Każda podróż jest jak wojna: nieważne, ile trwa, ważne, byś z niej wrócił. A w tamtych czasach rzadko wracało się z drogi bogatszym, niż się wyruszało. Marynia bardzo się bała, że Witia, wybierając się na rowerze po kota, może wrócić i bez roweru, i bez kota. Pomagając synowi przywiązać sznurkami na ramie roweru pękate worki z pszenicą, ostrzegała go przed złodziejami i szabrownikami, którzy kłębili się na targu. W rok po wojnie targ w Lutomyślu był miejscem, gdzie wszystko chciano sprzedać, wszystko chciano kupić, ale najchętniej zamienić. Ten system wymiennego handlu rozpowszechniali żołnierze radzieccy i polscy szabrownicy: wyładowany poniemieckim dobrem wór lub waliza wymieniany był na inny wór bez sprawdzania zawartości. „Machniom?” – padało pytanie i obaj uczestnicy transakcji wymieniali worki, by po chwili, zajrzawszy do nich, przekonać się, czy wygrali na tym hazardzie, czy też stracili. „Machniom?” – Witia słyszał bez przerwy wokół siebie, gdy pchał przez targowisko obciążony pszenicą rower. „Machniom?” – zaproponował mu Kałmuk w furażerce, wskazując stojącą na ciężarówce trzydrzwiową szafę, wyładowaną poniemieckimi rzeczami i zamkniętą na klucz. Żołnierz liczył, że worki, przewieszone przez ramę roweru, zawierają nie byle jakie skarby. Głównie w cenie były suknie ślubne, które z ziem zachodnich wieziono do centralnej Polski. W tym czasie zawierano wiele ślubów i łatwiej było o narzeczoną niż o suknię ślubną. Kałmuk szarpał kierownicę roweru, oferując w zamian całą szafę wraz z zawartością. Kto wie, co mogła zawierać? „Warszawiak” opowiadał Wieczorkowej, że w jesieni w takiej zamkniętej na klucz szafie, którą ktoś wziął za walizkę pełną budzików, odkrył potem wśród futer i garniturów wiszącego trupa SS-mana w galowym mundurze.
– Machniom? – zatrzymał Witię na skraju targowiska brodaty szabrownik, wskazując owiązaną sznurkiem walizę u swoich stóp. Witia pokręcił przecząco głową:
– Kota szukam.
– Kota? – zaśmiał się rozbawiony handlarz, ubrany mimo majowego słońca w damskie futro z norek.
– A może tygrysa? Witia powoli pchał swój obciążony workami pszenicy rower przez kłębiący się tłum. Osadnicy w wypłowiałych mundurach mieszali się z Niemkami, które trzymając na ręku sukienki lub koce, zerkały łakomym wzrokiem na sprzedawców żywności. Na rozłożonych pałatkach namiotowych handlarze z Łodzi, Poznania czy Łomży oferowali słoiki z topionym masłem albo pokrojone na ćwierćkilowe kawałki połcie słoniny: leżały na ziemi, pokrojone na dziesięciodekowe kawałki, kaszanka i kiełbasa; poniemiecki dywan można było uzyskać za ćwierć kilo spyrki, stojący zegar szafkowy z mosiężnymi ciężarkami za torebkę cukru. Witia zagapił się na moment na plakat: – „Ziemie Odzyskane -twoja macierz i przyszłość”. Poczuł, że ktoś kładzie rękę na siodełku jego roweru. Obok niego stał ślepy na jedno oko mężczyzna, który miał na sobie trzy marynarki, a w ręku dzierżył brezentowy wór.
– Machniom? – zaproponował, potrząsając ciężkim worem.
– A co pan ma?
– Dziesięć damskich sukien, a do tego lakierki. Machniom? I wtedy właśnie Witia usłyszał dźwięk, który poderwał go jak trąbka kawaleryjskiego ogiera. Jastrzębim wzrokiem wypatrywał wśród kłębiącego się tłumu źródła tego dźwięku: tak, nie mylił się, to było miauknięcie prawdziwego kota! Tkwił w złotej klatce po jakiejś papudze i mrużył oczy, miaucząc z wściekłości, bo jakiś chłopak drażnił go wetkniętą między pręty króliczą łapą do ścierania kurzów. Barokowa klatka wisiała na końcu kija, który trzymał na ramieniu handlarz w kraciastej cyklistówce.
– Poniemiecki? – spytał Witia, opierając rower o murek przy starostwie. Handlarz zmierzył go oburzonym spojrzeniem, jakby go ktoś posądził o kolaborację.
