To, co kiedyś staje się treścią ballad czy legend, w chwili gdy się dzieje, śmierdzi zazwyczaj przaśną codziennością. Wnętrze towarowego wagonu, którym tłukła się w nieznane rodzina Pawlaków, przypominało stajenkę betlejemską. Po jednej stronie stała kobyła ze smętnie zwieszoną głową, po drugiej w koszu wiklinowym gnieździły się trzy kury, a na pryczy Witolda i Kaźmierza tkwił przywiązany za nogę kogut. Babcia Leonia podsypywała kurom ziarna, licząc, że odwzajemnią się jej jajkami. Kogut, jakby zgłupiał w trakcie tej nie kończącej się drogi na zachód, piał o niezwykłych porach, najczęściej w środku nocy, gdy pociąg stawał w polu na długie godziny. Na żelaznym łóżku w kącie wagonu ciężko wzdychała Marynia, trzymając na kopule ciężarnego brzucha złożone dłonie, jakby chciała ochronić szykującego się na ten powojenny świat kolejnego przedstawiciela rodziny Pawlaków od wszelakiego niebezpieczeństwa. Spoglądała często na przeciwległą ścianę, gdzie Kaźmierz umieścił nad żłobem kobyły poczerniały oleodruk ze Świętą Rodziną: jeśli pan Jezus mógł się urodzić w stajence – pocieszała się Marynia – to czyż ona ma prawo się skarżyć, jeśli przyjdzie jej rodzić w towarowym wagonie? Wydawało się, że spędzą w tym transporcie więcej czasu, niż Noe musiał przetrwać w swojej arce. Na nowej granicy stali trzy dni i trzy noce. Radzieccy żołnierze trzy razy dziennie obchodzili wagony, sprawdzając, czy się zgadza liczba ludzi i inwentarza, a ponieważ wciąż im się z wykazami nie zgadzało, maszyniści wygasili ogień pod kotłem lokomotywy. Wykazy zgodziły się momentalnie, gdy każda rodzina dostarczyła dostateczną ilość spirytusu. Nie dojechali zbyt daleko, gdy znów dwa dni zatrzymano ich transport na bocznicy; tym razem była to decyzja naczelnika leżącej przed Sanokiem stacji: kara za to, że przesiedleńcy z transportu oberwali mu jabłka w sadzie i ukradli kury. Staliby tak może i do zimy, gdyby nie zebrali z każdego wagonu po dwie kury i nie dostarczyli tego gdaczącego okupu żonie naczelnika. Po drodze nasłuchali się od kolejarzy różnych opowieści o tym, co dzieje się na Ziemiach Odzyskanych: gwałcą, piją i rabują! Kolejarze, posmakowawszy zabużańskiego bimbru, śpiewali chórem posłyszaną na zachodnich rubieżach balladę o szabrownikach: „Na dzikim zachodzie Wszelkie są cuda Dziewczynki na co dzień Wór złota i wóda”. Tak, spirytus był wtedy czymś w rodzaju pieniądza. Kiedy zaczęło brakować siana dla wiezionych krów i koni, prosili maszynistów, by stawali przy łanach koniczyny, przy nie skoszonych łąkach. Wystarczyło obiecać litr spirytusu dla maszynisty i pół dla jego pomocnika, by pociąg stawał wśród pól. Z wagonów wysypywali się przesiedleńcy z kosami i sierpami w rękach. Pociąg buchał parą, flagi na wagonach zwisały smętnie, a oni kosili to, czego sami nie zasiali. Na trzykrotny gwizd lokomotywy taskali koniczynę do wagonów. I tak płynęli w tej arce na szynach przez bezmierny ocean nie skoszonych pól. Im bardziej zbliżali się ku zachodowi, tym bardziej ten świat stawał się im obcy. Zniknęły z zasięgu wzroku swojskie strzechy, na ich miejsce pojawiły się czerwone dachówki poniemieckich wsi o obcych nazwach. Kaźmierz robił się coraz bardziej milczący, spirtu coraz mniej, paszy dla kobyły mniej i nadziei mniej, że gdzieś uda się spotkać swojaków. Byli skazani tylko na siebie. Cała wieś wyjechała już wcześniej, ale dokąd – tego nikt nie wiedział. Nawet Polski Urząd Repatriacyjny nie miał pojęcia, gdzie skierowano pociągi z mieszkańcami wsi Krużewniki… Każde stuknięcie szyn oddalało ich od ojcowizny. W rytm kół pociągu,babcia Leonia zasuszonymi wargami szeptała różaniec – dziesięć razy po piętnaście tajemnic. Łokcie oparte miała na owym woreczku z ziemią. Marynia pilnowała worka z kaszą, Kaźmierz zaś worka z sucharami, którymi ukradkiem podkarmiał kobyłę. Kaźmierz, widząc, jak kobyła wyciera chrapami pusty żłób, westchnął ciężko: jak zaczynać gdzieś nowe życie, jeśli koń padnie? I gdzie je zaczynać, skoro wszystko tu nie takie, jak w okolicy Krużewników? Wszystkie nazwy obce. Obcy ludzie patrzyli na nich z peronów mijanych stacyjek. Z początku Kaźmierz nie mógł pojąć, dlaczego ci ludzie, siedzący na wyładowanych walizach, są tak dziwnie ubrani: mimo sierpniowego upału mężczyźni mieli na sobie zimowe palta z bobrowymi kołnierzami, a kobietom często zwisały z szyi lisy. Kierownik transportu wyjaśnił mu, że to Niemcy, których też czeka droga na zachód, za Odrę i Łabę…
– Dlaczego ich wywożą? – spytał ojca Witia, przyglądając się ciekawie traktorowi, z którego jakaś niemiecka rodzina wyładowywała na peron swoje bagaże.
