerniały przewody kanalizacyjne.

Wówczas z płomiennej dziury zaczął się wylewać złoty strumień, zapalając jakieś śmiecie, a w piwnicy zrobiło się jaśniej.

Kiedy Jegor zobaczył, jak łatwo zapaliła się kupa śmiecia, a za nią druga, zrozumiał, że za wcześnie się jeszcze cieszyć. Doskonale można spłonąć i tutaj, w dolnej piwnicy.

Odskoczył od płomieni.

Gdzieś tu muszą być drzwi.

Są!

Drewniane, z rozeschniętych desek.

Na zewnątrz pewnie wisi na nich kłódka, ale to już głupstwo.

Dorin rozpędził się, uderzył ramieniem i razem z wyważonymi drzwiami runął na zakurzoną podłogę pod schodami. Schody były te same, po których Wasser kiedyś, dawno temu, wprowadziła go do tej ciemnicy. O pół piętra wyżej widać było znajome żelazne drzwi. Przebiegając obok nich, Dorin musnął je ręką i krzyknął, bo oparzył się o rozpalony metal.

Wejście do domu już nie było zabite deskami. Agentce widać nie chciało się tego robić. Wiedziała, że wkrótce i tak dom spłonie jak zapałka.

Tutaj, ze schodów nie było widać pożaru, ale czuło się jego bliskość.

Budynek jak gdyby drgał, buchał gorącem, wydawał jakieś westchnienia.

Jegor wyślizgnął się za drzwi i omal nie zachłysnął się świeżym powietrzem nocy. Nogi się pod nim ugięły, odmówiły posłuszeństwa.

Noc już się prawie kończyła, niebo nasycało się szarymi odcieniami świtu.

Jeśli teraz jest czerwiec, to musi być czwarta. Donn pomyślał: ale jeśli lipiec, to chyba wpół do piątej, piąta.

W głębi domu coś huknęło, ze ścian posypał się tynk, więc lejtnant odpełznął dalej od niebezpiecznego miejsca.

Przy niskiej szopce Dorin postanowił odpocząć. Tylko chwilę.

Usiadł, ciężko oparł się o ścianę plecami i zaczął głośno dyszeć.

Dobrze to wymyślił. Można powiedzieć, że kolejny raz miał szczęście. Zanim skończyła się owa „chwila”, w oknach na parterze zaczął skakać płomień, oświetlając całe podwórze. I wtedy mógł zobaczyć, że w cieniu domu stojącego naprzeciwko ukrywa się wysoka kobieta. Patrzyła na pożar, nie odrywając od niego oczu. Ręce trzymała w kieszeniach.

Jegor wcisnął się w ściankę szopy.

To ci przeklęta Niemra! Chce się na własne oczy przekonać, że radiotelegrafista spłonął razem z całym domem.

Gdyby wyszedł z bramy wyprostowany, a nie wypełzł na czworakach, zauważyłaby go z pewnością. I kropnęła, co do tego nie ma wątpliwości.

Kiedy minęło przerażenie, Dorin powiedział sobie: bardzo dobrze, nieoceniona Frau Wasser, zgubi panią skrupulatność – Niech no tylko uwolnię ręce.

Zaczął macać po ziemi, znalazł połówkę cegły z ostrym kantem. Zacisnął ją między kolanami, i zaczął trzeć o krawędź pasem, który ciągle jeszcze krępował jego nadgarstki. Trze i kręci głową, patrząc to na prawo, na sylwetkę w bramie, to na lewo, na płonący dom.

Paliły się tam juz oba piętra i parter. Pusta, wysuszona przez hulające przeciągi budowla zajęła się ogniem błyskawicznie, ochoczo. Wybite okna głośno strzelały ramami, z dachu spadały kawałki blachy.

Okoliczni mieszkańcy, słysząc hałasy, pomału zaczynali się budzić.

Już rozdarła się jakaś baba, zahuczały męskie głosy.

Na podwórze wybiegli na wpół odziani, rozmemłani ludzie.

Gdzieś w oddali zawyła syrena strażacka i już nie umilkła.

Teraz Jegor patrzył tylko na Wasser. Nie można było przegapić momentu, kiedy odejdzie.

Cofnęła się i ukryła w gęstym cieniu, kiedy drzwi płonącego domu wypadły z zawiasów, wyważone przez ognisty słup. Z bramy już nikt nie mógłby wyjść – po prostu wewnątrz hulały teraz płomienie.

Dorin cisnął cegłę i pobiegł, żeby nie zgubić Wasser. Nie skończył roboty z pasem, musiał się szarpać w biegu; może zdoła tak uwolnić ręce?

O jest, gołąbeczka! Szybko idzie tą ulicą.

Było już całkiem jasno, więc Jegor się uspokoił: teraz nie ucieknie.

Żeby się tylko nie obejrzała.

Na wszelki wypadek zaczął się poruszać zygzakami. Pozwalał jej się oddalić, a potem przebiegał od drzewa do ganku, od ganku do hydrantu.

Wasser doszła do rogu i skręciła na bulwar.

A tam pusto, nie ma żywej duszy, a widoczność dobra. Dlatego Jegor nie chciał za bardzo się wysuwać. Pozostał na końcu bocznej ulicy. Patrzył, jak Wasser idzie na plac Trubny, i żeby nie tracić czasu, szybko tarł pasek o narożnik domu. Chyba Meduzo już zostało.

A – dalej, myślał sobie lejtnant, zrobię tak. Pobiegnę teraz w dół na plac. Zobaczę, gdzie skręci Wasser. I zadzwonię z automatu do szefa.

Cholera, ależ mu dokuczył ten przeklęty pas!

Dorin zaparł się łokciami o ścianę, naparł skórzanym, wąskim już paskiem na krawędź muru, zebrał wszystkie siły stęknął i gwałtownie nacisnął.

Ale wyszło całkiem inaczej.

Czy to pas trzymał się na ostatniej nitce, czy też sił Jegorowi zostało więcej niż potrzeba, bo skóra nagle pękła, a lejtnant z rozpędu huknął czołem o narożnik domu.

Przed oczami najpierw błysnęło mu jasne światło, a potem od razu zgasło, i zrobiło się całkiem ciemno.


* * *

– Tylko popatrz, łobuzie, jak będziesz dalej łapać dwóje, to zostaniesz takim obdartusem – powiedział gdzieś w górze kobiecy głos.

