Prolog

Genialna świnia

Przy palisandrowym biurku, stojącym w gabinecie o ścianach z czerwonego marmuru, siedziało trzech ludzi.

Dwaj z nich milczeli, jeden mówił; najpierw powoli, jakby z wysiłkiem, co chwila wyrażającym zmęczenie gestem, pocierając obrzękłe powieki; potem coraz głośniej, coraz energiczniej. W końcu zerwał się i zaczął przechadzać wzdłuż biurka, gwałtownie się obracając i pomagając sobie nerwowymi gestami rąk. Błękitne oczy napełniły się blaskiem, głos dźwięczał i wibrował, policzek drgał w gniewnym tiku, ale usta pozostawały spokojne i skrywały w kącikach cień marzycielskiego uśmiechu.

Słuchacze (jeden z nich był w czarnym mundurze admirała, drugi w generalskim feldgrau) doskonale wiedzieli, że wszystkie te następujące po sobie przypływy energii i słabości, nagłe przejścia od szeptu do krzyku, od suchych liczb do proroczych wizji, są po prostu chwytami zawodowego mówcy, a jednak czuli na sobie magię tego dziwnego, znanego całemu światu półuśmiechu.

Mówił do nich dyktator najpotężniejszego państwa Europy, najbardziej uwielbiany i najbardziej znienawidzony człowiek na Ziemi.


* * *

Słuchaczami owymi byli szef wywiadu wojskowego i jego zastępca, wezwani do kancelarii Rzeszy na tajną naradę, której wynik mógł zdecydować o życiu i śmierci dziesiątków milionów ludzi.

Człowiek o niesamowitych oczach i śmiejących się ustach mówił jednak nie o śmierci, ale o szczęściu.

– …Szczęście narodu niemieckiego, jego przyszłość postawione zostały na jedną kartę. Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że nasza pozycja jest niezachwiana, a perspektywy wspaniałe. Ale wywołując awanturę w Jugosławii, nasi wrogowie sprawili, że musiałem wstrzymać przygotowania do „Barbarossy” i spiesznie gasić pożar na tyłach. Małoduszni zaczęli szeptać, że dogodny moment został przegapiony, że realizację planu przyjdzie odłożyć do następnej wiosny. I cóż? – Energicznie chwycił palcami za czubek ostrego nosa, po czym silnie targnął swój kłujący wąsik. – Udzieliłem światu kolejnej lekcji, zmiażdżyłem armię jugosłowiańską w ciągu tygodnia! Operacja wojskowa zaczęła się szóstego kwietnia, a dzisiaj, dwunastego, można już mówić o naszym triumfie. – Krótka pauza; podbródek mówcy opadł ponuro, na czoło zsunął się długi kosmyk, głos przygasł. – Niestety, przerzucenie trzydziestu dywizji ze wschodu na zachód, a potem z zachodu na wschód oznacza, że musimy zmarnować sporo bezcennego czasu. Wbrew pierwotnym planom nie będziemy mogli uderzyć piętnastego maja. Sztab Generalny melduje, że w żadnym wypadku nie uda się nam zrobić tego wcześniej niż w drugiej albo nawet trzeciej dekadzie czerwca. Najważniejsze pytanie – czy w tak krótkim terminie, przed zimą, zdołamy wykonać wyznaczone zadania, to znaczy zniszczyć główne siły Armii Czerwonej i osiągnąć linię Archangielsk – Wołga? Liczyliśmy na pięć miesięcy, a zostają tylko cztery. Niektórzy mówią, że właśnie tego skradzionego miesiąca zabraknie nam do ostatecznego zwycięstwa. Może naprawdę lepiej poczekać do następnego roku?

Podrygującą ręką wykonał niepewny gest, potarł nią skroń. Jego barki ugięły się, jakby pod brzemieniem niesamowitej odpowiedzialności, oczy zamknęły, jakby pod wpływem bólu.

Nastąpiła teraz długa, może półminutowa pauza.

Szef wywiadu, człowiek jeszcze niestary, ale całkiem siwy, ostrożnie zerknął na swojego pomocnika. Ten lekko się zmarszczył, co oznaczało: decyzja tak czy owak została podjęta, po co więc te teatralne efekty?

Kanclerz poderwał głowę do góry, a w szeroko otwartych oczach błyszczała nieugięta wola.

