Rozdział 9

Jak to powiadają, nie opuszcza się starych przyjaciół dla nowych. A jak jest z wrogami? O tym właśnie rozmyślał Pawlak, stojąc na ciężarówce Studebacker i patrząc przed siebie na widoczne w dolinie kolorowe dachy wsi. Ciężarówka zataczała się od rowu do rowu, jakby to ona była w sztok pijana, a nie jej kierowca. Perkatonosy „starszyna” w furażerce miał oczy białe od przepicia, ale nie przeszkadzało mu to prowadzić samochodu jedną ręką, drugą zaś robić skręta z kawałka gazety. Obok niego siedział kruczowłosy Ormianin o nosie przypominającym pogrzebacz i nie przestawał śpiewać w kółko ulubionej widać czastuszki: „Boga niet, caria nie nada, gubiernatora ubijom Podatiej nie budiem płatit i w sołdaty nie pajdiom”… Nie od razu znalazł Pawlak ten środek transportu. Musiał najpierw pokazać obu żołnierzom pełną bańkę, a nawet nalać z niej po dobrej miarce, zanim skłonił ich do podwiezienia jego rodziny w stronę, w której widzieli od toru pasące się krowy. Załadowali na wierzch ciężarówki cały dobytek Pawlaków. Teraz Marynia leżała skulona na wygniecionym sienniku, babcia Leonia przy każdym skręcie kiwała się z boku na bok, studebacker zataczał się, jakby wciąż nie mógł się zdecydować, w którym rowie chce dokończyć jazdę. Pawlak pełen lęku popatrzył na prawo: mijali właśnie ponure wykroty jakichś starych kamieniołomów. Ich strome ściany, widoczne od szosy poprzez rzadkie drzewka, zapowiadały przepastne głębie. Warkot studebackera odbijał się echem od tych ścian i Kaźmierz ze zgrozą pomyślał, że udało mu się przeżyć wojnę, podwójne wyzwolenie – raz od bolszewików, drugi od Hitlera – by oto na kilometr przed końcem wielkiej wędrówki wylądować wraz z przedstawicielami wyzwolicielskiej Armii Czerwonej na dnie jakichś wykrotów jak na dnie piekła. Ciężarówka niebezpiecznie zbliżała się do rowu, ale jakby w ostatniej chwili przestraszyła się widoku kamieniołomów, bo wtoczyła się na powrót na szosę. Do uszu Pawlaka przez otwarte okno szoferki dobiegły słowa innej piosenki, która, widać tak jak poprzednia, wyrażała stan duszy Ormianina: „Ech, centralka ty odesska Ja twój pierwyj ariestant…” Pawlak raz tylko obejrzał się za siebie: czy Witia, który gnał wierzchem na kobyle w ślad za samochodem, nie został za bardzo w tyle. Napotkał w tym momencie pełne bolesnego wyrzutu spojrzenie Maryni i zatroskane oczy babci Leonii. Obie nie mogły wręcz pojąć, jak to się stało, że Kaźmierz, który jeszcze przed godziną dziękował Bogu, że choć naraził ich na wędrówkę ludów, to pozbawił raz na zawsze sąsiedztwa przeklętego Kargula-teraz sam szuka nieszczęścia. Musiało w tym być jakieś przekleństwo losu, że szybkie oczy Witii wypatrzyły Kargulową „Mućkę”, ale wszak człowiek nie powinien uzależniać swego losu od krowy z obłamanym rogiem. Nie musiały nic mówić, Kaźmierz dobrze wiedział, co jest powodem zaciętego milczenia obu kobiet. W głębi duszy sam nie był pewien, czy pojawienie się na horyzoncie „Mućki” było ze strony losu wielką dla nich szansą, czy też prowokacją. Ale kiedy wjechali na rynek opustoszałego miasteczka, utwierdził się w przekonaniu, że postąpił słusznie: wszystko tu wokół było obce – napisy, pomniki, latarnie – wszystko z wyjątkiem „Mućki”… Balansujący od chodnika do chodnika studebacker najechał na leżącą pośrodku jezdni pierzynę. Rozległ się głuchy huk, nastąpiła nagła eksplozja pierza, którego chmura ogarnęła ciężarówkę. Witia, bodąc obutymi w kamaszki piętami chude boki kobyły, wyprzedził ciężarówkę i zniknął w wąskich uliczkach miasteczka. Klaskanie kopyt odbijało się echem od zamkniętych okien. Kobyła, która przez miesiąc nie opuszczała właściwie wagonu, spieniła się w tym galopie, ale ryk podążającej tuż za jej ogonem ciężarówki dopingował ją do biegu. Kaźmierz kiedy indziej by go zrugał za to, że zajeżdża konia na śmierć, ale teraz ważniejsza od kobyły była cała ich przyszłość. Wiedział, że matka i żona chcą usłyszeć odpowiedź na nieme pytanie: dlaczego akurat w tym miejscu, gdzie Witia wypatrzył Kargulową „Mućkę”, mają zaczynać nowe życie? – No cóż tak nosy pozwieszali, a? -powiedział zaczepnie. -Jak tu swoi żyją, to i nam tu żyć.