Jegor otworzył oczy i zobaczył nad sobą jakąś grubą babę z głową w drobnych loczkach, a obok niej dwunastoletniego chłopca. Kobieta patrzyła z obrzydzeniem, chłopiec – z lękliwą ciekawością.

Potem mamusia szarpnęła synka za rękę i oboje zniknęli z pola widzenia Dorina; została tylko ściana domu, biegnąca hen, do góry, w błękit nieba.

Jegora głowa bolała od uderzenia w mur, na czole zaschła mu krew.

Jegor podniósł się nieco i stwierdził, że leży na chodniku. Pora już nie taka wczesna, słońce świeci mocno. Co chwila mijają go ludzie, złym okiem spoglądając na oberwańca z rozbitą gębą. Jedni się tylko krzywią, inni kręcą głowami, a jeszcze inni się mądrzą. Ludzie w Moskwie, jak wiadomo, nie miną człowieka obojętnie, choć nie o współczucie tu chodzi. Po prostu lubią reagować na przejawy aspołecznych zachowań.

A reakcje były następujące:

– Patrzcie, od rana zalał pałę.

– No co, bohaterze, ranek mądrzejszy od wieczora?

– Boże, kiedy wreszcie władza radziecka weźmie się za tych pijusów?!

– Wstyd, obywatelu. Na ulicy w takim niehigienicznym stanie? Jesteście źródłem infekcji!

Złorzeczyli, ale się nie zatrzymywali. W końcu to ranek, wszyscy mają swoje sprawy.

Wreszcie znalazła się babka, która nigdzie się nie śpieszyła. Widząc, jak Jegor się podnosi, wsparty o ścianę, jak potrząsa głową, żeby oprzytomnieć, splunęła.

– Tfu, ty szmaciarzu. Żyć ludziom nie dajecie. Zaraz pana władzę zawołam, to cię do cyrkułu odstawią.

I podreptała w dół, na plac.

Pomysł babci spodobał się Dorinowi. Posterunkowy to jest to, czego mu potrzeba. Od razu myśli się lejtnantowi przejaśniły. Zamiast iść na Łubiankę, strasząc ludzi po drodze swoim koszmarnym wyglądem, lepiej będzie zadzwonić do szefa z posterunku.

Zdążył tylko odpiąć resztki pasów i otrzeć krew z twarzy rękawem, kiedy znowu ujrzał uświadomioną emerytkę. Prowadziła za sobą milicjanta w białej letniej bluzie, groźnie wykrzywiającego wielką gębę.

Dorin zaraz wyszedł mu na spotkanie. Nachylił się i wyszeptał tamtemu do ucha:

– Towarzyszu, jestem z Organów. Gdzie macie posterunek? Daleko? Pilnie zawieźcie mnie do telefonu!

Posterunkowy cofnął się ze wstrętem.

– Gdzie się pchasz, śmieciu? Nie dosłyszał, czy co?

Obok przystanęło kilku ciekawych obywateli, staruszka kręciła się tuż obok, a sprawa była delikatna.

Jegor chwycił niepojętnego milicjanta za łokieć, i znowu przysunął się do jego ucha:

– Towarzyszu, czas jest cenny. Nie zwracajcie uwagi na to, że jestem w takim stanie, właśnie wypełniam odpowiedzialne…

– Won z rękami! – rozdarł się funkcjonariusz. – Bluzę mi zapaćkał, ścierwo!

I tak pchnął Dorina w pierś, że ten ledwie się utrzymał na nogach. Ale milicjantowi i tego było mało. Kopnął natrętnego pijaczynę w biodro i chciał jeszcze poprawić, ale tego Jegor już nie ścierpiał. Uchylił się od kopniaka, skoczył naprzód i walnął chama prawym sierpowym w garbowaną mordę. Właściwie niezbyt silnie, ale stróż prawa runął jak długi na chodnik, aż czapka potoczyła się na jezdnię.

Gapie rozbiegli się momentalnie, a jakiś wyrostek w trykotowej koszulce krzyknął:

– Ale przyłożył glinie w baniak! Dyla, brachu, póki cię nie zgarnęli!

Rada była bardzo na czasie.

„Glina” rozpaczliwie dął w gwizdek, a ze wszystkich stron już pędzili mundurowi.

Teraz już na pewno go nie wysłuchają. Stłuką i ledwie żywego wsadzą do mamra, a potem siedź, człowieku, nie wiadomo jak długo.

Dorin skoczył w lewo, w prawo i postanowił, że zwieje przez ogrodzenie, na drugą stronę bulwaru. Tam, w bocznych ulicach, łatwiej uwolnić się od pogoni. Poza tym kierunek był odpowiedni, w stronę Łubianki.

Bez namysłu zeskoczył z chodnika na jezdnię, nawet się nie oglądając. A należało. Z góry bowiem, od strony Srietienki, pędził bulwarem długi, odkryty, błyszczący lakierem gaz 61-40. Tylko to, że kabriolet miał dobre hamulce i nowe opony, uratowało Dorina od śmierci albo ciężkiego kalectwa.

Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, koła nakreśliły na asfalcie dwie czarne krechy, ale zderzenia jednak nie dało się uniknąć. Chromowana maska uderzyła Jegora w bok i nieszczęsny lejtnant potoczył się po jezdni.

Tym razem nie stracił świadomości, ale trzeba było wesprzeć się obiema rękami. Ziemia bowiem zachowywała się bardzo niestabilnie: chwiała się i ciągle zamierzała stanąć dęba. Takie kołysanie nie pozwalało Dorinowi w ogóle patrzeć na boki, ale słyszał to, co mówią ludzie dookoła. Zwłaszcza że nie mówili, tylko wrzeszczeli:

– Gdzie się pchasz, taki owaki synu?! Pod koła?! – wyrzekał piskliwy głos. – Towarzyszu generale, no słowo daję! Towarzyszu milicjancie, widzieliście?!

Znajomy posterunkowy krzyczał także:

– Wszystko w porządku, towarzyszu generale! To on jest winien! Zaraz go zwiniemy! A wam nic się nie stało?

Z chodnika dobiegała gadanina jakichś kobiet. No, krótko mówiąc, cicho nie było.

A potem Jegor usłyszał głos, niezbyt donośny, ale taki pewny i wyraźny, że słychać było każde słowo:

– Ależ to typ rodem z literatury. Maksym Górki, Na dnie, Wiktor Hugo Nędznicy. A ty, Stecenko, lepiej byś tak nie szalał po mieście. Ile razy mam ci mówić?