– Panowie mądrale nie rozumieją podstawowej rzeczy! – Zaciśniętą pięścią zdawał się coś rąbać. – Spadająca lawina nie może się zatrzymać. Każdy, kto próbuje stanąć jej na drodze – ginie. Do zwycięstwa prowadzi ruch, każdy przystanek jest klęską. Na Jugosławię stracimy w sumie cały miesiąc. „Barbarossa” staje się teraz przedsięwzięciem jeszcze bardziej ryzykownym. Ale ja wiem, w jaki sposób powetujemy sobie stratę czasu. Do tej pory stawialiśmy na przewagę wojskową: ludzką, techniczną, strategiczną. Nie przejmowaliśmy się przygotowaniami bolszewików do obrony. Przeciwnie, chcieliśmy, żeby skupili na granicy możliwie jak najwięcej sił – wówczas za jednym zamachem zniszczylibyśmy całą Armię Czerwoną. Dziś jednak bój z dobrze przygotowanym przeciwnikiem byłby zbyt ryzykowny: nie możemy wikłać się w walki przygraniczne, by potem długo ścigać osłabionego, ale nie rozbitego nieprzyjaciela. Cios powinien być nie tylko druzgocący, ale także – wieloznaczna pauza – nieoczekiwany.

Admirał i jego zastępca, niezależnie od siebie, wysunęli się lekko do przodu. Ich twarze pozostały nieprzeniknione, ale ręka generała mimowolnie dotknęła prawego ucha – po dawnej kontuzji niezbyt dobrze na nie słyszał.

Dyktator zatrzymał się i patrzył na nich z góry.

– Tak, tak, panowie, nie przesłyszeliście się. Cios powinien spaść na nieprzyjaciela znienacka. W obecnej sytuacji czynnik zaskoczenia zyskuje pierwszorzędne, a nawet decydujące znaczenie.

Szef wywiadu odkaszlnął i powiedział cicho:

– Ależ to jest absolutnie wykluczone, mein Führer. Przygotowania do kampanii wschodniej trwają już kilka miesięcy. Nad granice Rosji, od Bałtyku po Morze Czarne, kieruje się pięć i pół miliona żołnierzy, tysiące samolotów i czołgów. W historii jeszcze nie było ruchów wojsk na taką skalę. Nie usiłowaliśmy nawet ukrywać naszych przygotowań przed NKWD. W każdym wypadku byłoby to nierealne. O jakim tu zaskoczeniu może być mowa?

– Nie wiem! – Twarz kanclerza była kamienna, skrzyżowane na piersiach ręce już nie drżały. – To pan odpowie mi na to pytanie. W dodatku najpóźniej za dwadzieścia cztery godziny. Abwehra została utworzona właśnie w tym celu, żeby rozwiązywać rzekomo nierozwiązywalne zadania!

– A jeśli okaże się, że zadanie nie ma rozwiązania?

Im głośniej i ostrzej mówił Führer, tym cichszy i łagodniejszy zduszony był głos admirała.

– Wówczas zrezygnuję z „Barbarossy”… – Po twarzy dyktatora przebiegł skurcz. – Nie postawię losów Rzeszy na tak słabą kartę.

Führer gwałtownie pochylił się i położył admirałowi rękę na ozdobnym naramienniku.

– Ale pan rozwiąże mi ten problem, jestem przekonany. Dokładną datę ataku wyznaczę dopiero wtedy, gdy zagwarantuje mi pan zaskoczenie. Na rozwinięcie bojowe wojsk potrzeba będzie całej dekady. To znaczy, że data „Z” – to dzień pańskiego raportu plus dziesięć dni… To wszystko, panowie. Idźcie, naradzajcie się.

Dowódcy wywiadu niespiesznie wstali. Kanclerz powiódł spojrzeniem po ich sposępniałych twarzach, wzruszył ramionami i lekceważąco dorzucił:

– Dam panom klucz. Celujcie w Azjatę, reszta się nie liczy. I jeszcze jedna sprawa. Żadnego pruskiego pięknoduchostwa, dopuszczam wszystkie środki, absolutnie wszystkie. Interesuje mnie tylko efekt. A zatem – za dwadzieścia cztery godziny przynoszą mi panowie rozwiązanie. Albo poszukają go inni.

Po czym wielki dyktator pochylił się nad papierami, dając do zrozumienia, że narada skończona.