– Coś pan! Z centralnej Polski go wiozę! Witia przyglądał się ogłupiałemu kotu, jakby to była najpiękniejsza dziewczyna z jego snów.
– Łowny?
– Gwarantowany bandyta! – zachwalał handlarz.
– W pół dnia pięćdziesięciu myszom daje radę! Podczas kiedy Witia obracał na wszystkie strony klatkę z rzucającym się rozpaczliwie kotem, handlarz sprawdził, czy aby koła roweru nie są scentrowane.
– Daleko masz do domu?
– Bo co?
– Bo będziesz go musiał nieść.
– Mam rower.
– To nie masz kota, frajerze dęty! Kot musi swoje kosztować, inaczej się możesz w tyłek pocałować.
– Dam dwa worki pszenicy. Za jeden pięćset złotych dawali.
– Pasuje – handlarz przyciągnął rower ku sobie jak swoją własność.
– Biorę i pszenicę, i rower, bo ma kółka zdrowe.
– To nowiutki rower.
– Ale poniemiecki. A kot z miasta Łodzi pochodzi, a kto z Łodzi, temu byle co nie dogodzi… Dostawca kotów zdjął klatkę z kija i wcisnął ją w rękę Witii. Może by Witia tak łatwo nie przystał na warunki tej wymiany, gdyby nie dostrzegł wśród tłumu przesuwającej się w towarzystwie Kokeszki Jadźki. Dziewczyna nigdy tak pięknie nie wyglądała: jej warkocze spływały wzdłuż smukłej szyi aż na łopatki, ramiona miała otulone barwną chustą, zawiązaną na piersiach w węzeł. Kiedy zatrzymała się na chwilę przy patefonie, który stary Niemiec chciał oddać za dwa króliki, poczuła widać palący wzrok Witii na sobie, bo odwróciła się. Widząc Witię z kotem w klatce, parsknęła śmiechem i coś powiedziała do Kokeszki. Ten wziął ją pod łokieć i odpłynęli w głąb targowiska. Witia, niosąc klatkę ze skaczącym w środku kotem, ruszył w ślad za nimi. Z daleka dobiegło go rżenie koni… Na boisku szkolnym odgrodzono belkami „corral” dla dostarczonych przez UNRRĘ koni. Przybita na wysokości półtora metra belka, łącząca dwa słupki piłkarskiej bramki, tworzyła coś w rodzaju koniowiązu, do którego z obu stron przywiązano konie: ogiery, klacze i wałachy. Na znak siedzącej za stołem komisji do środka „corralu” wpuszczano kolejne zwierzę. Każdy wybrany przez osadnika koń był przyprowadzany przed oblicze czteroosobowej komisji, która ustalała cenę i dawała nabywcy do podpisania akt kupna. Witia, zapatrzony w ciężkie perszerony, w smukłe anglo-araby i półdzikie konie z Teksasu, przez chwilę zapomniał o dziewczynie. Jadźka stała teraz przy boku ojca, który połykał wzrokiem kolejny okaz pomocy amerykańskiej: chętnie by się zdecydował na tego „belga”, bo w kłębie był wysoki, w piersiach rozrosły, a grube pęciny wskazywały na siłę, ale wybrał go już sobie sam wójt. Witia, stojąc przy roztasowanej za stołem komisji, oparł złotą klatkę z kotem o drągi ogrodzenia i obserwował, jak wójt odlicza gotówką osiemnaście tysięcy. Przyszła kolej na Kargula. Przelazł między drągami i wewnątrz „corralu” czekał na następnego konia. Rozległ się tętent kopyt i zza wybiegu ukazał się wspaniały ogier, rudy, jakby wyrzeźbiony z miedzi. Ledwo go Witia ujrzał – od razu wiedział, że nie zamieniłby go na żadnego „belga” o grubych pęcinach i ciężkim zadzie. Gdy koń stawał dęba, jego grzywa rozwiewała się w powietrzu niczym płomień. Daremnie Kargul próbował go zapędzić do rogu. Koń bronił się kopytami, nie dając chwycić kantara.
– Na co obywatel czeka? – zniecierpliwił się przewodniczący komisji w narzuconym wojskowym płaszczu bez dystynkcji. Kargul zrozumiał, że jeśli nie ujarzmi ogiera, to przypadnie mu w udziale któryś z tych pozostałych smętnych wałachów. Wbił mocniej kapelusz na głowę i zaczął posuwać się do przodu, rozstawiając szeroko ręce. Ogier tylko łbem rzucił. Zafalowała jego grzywa, kiedy ruszył z kopyta, uderzając bokiem w pierś Kargula. Ten zatoczył się z głuchym jękiem i łomotnął o ziemię, aż zajęczała.