– Sami jeździcie ostro, a mnie zwracacie uwagę – gadał przez nos obrażony szofer, ale Dorin nie słuchał, tylko odwrócił się, żeby zobaczyć generała. Bardzo znajoma intonacja, jak mu się wydawało. I timbre głosu.

Generał lotnictwa, prawdziwy orzeł, chociaż niewysoki, ale zgrabny. Żółta koalicyjka i złota gwiazda na piersi.

Nie wierząc własnym oczom, Jegor wytrzeszczył je, wpatrując się w swojską twarz bohatera.

– Pietia… To ty?!

Wątpliwości być nie mogło. Któż inny prócz Pieti Bożko tak pociesznie marszczył nos i kiwał się w przód i w tył jak jakiś kogut, przerzucając ciężar ciała z pięt na palce. Chociaż to kiedyś, w szkole lotniczej, wydawało się, że jak kogut, a teraz – przy generalskich lampasach i z gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego na piersi – kiwanie się Pieti wyglądało dostojnie, nawet majestatycznie.

A to dopiero!

Od czasu, kiedy dawni koledzy ze szkoły i służby się rozstali (Pietia trafił do Hiszpanii, Dorin – do Szkoły Specjalnego Przeznaczenia), nie widzieli się ani razu. Listów też do siebie nie pisywali. Z Hiszpanii pewnie nie było łatwo, a kursanci SSP w ogóle mieli zakaz pisywania do znajomych. Tak że stracili się nawzajem z oczu. W pozaprzeszłym roku Jegor widział w „Czerwonej Gwieździe” rozkaz, w którym wymieniano lotników odznaczonych w walkach z Japończykami nad Chałchyn-goł; było tam też nazwisko kapitana P. Bożki. Dorin pozazdrościł mu, oczywiście, ale nie tak znowu bardzo, bo miał wtedy ciekawą pracę, w wydziale niemieckim, i nie podejrzewał, że wydział zostanie wkrótce rozwiązany, a on sam trafi do klubu, gdzie będzie się walił razem z innymi po gębach.

Ale kapitan z orderami to jedno, a generał, Bohater Związku Radzieckiego – coś zupełnie innego! Z Pieti był lotnik pierwsza klasa, jak to mówią, – miał iskrę bożą, ale mimo wszystko wyglądało to jak bajka.

Bożko zmrużył oczy, wpatrując się w twarz nieszczęsnego opoja.

– Jegorek? Jegor Dorin? Nie może być! O, kurka wodna!. Chciał go uściskać, ale poczuł nieprzyjemny zapach i zrezygnował.

– No, ale wyglądasz! W życiu bym nie pomyślał, że nasz „Niemiec” może się tak schlać. Czy może coś się stało?

– Jesteś generałem-majorem? – tępo spytał Jegor, jak zaczarowany patrząc na romby Pieti. – Jak to możliwe?

– A możliwe. – Bożko roześmiał się z zadowoleniem. – Po bitwie nad Chałchyn-goł przeskoczyłem z kapitana od razu o dwa stopnie. Podpułkowników jeszcze wtedy u nas nie było, tak że od razu awansowałem na pułkownika. To się nazywa szczęście! Miałem już dwanaście zestrzeleń na koncie. A na wojnie z Finlandią doszło jeszcze sześć i dali mi Bohatera. A po historii z junkersem, kiedy powsadzali całe nasze naczalstwo, dostałem nominację na zastępcę dowódcy wojsk powietrznych kijowskiego okręgu wojskowego. No i w ślad za tym – romby, akurat teraz mi dali. Znowu miałem szczęście. Jeszcze pół roku temu byłby jeden romb, ale obecnie stopnia kombryga już nie ma, więc dostałem od razu dwa. I co, dwudziestoczteroletni generał? Jak Napoleon, kurka wodna!

– Fajnie! – zachwycił się Dorin. – A co to za historia z junkersem?

Pietia się zdziwił.

– Co, nie słyszałeś? Cała Moskwa o tym szeptała. Chociaż w gazetach oczywiście nie było… – Obejrzał się na milicjantów, na gapiów. – Opowiem ci po drodze. Tylko że ja takiego zasrańca do samochodu nie wpuszczę. Dopiero co mi go wydali, jest nowiutki. Po prostu marzenie, nie auto. Ej, milicja, znajdzie się tu gdzie wychodek?

– Tak jest, towarzyszu generale, na końcu bulwaru jest publiczna toaleta – zameldował posterunkowy.

– Pójdziemy, Jegorka, to się choć umyjesz. Bo tak to ani cię uściskać, ani powąchać. Ej, Stecenko, wiem, że w bagażniku masz i kurtkę, i koszulę, i zapasowe spodnie. Dalej, dalej, nie bądź skąpiradłem!

Pietka wziął od szofera zawiniątko z ubraniem i poprowadził Dorina w dół bulwaru, do szaletu publicznego. Przez cały czas, kiedy Jegor nacierał się kawałkiem mydła i od stóp do głów oblewał zimną wodą, świeżo upieczony generał nawijał bez przerwy:

– Jak to, nic nie wiesz o junkersie? Całe lotnictwo na uszach stanęło. Trzy tygodnie temu, wprost na lotnisku przy stadionie „Dynama”, w biały dzień, nagle ląduje transportowy Ju-52. Wyobrażasz sobie? Nie zauważyła go ani straż graniczna, ani obrona przeciwlotnicza, ani obserwacja naziemna. Pilot, Niemiec, plecie jakieś bzdury, że ponoć chodziło o zakład. Ale nie pilot jest ważny. Tak się zbłaźnić przed Szwabami! I bez tego przewąchują, gdzie u nas jest słaba obrona. Każdego dnia krążymy nad granicą i patrolujemy. A tu wpieprza się junkers, leci przez pół kraju i ląduje prawie że na placu Czerwonym. A gdyby to był bombowiec, to mógłby zrzucić bomby na Kreml! Raban się zaczął, matko jedyna! Cała góra poszła w diabły z wielkim hukiem. Za niedbalstwo, bałagan i osłabienie prestiżu radzieckich sił powietrznych. Wiesz, jak u nas jest – jak zaczynają ciąć, to do samego korzenia. Zdjęli mnóstwo dobrych dowódców, większość absolutnie za nic. Ale za to dali zielone światło dla młodych. Mnie się poszczęściło.

