Rozdział 7

… „Boś Ty ją stworzył, nam ją we władanie przeznaczywszy”.

– Jaśko uroczyście powtarza teraz w pełnym brzmieniu tekst przysięgi, jaką złożył przed tym samym świętym obrazem równe trzydzieści trzy lata temu, a w jego twarzy tyle jest świętego uniesienia, że po krzyżu wszystkich obecnych przebiegły mrówki. Te oczy, zaciśnięte pięści, mięśnie drgające pod skórą policzków świadczą, że owa kosa, co przebiła pierś Kargula, jest dla Johna Pawlaka czymś w rodzaju miecza ognistego w ręku archanioła Gabriela. Można zapomnieć, jak miała na imię pierwsza dziewczyna, którą się całowało, można zapomnieć smak lipcowego miodu, ale nie zapomina się sytuacji ani słów, od których nasze życie zamieniło się w los. A los zaczyna się na tym skrzyżowaniu dróg, z którego już zawrócić nie możesz. Czasem zdarza się, że owo skrzyżowanie leży na miedzy… Te oczy Świętej Rodziny z obrazu, patrzące na niego ze zrozumieniem, mokre od łez oczy matki i pełen żaru głos ojca, który na klęcząco zawierał kontrakt z Panem Bogiem, zamawiający, wołający o zesłanie na całe Kargulowe plemię wszystkich plag egipskich – wszystko to niósł Jaśko przez cały czas swojej trudnej wędrówki po świecie, jak inni dźwigają ze sobą bagaże. Ten jeden zamach kosą, która przeszyła płuco Władka Kargula, choć uczynił z Jaśka wygnańca, to jednak na zawsze związał go z ziemią. Musiał ją opuścić, lecz nie mógł jej odtąd zapomnieć. Jej to wszak bronił, a Pan Bóg sprawiedliwy nie mógł mieć do niego żalu. Dostrzegł niechybnie ze swego tronu, jak ten zachłanny Kargul odciął lemieszem kęs na szerokość pudełka zapałek, a na długość pięciu końskich ogonów. Czy nie miał więc prawa uważać się za ramię Bożej sprawiedliwości? I kiedy tak patrzy teraz na obraz w poczerniałych ramach, czuje wyraźnie, że w jego żyłach i w żyłach brata krąży krew Pawlaków. Z satysfakcją odbiera słowa Kaźmierza, który to wspomnienie ostatniej Jaśkowej nocy w Krużewnikach tak podsumował:

– A czegoś ty, Jaśku, wtedy bronił, jak żeś się na Kargula kosą zamierzył? Miedzy ty bronił, bo ją Kargulowy pług odkroił nie więcej jak na pudełko zapałek i za to Kargul od tych pór po twojej kosie jednym płucem dychał… Jaśko nieomal czule spogląda na brata: po tylu latach wreszcie ktoś głośno rację mu przyznaje, nadaje sens wszystkim jego cierpieniom i przejściom. Czuje w tej chwili nieodwracalną wspólnotę ich losu: on, Jaśko, musiał opuścić rodzime Krużewniki przez znienawidzonego sąsiada. Kaźmierzowi też był pisany los wygnańca, tyle że z wyroków historii. Tak więc obaj po tylu latach spotykają się jakby w podobnej sytuacji ludzi wyzutych ze swojej ojcowizny. John Pawlak jako ofiara Kargulowej pazerności, praw Bożych nie uznającej – i Kaźmierz, ofiara umów jałtańskich, których jedynym pozytywnym skutkiem był fakt, że z życia Pawlaków zniknął na zawsze ten śmiertelny wróg zza płotu.

– A Władek Kargul długo się po twojej kosie leczył – Kaźmierz, czując na sobie spojrzenie synowej, ostrożnie podejmuje wątek ofiary Jaśka, licząc w cichości ducha na obudzenie wyrzutów sumienia.