– Swoi?-babcia ze zgrozą popatrzyła na Marynię,-jakby biorąc ją na świadka, że Maryni mąż a jej syn stracił ostatecznie resztkę instynktu samozachowawczego.

– Taż Kargul to wróg najgorszy! – Wróg! – skwapliwie przytaknął Kaźmierz, jakby to w ogóle nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji.

– Ale może ktoś rzec, że nie swój wróg? – obejrzał się przez ramię, chcąc sprawdzić, czy jego przewrotna argumentacja zyskała jakieś zrozumienie.

– Mój wróg – łomotnął się pięścią w kamizelę na wysokości serca, aż zadudniło. – Nasz własny! Na naszej krwi wyhodowany!

– Kaźmierz-jęknęła z żelaznego łóżka Marynia. -Trzeba nam było aż na te ziemie zachodnie przykołdybać sia, żeb' na Karguli trafić? – Lepszy Niemiec za somsiada by był, jak Kargul – dorzuciła od siebie Leonia.

– Aj, człowiecze, trzeba ci szukać nowych nieprzyjaciół, jak ty starych znalazł? Taż to by było prosto nie po bożemu! Arka Noego w postaci studebackera płynęła teraz przez wyludnione uliczki miasteczka Lutomyśl. Z okien domów zwisały kawałki prześcieradeł. Tylko gdzieniegdzie widać było przyczepioną do szczotki biało-czerwoną chorągiew: Studebacker, zataczając się, wspiął się na kościelną górę. Z tej wysokości Kaźmierz dostrzegł wydobywającą się z jednego jedynego komina smużkę dymu. Odwrócił się i wskazał obu kobietom ten dom. Od chwili, kiedy dostrzegł ten ślad życia, nie spuszczał już z niego wzroku. Nie obejrzał się nawet na wrak spalonego czołgu, który mijali przy rozstaju dróg, ani na krzywy napis „Min niet” na mijanej szkole. Ormianin w szoferce przestał śpiewać. Kazał kierowcy zatrzymać się przy stojącym na skraju wsi pięknym budynku, ale Pawlak nawet się na to gospodarstwo nie obejrzał. Wskazał widoczny stąd strumyczek dymu, bijący z komina w pogodne niebo: to miejsce wskazał mu najwyraźniej palec boży. Witia pierwszy wpadł na podwórze, sąsiadujące z zajętym przez kogoś domem. Zeskoczył z kobyły i rozejrzał się. Wokół panowała cisza. Z komina sączył się w wieczorne niebo dym. Przy okapie dachu przytwierdzona była na kiju od szczotki biało-czerwona chorągiew. Przez szeroko otwartą bramę wtoczył się studebacker, zahaczył błotnikiem o studnię i utknął pyskiem wśród zwiędłych kwiatów przydomowego ogródka. Pawlak zarył nosem w dach szoferki, aż zadudniło. Babcia Leonia podała worek z ziemią Witii. Ormianin, nie przestając śpiewać, zsadził ją ze skrzyni ciężarówki. Potem wyciągnął ręce do Maryni. Cała rodzina Pawlaków patrzyła teraz nie na biały domek, przy którym stała ciężarówka, lecz na podwórze po przeciwnej stronie płotu.

– Witia – powiedział przyduszonym głosem Kaźmierz, jakby sam bał się głośno wypowiedzieć te słowa w złą godzinę – A może ty pomylił sia? Na sąsiednim podwórzu panowała cisza. Po tej stronie rozlegał się radosny śpiew Ormianina, który z rozmachem zrzucał z ciężarówki cały dobytek Pawlaków. I nagle ten śpiew zagłuszył tęskny ryk krowy i wówczas na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz ulgi: w otwartych wrotach obory ukazała się krowa z obłamanym rogiem. Teraz już nikt z nich nie mógł mieć wątpliwości, że ludzkim losem rządzi przeznaczenie. To była Kargulowa „Mućka”, ta sama, której boki nieraz Kaźmierz złomotał kijem. Żołnierze, pomagając ściągać z ciężarówki przywiezione graty Pawlaka, patrzyli wokoło, zdziwieni jego decyzją.