Pietia z zadowoleniem poklepał się po błękitnym lampasie.

Do Specjalnego Kijowskiego Okręgu Wojskowego przypisane jest dziesięć dywizji lotniczych! „Jaki z ciebie, u diabła, zastępca dowódcy?”, chciał mu powiedzieć Dorin. Ale się nie odezwał, bo między nim a Bożka wytworzył się już zbyt duży dystans.

– A ty czego wódę chlejesz? – spytał Piętka. – Wywalili cię z wojska?

Jegor pokręcił przecząco namydloną głową.

– Służysz? To dobrze. W jakim stopniu?

– Lejtnanta.

Nie dodał, że bezpieczeństwa.

– Eeej – zmartwił się Piętka – takiego lotnika marnują? Latasz chociaż czy może w sztabie?…

– Nie latam. Słuchaj, a którego dziś mamy?

– Taak. Nieźle sobie dałeś w szyję. Dwunastego.

– Jakiego miesiąca?

Okrągła twarz majora przybrała poważny wyraz.

– Widzę, Jegor, że jesteś w niezłym korkociągu. Zalewasz robaka, bo nie dopuszczają cię do lotów? Dzisiaj mamy dwunastego czerwca. I na wszelki wypadek dodam, że tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku.

Dopiero dwunastego czerwca? To znaczy, że przesiedział, a raczej przeleżał w piwnicy ledwie cztery tygodnie. Myślał, że o wiele dłużej…

– Wyrzuć to w cholerę. – Bożko z obrzydzeniem pokazał gatki i podkoszulek. – Włóż portki na goły tyłek, zawsze to lepiej… No, teraz się możemy ukochać.

Objęli się i mocno uściskali.

– Przywrócę ci ludzki wygląd – obiecał stary przyjaciel, klepiąc Dorina po ramieniu. – Tylko daj mi słowo, że skończysz z wódą. Dobra?

– Dobra. – Jegor uścisnął wyciągniętą dłoń.

– Ani kropli? Słowo honoru?

– Słowo.

– No i dobrze. Zapiłeś, zdarza się ludziom. Pewnie miałeś powód. Potem mi opowiesz. Wiesz co, chodź do mnie do okręgu. Przeniesienie zorganizuję, to nie problem. Obiecuję: od razu siądziesz za sterami. Dostaliśmy kilka nowych jaków do oblatania. Złoto nie maszyna. Ty przecież fantastycznie latałeś. A jak strzelałeś! Tak, cenne kadry mi się przydadzą – Mrugnął porozumiewawczo. – No i tobie też nie zaszkodzi mieć na górze jakąś pomocną łapę. Jedziemy, uczcimy to. Mam w Moskwie mieszkanie, żebym nie musiał się tułać po hotelach. Należy mi się służbowo.

– Pojedziemy przez Łubiankę? – spytał Dorin, przeglądając się w lustrze.

Czyżby to był on? Zapadnięte policzki, jasna broda, zapadnięte oczy, a skóra sina, porowata.

– Jak chcesz, to pojedziemy. A co, masz tam jakąś sprawę?

Jegor udał, że nie słyszał pytania.

– Mówisz, że Szwaby robią się bezczelne? Jak tam u was w ogóle, na zachodzie?

Wyszli z szaletu. Limuzyna czekała niedaleko, lakier błyszczał w słońcu.

– Fatalnie. Pełno ich się kręci wzdłuż granicy. Ale rozkazu gotowości bojowej nie było. Przeciwnie, jest surowy zakaz prowokowania tamtych. Przejawiać czujność, ale nie zaczepiać. Za strzelanie do samolotu naruszającego przestrzeń powietrzną – trybunał. Ale teraz porozmawiałem w narkomacie i w sztabie generalnym. Zdania są różne. Niektórzy mówią, że dziś albo jutro dostaniemy pierwszy stopień gotowości bojowej. Ale zastępca narkoma szepnął mi w tajemnicy: za cholerę nic z tego nie będzie, za tydzień zacznij puszczać ludzi na urlopy. Polityka, bracie. Ja się na tym nie znam.

Do placu Dzierżyńskiego dojechali w minutę. Naprzeciwko gmachu głównego Jegor poprosił:

– Powiedz szoferowi, żeby się na chwileczkę zatrzymał.

Kiedy samochód stanął, Dorin wygramolił się na chodnik, po czym odwrócił się i powiedział:

– Dzięki, Pietia. Pomyślnych lotów i miękkich lądowań. Na pewno się zobaczymy.

I przebiegł przez ulicę.

Bożko wychylił się i coś krzyczał w ślad za nim, ale Jegor tylko pomachał mu ręką.

Spraw miał całą kupę. Pilnych, arcyważnych.

Dopiero kiedy już znalazł się w głównym wejściu, przy biurze przepustek, uświadomił sobie, że w żaden sposób nie dostanie się do środka. Zadzwonił do gabinetu Październicyna – nikt się nie odezwał.

Ach, jeszcze wcześnie. Odpowiedzialni pracownicy po nocnej służbie dopiero położyli się spać. Jegor nie znał domowego numeru starszego majora. Co robić? Czekać, póki nie zobaczy kogoś ze znajomych? Jechać do szefa, do domu nad rzeką Moskwą? A jeśli go tam nie ma, i tylko czas straci na darmo?

Te wahania sprawiły, że jego ożywienie gdzieś zniknęło, zamiast niego pojawiła się niepewność. A jakie właściwie ważne informacje zamierzacie przekazać szefowi, towarzyszu lejtnancie? Że żyjecie i bardzo cieszycie się świeżym powietrzem, wolnością, czystością?

Spartoliliście zadanie. Co więcej, prawie miesiąc służyliście jako radiotelegrafista u niemieckiej agentki. Przy tym samą agentkę zgubiliście, i to na amen. A to się szef ucieszy z wyników waszej misji!

Pod sąd i koniec; tak ocenił Dorin sam siebie, przez co zupełnie stracił humor.

Do pracy przyszło już wiele osób, była za pięć dziewiąta. Pokazała się nawet znajoma twarz: Gala Walulina, z którą razem siedzieli w zasadzce na Kuźnieckim Moście. Przesunęła wzrokiem po twarzy Jegora, ale go nie poznała. Nic dziwnego. A on tak upadł na duchu, że nawet za nią nie zawołał.

