Rozdział 15

Ogień to żywioł, który niesie zniszczenie. Ale może też być ocaleniem. Stojące na polu wyschłe zboże nie dawało Pawlakowi spokoju. Jak przygotować pole do jesiennej orki, kiedy ono faszerowane minami jak dobra kasza słoniną? Stał za stodołą jak wtedy, gdy wypatrzył „Mućkę” w szkodzie. Stał i patrzył w coraz bardziej bielejący w słońcu bezmiar suchego oceanu. Przy nim stał Witia, ale w przeciwieństwie do ojca, bardziej niż obrazem marnotrawstwa był przejęty widokiem Jadźki, która w sadku za stodołą Kargula uganiała się za zdziczałymi świniami. Pohukując jak sowa, starała się je zapędzić do chlewika. Jej mocne łydki łyskały spod spódnicy i to bardziej przyciągało uwagę chłopca niż łany zboża.

– Ot, pomorek. Ta cóż nam robić? – głośno zastanawiał się Kaźmierz. Nie uzyskawszy żadnej od syna rady, spojrzał w jego stronę i aż zdrętwiał: chłopak stał zapatrzony na stronę sąsiadów i Kaźmierz nie miał żadnej wątpliwości, że nie kluczącym między drzewami poniemieckim świniom przygląda się z taką ciekawością. Dał mu kuksańca w bok.

– A ty gdzie oczy gubisz? Co ciebie ta durna bździągwa obchodzi, a? – popchnął syna w stronę gnojownika, leżącego na skraju pola.

– Czas ziemię ruszyć, ale jak, kiedy ona minami nadziana? Przez ten perz, susz i kąkol rozmaity chleba na przyszły rok nie będzie. Ot, dziczeje ziemia bez ludzi…

– A przez ziemię ludzie – bąknął pod nosem Witia, któremu nowa wojna z Kargulami utrudniła kontakty z dziewczyną.

– Ty mnie nie dziwacz! – ostro zareagował Kaźmierz, dopatrując się w tej uwadze defetystycznych nastrojów.

– To miał ja może Kargulowej skacinie dać pozwoleństwo, żeb' mi w szkodę lazła? – Przez to krowa padła.

– I Bogu dzięki – bez wahania odparł Kaźmierz i nagle coś mu w głowie zaświtało, bo cały aż się rozjaśnił.

– Aj, Bożeńciu, w tym cała bezlitosna sprawiedliwość, że Kargul krowę stracił, a ja rozum zyskał! – Zauważył zdziwione spojrzenie syna.

– A cóż jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Ano, dawaj baniak z benzyną! I zapałki od babci weź!! Czekając, aż Witia wykona polecenie, oceniał wzrokiem pole akcji: na prawo, na skraju Kargulowego sadku, była sadzawka. Po zarośniętej rzęsą wodzie pływały w pudle szafy młodsze dzieci Kargula. Niech się taplają razem z gęśmi, tam ogień nie dojdzie. Bo właśnie żywym ogniem postanowił Pawlak oczyścić swoje pole z min i niewypałów. Witia polał benzyną skraj zagonu. Wystarczyło dotknąć zapałką, a ogień buchnął z głośnym westchnieniem i wpełzł między suche zboże, liżąc je płomieniami. Kaźmierz z synem schowali się za murem cementowego gnojownika. Wyglądając zza niego, oczekiwali obaj efektów tego zbawiennego pomysłu: ogień za nich oczyści ziemię z prochu, przygotuje ją do pługa… Ogień rozszerzał się, drgało rozgrzane powietrze. Rozległ się pierwszy wybuch. Kaźmierz aż zachichotał i zatarł ręce, rad, że wszystko idzie po jego myśli. Drugi wybuch wyrzucił ziemię. Czuli jej drżenie pod podeszwami. Słysząc wybuchy, dzieci Kargula wyskoczyły z szafy w samym środku sadzawki. Omal się nie potopiły, uciekając w stronę stodoły z przeraźliwym krzykiem: „Niemce, Niemce!” Zachichotał Kaźmierz i trącił syna łokciem. Obaj mieli uciechę z tej głupoty Kargulowego plemienia. Wyjrzał Witia zza gnojownika, ale nowy potężny wybuch tuż przy skraju ich pola nieomal zdmuchnął jego głowę. Przysiadł za osłoną. Posypały się na nich grudy ziemi. Kaźmierz aż skurczył się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Witia na wszelki wypadek włożył na głowę niemiecki hełm, którego babcia Leonia używała do pojenia kur. Ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Ogień szedł jak tyraliera przez całe pole, co chwila powodując kolejną eksplozję, która wprawiała ziemię w drżenie. Tymczasem mokry Tadzio z Hanią wpadli do stodoły, gdzie ich ojciec rżnął właśnie sieczkę.