– Poczemu ty bieriosz eto chadziajstwo, jak w dierewni łutszyje? Eto wsio twoje!

– Mnie lepszego nie potrzeba – Kaźmierz cały czas lustrował wzrokiem sąsiednie podwórze.

– Tylko swojego. Na podwórzu rosła góra wyładowanych ze studebackera sprzętów. Marynia przykucnęła na żelaznym łóżku, gotowa w każdej chwili podjąć dalszą podróż. Babcia Leonia, nie wypuszczając ze szponiastych palców woreczka z ziemią, zajrzała do domu. Omiotła wzrokiem kredens kuchenny, rogi kozła nad drzwiami; w jadalni wisiały ponure oleodruki w brązowych ramach; w rogu stał wielki zegar o nieruchomym wahadle: w sypialni rozpierało się małżeńskie łoże; na wierzchu leżała rozpruta pierzyna, w której pewnie szabrownicy szukali ukrytego złota. Jak to porównać z dwuizbową chatką, jaką zostawili w Krużewnikach? Takich łóżek to pewnie nawet starosta w Trembowli nie miał. Ale to wszystko nie potrafiło odwrócić jej uwagi od tego, czego się bała najbardziej. Przysiadła przy oknie w kuchni na zydelku, jakby w oczekiwaniu na najgorsze. Kiedy Kaźmierz chciał zabrać z jej kolan woreczek z ziemią, mocniej zacisnęła na nim swoje kościste ręce.

– Mamo, taż my już w domu.

– Żeb' ja była bleszczata na oba oczy, może by i uwierzyła – z pełnym zgrozy wyrazem twarzy wskazała brodą na gazową kuchenkę, lśniącą emalią.

– Co to za dom bez pieca? Oj, w samą porę Kacper umarł-złapała pytające spojrzenie syna. -Taż gdzie on by się tu położył? Upiec może i upieczesz, ale gdzie na tym spać? Kaźmierz zobaczył przez okno, że Witia wytaskał z domu globus i teraz wraz z Ormianinem szuka na nim czegoś.

– A ty czego tą kulą bawisz sia?

– Patrzę, tato, gdzie my są. Żołnierze patrzyli, jak przez chwilę paluch Witii stara się trafić w okolice miejsca, w którym powinni się znajdować. Wreszcie perkatonosy zniecierpliwił się i odebrał chłopcu globus. Rozkręcił jego kulę i wbił paluch, aż ten wgniótł wielobarwną powierzchnię globusa gdzieś w okolicy przylądka Dobrej Nadziei.

– Może tu? Witia zerknął na globus i zaśmiał się: do Afryki tym studebackerem by nie dojechali… „Starszyna” nie speszył się: przyjdzie czas, że i tam będą. Cały świat będzie do nich należał, Generalissimus Stalin da rozkaz, to dotrą studebackerem i do Afryki, bo to „haroszaja ruskaja maszyna”.

– Jak to ruska? – zdziwił się szczerze Witia.

– To amerykańska! O, tu nawet pisze „USA. Wskazał białe litery na drzwiach szoferki. Perkatonosy i Ormianin roześmiali mu się w nos: te litery to skrót hasła, pod którym prowadzili i wygrali wojnę: „U” – oznacza „Ubit”, „S” – sukinsyn, „A” – Adolf. I stąd USA. W ten sposób rozstrzygnęli sprawy ideologiczne. Została tylko jedna sprawa do załatwienia: wypłata. Żołnierze już przygotowali pusty kanister. Kaźmierz wyciągnął spod worków z resztą sucharów bańkę. Poczuł, że niewiele już tam bimbru zostało, i pokręcił głową z wyraźną troską:

– Ot, pomorek. Grosz nam się kończy. Chciałby choć trochę zaoszczędzić, ale kierowca wylał wszystko do ostatniej kropli. Kaźmierz westchnął głośno, ale w duchu pocieszył się, że ukrył skrzętnie jeszcze jedną bańkę w skrzyni z pościelą. Ciężarówka odjechała, ucichł śpiew Ormianina. Spojrzał Kaźmierz na smętnie zwisającą z okapu sąsiedniego domu biało-czerwoną chorągiew. Zezłościło go raptem, że Witia nawet kobyły nie napoiwszy, podjął próbę jazdy na znalezionym w stodole rowerze.