Za Galą szły jeszcze dwie kobiety, obie w wojskowych mundurach. Okazały przepustki i minęły kontrolę. Jedna, z krótkimi czarnymi włosami, wyłażącymi spod furażerki, zaczepiła spódnicą o barierkę i ze złością się odwróciła.

Jegor złapał się rękami za kolumnę.

To była ona, Wasser! W bluzie ochronnej barwy, w butach, z naszywkami sierżanta bezpieczeństwa.

Zaklęła („O, cholera!”), szarpnęła spódnicę i zniknęła za zakrętem korytarza.


* * *

Starszy major Paidziernicyn niczego nie cierpiał tak bardzo, jak niewyjaśnionych zjawisk. Nie, nie tajemnic, które prowokują do tego, żeby łamać sobie nad nimi głowę i znaleźć rozwiązanie, ale właśnie spraw niewytłumaczalnych, kiedy dzieje się to, do czego nigdy dojść nie powinno. I nie wiadomo dlaczego dochodzi.

Z latami podobne wypadki w jego życiu zdarzały się coraz rzadziej. Październicyn nauczył się prawie bezbłędnie rozumieć ukryty mechanizm każdego zdarzenia i logikę ludzkich postępków. Tym bardziej więc się irytował, kiedy działo się coś, co nie dawało się ująć w żadne racjonalne ramy.

Poprzedniej nocy był u Narkoma z analitycznym raportem, przygotowywanym prawie od miesiąca. Po fiasku operacji „Wasser”, która mogła dać odpowiedź na najważniejsze pytanie, szef grupy specjalnej „Plan” musiał postępować w sposób standardowy: zestawiać doniesienia agenturalne, dane wywiadu wojskowego i zeznania uciekinierów, sprawdzać i jeszcze raz weryfikować źródła oraz – jak mawiano w czasach młodości starszego majora – oddzielać ziarno od plew.

Informacje napływały dwoma przeciwnymi strumieniami.

Z jednej strony, dyslokacja niemiecko-węgiersko-rumuńskich wojsk na zachodnich rubieżach ZSRR została zakończona. Skoncentrowano takie siły, jakich w historii wojen jeszcze nie było. Wywiady okręgów przygranicznych zasypały Moskwę panicznymi doniesieniami: Niemcy są gotowi, tylko patrzeć, jak uderzą.

Strategiczny wywiad jednak, pracujący na głębokich tyłach, a zatem posiadający szerszą perspektywę, donosił: w niemieckim sztabie generalnym opracowywany jest plan błyskawicznego przerzutu olbrzymich sił ludzkich i sprzętu na południe. To część supertajnego planu „Bajazyt”, przewidującego wtargnięcie do Turcji, a następnie inwazję na Bliski Wschód. Wszystkie jednostki i związki taktyczne w trybie natychmiastowym uzupełniają stan o tłumaczy z językiem arabskim i tureckim, a nie rosyjskim. W tym celu karty powołania otrzymują studenci orientalistyki. Według danych Drugiego Wydziału kontrwywiadowczego NKWD, działania Abwehry na terytorium Związku Radzieckiego uległy gwałtownemu nasileniu, ale w specyficznym kierunku: trwa intensywny przerzut agentów na Zakaukazie i do Azji Środkowej. Część z nich następnie przekracza turecką i irańską granicę.

Narkom przynaglał Październicyna, żeby przedstawił ostateczny raport, na Narkoma z kolei musiał, rzecz jasna, naciskać Wódz. Ale starszy major zwlekał, zdając sobie sprawę ze stopnia odpowiedzialności.

W ciągu kwietnia, maja, i w pierwszej dekadzie czerwca dowództwo Armii Czerwonej po cichu przerzuciło na zachód około stu siedemdziesięciu dywizji, ale ich nie rozwijało. Żeby doprowadzić jednostki do pełnej gotowości bojowej, trzeba było minimum czterdziestu ośmiu godzin, a jeszcze lepiej – siedemdziesięciu dwóch. Inaczej olbrzymie skupiska ludzi i sprzętu, nierozśrodkowane magazyny paliwa i amunicji staną się co najwyżej dogodnym obiektem zmasowanych bombardowań i rajdów pancernych.

Starszy major znał punkt widzenia Wodza.

Sternik państwa radzieckiego uważał kanclerza Rzeszy za wybitnego stratega i w rozmowach z Narkomem niejednokrotnie zachwycał się tym, jak zręcznie Führer wykorzystuje położenie geopolityczne Niemiec, a także główny atut Wehrmachtu – wyjątkową mobilność. Niemcy mogą z równym powodzeniem ruszyć na wschód, jak i na południe. Dokonując selekcji napływających z Berlina wieści, Wódz sam określał, co w nich zasługuje na zaufanie, a co nie. A więc tydzień wcześniej Październicyn otrzymał z Kremla rozszyfrowane doniesienie agenturalne, w którym znajdowała się informacja, że w sztabie Führera istnieją dwie frakcje, antybrytyjska generała Haldera i antyradziecka generała Keitla; każda z nich próbuje przeciągnąć Führera na swoją stronę, tak że problem, w którym kierunku uderzą Niemcy, pozostaje na razie otwarty. Miejsce to było obwiedzione sławnym granatowym ołówkiem, na marginesie widniał dopisek: „Jak w sztabie mikada!”, a u dołu jeszcze polecenie:


Do tow. tow. komisarzy ludowych obrony, floty wojennej i bezpieczeństwa:

W żadnym wypadku nie prowokować Niemców! Nie lać wody na młyn szajki Keitla!


Niemniej jednak, kiedy Październicyn przeanalizował i ocenił wszystkie dane, doszedł do wniosku, że Niemcy już dokonali wyboru. Zaatakowany zostanie wschód, i to w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

To właśnie zameldował Narkomowi minionej nocy.

Za oknami spało ogromne miasto, wahadło zegara ściennego beznamiętnie odmierzało sekundy. Na stole przed Narkomem parowała nietknięta herbata, potem już przestała parować.

Starszy major mówił ściśniętym z przejęcia głosem, co chwila wycierając chustką ogoloną głowę. Na czole Narkoma też błyszczały krople potu. Z tego, jak rzadko szef przerywał raport pytaniami, wyraźnie wynikało, że zgadza się z jego wnioskami. Pytania zresztą nie podawały ich w wątpliwość, chodziło wyłącznie o uściślenie sformułowań.

