Rozdział 25

Mówią, że po to ustanowiono niedzielę, żeby sprawiedliwość mogła przestać czuwać i odpoczęła zamknąwszy oczy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ta niedziela sprawiedliwości dla Pawlaka wypadła w piątek, i to on musiał otworzyć jej oczy. Poszła Marynia do ogrodu po marchewkę dla małego Pawełka. To co zastała wśród grządek, przyprawiło ją o palpitacje: wszystkie korzonki jarzyn były podgryzione, zbezczelniałe, rozbestwione myszy całymi szwadronami biegały po sadzie, wspinały się nawet po jabłoniach, jak alpiniści po skałach, by sięgnąć zielonych jeszcze papierówek. Marynia podsunęła przed oczy Kaźmierza ogryzioną marchew.

– Patrzaj, jaki na nas dopust przyszedł. Po drzewach harcują! – Jaki dzisiaj dzień? – rzeczowo spytał Kaźmierz.

– Piątek. Dzisiaj u nas on ma robić.

– Ano, wołaj kota! Marynia podeszła do płotu i zaczęła przywoływać kota, którego trzymał w ramionach Kargulowy Tadzik. Słysząc pieszczotliwe „kici-kici”, kot wyrwał się z rąk chłopca i ruszył w stronę Maryni, doszedł jednak tylko do połowy drogi i stanął jak wryty. Zamiauczał rozpaczliwie, bo szarpnęła go obręcz sznurka, przywiązanego do jego szyi. Drugi koniec sznurka omotany był wokół wbitego w ziemię palika.

– Aj, Kaźmierz – jęknęła rozpaczliwie Marynia.

– Taż kot w niewolę popadł. Na sznurku go pasą. Pawlakiem aż zatrzęsło.

– Nie będzie mi Kargul umowy łamał i siłą kota do kolaboracji zmuszał! Przebierając spiesznie krzywymi nogami dopadł okna, przechylił się przez parapet i wyciągnął za lufę karabin, kierując go w stronę podwórza Kargula. Kokeszko, który pomagał Jadźce rozwieszać pranie, zasłaniając się pustą miednicą, jął się wycofywać w popłochu w kierunku ganku. Jadźka nie widziała zagrażającego niebezpieczeństwa. Zza mokrej kapy, którą mocowała na sznurze przyszczypkami, usłyszała tylko przeraźliwy krzyk Witii: „Jadźka!” Zanim zdążyła wyjrzeć zza mokrej kapy, Pawlak zarepetował karabin i nacisnął spust. Rozległ się tylko suchy trzask iglicy.

– Witia! – krzyknął Kaźmierz.

– Ano patronów dawaj! W tej chwili wypadł na ganek Kargul, szamocząc się ze swoim karabinem.

– Tato, kryj się – krzyknęła Jadźka, zderzając się z Kokeszką, który zasłaniał się miednicą. Pierwszy wystrzelił Kaźmierz. Kokeszko przewrócił się. Wypuszczona przez niego miednica potoczyła się z brzękiem. Jednak nie on był ofiarą, lecz kot, którego Kaźmierz wziął na cel. Kargul odpowiedział ogniem. Słysząc świst pocisku, Marynia przypadła do cembrowiny studni. Strącone przez nią wiadro zwaliło się z trzaskiem w głąb cementowych kręgów, a rozwijający się łańcuch zamienił korbę w śmigło. Pawlak chciał odpowiedzieć ogniem, ale gdy zarepetował karabin, zamek wypadł mu pod nogi.

– Łap zamek, bo wylata! – krzyknął do Witii, wycofując się pod ogniem Kargula do domu. Wpadł z karabinem do kuchni i przyczaił się przy oknie, obserwując poczynania przeciwnika. Babcia leonia, słysząc kanonadę, nie przestała obierać ziemniaków.

– Znowu wojna? – spytała bez specjalnego zdziwienia.

– O kota. Ktoś oberwał?

– Jeden trup leży – informował rozgorączkowany Witia, wyglądając spoza ramienia ojca na pole walki.

– Tato za pierwszym razem trafił.

– Ot, widać przyszedł czas na pierwszy pogrzeb – westchnęła babcia Leonia.

– Z kota nawet futerko nie zostało – Witia ocenił z uznaniem celność ojca.

– Ot żal – mruknął Kaźmierz.

– Przydałoby się na krzyże, jak reumatyzm dopadnie. Babcia chciała wynieść obierzyny świniom, ale ledwie ukazała się w drzwiach, kiedy kula rozłupała framugę drzwi tuż nad jej głową. To już czwarta wojna w moim życiu – obliczyła na palcach.

– Z czego dwie światowe, ale o kota pierwsza.

– Babciu, i tak ku lepszemu idzie – Witia podzielił się z nią swoim optymizmem.

– Zaczęliśmy z Kargulami kosą wojować, a teraz prochem skończymy.

Загрузка...