– Witia, ano rzuć to żelastwo i galopem na dach liź – wręczył mu drzewce z biało-czerwoną chorągwią, którą był przystrojony ich wagon.

– Zawieś to wysoko, żeb' z daleka było widać! Kiedy Witia dotarł na sam szczyt dachu i umocował przy kominie chorągiew, Kaźmierz kazał sobie złożyć sprawozdanie, co widać z takiej wysokości. Chłopak stał na dachu, trzymając się komina, i patrzył wokoło, ręką oczy przysłoniwszy.

– Oj, tato – w jego głosie był zachwyt, ale i coś na kształt przerażenia.

– Jakby my na okręcie byli!

– Oczadział, czy jak? – Kaźmierz stał w kamizelce z zadartą głową pośrodku podwórka.

– Taż gdzie tu morze?

– A bo naokoło nic się nie rusza, tylko cisza i ani dymu z komina.

– A Karguli widział? – półgłosem spytała Marynia, trzymając się poręczy ganku.

– Nikoguteńko – wrzeszczał z góry Witia.

– A tam daleko coś błyszczy.

– Pewnie szyny kolejowe – Kaźmierz odbierał raport syna niczym dowódca baterii meldunek obserwatora.

– To rzeka chyba – zawyrokował Witia.

– Tylko jaka? – Marynia najwyraźniej czuła się jak rozbitek na nieznanej wyspie.

– Żeb' choć nazwę znać.

– Najwyżej sami nazwiemy – zdecydował Kaźmierz z najwyższym spokojem. Odkąd obecność „Mućki” potwierdziła motywy jego decyzji, nie tolerował żadnych objawów defetyzmu.

– Aj, tatko, gdzie my trafili – Witia pokręcił głową przejęty widokiem, jaki roztaczał się z dachu.

– A może to już nie Polska? – Ot, dziermoli, że aż mnie wątroba od tego przewróciwszy sia. Zlazaj ty lepiej z dachu, bo od tego patrzenia tobie w głowie bezlitośnie kołędzi sia! W tej chwili Witia zastygł, przylepiony kurczowo do komina. Już nie omiatał wzrokiem dalekich horyzontów, lecz patrzył w dół, na sąsiednie podwórze. Kaźmierz odwrócił się i stanął twarzą w twarz z całą rodziną Kargula. Stali za płotem zwartym szeregiem. Ogromny Władysław Kargul w starym kapeluszu nasuniętym na oczy wyglądał jak rosochata wierzba; drobna Anielcia w fartuchu ściskała w ręku wałek do ciasta, obejmując drugą ręką ponad szesnastoletnią Jadźkę, do której z drugiej strony tulili się dwaj młodsi bracia. Wyglądali wszyscy na zdeterminowanych obrońców barykady, na którą lada chwila spodziewali się ataku przeciwnika.

– Aj, Bożeńciu – wyrwał się gdzieś z głębi trzewi jęk Maryni. -I ja mam tu rodzić? Cofała się tyłem ku drzwiom domu, wpatrzona w Karguli takim wzrokiem, jakby tam za płotem stał pluton egzekucyjny NKWD. Babcia Leonia wysunęła się z kuchni i stanęła ramię w ramię z Marynią. Kaźmierz mierzył się spojrzeniem z Kargulem, a jego szczęki tak się zacisnęły, że gdyby teraz włożyć mu między zęby dwucalowy gwóźdź, przegryzłby go jak zapałkę. Witia zsunął się po dachówkach i wylądował na daszku ganku, gotów w razie potrzeby włączyć się do walki. W tej ciszy, która teraz zapadła, tylko monotonne bzyczenie much przypominało, że jest w okolicy jakieś życie. Taka cisza bywa po błysku pioruna, kiedy licząc sekundy, czeka się na łoskot grzmotu. Tylko płot, kruchy płot z lekko zmurszałych desek dzielił tych ludzi, dla których słowo „sąsiad” było równoznaczne ze słowem Herod” czy „Lucyfer”. I wtedy Kaźmierz, trzymając zaciśnięte kurczowo ręce, zrobił krok do przodu.

– Kargul, podejdź no do płota.