Najpierw Październicyn skrupulatnie przedstawił sprawdzone i przesiane informacje, które nadeszły z trzech narkomatów – bezpieczeństwa państwowego, spraw wewnętrznych i obrony – od towarzyszy z Kominternu i z setek innych źródeł. Referował bez szczegółów i drobiazgów, sam suchy ekstrakt, ale i tak wykład zajął półtorej godziny. A na sformułowanie wniosku, w którym to właśnie celu wykonana została ta gigantyczna praca, wystarczyła jedna minuta.

Niemcy wystawili na wschodzie Reichu pięciomilionową armię nie po to, by przestraszywszy solidnie Związek Radziecki, ruszyć na Bliski Wschód, ale dokładnie na odwrót: Führer obstaje przy planie „Barbarossa”, demonstrując zarazem Wielkiej Brytanii, że bez szczególnego trudu może przeciąć jej arterie surowcowo – paliwowe (i tym samym umocnić pozycję swoich angielskich sympatyków). Uderzenie więc zostanie skierowane na Rosję. I jest to kwestia dni.

Kiedy Październicyn zakończył, Narkom stanął przy oknie, splótł ręce za plecami i długo, przez pięć minut, patrzył w dół, na plac.

W końcu, nie odwracając się, przemówił, niezbyt zresztą składnie:

– Jutro do Wodza. Pojedziecie ze mną… Jeśli obaj się mylimy, historia nam nie wybaczy. I nie tylko historia… Ale macie rację… Nie ma co dłużej odwlekać.

Październicyn wstrzymał oddech, bo to „obaj” nie było byle czym. I spojrzał na zegar, mimo woli reagując na słowo „historia”.

Pięć po drugiej. Jedenasty, a właściwie już dwunasty czerwca.

W tej samej chwili na biurku zapiszczał kokieteryjnie aparat bez tarczy – dzwoniła sekretarka.

– …Skąd taki gwałt? – rzucił w słuchawkę niezadowolony Narkom. – Niech przyjdzie potem, jestem zajęty… Aż tak? – Uśmiechnął się. – No dobrze. Jeśli to taka tajemnica, niech idzie do małego gabinetu. Zaraz tam będę.

Mocno uścisnął rękę Październicynowi.

– No, idź. Rano, o ósmej, zadzwonię i powiem, dokąd masz jechać: do mnie tutaj czy prosto na Kreml. Spróbuj się przespać przed jutrzejszą rozmową. Jeśli zdołasz zasnąć. – Narkom uśmiechnął się kątem ust. – Bo ja na pewno nie…

Oczy za pince-nez były zmęczone, policzki obrosły w nocy czarną szczeciną. Nie taki on znowu żelazny, pomyślał Październicyn.

I pojechał do domu – spokojny, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wziął gorący prysznic, z apetytem zjadł kolację, którą zostawiła mu gosposia, wypił herbatę. Że uśnie, nie wątpił. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza życie starszego majora było tak nerwowe, że absolutnie nie mógł sobie pozwolić na takie fanaberie, jak bezsenność.

A zanim zamknął oczy, kazał organizmowi przebudzić się dokładnie za pięć godzin. I ocknął się ze snu za dwadzieścia ósma, zupełnie rześki.

Wszedł pod prysznic (poranny, a więc zimny). Starannie bez pośpiechu się ogolił. Nie jadł, tak jak przed walką.

Starszy major rozumiał logikę działań Narkoma. Przez resztę nocy Szef z pewnością weryfikował informacje, przedstawione przez Październicyna. Można było nie wątpić, że posiada w tym celu własne, alternatywne kanały. Ale o to Październicyn się nie obawiał, wierzył w swoje fakty i wnioski.

Skrobiąc wypukłą czaszkę ostrą brzytwą, starszy major rozmyślał nie o swoim wczorajszym raporcie, ale o porze, którą wybrał Narkom na spotkanie z Wodzem.

Wszyscy wiedzą, że Wódz pracuje nocami, przyjmuje interesantów prawie do świtu. Potem śpi do południa. Decyzja Narkoma, żeby zadzwonić do Wodza o ósmej rano, wzbudziła podziw w Październicynie. Jeśli już rzucać się do przerębli, to chwacko, jednym skokiem. Bezprecedensowa śmiałość takiego telefonu nada rozmowie szczególną, wyjątkową ważność.

Za minutę ósma Październicyn już stał przy telefonie. Miał czapkę na głowie i rękawiczkę na okaleczonej ręce.

Aparat milczał.

Tak minęło dziesięć minut, dwadzieścia, czterdzieści. Za kwadrans dziewiąta starszy major nie wytrzymał i sam zadzwonił do sekretariatu. Odpowiedziano mu, że Narkom jest nieobecny.

Październicyn wahał się, ale w końcu zadzwonił do Narkoma do domu, do willi na ulicy Kaczałowa. Dowódca ochrony, z którym starszy major miał od dawna przyjazne stosunki, odpowiedział, że Szef nie nocował w domu.

To było dziwne. Gorzej niż dziwne – niewytłumaczalne.

Październicyn pomęczył się jeszcze dziesięć minut i pojechał do głównego gmachu, żeby na miejscu czekać na Narkoma.

Z każdą minutą bruzda na czole starszego majora się pogłębiała.

Do gmachu wszedł nie przez bramę numer sześć, jak zawsze, przez główne wejście – tędy było bliżej do gabinetu Szefa, a przy biurze przepustek, koło wewnętrznych telefonów, zaczął czekali interesanci, jedni w wojskowych mundurach, inni w cywilu. Październicyn nie patrzył w tamtą stronę, pogrążony w niespokojnych myślach.

Nagle usłyszał radosny okrzyk:

– Towarzyszu starszy majorze! Szefie!

Odwrócił głowę i nie od razu rozpoznał w chudym, kudłatym osobniku ze zmierzwioną brodą lejtnanta Dorina, który miesiąc wcześniej przepadł bez wieści podczas nieudanej operacji „Wasser”.


* * *

Kiedy Dorin zobaczył, że agentka Abwehry, Wasser, nosi mundur czekistki i najzwyczajniej w świecie wchodzi do głównego gmachu, w pierwszej chwili dosłownie stanął jak wryty. Krzyku oczywiście nie narobił i nie rzucił się za nią – tyle rozumu jeszcze mu zostało.

Ale w ogóle miał, jak to się mówi, mętlik w głowie.