– Bo wojnę przegrali – rzucił Kaźmierz w odpowiedzi.
– Myśmy wygrali i też musieliśmy oddać swoje – stwierdził rzeczowo Witia, nie mogąc się pogodzić z dziwną logiką historii.
– Tata, a my kiedyś wrócimy na swoje?
– Ty oczadział?! Mało ci było tej wojny?! – ofuknął syna Kaźmierz i nasunął na oczy daszek maciejówki.
– Ty lepiej patrz, gdzie tu wreszcie nogę na ten ląd postawić… Witia godzinami patrzył ciekawie na przesuwające się pejzaże. Nie widział dotąd strzelistych konstrukcji lin wysokiego napięcia, które biegły przez pola od horyzontu do horyzontu. Nie spotkał dotąd elewatorów zbożowych, które wyrastały wśród oceanu przejrzystego, sierpniowego zboża. Sylabizował pod nosem teksty niemieckich szyldów, o jakie zahaczył okiem w trakcie przejazdu przez miasteczka. Z okien niektórych domów zwisały smętnie białe szmaty. Tak Niemcy manifestowali gotowość poddania się. Wojna już się skończyła, a szmaty jeszcze gdzieniegdzie wisiały.
– O, jest polska flaga – Witia pokazywał widoczny na skraju miasteczka dom, ozdobiony biało-czerwoną flagą.
– Znaczy, że zajęty – stwierdził Kaźmierz.
– To może nam tu wysiąść? – zajęczała ze swego żelaznego łóżka Marynia.
– Może by w sąsiedztwie osiąść?
– A kto jego wie, czy to nie pierekiniec jakiś? Kaźmierz gładził za uszami kobyłę.
– Może on być od Poznania czy od Łodzi i co? Chcesz ty za sąsiada cudzego mieć?!
– Zawsze to Polak – wystękała Marynia.
– Taż pokąd nam tak jechać i jechać?
– Tata – obejrzał się przez ramię Witia, słysząc jęk matki.
– Ile Noe był na wodzie ze swoją arką?
– Krócej jak my – zdecydowanie odpowiedział Kaźmierz, z niepokojem zerkając na brzemienną żonę.
– Ale wtenczas kolei żelaznej żaden czort jeszcze nie wymyślił.
– A gdzie się ta kolej kończy?
– Jak już szyn zabraknie. Witia westchnął, bo wydało mu się, że szyn nigdy nie zabraknie i będą tak płynąć w tej drewnianej skrzyni na kołach przez bezmiar wysuszonych zbóż. Żyto było ku ziemi przygięte, sypiąc wysuszonym ziarnem, i Witia pomyślał sobie, że gdyby tak jego dziadek Kacper zobaczył to marnotrawstwo, to by chyba drugi raz z samego smutku umarł. Wokół była pustka, jakby Pan Bóg zwołał wszystkich ludzi na Sąd Ostateczny i zapomniał tylko o tych z pociągu. Nic więc dziwnego, że kiedy Witia dostrzegł na polnej drodze człowieka na rowerze, krzyknął.
– „O, człowiek Człowiek!” – jak marynarz ze statku Kolumba krzyknął: „Ziemia, ziemia!” Kaźmierz oderwał się od czyszczenia zgrzebłem kobyły i stanął obok syna w drzwiach wagonu.
– Gdzie? – Widząc jadącego na rowerze mężczyznę machnął lekceważąco ręką.
– Eee, gdzie tam człowiek. Pewnie tutejszy. Nasze na tym cudactwie nie umieją jeździć. Z głębi wagonu dobiegł jęk Maryni. Witia przysunął się do ojca.
– Tato, a zdążymy wysiąść, zanim nas przybędzie?
– Ot, dureń kostropaty zeźliła Kazimierza dociekliwość syna.
– Żeb' my zdążyli wysiąść, zanim ziarna dla kobyły zabraknie! – Skąd tu święconej wody wziąć, żeb' pogaństwa w narodzie nie było – babcia Leonia nie wypuszczając z palców różańca patrzyła z troską na wykrzywioną bólem twarz synowej. Kaźmierz jednak bardziej był przejęty brakiem paszy niż święconej wody. Zajrzał ukradkiem do wora z sianem i wytrzepał z niego garsteczkę śmiecia. Sięgnął do wora i podsunął klaczce na dłoni suchara.