– Ta UNRRA wie, że u nas dziki zachód i dzikie konie nam przysyła – stwierdził mężczyzna z przylepionym w kąciku ust ogarkiem papierosa. Przy ogrodzeniu „corralu” stał ramię przy ramieniu ciasno zbity tłum gapiów.
– Taki do roboty się nie nagnie – dzielił się swoim doświadczeniem osadnik w rogatywce. Gruby sołtys Fogiel z sumiastymi wąsami miał odmienne zdanie:
– Jak go raz w karku złamiesz, to nim i lód na rzece przeorzesz. Koń z rozwianą grzywą przegalopował wokół areny, płosząc zza stołu komisję. Kargul zdołał się już pozbierać. Przeciął ogierowi drogę i zdołał chwycić oburącz kantar. Koń jednym szarpnięciem poderwał go do góry, zadarł ogon i ruszył z kopyta. Kargul, nie chcąc puścić zdobyczy, wlókł się za nim na kolanach, zostawiając wyryty ślad, jakby po zdeptanej kopytami ziemi ktoś przejechał saniami. Jadźka zakryła oczy rękoma. Wciśnięta w ramię Kokeszki, bała się spojrzeć na arenę. Zobaczyła kątem oka pryskających na boki członków komisji i zaczęła krzyczeć cienkim głosem:
– Tato! Uciekaj, uciekaj! Ogier zatoczył koło i ruszył do nowej szarży. Gnał prosto na stół zarzucony urzędowymi papierami, jak na barykadę wroga. Komisja rozpierzchła się jak stado kur na widok jastrzębia. Przewodniczący zgubił płaszcz, skacząc przez drągi ogrodzenia w ramiona gapiów. Ogier zarył się przed stołem. Uniósł w powietrze kopyta i załomotał nimi po blacie. Było to jak głos werbla. Stół z trzaskiem się przewrócił. Kałamarz wpadł w błoto, papiery pofrunęły w powietrze. Jeden z członków komisji ukląkł i nakrył głowę zadartą marynarką, zdając się na łaskę nieba i dzikiego mustanga. Rozległ się śmiech gapiów, którzy szyderczymi okrzykami zachęcali klęczącego urzędnika, by zmówił na wszelki wypadek modlitwę spadającego z dachu. Ten jednak wolał na kolanach przeczołgać się do ogrodzenia i przeleźć na drugą stronę. Witia z zachwytem patrzył na rozdęte chrapy ogiera, na jego szyję wygiętą niczym lira. Kargul otrzepał się z ziemi. Patrzał spode łba na ten żywy ogień. Kokeszko wychylił się przez ogrodzenie i pomagał Kargulowi strzepnąć ziemię z ramion.
– Na co brać tego dzikiego? – wzrokiem wskazał przywiązanego do koniowiązu wałacha.
– Tamten konik spokojniejszy.
– Lepiej jemu daj radę, jak mnie – Kargul zmierzył pogardliwym spojrzeniem Kokeszkę. Kokeszko poczuł na sobie wzrok Jadźki. Zrozumiał, że jeśli teraz nie podejmie wyzwania, straci szanse na zdobycie jej wzajemności. Dał dziewczynie do potrzymania kapelusz, zrzucił marynarkę i zaczął podwijać rękawy koszuli.
– Oho, szykuje się jak do babskiego łóżka – szydził człowiek z ogarkiem papierosa w kącie ust.
– Młynarz to nie wie nawet, czy do konia podchodzi się od łba, czy od ogona – sołtys Fogiel nie dawał Kokeszce zbyt wielkich szans.
– Dzikiego konia trzeba kowbojskim sposobem wziąć – odciął się Kokeszko, który już ujrzał się w roli Buffalo Billa. Wziął z rąk sołtysa linkę i zaczął ją nawijać między łokciem i przegubem. Przelazł między drągami i kręcąc linką niczym lassem nad głową, usiłował zajść ogiera z boku. Młynarz się zbliżał, a koń stał nieruchomo jak na obrazku. Jeszcze dwa kroki, jeszcze krok. Gapie zastygli w oczekiwaniu. Kiedy świsnął sznur obok głowy konia, ten z dzikim rżeniem zaszarżował na Kokeszkę. Cofając się w popłochu młynarz zawadził o przewrócony stół i rymnął na plecy, machając w powietrzu zadartymi nogami, jakby pedałował na niewidocznym rowerze. Nad jego głową zawisły kopyta ogiera. Kokeszko zasłonił głowę rękoma. Wzniecony przez konia obłok kurzu zasłonił na chwilę wszystko.