Nie ma co, silny ten wywiad niemiecki! Wtrynił swojego agenta na Łubiankę, do sanktuarium radzieckiego państwa. Tyleśmy szukali, szukali nieuchwytnego agenta Wassera, a przez cały ten czas mieliśmy go, to znaczy ją, tuż pod nosem!

Kiedy zaś początkowy wstrząs minął, Jegor podniósł się na duchu. Teraz wszystko wyglądało inaczej. Nie był już żałosnym nieudacznikiem, który przyczłapał tu po kompletnym fiasku powierzonego mu zadania, ale dzielnym wywiadowcą, który wrócił zza linii frontu z wojenną zdobyczą. Proszę, towarzyszu starszy majorze, to jest sławetny agent Wasser. Przesyłka polecona, proszę pokwitować.

Byle nie zgubić jej znowu. A może nie jest stałą pracownicą, tylko wezwano ją z jakiegoś peryferyjnego pododdziału? I szuka potem wiatru w polu.

Potem przyszła mu do głowy myśl: a co, jeśli wyjdzie inną bramą? Skoro jednak jest z peryferyjnego, to raczej nie.

W każdym razie należało się śpieszyć. Jegor wykręcił raz jeszcze numer Październicyna. Telefon milczał.

Wówczas nabrał śmiałości i zadzwonił wprost do gabinetu Narkoma. Sytuacja na to pozwalała.

– Sekretariat. Słucham.

– Mówi lejtnant Dorin. Muszę pilnie zameldować towarzyszowi generalnemu komisarzowi o bardzo ważnej sprawie.

– Jaki lejtnant? Skąd? – niezadowolonym tonem odezwała się słuchawka.

– Ze specgrupy „Plan”.

Powiedział to i przeraził się: a może specgrupa została tymczasem rozwiązana?

– Dlaczego nie drogą służbową?

– Nie mogę znaleźć towarzysza starszego majora, a sprawa nie cierpi zwłoki. Daję słowo!

Ech, głupio to zabrzmiało, całkiem jak „Słowo pioniera!”.

– Narkoma jeszcze nie ma. Zadzwońcie za pół godziny.

Co tu robić? Jegor w zdenerwowaniu przestępował z nogi na nogę. Nie ma przepustki, nie zna telefonów innych pracowników grupy „Plan”.

Pójść do dyżurnego miejskiego?

E, to oczywiście cała biurokracja. Jegor wygląda przecież podejrzanie – mało to pomyleńców przychodzi do dyżurnego przez cały dzień? Zanim wytłumaczy, o co chodzi, zanim potwierdzą jego tożsamość, Wasser przez ten czas może po prostu odejść.

W powieści Piotr Pierwszy pisarza Aleksego Tołstoja czytamy, jak w dawnych czasach każdy człowiek mógł krzyknąć: „Słowo i sprawa do cara!” – i od razu prowadzono go do Tajnego Urzędu, do najważniejszego diaka. Jeśli człowiek nakłamał albo zawracał organom głowę głupstwami, to biada mu, skórę z niego zdarli. Ale jeśli sprawa była ważna, od razu nadawano jej bieg.

Tak w ogóle Jegor się zawahał: czy ma krzyknąć „słowo i sprawa” (to znaczy, zasuwać do dyżurnego), czy zostać na posterunku i śledzić agentkę.

Los rozstrzygnął to za Dorina.

Przez wysokie drzwi szybkim krokiem wszedł postawny mężczyzna w generalskim mundurze, z małymi wąsami i wydatną szczęką.

Jegor poczuł niesamowitą ulgę i omal nie zapłakał z radości.

– Towarzyszu starszy majorze! Szefie! – a potem już szeptem, dodał: – Ona jest tu!

Gapiono się na nich. Widok był zaiste niezwykły: jakiś wymiętoszony typ w skórzanej kurtce, zawzięcie gestykulując, szepcze coś do ucha przedstawicielowi najwyższego dowództwa. Tamten słucha, a gęste brwi pną się po czole coraz wyżej.

– A idźże ty! – wykrzyknął tylko raz dowódca, jakby nie wierząc temu, co słyszy.

Potem:

– Nie mów!

Kiedy wysłuchał relacji o sprawach najważniejszych, nie tracił czasu na drugorzędne.

– Szczegóły później – powiedział, odciągając Jegora na bok. – Ty mi powiedz jedno: pokazała zwykłą przepustkę czy legitymację?

– Nie zwróciłem uwagi – odpowiedział skruszony Dorin. – Gamoń ze mnie.

– Za mną! – Październicyn machnął ręką.

I ruszył do biura, żeby sprawdzić odcinki jednorazowych przepustek.

– W jednorazowych nie ma sierżanta o kobiecym nazwisku – rzekł, szybko przejrzawszy papierki. – To znaczy, że jest stałą pracownicą. Kto był na stanowisku kontrolnym jakieś piętnaście, dwadzieścia minut twemu? Wy? – spytał dowódcę warty.

– Tak jest.

– Kobiety sierżantów bezpieczeństwa przepuszczaliście?

– Jasna rzecz, towarzyszu starszy majorze. Dziewiąta, początek zmiany. Ludzi cała kupa. Dużo kobiet jest w transportowym, w kancelarii głównej, w administracyjno – gospodarczym…

– Interesuje mnie brunetka – przerwał mu Październicyn. – Młoda. Wzrost mniej więcej metr siedemdziesiąt. No, lejtnancie, ruszcie mózgiem. Nie na darmo was tu postawili, powinniście mieć zawodową pamięć wzrokową.

– Sierżant, młoda, brunetka, wysoka – powoli powtórzył wartownik. – Były dwie takie. Obie widywałem wcześniej. Jedna jest z Trzeciego Wydziału. Nazwisko na „P” i kończy się na „owicz” albo „ewicz”. „Pietrewicz”, „Pietrunkowicz”, jakoś tak, dokładnie nie pamiętam. A druga z działu szyfrów, interesująca kobieta. Ale co do nazwiska… Proszę wybaczyć.

Jegor szarpnął szefa za rękaw.

– Interesująca! To na pewno ona!

– A ta z trzeciego, co, nieinteresująca? – spytał Październicyn.

– To sprawa gustu, towarzyszu starszy majorze. Są tacy, którzy lubią chude. Ale ja myślę, że baby, znaczy się kobiety, to powinno być dużo…

Lejtnant pokazał odpowiednimi gestami, co ma na myśli.