– Aj, Bożeńciu, jaki wtenczas lament był! Już i księdza Paralatę do Władka z olejami sprowadzili, ale on bezlitośnie był do tego życia przywiązany… Jadźka, tuląc Anię w ramionach, gorliwie gestem głowy przytakuje tym słowom.

– Co zrobić – wzdycha z prawdziwym żalem Jaśko – Pan Bóg czasem głuchy na oba uszy. Bo ja już na okręcie, jakem z Hamburga odbijał, modliłem się o śmierć dla niego – rozkłada bezradnie ręce, dając tym gestem do zrozumienia, że nie wszystkie wyroki boskie można pojąć ludzkim rozumem.

– Czy w stalowni ja robił w Detroit, czy na farmie Wisconsin, czy jako varnisher… znaczy lakiernik w Chicago, nie zacząłem dnia bez wzdychnięcia: „Bądź miłościwy, dobry Boże, i wytnij z tej ziemi Karguli jak chwast”.

– Aj, człowiecze, taż nie ma pszenicy bez kąkolu – Kaźmierz okrężnymi drogami zmierza do obudzenia u Jaśka chrześcijańskiej zasady wybaczenia, Jaśko jednak trwa przy swoim.

– Przez Kargula kraj ja stracił.

– Taż ty na powrót do Polski przykołdybał sia…

– Ani ta Polska taka, jaka była, ani ta ziemia nasza.

– Aj, człowiecze – wzdycha Kaźmierz.

– Co ty o niej wiesz? – Wiem, że chcę ja od ciebie tamtej krużewnickiej ziemi, co ty ją w woreczku przywiózł. Choć w Chicago, ale w swojej ziemi będę leżał…

– Ot pomorek – Kaźmierz demonstracyjnie rozkłada ręce.

– Taż on ledwie przyjechawszy, a o śmierci gada, że tylko siadłszy -płacz!

– Masz ty dla mnie, Kaźmierz, te ziemie w woreczku? – upewnia się Jaśko. Kaźmierz nerwowo wciska się w oparcie wersalki. Toczy wzrokiem po twarzach zebranej rodziny, jakby brał ich na świadka, że ciężko jest się normalnemu człowiekowi dogadać z Amerykańcem.

– Czego jak czego, ale ziemi tu nam nie brak.

– Ale mnie o tamtą ziemię idzie. Naszą…

– Ta nasza, w którą pot nasz wsiąka…

– Ja tu nie gospodarz.

– Posłuchaj, Jaśku – w głosie Kaźmierza pojawia się znowu podniosła intonacja, ale też i akcent pewnej urazy wobec postawy Johna.

– Jak gościem się czujesz, to ja cię jak gościa po swoim oprowadzę. Pokażę ja tobie, jak żyję i gdzie mnie śmierć znajdzie… Bierze brata pod ramię, żeby go wyprowadzić z izby na podwórze, ale Jaśka zatrzymuje drobna rączka Ani, sięgająca do jego muszki. Ania ukazuje w uśmiechu bezzębne dziąsła. Jaśko, wzruszony, bierze ją z rąk Jadźki i przytula do piersi.

– Przytomna – komentuje półgłosem Pawełek.

– Wie, że ojciec chrzestny z Ameryki to nie to, co tutejszy. Huśtając Anię w ramionach, Jaśko w ślad za bratem wychodzi na podwórze. Za nimi, niczym procesja za biskupem, ciągnie rzędem cała rodzina Pawlaków. Słońce smagnęło ich po oczach. Jaśko huśtając w ramionach uśmiechniętą Anię, rozgląda się naokoło. Wciąga głęboko powietrze, jakby chciał sprawdzić, czy odkryje w nim zapach krużewnickiego obejścia – niepowtarzalny aromat gnoju, kurzu, mleka, kurzego łajna i wiatru, co zwykle w lipcu niósł od pól niewidoczną mgiełkę pyłu dojrzałej pszenicy.

– Very nice – przenosi wzrok z murowanego domu na budynki obejścia.