– A tam co dzieje sia?!

– Nie słyszy tato? – cieszył się Tadzio.

– Wojna!

– To znów nas wysiedlą? – dopytywała się Hania. Wyjrzał Kargul przez wrota stodoły. Zobaczył ogień pustoszący pole, wybuchające pociski, a w dali czarne kształty czołgów. Przeżegnał się szeroko, zagarnął dzieci ramieniem i kolebiąc się na swoich długaśnych nogach przemknął do domu. Coś świsnęło mu nad głową, aż przykucnął. W kuchni drżały szyby w oknach. Jadźka z matką pospiesznie pakowały tobołki, nie czekając na wyjaśnienie sytuacji.

– Aj, Bożeńciu, ledwie tydzień człowiek dach swój nad głową miał i znów front idzie – labidziła Aniela, upychając w tobołki bieliznę. Jadźka wtykała rodzeństwu do ręki chleb i sól. Kargul porwał ze ściany obraz ze świętym Józefem, który przywędrował z nimi z Krużewników.

– Zbierajcie się do Pawlaków!

– Ty co, zbiesił sia? – Anieli nie mieściło się to w głowie, by szukać ocalenia u Pawlaków.

– Taż miała nasza noga u nich nigdy nie stanąć! Sam ty to powiedział! Kargul, słysząc zbliżające się serie wybuchów, uciął wszelką dyskusję.

– Jak nas mają mordować, to razem! Dom zadrżał od wybuchów, w kominie obsunęła się cegła. Kargulowa zaczęła płaczliwie zawodzić litanię do świętej Zyty. Kargul opanował sytuację: zatkał garścią usta żony, popchnął dzieci do wyjścia i poprowadził rodzinę w stronę domu Pawlaków. Natknąwszy się na płot, pokonał go okrakiem, po czym kolejno przesadził nad sztachetami żonę, Jadźkę. Tadzio z Hanią byli już po tamtej stronie. Tymczasem nasilająca się kanonada cieszyła duszę Pawlaka. Ile wybuchów – tyle razy był cudownie ocalony od niechybnej śmierci. Dziwne mu się tylko wydało, że te wybuchy, miast się oddalać, to jakby przybliżały się ku ich stodole. Kaźmierz, kuląc się przy każdej eksplozji, liczył szeptem, jakby przebierał paciorki różańca:

– Dziesięć… Jedenaście… Dwanaście… Potężny huk szarpnął powietrzem. Świsnęły w powietrzu odłamki. Witia aż zamrugał powiekami.

– Przeciwczołgowa…

– Piętnaście… Szesnaście… Tyle razy nas Kargulowa krowa od śmierci wybawiła… Siedemnaście…

– Kiedy eksplozje zaczęły się nakładać jedna na drugą, Pawlak trącił syna łokciem: – Witia, licz ty, bo mnie się język plącze.

– Za małe nasze szkoły, tato – Witia rychło zrezygnował z liczenia. Chciał wyjrzeć poza murek, kiedy nagle rozległa się seria z broni maszynowej.