* * *

Admirał i generał w milczeniu szli przez amfiladę pompatycznych, wyłożonych porfirem sal. Mijali jasnowłosych chłopaków ze straży przybocznej, przechodzili pod rozpostartymi skrzydłami orłów cesarskich, wieńczących spiżowe drzwi.

Przed zachodnią bramą Kancelarii Rzeszy, na Vosstrasse, czekał na nich czarny opel – niezbyt nowy i w odróżnieniu od sąsiednich limuzyn, nie wypucowany do blasku. Admirał gardził blichtrem.

Zachodzące słońce ozdabiało karminem granitowe stopnie. Dowódcy Abwehry zeszli po nich w ścisłej zgodzie z hierarchią: najpierw szef, a o pół kroku za nim, w pełnej szacunku pozie – zastępca, też siwy, chudy, oszczędny w ruchach. Ot, cień swojego przełożonego, nieco tylko wyższy odeń wzrostem, ale w owej przedwieczornej porze cień powinien właśnie być dłuższy od oryginału. Kiedy wszakże usiedli na tylnym siedzeniu auta, odgrodzeni od szofera szklaną, dźwiękoszczelną przegrodą, generał przestał udawać czołobitność.

– Jak ci się to podoba, Willi? – powiedział ze złością i zabębnił palcami w kolano.

– Cóóóż… – dał admirał niejasną odpowiedź.

Przez chwilę nic nie mówili; jeden patrzył w lewo, na okna pustej ambasady brytyjskiej, drugi w prawo, gdzie tuż za ponurym gmachem pruskiego ministerstwa kultury mieściła się ambasada ZSRR.

Limuzyna skręciła na Unter den Linden, na której zamiast sławnych lip, ściętych niedawno, sterczał szereg marmurowych kolumn z orłami i sztandarami.

– A co ty powiesz, Sepp? Samochód jest czysty, rano go sprawdzali, tak że nie musisz być ostrożny.

Generała nie trzeba było długo prosić. Wycedził:

– Świnia. Obrzydliwa, zadufana w sobie świnia. Bogu dzięki, nie muszę na niego patrzeć tak często jak ty.

– Świnia z niego, to jasne – zgodził się admirał – ale genialna świnia. I co najważniejsze, ma diabelne szczęście. Podczas tamtej wojny męczyliśmy się z Serbami przez cztery lata, a on poradził sobie w tydzień. Popatrzmy na sprawy trzeźwo. Po rewolucji Niemcy zmieniły się w kupę gnoju i bez takiego właśnie knura nigdy byśmy z tego gówna nie wyszli.

Zastępca najwyraźniej podzielał to zdanie. W każdym razie zmienił ton z pełnego złości na gderliwy:

– Lepiej było ugrzęznąć w tej Jugosławii na dwa miesiące. Wtedy sprawa rozstrzygnęłaby się sama, a tak wyszło nie wiadomo co. Nowe zwycięstwo sprawiło tylko, że świnia jeszcze bardziej się rozochociła, jeszcze mocniej uwierzyła w swoją gwiazdę.

– A może naprawdę urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą? – zauważył admirał filozoficznie.


– Może. Ale ja nie jestem astrologiem, tylko specjalistą od strategii informacyjnych i dezinformacyjnych. A także chirurgiem, bardzo wąsko wyspecjalizowanym.

Szef uśmiechnął się, doceniając metaforę.

– Zajmiemy się więc swoim zadaniem, Sepp, a bieg gwiazd zostawmy Panu Bogu.


* * *

Opel wjechał tymczasem na nabrzeże Tirpitza, gdzie w gmachu Naczelnego Dowództwa znajdował się gabinet szefa wywiadu. Po kwadransie starzy koledzy siedzieli naprzeciw siebie w wygodnych fotelach i pili gęstą arabską kawę, którą zaparzył algierski służący admirała. Na kolanach szefa Abwehry siedziała ulubiona jamniczka Sabina w obcisłych trykotowych majteczkach malinowego koloru. Akurat zaczęła się jej cieczka, więc pan zabrał Sabinę z domu, żeby nie denerwować psa Seppa.