– Stodół murowany… I stajnia.

– Pochyla się nad Anią, jakby dla niej była przeznaczona ta konkluzja: – Ale u tata powietrze inaczej pachniało.

– Awo, wymyślił – Kaźmierz niecierpliwie wzrusza ramionami.

– Można odkryć gnojownik i będzie jak u tata.

– Gorąco dziś – Jaśko przenosi się z Anią w cień ganku.

– Słońce to samo jak u tata. Kaźmierz niespokojnie patrzy przez płot w stronę domu Karguli. Nie daj Bóg, żeby swoim przedwczesnym pojawieniem zniweczyli całą jego misterną koncepcję obłaskawienia Johna Pawlaka z sytuacją, która na razie była dla tamtego równie nie do przyjęcia, jak fakt, że te poniemieckie ziemie miałby uważać za swoje. Jaśko rozgląda się naokoło. Zapewne w swojej wyobraźni dokonuje porównania tego, co widzi, z tym, co zapamiętał z Krużewników. Nagle jego wzrok zatrzymuje się na ścianie stodoły. Pod okapem wisi na gwoździu stary sierp. Jego ostrze od wieloletniego ostrzenia osełką jest tak już cieniutkie jak anielski włos, którym przyozdabia się choinkę na Boże Narodzenie.

– Poznaje? – pyta Kaźmierz z nadzieją.

– Sierp – mówi Jaśko.

– Taki sam jak u tata.

– Ten sam – z naciskiem podkreśla Kaźmierz.

– Tylko to zostało.

– A żarna masz?

– Taż żarna to bezlitosny przeżytek.

– W Chicago w muzeum można zobaczyć.

– Życie to nie muzeum.

– To coś ty jeszcze, Kaźmierz, z Kruszewników przywiózł? – Z Krużewników – poprawia Kaźmierz wymowę brata.

– Tylem wziął, co się w jeden wagon pomieściło: konia, matkę, Marynię, co w brzuchu wiozła tego oto tu następcę – gestem głowy wskazuje Pawełka – trzy worki sucharów, Witię, święty obraz, coś ty przed nim przysięgę składał, ten sierp, a także samo bezlitosne zdumienie, że Pan Bóg pozwolił tym, co nas od Hitlera wyzwolili, wyzwolić nas od naszej ziemi. Bo tylem ja jej tylko wziął, ile się w worku zmieściło, żeb' było czym w razie co grób posypać.

– A trąby ty nie wziął?

– Jakiej trąby? – pyta Pawełek, przysłuchujący się z boku tej rozmowie.

– Bas „B”, co trzydzieści dwa dolary kosztował – mówi John, a Kaźmierz kiwa potakująco głową: takiej trąby nie miała żadna orkiestra strażacka w całej gminie. Bas ufundował John, żeby o nim w Krużewnikach nie zapomniano. Kiedy otrzymał w Detroit list od Kaźmierza, że ksiądz Paralata tworzy straż pożarną, a przy tej straży ma być orkiestra – John wysłał na ręce księdza odpowiednią sumkę, żeby ten kupił instrument. Postawił tylko jeden warunek: ksiądz miał ogłosić wszystkim z ambony, że Jan Pawlak z Ameryki ufundował nie tylko świeczniki do kościoła, ale i dla straży ogniowej bas „B”. Ten dar serca stał się przyczyną dalszych zatargów z rodziną Karguli. W pół roku po zakupie trąby zmarło się Wojciechowi Kargulowi. Ponieważ Kargul zawsze w Boże Ciało nosił za księdzem feretron – ksiądz Paralata postanowił w rewanżu odprowadzić zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku przy dźwiękach strażackiej orkiestry. Pogrzeb dotarł do mostku na strumieniu, kiedy drogę zastawił Kacper Pawlak. Rozłożył ramiona przed kroczącym z krzyżem kościelnym: „Nie będzie mi ten Herod Kargul wkraczał do królestwa niebieskiego przy trąbie, co ją mój Jaśko ufundował!”. Ksiądz Paralata usiłował powstrzymać starego Pawlaka, przemówić do jego chrześcijańskiego sumienia, ale ten rozepchnął orkiestrę, dopadł kulawego Denderysa, co szedł na końcu, owinięty potężnym basem „B”, mimo oporu wyrwał mu trąbę i uniósł ją w ramionach do swojej chałupy. Od tej pory Kacper miał napięte stosunki z księdzem, – a poprzez niego z samym Panem Bogiem: kiedy z ambony padały słowa o tych, co krzyżem się żegnają, a wybaczenia w sercu nie mają – wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Zaniósł kiedyś trąbę Kacper na plebanię, ale ksiądz mu ją odesłał przez kościelnego. I tak wisiała trąba na ścianie chaty Pawlaków, aż kotka zaniosła tam jakieś szmaty i w jej tubie powiła kocięta. Kiedy John w 39 w sierpniu otrzymał list opisujący koleje basa „B” – odpisał Kaźmierzowi, że „tato był w prawie tak postąpić, bo ja tu nie po to jem czarny chleb, żeby Kargulowi orkiestry grały”. Ale ten list nigdy do Krużewników nie dotarł.