– Ki czort? – Kaźmierz ostrożnie wysunął się za brzeg silosu. Wzniecony przez niego ogień już dawno wygasł. Nad polem snuł się welon czarnego dymu. I z tamtej właśnie strony odezwały się ciężkie karabiny maszynowe. Nad głową Pawlaka ze świstem przeleciały pociski. Ktoś na nich nacierał. Kaźmierz wskazał synowi kierunek odwrotu: stodoła. Sam zerwał się do biegu. W chwili, gdy ruszył, nad jego głową karabin maszynowy przeszył deski równym ściegiem. Słysząc świst nadlatującego pocisku artyleryjskiego, Kaźmierz padł na ziemię. Wybuch podrzucił go do góry. Ledwie opadły wyrzucone w górę grudy ziemi i odłamki, zerwał się i drobiąc małymi kroczkami dopadł wierzei stodoły. Witia gubiąc hełm wpadł tuż za nim. Pociski łupały grube dechy, drzazgi fruwały w powietrzu. Teraz pozostała im do przebycia przestrzeń podwórza. Kaźmierz przygięty ku ziemi był już w połowie drogi, kiedy dostrzegł w ogródku babcię Leonię. Stara kobieta najspokojniej wieszała pranie na sznurku, jakby ta cała kanonada tyle dla niej znaczyła, co wielkanocne strzelanie z kalichlorku.

– Mamo! Taż strzelają! – krzyknął Kaźmierz i pociągnął staruszkę ku wiodącym do piwnicy schodom. W piwnicy Pawlaków zgromadziły się już obie rodziny. Na widok Kaźmierza, który stoczył się ze schodów i rymnął plackiem na cement, Kargul odetchnął z widoczną ulgą.

– Żyjesz-pomógł mu podnieść się z pokrytej węglowym miałem podłogi.

– A myślał już, że po tobie. Z pomocą chciałem iść.

– Żeb' jego wilcy! – wydyszał zasapany Kaźmierz.

– Sojusznik się znalazł.

– Otaczają nas ze wszystkich stron – meldował podniecony Witia, wycofując się ostatni w niemieckim hełmie na głowie.

– Ale kto? – Kaźmierz, całkiem ogłupiały przebiegiem wydarzeń, objął pytającym spojrzeniem obecnych.

– Po jaką zarazę nas atakują?

– Znów się pod okupacją znajdziem – zajęczała Marynia, trzymając obie dłonie na wypukłym brzuchu, jakby chciała ochronić od zagłady to, co niebawem miało przyjść na świat. Leżała w kącie piwnicy na starym, rozprutym materacu, skręcona bólem, który wzmagał się przy każdym kolejnym wybuchu. Szybki piwnicznych okienek drżały, po coraz bliższych eksplozjach ze ścian sypał się tynk. Jęki Maryni nasilały się. Przy jej posłaniu tkwiła babcia Leonia, ocierając jej pot z czoła białą chustą.

– I co za czort tę wojnę rozpętał? – zastanawiała się głośno Kargulowa w przerwie między litaniami.

– To ja żem pole z min oczyszczał – szczerze wyznał Kaźmierz. Jeszcze godzinę temu dumny był z odkrycia, że ogień nie tylko może być zagrożeniem, ale także wybawieniem. Teraz już nie był tego taki pewny.

– Ot, durny zawsze dobrych ludzi w kałabanię wpędzi… – stęknął Kargul, skulony pod piwnicznym okienkiem. Pawlak już się szykował do ataku, ale powstrzymała go seria z broni maszynowej. Pociski rozbiły okienko i zostawiły ślad na przeciwległej ścianie. Dzieci Karguli przypadły do kolan matki z głośnym płaczem: Jadźka skuliła się za plecami ojca, a Marynia wydała z siebie ni to szloch, ni krzyk.

– Co tobie? Boli… – jęknęła Marynia.

– Trafili… – zaniepokoił się Kaźmierz, zerkając z kąta na żonę. – Prędzej ty ją trafił, ale dziewięć miesięcy nazad – mruknął Kargul.

– Taż tylko patrzeć, jak rozsypie sia – babcia Leonia rozglądała się bezradnie.

– Taż co nam robić?

– Niech na wstrzymanie weźmie, póki nas nie oswobodzą – doradzał Kargul.