Gabinet admirała był dokładnym przeciwieństwem marmurowej sali, w której kanclerz Rzeszy przyjmował szefów wywiadu. W tym niezbyt dużym, skromnie umeblowanym pomieszczeniu czuło się spokój i domową atmosferę. Wiszące na ścianach fotografie (poprzedni szefowie wywiadu, a także generał Franco, osobisty przyjaciel gospodarza) wyglądały jak portrety przodków. Mapy na ścianach nie przypominały o geopolityce, pobudzały raczej wyobraźnię, każąc myśleć o egzotycznych morzach i dalekich podróżach. Sprzyjały temu i marynarski mundur lokatora gabinetu, i model krążownika na biurku.

Na biurku stał jeszcze jeden niezwykły przedmiot, dobrze znany całemu centralnemu aparatowi. Były to trzy brązowe małpki: jedna zakrywała łapkami usta, druga uszy, trzecia – oczy. Admirał wychylił się i w roztargnieniu pogłaskał po główkach całą trójkę; zwykł robić tak w chwilach szczególnego skupienia.

– W Abwehrze wszyscy myślą, że to symbol wywiadu: umiej patrzeć, słuchać i wiedz, o czym trzeba milczeć – powiedział generał. – A ja uważam, że dobry wywiadowca powinien mieć zawsze oczy i uszy otwarte, a usta wykorzystywać do wprowadzania przeciwnika w błąd.

– Oczywiście. – Admirał drapał Sabinę w długie jedwabiste ucho, a jamniczka mrużyła oczy jak kot. – Moja małpiarnia nie jest alegorią wywiadu. Ma przypominać mnie samemu buddyjską sentencję, bez której nie można osiągnąć Oświecenia: nie przyglądaj się Złu, nie słuchaj Zła, nie głoś Zła.

Zastępca chrząknął.

– Wybacz, Willi, ale jakoś mi nie wyglądasz na bogobojnego mnicha. Zajmujemy się całkiem innymi sprawami.

Szef też się uśmiechnął.

– Nie jestem aż tak zadufany w sobie, żebym uważał się za rycerza Dobra. Dawno żyję na tym świecie, ale jeszcze nigdy nie widziałem, by Dobro toczyło pojedynek ze Złem. Za każdym razem jedno Zło walczy z drugim. Dlatego, przyjacielu, nigdy nie miałem specjalnego wyboru. Ale szczycę się tym, że zawsze byłem po stronie mniejszego Zła. W każdym razie szczerze w to wierzyłem i nadal wierzę…

Gospodarz mówił spokojnie, nie śpiesząc się, generał leniwie mu potakiwał, ale obaj myśleli o czymś zupełnie innym, co stało się ostatecznie jasne, kiedy admirał bez żadnego wstępu, nie zmieniając intonacji, powiedział nagle:

– No i co powiesz? „Zrezygnuję z «Barbarossy»„. Diabła tam zrezygnuje, po prostu za dwadzieścia cztery godziny mianuje kogoś innego na nasze miejsce. A może niech mianuje?

Generał słuchał uważnie, ale na razie nic nie mówił. Admirał natomiast sam sobie odpowiedział:

– Nie, to nie jest dobre wyjście. I nie chodzi o to, że taki obrót sprawy groziłby nam obu poważnymi i niezbyt miłymi konsekwencjami. Kłopot z czym innym: że nikt oprócz nas nie rozwiąże tego rebusu. Nawymyślają jakichś bzdur, świnia je przełknie, bo cofać się nie może ani nie chce. Wówczas zamiast krótkiej wojny będzie długa, sto razy gorsza. Jak powiada mędrzec: „Przykrość jest lepsza od nieszczęścia, a nieszczęście od katastrofy”. Znowu stają po stronie Mniejszego Zła, przeciwko Złu Większemu.

Zastępca chrząknął.

– Zanadto lubisz filozofować, Willi. Pora na sformułowanie zadania.

– No cóż, próbujemy. – Admirał łagodnie rozłożył małe rączki. – Powinniśmy dążyć do tego, żeby Rosjanie, jak to mówi ich przysłowie, widzieli drzewa, lecz nie zorientowali się, że to ciemny las, w którym chowają się groźne wilki.

– Przysłowie brzmi trochę inaczej, ale to nieważne.

– A skoro nieważne, to mi nie przerywaj – odgryzł się szef. Nie starli się zresztą poważnie. Admirał ciągnął:

– No więc Rosjanie widzą przed sobą dwie setki gotowych do ataku dywizji, ale powinni być przy tym absolutnie przekonani, że Niemcy na nich nie napadną.