– Dlaczego ty nie wziął trąby ze sobą? – pyta teraz John.

– Bo się ruskim za bardzo spodobała – wyjaśnia Kaźmierz. Jak w październiku 39 wybory urządzali, to ktoś im doniósł, że u mnie wisi nowiuteńka trąba.

– Jak mogli zabrać, kiedy to prywatna własność była? – dziwi się John.

– Aj, Jaśku, ty gadasz jak dzieciuk. Taż ja im gadał, że to moje, a oni na to: „Nie chcesz, żeb' naród wesoły szedł do wyborów? Znaczy, że ty „przeciw ludowi pracującemu miast i wsi jesteś!” A kto był przeciw, ten pierwszy na białe niedźwiedzie jechał. No i musiał ja z radością te trąbe sowieckiej władzy ofiarować. Tylko kto im o tej trąbie powiedział?

– Pewnie te Kargule zemścić się chcieli – John nie ma wątpliwości, że podłość tego rodu mogła go pchnąć nawet do kolaboracji z bolszewikami.

– A co się z tymi Herodami stało? Kaźmierz nie ma wątpliwości, że „Herody” to Kargule. Wymienia spojrzenie z Marynią: co na to odpowiedzieć? Jeszcze grunt nie jest dostatecznie przygotowany, by rzucić weń ziarno wybaczenia. Mówi więc pospiesznie, połykając słowa, że „Kargule transportem pojechali”. Widać Jaśko zrozumiał z tego, że ten transport wywiózł Karguli gdzieś na Syberię czy do Kazachstanu, bo przyjął to jak dobrą nowinę.

– Choć w tym nam Stalin poszedł na rękę – mówi to do maleńkiej Ani, jakby udzielał jej lekcji historii.

– A jak teraz twoje sąsiady? Patrzy John wokoło, a Kaźmierz czuje, jak po kręgosłupie spływa mu strużka potu.

– Ano, sąsiadów mam tyle, co świat ma stron – celuje paluchem w czerwony dach domu po drugiej stronie drogi.

– Ten tu fornalem był pod Poznaniem…

– Porządny, choć nie zza Buga – dopowiada spiesznie Marynia.

– Tamten dym z komina widzi? – Kaźmierz popycha lekko brata ku bramie.

– Tam żyje człowiek, co tędy z armii od Andersa wracał i jak przespał jedną nockę u wdowy po wywiezionym na Syberię leśniczym, tak oni do dziś jedną pierzyną przykrywają sia… Przekazując te informacje, Kaźmierz cały czas śledzi czujnie wzrokiem, czy ktoś aby nie wyjdzie przedwcześnie na sąsiednie podwórze. Ale tam za płotem jakby pomór jakiś przeszedł: ani człowieka, ani kury na podwórzu, nawet pies nie zaszczeka. Może właśnie ta martwa cisza zwraca uwagę Jaśka, bo patrząc na wymarłe podwórze, brodą wskazuje dom Kargula.