– A na co? – nieufnie zaburczał basem Kargul, obserwując czujnie każdy ruch Pawlaka.

– Ano podejdź, jako i ja podchodzę. Kargul głowę przekrzywił, oka z Pawlaka nie spuszczając. Gdy tamten był już o krok od płotu, zwalisty Kargul ruszył z ociąganiem w jego kierunku. Na wszelki wypadek obserwował każdy ruch Witii, który zeskoczył z góry i stanął teraz tuż za plecami ojca.

– Ano podszedłem. I co? Kaźmierz ściągnął powoli czapkę z głowy, odsłaniając bielszy płat nieopalonego czoła. W jego głosie drżały nutki wzruszenia, którego opanować nie był w stanie.

– A teraz czapkę zdejm, jako i ja robię.

– Na co mi to? – Kargul nieufnym wzrokiem badał intencje Pawlaka. – Na okoliczność, żeśmy wędrówkę ludów skończyli i że trzeba było wojny, żeb' my pokój zawarli – głos Kaźmierza wpadł nieomal w ewangeliczną tonację.

– I płacz, Władek, razem ze mną, a nie wstydź sia, bo nikt nie widzi, wszyscy i tak płaczą… I tak właśnie było. Na widok wyciągniętych ku Kargulowi ramion Pawlaka ryknęła pełnym głosem Aniela, a w ślad za nią jej dzieci. Marynia poczuła, jak łzy ciurkiem popłynęły po jej policzkach i spadły na wyniosły pagórek brzucha.

– Kaźmierz – ryknął basem Kargul, dopadając do płotu i chwytając w ramiona drobnego Pawlaka, jakby go chciał na ręce porwać.

– Władyś -jak echo odpowiedział mu Pawlak, po raz pierwszy tak się zwracając do swego śmiertelnego wroga. Zwarli się ramionami ojcowie rodzin, Marynia ściskała przez płot Kargulową, babcia Leonia przygarnęła kościstymi rękoma dwoje najmłodszych dzieci Kargulów. Witia ruszył ostro do przodu i nagle znalazł się naprzeciw Jadźki. Nigdy tak z bliska nie miał okazji oglądać bujnych kształtów dziewczyny. Zawahał się jakby przez chwilę, ale wyciągnięte ku niemu ręce Jadźki przyzywały go ku sobie. Dopadł płotu, przyciągnął Jadźkę do siebie i wtedy poczuł na policzku mokry ślad jej łez równocześnie z muśnięciem jej warg. Poczuł zapach jej rozgrzanego sierpniowym słońcem ciała, jej żywy oddech – i przeszył go dreszcz wraz z przeczuciem, że od tej chwili będzie wciąż marzył, by znów poczuć tak bardzo bliskość kogoś, kogo do tej pory miał obowiązek szczerze nienawidzić. Rozległ się chóralny płacz. Płakali Kaźmierz z Władkiem, płakały ich żony, dzieci. Jadźka, ściskając kurczowo mocne ramiona Witii, rozmazywała łzy po jego policzku. Jeden tylko Witia miał suche oczy.

– A ty czego nie płaczesz? – spytała Jadźka, odrywając na chwilę twarz od policzka chłopca.

– Patrzeć wolę – rzucił w odpowiedzi, hardo wpatrując się w jasne oczy dziewczyny.

– Nigdym cię tak z bliska nie widział.

– Nie zapatrz się aby – uśmiechnęła się Jadźka, bez specjalnego oporu dając się zamknąć w silnych ramionach chłopca. Przyciągnął ją mocno ku sobie i w tej właśnie chwili płot, oddzielający oba podwórza, nie wytrzymał tych przejawów pojednania. Runął nagle z trzaskiem, a wszyscy w jednej chwili znaleźli się na ziemi. Ale ani Kargul nie wypuścił z uścisku Pawlaka, ani Marynia nie odepchnęła Anielci, tylko wszyscy nieomal równocześnie przestali płakać i leżąc na zmurszałych deskach płotu, wybuchnęli radosnym śmiechem: padła wreszcie granica między nimi i nic już od tej chwili nie mogło ich dzielić…

– Ot, szczęściem Witia z wagonu twoją „Mućkę” dojrzał- załkał Kaźmierz, tuląc się do ramienia Kargula.

– Prawdziwe szczęście – przyznał skwapliwie Kargul, dławiąc się ze wzruszenia.

– Taż jak nam było tu bez swojaków żyć?!

Загрузка...