– Zastrzelić go – krzyczał młody milicjant, odpinając kaburę pistoletu.
– Może jeszcze żyje – wyrażał nieśmiałą nadzieję wystraszony urzędnik z komisji przydziału, który nie zdążył w podobnej sytuacji zmówić modlitwy spadającego z dachu.
– Ogiera zastrzelić – milicjant wyjaśnił swoje intencje. Wąsaty sołtys w drelichowej kurtce od munduru i czarnych spodniach jak od ślubnego garnituru poparł przedstawiciela władzy:
– Ludzi ta UNRRA zabija, a jeszcze każą za takiego osiemnaście tysięcy bulić. Sponiewierany Kokeszko kulił się na ziemi. Ogier z łomotem kopyt odbywał wokół okólnika triumfalną rundę zwycięzcy.
– Kto takiego dosiądzie, darmo powinien dostać – wyraził swoją opinię jakiś szczerbaty osadnik.
– Ale kto sobie z nim radę da? – mruknął Kargul, gotów już zrezygnować z amerykańskiej pomocy. Witia wcisnął klatkę z kotem w ręce zaskoczonej Jadźki i już był w „corralu”.
– Gdzie leziesz? – krzyknął milicjant, a szczerbaty osadnik zaśmiał się szyderczo: – Myśli, że to to samo co kota dosiąść… Ogier grzebał nogą i parskał w oczekiwaniu na następnego śmiałka. Witia szedł ku niemu spięty jak sprężyna. Każdy jego krok śledziły oczy gapiów. Jadźka przysunęła się bliżej ojca. Nie zwracała uwagi na kulejącego w jej stronę niedoszłego kowboja Kokeszkę. Coraz więcej ludzi kłębiło się przy ogrodzeniu „corralu”. Niektórzy zawierali głośno zakłady: przeżyje ten gówniarz czy go ta UNRRA stratuje? Jadźka przycisnęła do piersi klatkę z kotem. Kiedy ogier ruszył galopem prosto na Pawlaka – krzyknęła ostrzegawczo. Witia w ostatniej chwili wskoczył na kant przewróconego stołu i wybiwszy się w górę, spadł na grzbiet rumaka. Walka, która się teraz zaczęła, zrazu bardziej przypominała taniec: ogier staje na tylne nogi, rzuca łbem, wierzga, bierze rozpęd, by nagle zaryć się przednimi kopytami w piach. Witia podskakuje na jego grzbiecie, zsuwa się to na jeden, to na drugi bok, ale trzymając się grzywy nie daje się zrzucić. Ogier przegalopował z jeźdźcem tak blisko ogrodzenia, że kolano Witii omal nie wytrąciło z rąk Jadźki barokowej klatki, w której szamotał się przerażony kot.
– Jezu! – Jadźka schowała twarz w marynarce Kokeszki, którą wciąż ściskała w ręku.
– On go zabije!
– To będzie płacił – rzucił stanowczo Kargul, przekonany, że córka ma na myśli rumaka, a nie jeźdźca. W tej właśnie chwili Witia, wyrzucony niczym z katapulty, gwałtownym wierzgnięciem, wyleciał w powietrze i zwalił się na piach z głuchym łomotem jak zrzucony z wozu worek kartofli. Wśród widzów rozległ się jęk, jakby to była msza żałobna, a nie koński targ.
– Są gdzieś nosze?! – krzyczał przewodniczący komisji. Witia najpierw ukląkł. Przez chwilę przyglądał się ogierowi, który tak zawzięcie bronił swojej wolności. Koń, podrzucając łbem, przyglądał się z boku temu, który chciał go ujarzmić. Każdy walczył o swoje. Witia zerknął w stronę Jadźki. Złowił jej pełne lęku spojrzenie. Wolałby w nim odczytać podziw. Podjął walkę na nowo: kiedy koń robił rundę przy ogrodzeniu – zrównał się z nim i jak na pokazie woltyżerki jednym susem znalazł się na jego grzbiecie. Rozległy się oklaski, jakby to był cyrk, a Witia rutynowanym pogromcą dzikich zwierząt. Teraz już nie dał się zrzucić: ściągnął lejce krótko, ścisnął kolanami spienione boki konia i choć ten wykonał kilka swoich piruetów – nie zdołał się pozbyć jeźdźca. Powoli się uspokajał, jakby zrozumiał, że w każdej walce musi być w końcu wygrany i przegrany.