– A ten tu? Kaźmierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę, przełyka ślinę i patrzy na brata, jakby on był sędzią, a Kaźmierz oskarżonym.

– My tu w Rudnikach byli pierwsi, ale on jeszcze przed nami. Nasze życie złączone, jakby nas jedna matka rodziła.

– Znaczy, że to good man… Dobry człowiek – upewnia się Jaśko, huśtając w ramionach przysypiającą w słońcu wnuczkę brata.

– Samo-swój – Kaźmierz mówi to z wyraźnym naciskiem i dodaje uroczyście: – Od niego się tu Polska zaczęła.

– Polska? – Jaśko patrzy przez płot i nagle zdziwiony dostrzega w prześwitującym między domem a stodołą sadku przykryte białymi obrusami stoły. Stoją pod jabłonkami, których obciążone zielonymi jabłkami gałęzie chylą się ku ustawionym tam półmiskom, karafkom i kieliszkom.

– A co on tam naszykował? Wesele może mają?

– Ano, chrzciny nie gorzej jak wesele trza pokropić. Dla niego to także samo bezlitośnie radosna okazja jak dla mnie, że ty nam tu objawił sia…

– A co on ma ze mną wspólnego? Jaśko znów omiata spojrzeniem puste podwórze sąsiada. Jakiś instynkt podpowiada mu, że coś czai się za tą ciszą. Jakieś zagrożenie wisi w powietrzu. Może zaraz zjawi się milicja i zacznie sprawdzać jego paszport? Tyle się przecież nasłuchał w Chicago przed wyjazdem do Polski, że może to być podróż tylko w jedną stronę, bo komuniści mogą go wpuścić, ale niekoniecznie potem pozwolą mu wrócić. Kaźmierz wyczuwa niepokój brata. Jeśli Jaśko ma zrozumieć jego los, musi usłyszeć, jak zegar historii wybił godzinę, od której zaczęła się wędrówka ludów. Zaczyna uroczystym głosem, który Jaśkowi przypomina swoją tonacją głos ich ojca – Kacpra, dyktującego mu słowa pamiętnej przysięgi.

– Posłuchaj, Jaśku, co mam ci do powiedzenia. Nawet ślepy wie, kiedy przyjdzie jego godzina. A mnie ona wybiła w Krużewnikach nad samym uchem i wiedział ja, że nie ma co z zegarem historii nawet o pięć minut targować sia, bo on nie dla mnie jednego czas wyznaczył

– oczy Kaźmierza wilgotnieją na wspomnienie tamtych chwil.

– „Przyszedł czas się żegnać”; rzekłszy ja do siebie, na tatowym polu stojący i żem zapłakał, choć bez łez… Kaźmierz sięga raptem po kapelusz i mnąc go kurczowo w palcach ściąga z głowy, jakby w tej właśnie chwili stał na polu Kacpra Pawlaka i żegnał się na zawsze z tymi wygonami, z miedzą i kępą olszyn, co trzymała straż przy kapliczce ze świętym Florianem.

– W to pole tatowy pot wsiąkał. I twój, i mój – Kaźmierz wbija spojrzenie w twarz brata; chyba nawet po tylu latach na obcej ziemi jest w stanie pojąć uczucia, które wówczas bezlitośnie rozszarpywały serce i wątrobę Pawlaka.

– Sure – Jaśko kiwa poważnie głową.