– Ale kto i od kogo? – zastanawiała się Aniela, przesuwając między palcami paciorki różańca. Tam na górze szalała wojna, zmagały się jakieś oddziały, a oni tkwili w tym piwnicznym chłodzie jak żywcem pogrzebani. Witia, jakby w przeczuciu, że mogą to być ostatnie chwile życia, wpił się wzrokiem w postać Jadźki, wciśniętej między schody i kupę węgla. Patrzył tak, jakby im teraz nad głową śpiewały słowiki, a nie karabiny maszynowe. Nagle wszyscy równocześnie odwrócili głowy w stronę wejścia: rozległ się stuk otwieranych drzwi, z góry padł strumień światła. W tym blasku słońca dojrzeli staczający się po schodach granat obronny. Stuk-stuk-stuk – zapukał na każdym stopniu, stoczył się na podłogę piwnicy i tam zakręcił jak bąk. Oczy Pawlaka wyszły z orbit. Wszyscy wcisnęli się w ścianę, czekając na nieuchronny wybuch. Granat pokręcił się i zastygł w bezruchu. Jadźka zasłoniła uszy rękoma. W ciszy, jaka w tej chwili zapadła, usłyszeli wyraźnie czyjeś kroki. W wycięciu powały dostrzegli dwa stare, wykoślawione trzewiki i lufy dwóch karabinów. Kargul i Pawlak spojrzeli na siebie. Co robić? Granat leżał. Aniela włożyła różaniec do ust. Marynia położyła poduszkę na brzuchu. Trzewiki zeszły jeszcze o trzy stopnie niżej. Ukazał się człowiek w granatowej kurcie, w narciarskiej czapce, co razem stanowiło coś w rodzaju munduru. Pod jedną pachą taszczył dwa karabiny, pod drugą rurę „panzerfausta”. Kargul, przełykając ślinę, podniósł obie ręce do góry. Kaźmierz nie mógł oderwać wzroku od granatu. Marynia przestała jęczeć.

– Chłopy, umie kto schiessen?

– Pyta, czy umiemy strzelać – rzucił przez ramię Kargul, nie opuszczając rąk.

– A po co? – spytał rzeczowo Kaźmierz. Kargul zgromił go wzrokiem za tę zbytnią w tych okolicznościach ciekawość.

– Podnieś lepiej łapy do góry.

– Czego on chce? – Pawlak patrzył pytająco na mężczyznę.

– Lepiej najpierw podnieść, a potem pytać – upierał się Kargul przy swojej taktyce. W końcu jednak musiał opuścić ręce, bo mężczyzna sam zaczął wtykać im w garść przyniesione karabiny. Natarczywymi gestami zachęcał ich, żeby chwycili za broń: „Schiessen! Bum-bum-bum! Wszak my Polaki. Trza się bronić”.

– Ot, ciekawość zapytać: a pan to kto? – Kaźmierz patrzył nieufnie na dziwnego sprzymierzeńca, który mówił twardą polszczyzną, przetykaną niemieckimi słowami.

– Antoni Wieczorek – przedstawił się człowiek w narciarce i skwapliwie starał się im wyjaśnić, że jest rodzony na Opolszczyźnie, że był dozorcą w szkole, a jako autochton trzyma się razem z polskimi osadnikami. Przyglądali mu się nieufnie: dzieje ostatniej wojny nieraz już ich zdążyły przekonać, że ten, co się podaje za sojusznika, jest czasem gorszy niż jawny wróg. Do czego chce ich namówić? Przeciwko komu mają kierować przyniesioną przez niego broń? Antoni Wieczorek miał kłapciasty nos, który przypominał niedojrzały pomidor, niezgrabne ruchy i dużo szczerej woli wspólnej walki przeciwko otaczającemu ich przeciwnikowi, kimkolwiek by on był. Kargul potraktował dawnego „Schulmeistra” jako sprzymierzeńca; nieufny z natury Pawlak, zanim sięgnął po karabin, domagał się wyjaśnień, przed kim to Wieczorek chce się bronić? Dostawca broni poczuł się dotknięty: nie ufa mu? Kiedy zobaczył ogień na polach, to od razu pojął, że to Wehrwolf sieje zniszczenie i chce teraz wytrzebić pierwszych polskich osadników w tej wsi.