Wymownie wzruszył ramionami. Zastępca podjął wątek:

– Dodaj do tego, że radziecki wywiad z pewnością wie już o istnieniu planu „Barbarossa”, że codziennie otrzymuje alarmujące doniesienia z setek różnych źródeł. Jak ci wiadomo, NKWD aktywnie odbudowuje swój wydział niemiecki i zajmuje się tym mój stary znajomy, przeciwnik bardzo, ale to bardzo niebezpieczny.

– „Im trudniejsza przeszkoda, tym mniejszą hańbą jest klęska” – zacytował admirał jeszcze jedną wschodnią mądrość. – Zacznijmy od rzeczy oczywistej. Punkt pierwszy: dyplomacja. Ribbentrop powinien zintensyfikować tajne rozmowy z Mołotowem na temat strategicznego sojuszu Niemiec, Związku Radzieckiego i Japonii. W pierwszej fazie Japończycy podpiszą z bolszewikami pakt o neutralności. Nadzorować dyplomatów będzie oddział „Ausland”. Punkt drugi: papierowy tygrys…

– Naprawdę już mi się znudziła ta twoja wschodnia kwiecistość – zaprotestował generał. – Cóż to znowu za tygrys?

– Anglia. W publicznych wystąpieniach, a szczególnie na zamkniętych naradach, Führer powinien udawać paranoidalny strach przed niepokonanym Albionem. Naszemu parzystokopytnemu ta rola znakomicie wychodzi. Sztab Generalny zajmie się pilnie opracowaniem planu rajdu przez Turcję do Iranu i na Bliski Wschód, w kierunku Kanału Sueskiego, żeby przeciąć arterie łączące Londyn z najważniejszymi koloniami. Praca będzie prowadzona w warunkach absolutnej tajności, ale też ze starannie zaplanowanymi przeciekami. Nadzór nad operacją powierzymy pierwszemu oddziałowi Abwehry. Idźmy dalej. Do każdej jednostki wojskowej w grupach armii „Północ”, „Środek” i „Południe” przydzieleni zostaną angielscy i arabscy tłumacze. Tym zajmą się placówki Abwehry w przygranicznych okręgach. Co jeszcze? Zorganizujemy masowy przerzut agentów do Iranu – przez terytorium radzieckie. Osłonę zapewni grupa „Ost”. Co do punktu drugiego, to byłoby wszystko, przechodzimy do punktu trzeciego: „Wilk!” „Wilk!”. Wybacz, Sepp – admirał podniósł dłoń – zapomniałem, że nie lubisz alegorii. Mam na myśli przypowieść o dowcipnisiu, który wołał: „Wilk!” „Wilk!”, aż w końcu przestano mu wierzyć. Będzie kilka fałszywych alarmów: najpierw Rosjanie otrzymają informację, że nie zważając na to, ile zmarudziliśmy w Jugosławii, uderzymy jednak piętnastego maja; później – że wojna zacznie się dwudziestego, a potem – że pierwszego czerwca. Informację podrzucimy przez znanych nam radzieckich agentów wpływu, żeby zdyskredytować ich w oczach Moskwy. Tym zajmę się osobiście. No, co o tym sądzisz?

– Niezłe jako dodatki – powiedział generał, patrząc w bok i szybko mrugając – ale czym jest puree z kartofli i kiszona kapusta bez solidnego kawałka mięsa?

– Zgadzam się. Do sukcesu brakuje jakiegoś finałowego ciosu, efektownego uderzenia, zadanego w ściśle określonym momencie. I tylko w wypadku powodzenia tej akcji można będzie wyznaczyć dokładną datę i godzinę uderzenia. A w wypadku fiaska – wszystko odwołać… – Admirał zmrużył oczy, wpatrując się w twarz swojego zastępcy, który chyba niezbyt pilnie go słuchał. – Oho, po nasilonym mruganiu widzę, że twój mózg już zaczął działać. No dobrze, dobrze.

– Wiesz, Willi, świnia jest rzeczywiście genialna. – Generał w skupieniu potarł podbródek. – Naprawdę wypowiedziała kluczowe słowo. Posłuchaj.