– Ot, czort, nie parobek – mruknął z uznaniem Kargul. Nie spuszczał oka z konia i jeźdźca. Teraz wyraźnie było widać, kto jest zwycięzcą tego pojedynku. Choć ogier parskał jeszcze i wyrzucał tylne nogi, zasypując oczy gapiów ziemią, było jasne, że czyni to tylko dlatego, by nie zejść z areny z kornie pochyloną głową. Witia zatrzymał się przy Jadźce: teraz już nie miał żadnej wątpliwości, że dziewczyna patrzy na niego inaczej niż na Kokeszkę. Jadźka wcisnęła klatkę z kotem w ręce młynarza, zsunęła ze swoich ramion chustkę i podała Witii. Ten zrozumiał intencje dziewczyny: odbiera chustkę niczym rycerz pierścień dworskiej damy i zasłania nią oczy ogiera. Koń przestał tańczyć, pozwolił, by Witia wyjechał na nim poza ogrodzenie okólnika. Ludzie się rozstępowali, patrząc z podziwem na młodego jeźdźca. Zapatrzona w chłopca Jadźka nie zauważyła, że kot wysunął się z otwartej klatki i szykuje się do ucieczki. W ostatniej chwili Kokeszko rzucił się i zdołał go uchwycić za wystrzępiony ogon. Ci, którzy śmiali się z jego występu na arenie, bili teraz brawo.
– Panu Kokeszce więcej kot pasuje jak koń – stwierdziła Jadźka. Był wieczór, kiedy Witia na ogierku z UNRRY wjechał do Rudnik. Koń, zmęczony walką i drogą, spokorniał i szedł już spokojnie. Z okien mijanych domów mieszkańcy wsi z zazdrością patrzyli na Kargulowy nabytek. Dziwili się tylko, że jedzie na nim nie sam gospodarz, tylko jego wróg. Za koniem kroczył Kargul w swoim obwisłym kapeluszu, Jadźka z klatką, w której szamotał się kot, i Kokeszko, nie przestając się tłumaczyć, że gdyby się przypadkiem nie potknął, to by ogiera ujarzmił… Witia z wysokości końskiego grzbietu widział z daleka, jak matka trzepie o żelazną bramę worki, podziurawione przez myszy niczym sztandar kulami. Usłyszała Marynia klaskanie kopyt po asfalcie i oczom własnym nie chciała wierzyć.
– Kaźmierz – przywołała męża.
– Witia wierzchem jedzie!
– Nie może być – Pawlak zostawił wiadro przy studni i ruszył ku bramie.
– Na kocie? Już od południa zaczęli się martwić o losy syna; wieczór nadchodził, a jego nie było widać. Ale za to jak się pojawił to łatwo go było z daleka zauważyć: koń był zgrabny, wysoki, a Witia się na nim trzymał, jakby urodził się na kawalerzystę. Kiedy Witia przy bramie Kargulów ściągnął lejce, ogier znów zaczął tańczyć, wyginając szyję. Pawlak nie ukrywał swego zachwytu.
– Ogierek jak z ułańskiego snu. W pęcinie on cienki, a oko u niego jak leśny ptak. Jadźka, przyciskając klatkę do piersi, wysunęła się do przodu.
– Panie Pawlak! Żeby nie Witia, to by my z całej UNRRY najgorszego wałacha mieli! Nikt mu rady nie dał, a wasz go dosiadł. Twarz Pawlaka zastygła, oczy zwęziły się w szparki. Spojrzał na syna tak, że choć wieczór był majowy, to Witię zmroziło.
– Taaak? – przeciągnął Kaźmierz – Ano, zlazuj!
– Tylko za bramę Karguli wjadę, żeby nie uciekł…
– Złaź, powiadam! To ty na swoim rowerze pojechał, a na cudzym koniu wrócił?!
– Ale to ogierek w sam raz dla naszej kobyłki – Witia chce przekonać ojca, że nawet działając na rzecz wroga, miał na myśli dobro swojej rodziny i inwentarza. Pawlak jednym szarpnięciem ściągnął go z konia, wyrwał z ręki Maryni dziurawy worek i z dzikim wrzaskiem machnął nim przed łbem ogiera. Ten stanął dęba, zatańczył na dwóch nogach, po czym pognał w pole jak wicher. Za nim ruszył Kargul, rzucając głośne przekleństwa pod adresem Pawlaka. Jadźka bez wahania otworzyła drzwiczki klatki i wytrząsnęła z niej kota, który czmychnął w chaszcze.