– Pójdę wyjrzeć, bo coś zacichło – zaofiarował się Witia, który chciał w oczach Jadźki odegrać rolę bohatera. Odepchnął Wieczorka ze schodów i wysadził głowę w niemieckim hełmie na zewnątrz. Jego ukazanie się rozpętało burzę: dał się słyszeć huk granatów. Zabębniły serie z broni maszynowej, z daleka dobiegł łoskot gąsienic. Witia zatrzasnął drzwi i zeskoczył na dół.

– Wojsko! Wojsko idzie! Wieczorek porwał karabin z rąk Kargula i zajął stanowisko przy okienku piwnicy.

– Jakie wojsko?

– Nasze, tato – wydyszał z siebie Witia.

– Ot, pomorek.

– Na kogoż oni tak lizą?

– Na nas, tato.

– Po kiego czorta?!

– Miny nasze usłyszeli i myślą, że to Wehrwolf pożar wzniecił. Zadrgała ziemia wokół domu, zatrzęsła się powała. Kargul skurczył ramiona, jakby oczekiwał, że zaraz cały dom zwali się na jego barki.

– Ot, drań sobaczy – spojrzenie Kargula nie pozostawia żadnej wątpliwości, że ten epitet przeznaczony jest dla Pawlaka.

– Toś ty trzecią wojnę zaczął, choć druga ledwie się skończyła.

– I na cóż ta denerwacja? – Kaźmierz machnął lekceważąco ręką, jakby nie było o czym mówić.

– Ruskie wprawione, raz-dwa skończą i będziemy znów oswobodzeni.

– Ile razy można człowieka oswabadzać? – zdenerwował się Kargul, otrzepując tynk z ramion i kapelusza.

– A cóż on taki znarowiony? – babcia Leonia spojrzała na Kargula z wyraźnym niesmakiem.

– Był czas przywyknąć przecie. Raz nas oswobodzili w 39 od pańskiej Polski, a w 44 od Hitlera…

– Ja chciał ziemię od min oswobodzić, inaczej tak samo byśmy skończyli jak twoja „Mućka”.

– Kaźmierz – jęknęła Marynia.

– Nie wytrzymam.

– Niech no ona czut-czut poczeka, aż się polityczna sytuacja wyklaruje – przekonywał Kaźmierz, coraz bardziej przerażony skutkami swojego pomysłu: rozpętał strzelaninę, narażając swego potomka na to, że urodzi się w piwnicy jak kociak. Marynia pojękiwała coraz głośniej. Nawet dzieci Kargulów przestały płakać, żeby nie robić konkurencji Pawlakowej. Kaźmierz przy każdym głośniejszym westchnieniu żony patrzył czujnie na jej spoconą twarz, jakby chciał wyczytać, ile mu jeszcze czasu zostało do poddania się. Mało, że już miał problemy z potomkiem, który dopiero miał przyjść na ten podły świat – to jego pierworodny syn też zagrażał jego spokojowi: zauważył, że Witia patrzył na Jadźkę jak zaczarowany; nie dostrzegał wokół stłoczonych ludzi ani trwającego tam na górze szturmu. Przysunął się bliżej i szturchnął syna łokciem.

– A ty czego ją tak oczami obsiadł jak baby biskupa?

– Aj, tatko, co my narobili – speszony Witia usiłował odwrócić uwagę ojca od przedmiotu swoich pożądań ku ogólnej sytuacji. Kaźmierz nie dał się jednak wyprowadzić w pole.

– Ty mnie nie kołuj – syknął mu do ucha ostrzegawczo.

– Jak nie przestaniesz tak ślepiów na nią wypuszczać jak ta czerepacha, w łepetę dam! Na co tobie takie patrzenie, a?

– A tak patrzę, żeby widzieć – wymigiwał się niezdarnie Witia.

– A po jaką zarazę ci to widzenie?