– Ta z szyfrów – nie! – wykrzyknął Dorin. – Nasza jest nieinteresująca!

Ale szef już sam o tym wiedział, bo zerwał się z miejsca, trzeba było biec, żeby za nim nadążyć.

Trzeci wydział NKGB zarządzał rewizjami, aresztami i obserwacją zewnętrzną. Do gabinetu naczelnika, majora Ludwigowa, Październicyn wdarł się bez stukania, krótko wyjaśnił, o co chodzi, a wtedy major, człowiek niemłody i przyciężki, zaczął łapać ustami powietrze.

– Żebyś mi tu tylko zawału nie uskutecznił! – krzyknął na niego Październicyn. – Za to, żeś agentkę przepuścił, odpowiesz później, i to nie przede mną, ale przed Narkomem. A teraz do roboty, Ludwigów, do roboty!


* * *

Po kilku minutach na biurku pojawiła się teczka: akta personalne sierżanta bezpieczeństwa Iraidy Pietrakowicz, córki Gennadija, rok urodzenia tysiąc dziewięćset trzynasty, pracownicy działu obserwacji zewnętrznej. Ze zdjęcia patrzyły na Jegora dobrze znane oczy, tylko nie wrogo przymrużone, jak w piwnicy, ale jakby wytrzeszczone w przestrachu – tak zazwyczaj wygląda się u fotografa, kiedy błyśnie lampa.

– Artystka – zauważył Październicyn, patrząc na zdjęcie. – Umie udawać głupią.

Akta przerzucił pobieżnie, bez specjalnego zainteresowania, j zamknął.

– Dobra, legendą zajmiemy się później. Co o niej powiesz, Ludwigow?

– Nic złego, bezpośredni przełożeni oceniają ją pozytywnie. Agentka uniwersalna; to, jak wiesz, rzadko się zdarza, może pracować jako studentka, kołchoźnica, damulka. Lepiej, żebyś porozmawiał z naczelnikiem działu – odparł major ponuro. – Ja mam kilkuset pracowników. Na pewno szpieg?

– O to zapytaj Dorina. – Szef mrugnął do Jegora. – Co ona z tobą na tym łóżku wyrabiała, kiedy leżałeś związany? Dobra, dobra, później opowiesz. Dalej, Ludwigow, wezwij swoją ślicznotkę. Bierzemy ją.

Jegor ośmielił się zaproponować:

– A może lepiej wziąć babę pod obserwację, zbadać kontakty?

Październicyn nie wiadomo czemu spojrzał na zegarek i gwałtownie pokręcił głową.

– Zgarniamy. I od razu z grubej rury. Każda minuta się liczy. Ludwigów już wykręcił numer, i burknął w słuchawkę:

– Stieńkin? Pracuje u ciebie niejaka sierżant Pietrakowicz?… Jest na miejscu?… Przyślij ją do mnie… Nie, nie służbowo. Przyszedł tu właśnie sekretarz partii. Jest propozycja, żeby tę twoją Iraidę wciągnąć do pracy przy gazetce ściennej… Tak, niech tutaj leci, byle szybko.

Szef kazał stanąć Jegorowi za dużą szafą ogniotrwałą, sam wyjął z kabury pistolet, wsunął za pas z tyłu. Major też się przygotował – schował tetetkę pod gazetę.

– No nic, z jedną babą jakoś sobie poradzimy – ocenił sytuację Październicyn:

Po chwili ktoś zastukał do drzwi, i głos, który sprawił, że Donn mimo woli zacisnął pięści, spytał:

– Towarzyszu naczelniku, wzywaliście mnie? Sierżant Pietrakowicz. Proszę o pozwolenie wejścia.

– Wejdź, Ira, wejdź – dobrodusznie zwabił ją Ludwigow, odchylając się na oparcie krzesła.

Major był jak odmieniony. Z jego poprzedniej nerwowości nie zostało ani śladu, twarz promieniała łagodnym uśmiechem.

Wasser – Pietrakowicz spojrzała na nieznajomego dowódcę i stanęła na baczność. Dorin stał za nią, więc go nie zauważyła.

Jest na świecie sprawiedliwość, myślał Jegor, patrząc na wyprężone plecy swojej dręczycielki.

Październicyn z ciekawością przyglądał się młodej kobiecie. Ręce trzymał z tyłu, widocznie na kolbie.

Bleiben Sie stehen, Wasser - powiedział wolno. – Endlich tref fen wiruns *

Jegor był gotów rzucić na agentkę i złapać ją za ręce, ale Pietrakowicz nie ruszyła się z miejsca.

– Wybaczcie, towarzyszu starszy majorze – powiedziała ze zdziwieniem. – To po niemiecku? Ja na kursach uczyłam się polskiego.

Szef lekko ruszył podbródkiem w stronę Dorina. Jegor zrozumiał.

Wyszedł zza sejfu i rzucił szeptem (mówić nie był w stanie, gardło miał ściśnięte):

– No, witaj, suko.

Ta szarpnęła się w jego stronę, a wtedy on, zanim oprzytomniała, mocno chwycił ją za ręce, a nogami nastąpił na czubki butów, żeby się nie rzucała.

Oczy Wasser wylazły z orbit, szczęka jej opadła – oj, aż miło było popatrzeć. Poznała niedoszłego pogorzelca.

Szef podszedł z tyłu, szybko zrewidował aresztowaną, obmacał szwy i kołnierz jej munduru.

Kobieta patrzyła na Jegora szeroko otwartymi oczami, źrenice jej znieruchomiały. Całym ciałem wstrząsały drobne dreszcze.

– Dziękuję, majorze – zwrócił się Październicyn do gospodarza gabinetu. – Nie jesteście mi już potrzebni.

Ludwigów niezwłocznie wyszedł.

Wówczas szef znowu odezwał się do agentki:

Wir sollten keine Zeit verlieren. Wollen wir reden? *

Oj, jak bardzo Jegor chciał, żeby Wasser zaczęła się szarpać, próbowała stawiać opór. Już on by jej pokazał parę bolesnych chwytów, nie zważałby, że to kobieta. Tym bardziej że właściwie nie kobieta, tylko jadowita faszystowska żmija.

Nawet specjalnie osłabił uchwyt, żeby się mogła wyrwać.

Ale Wasser stała bez ruchu, całe jej ciało osłabło. Już nawet nie trzęsły nią dreszcze. Zdawało się, że dosłownie zmartwiała.

Загрузка...