Rozmówcy nachylili się do siebie, po czym generał zaczął szybciutko mówić, ledwie nadążając za tokiem myśli. Pośpiech sprawiał, że połykał słowa i całe fragmenty zdań, ale admirał chwytał wszystko w lot, energicznie potakując. Jamniczka niespokojnie zaczęła kręcić głową, zapiszczała, zeskoczyła na podłogę.

Szef i zastępca co chwila przerywali sobie nawzajem, ale to wcale nie przeszkadzało im w dyskusji. Byli teraz w swoim żywiole i najbardziej chyba przypominali dwóch jazzmanów w szczytowym punkcie jam session.

Gdyby ktoś postronny podsłuchał ten chaotyczną rozmowę, raczej nic by nie zrozumiał.

– Rola jednostki w historii – rzucał jeden.

– „Sucha teoria, mój przyjacielu”. – Drugi kiwał głową ze zrozumieniem.

– Jak zrobić, żeby za drzewami nie ujrzeli lasu? Ależ to bardzo proste! – wołał generał.

– Nie ma co się gorączkować – wtórował mu admirał. – Bo inaczej wywiad, kontrwywiad, NKWD, NKGB, Służba Łączności – diabeł się w tym nie wyzna… Niepotrzebna strata czasu!

Przez dobry kwadrans mówili w taki niezrozumiały dla postronnych sposób, po czym opadli na oparcia foteli i z zadowoleniem zapalili cygara.

– No cóż, koncepcję mamy. – Admirał wypuścił sinawy dymek. – I to niezłą.

Generał był bardziej kategoryczny:

– Jedyną możliwą.

– Prawdopodobieństwo sukcesu?

Zastępca pomyślał i rzekł:

– Pięćdziesiąt procent.

– No cóż, nie tak znowu mało. Nasza świnia stawiała niekiedy na mniej, i to z powodzeniem. Wiesz o tym, Sepp, jak sądzę, że w razie fiaska płacić trzeba będzie własną skórą?

– Czy w naszej służbie kiedykolwiek było inaczej? – Generał niedbale wzruszył ramieniem. – Tyle że w dawnych czasach kładło się przed człowiekiem rewolwer z jedną kulą, a teraz wieszają go na rzeźnickim haku. Różnica w istocie niewielka.

Starzy przyjaciele roześmiali się wesoło, obaj mieli wyśmienity nastrój.

Admirał zgasił cygaro.

– No dobrze. A kto? Tutaj wszystko zależy od wykonawcy. Powinien to być agent klasy ekstra, inaczej możemy nie uzyskać pięćdziesięciu procent. Jak sądzisz?

– „Wasser” – powiedział generał z przekonaniem. Było widać, że ten problem już przemyślał.

Szef wywiadu zmienił się na twarzy. Odkaszlnął raz, drugi. Chwilę milczał, dobierając odpowiednie słowa.

– Sepp, kochany, przecież wiesz… Kiedy łowi się na żywca, szansę tego ostatniego są, delikatnie mówiąc, niewielkie. Szczególnie wtedy, gdy ofiara połknęła przynętę. Doprawdy, to już przesada. W końcu nie jesteś fanatykiem.

Bruzdy na suchej twarzy zastępcy zdecydowanie się pogłębiły.

– Nie jestem, ale szanuję swoje rzemiosło. Ja też w dowolnym momencie gotów byłbym poświęcić wszystko, co posiadam. W tym także życie. Zapewniam cię, „Wasser” jest ulepiony z tej samej gliny. To co się tyczy uczuć. A teraz co do istoty sprawy. Przez wiele lat szykowałem agenta „Wassera” właśnie do czegoś takiego. Pod każdym względem „Wasser” idealnie nadaje się do zadania – i jeśli chodzi o cechy osobiste, i o wyszkolenie, i o legendę. Patrzę na to absolutnie obiektywnie. Postawmy zatem pytanie inaczej: jeśli nie „Wasser”, to kto?

Długo patrzyli na siebie. Twarz generała nie zdradzała żadnych emocji, admirał natomiast był wyraźnie poruszony.

– Masz rację, Sepp – powiedział w końcu i znowu odkaszlnął. – Jesteś najlepszy z najlepszych. A „Wasser” to wybór optymalny. Możemy chyba liczyć nie na pięćdziesiąt, ale wręcz na sześćdziesiąt procent.

Загрузка...