– Jak się zapomnieć nie chce, to trza się wpierw dobrze napatrzyć – tłumaczył się Witia, coraz bardziej brnąc w niebezpieczne rejony.

– Po kiego czorta tobie to pamiętanie, a?.

– A może my tu wszyscy poginiemy marnie? Witia wciąż patrzył w przeciwległy kąt piwnicy, gdzie Jadźka, przerażona hukiem wybuchów, zatykała sobie uszy.

– Ot, hardabas jeden – zdenerwował się Pawlak i szeptem przekazał synowi swoją nieodwołalną wolę.

– Tobie mają do końca życia moje słowa wystarczyć, że to Judaszowa córka i że nienawidzić masz to całe Kargulowe plemię! Kaźmierz obsunął się plecami po ścianie, bo bliski wybuch pocisku strącił im na głowę cały płat wapna. Witia nie zdejmował oczu z Jadźki, ale znalazł argumenty na usprawiedliwienie tego zapatrzenia.

– Ja tak patrzący nienawiść w sobie potęguję… Czując na sobie badawcze spojrzenie ojca, Witia nadał swoim oczom zimną bezwzględność, ale wzroku z Jadźki nie zdjął. Kaźmierz nie miał już czasu zajmować się dalszą indoktrynacją syna. Słysząc narastające jęki żony, podjął decyzję:

– Czas kończyć. Poddajem sia! Wbił maciejówkę na czoło i wcisnął nogawki w szerokie cholewy. Ukradkiem zrobił na piersi znak krzyża.

– Ale jak? – Kargul patrzył pytająco na Wieczorka. Ten wzruszył tylko ramionami. Kargul przeniósł spojrzenie na Pawlaka: od niego się to wszystko zaczęło – niech teraz on znajdzie wyjście.

– A mnie skąd wiedzieć?- Kaźmierz niespokojnie zakręcił się po piwnicy.

– Taż ja jeszcze tegom nigdy w życiu nie robił i wprawy żadnej nie mam. Wyrwał spod głowy Maryni poduszkę, zdjął poszewkę i przywiązał ją do drzewca zardzewiałych grabi. W tym czasie babcia Leonia zdecydowała się widać sama stawić czoło nacierającym wojskom, bo poprawiwszy węzeł chustki pod brodą, wspięła się na schodki piwnicy.

– Mama gdzie?! – krzyknął Kaźmierz, mocując się z poszewką, która wciąż obsuwała się z kija.

– Taż sam mówił, że wojsko idzie – rzeczowo wyjaśniła staruszka otwierając drzwi.

– To trza kury połapać, bo nas oswobodzą, a kury nieuchronnie w niewolę popadną. Wysunęła się ze schronu i sypiąc garściami ziarno po podwórzu, zaczęła przywoływać drób: „ Cip-cip-cip-cipeczki”. Nie zwróciła nawet uwagi na czołg, który łamiąc świeżo wzniesiony płot wtarabanił się na podwórze i zatrzymał o metr od studni. Przygarbiona Leonia wyłapywała spod jego gąsienic kury, a potem szeroko rozstawionymi rękoma zaganiała spłoszone ptactwo w stronę chlewu. Spieszyła się, bo oto podwórko zaludniło się raptem żołnierzami w rogatywkach i mężczyznami na wpół w cywilu, którzy na rękawach marynarek mieli biało-czerwone opaski z literami MO. Historyczne doświadczenie mówiło jej, że im więcej ludzi w mundurach przewali się przez chłopskie obejście, tym mniej kur zostanie, i za każde wyzwolenie trzeba zapłacić swoją cenę. Babcia walczyła o życie drobiu, Kaźmierz o życie mającego przyjść na świat potomka. Machając nad głową poszewką stanął naprzeciw czołgu. Klapa czołgu otworzyła się, wysunął się czołgista w czarnym hełmofonie, z pistoletem w ręku. Przekonany, że ma przed sobą Niemców, nie mógł ukryć zaskoczenia słysząc krzyk Pawlaka: – Lekarza macie? Wracz potrzebny!

– A na szto tiebie wracz? Do ranionego?!

– Do rodzącej.

Загрузка...