– Na tym samym polu ja naszej miedzy broniłem. Kargul mnie życie przeinaczył…

– A mnie Stalin – w głosie Kaźmierza daje się słyszeć odcień zniecierpliwienia: On mu tu mówi o okrutnych wyrokach historii, a tamten w kółko w Kargulu widzi przyczynę wszystkich nieszczęść. Opuścił Krużewniki jesienną nocą 1927 roku, unosząc w sercu i pod powiekami obraz rodzinnej wsi. Nie było go w niej, kiedy we wrześniu 1939 przegalopował przez wieś na małych konikach patrol czerwonoarmiejców; nie widział, jak zaczął się dusić wójt Taranienko, któremu kazano zjeść portret prezydenta Mościckiego: nie widział na własne oczy tych sań, co wiozły na stację leśniczego Kedaja, któremu nie pomogła delegacja księdza, hurtownika i Marcysi od Szałajów. Jak mu opowiedzieć te noce, przesiedziane w lesie z ostatnim kabanem, którego chciał uchronić przed niemieckim kolczykowaniem? Jak mu opisać chwile, gdy dowiedzieli się, że przyjdzie im zostawić swoje ziemie i groby, by wyruszyć na wędrówkę ludów? Chyba ten, co przysłał Marcysi historie biblijne do kolorowania, najłatwiej pojmie sens tych wydarzeń, kiedy Kaźmierz odwoła się do biblijnych scen.

– Posłuchaj, Jaśku, o arce Noego, co na szynach płynęła przez ten potop okrutny – znowu w głosie Kaźmierza pojawia się dziwna muzyczna rytmiczność, jakby to nie relacja była, tylko ballada o wygnańcach.

– Szarpnęło, gwizdnęło i się potoczyło… Ale zanim koła wagonów potoczyły się na zachód, ile to dni musieli razem z dobytkiem koczować na trembowelskiej stacji, ile nocy czuwać, żeby im nocą złodzieje czemodanów spod głowy nie wyciągnęli; opuszczali Krużewniki jako ostatni, bo Kaźmierz, wyznaczony przez „siel-sowiet” na sołtysa, mógł opuścić wieś dopiero po przejęciu terenu i obiektów przez komisję. Wszyscy już wyjechali, chaty puste stały, żadna krowina nie zaryczała – a jego wciąż trzymali niczym zakładnika. Kiedy wreszcie podstawiono wagon i dla nich – Kaźmierz kazał Maryni uklęknąć i podziękować Bogu, że wyprowadza ich oto z domu niewoli, jak kiedyś Żydów z ziemi egipskiej. Jeszcze kłopoty były z tym workiem, wypełnionym ziemią z pola Pawlaków i grobu Kacpra. Leonia trzymała go kurczowo przy sobie jak największy skarb. NKWD-zista, podejrzewając, że tkwią w nim jakieś skarby, kazał wysypać zawartość worka na peron. Kaźmierz wykupił się dwoma litrami bimbru i wtaskał woreczek do wagonu, umieszczając go pod pryczą matki. Nie opowiada teraz tych wszystkich szczegółów, bo chce skrócić drogę, która go właśnie na to, a nie inne podwórze przywiodła. A to był czas, kiedy nie historia zależała od człowieka, tylko człowiek od historii. Ale czy ktoś, kto przeżył wojnę w Ameryce, może to wszystko pojąć?

– I tak my przed siebie ruszywszy, nawet nie wiedzieli, gdzie nam wysiąść przyjdzie. I tak się ta wędrówka ludów zaczęła: dzień jedziesz, dwa dni stoisz, tydzień ma dni siedem, w miesiącu jest tygodni cztery, a w pociągu jest wagonów czterdzieści i osiem – Kaźmierz słyszy, jak Marynia westchnieniem potwierdza jego relację.

– A szyn przed parowozem nie ubywa, za to sucharów z wora ubywa. A wiózł ja, prócz klaczy i rodziny, trochę tej Polski w worku z ziemią z naszego spłachetka i tatowego grobu, no i w brzuchu mojej Maryni, co się nieuchronnie do wydania tego oto Pawełka na świat szykowała…

Загрузка...