– Kaźmierz, sam jedz – jękliwie napomniała go Marynia.
– Musi siłę mieć. Robota czeka. Taż wojna skończywszy sia, czas orać.
– Na czyjej ty ziemi siać chcesz? – martwiła się Marynia.
– Czy ty takim chlebem aby nie udławisz sia? Kaźmierz wzruszył tylko ramionami, jakby dając tym do zrozumienia, że nie on odpowiada za wyroki historii. Babcia Leonia przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Wzniosła oczy do nieba, a z jej bezzębnych ust wyrwało się westchnienie:
– Aj, człowiecze, na coś ty się na ten świat narodził, jak on dla ciebie za wielki? Taż mnie udało sia życie przejść, ani razu koleją nie jechawszy. Gdzie mnie teraz tak badziać sia…
– Oj, mamo, na co te teremedie… – zniecierpliwił się Kaźmierz, niczym kapitan okrętu, którego załoga zaczyna się buntować.
– Taż nie ja to wymyślił, tylko Stalin z Rooseveltem…
– Trzeba mi było Kacpra się trzymać i w tamtej ziemi zostać – Leonia patrzyła w prostokąt obcego nieba, widoczny w drzwiach wagonu.
– A teraz gdzie my się z nim najdziem, jak tu i niebo inne?
– Tu i tak raj dla nas – mruknął Kaźmierz, szukając jakiegoś pocieszenia dla matki.
– Bo za miedzą tego łapciucha Kargula nie będzie! Przez to jedno wojna dla nas wygrana! A po tej wędrówce ludów wszyscy my i tak na najlepsze niebo zasłużyli. Chciał pocieszyć rodzinę, jakąś nadzieję na życie doczesne i wieczne w niej obudzić, ale Marynia tylko jedno miała w głowie: żeby w „tiepłuszce” nie rodzić, bo to ani dom, ani stajnia, choć żłóbek był, bo kobyła żreć musiała.
– Ot tobie na! – sarknął Kaźmierz – A o stajence w Betlejem słyszała? Nim Marynia zdążyła odpowiedzieć, pierwszy wyrwał się Witia, -Nad Betlejem inna gwiazda świeciła, nie ta czerwona, pięcioramienna.
– I trzej królowie nie zajdą, co najwyżej milicjanty po spirt – poparła Witię matka. Wyciągnęła rękę do męża, przyzywając go do swego posłania. Przysiadł Kaźmierz na sienniku, a wówczas usłyszał szept Maryni, który brzmiał jak ostatnia wola:
– Kaźmierz, taż musi być koniec tej mitręgi. Tam ziemia nasza, gdzie cień nasz padnie. Jak tylko pociąg stanie – odczepiamy.
– Aj, Mania, taż jak nam tu żyć, jak wokoło wszystko po niemiecku napisane? I wtedy właśnie coś szarpnęło wagonem, aż się Kaźmierz o sterczący brzuch Maryni zaparł. Pociąg stanął wśród bezmiaru pól. Parowóz buchał parą. Kaźmierz wyskoczył z wagonu. W przekrzywionej maciejówce z pękniętym daszkiem, w kraciastej kamizeli i wpuszczonych w pomarszczone cholewy cajgowych portkach wkroczył w sucho szeleszczący łan zboża. Przejrzałe kłosy, wysypawszy ziarno, zwisły smętnie ku ziemi. Oset wysoki jak pszenica, siał biały puch prosto w jego twarz. Westchnął Kaźmierz nad zmarnowanym chlebem. Popatrzył na wagony, przystrojone biało-czerwonymi flagami, popstrzone wapnem wymalowanymi napisami, sławiącymi powrót Polski na prastare ziemie słowiańskie. Nie wiedział, ani gdzie jest, ani dokąd właściwie chce dotrzeć. I wtedy nagle usłyszał krzyk syna.
– Są nasi! Tato! Nasi są! Witia wdrapał się na dach budki ostatniego wagonu niczym na maszt okrętu i stał tam, wskazując coś ręką. Kaźmierz jak podcięty batem przeskoczył rów i wdrapał się po żelaznych schodkach, wytykając głowę ponad budkę. Przysłonił oczy daszkiem maciejówki, bo słońce wisiało już nisko. Zobaczył tuż za łanem zboża trzy krowy na łące. Tam właśnie Witia wbił wytrzeszczone oczy i darł się, że widzi swoich.
– Ot, pomorek – Kaźmierz trzepnął syna po łbie.
– Taż to bydło zwykłe.
– Mówię wam, tato, że swoi!
– Ty zbiesiał sia czy jak?!
– Widzicie tę łaciatą, co ma pół rogu obłamane? – Witia aż trząsł się z podniecenia, wskazując krowę, co się odbiła trochę od trzech pozostałych i skubała trawę przy rosochatej wierzbie.
– Ano krowa jak krowa.
– To swojskie krowy, tatko – Witia aż zapiał przejęty odkryciem.
– Takich drugich nigdzie na świecie nie ma, tylko w Krużewnikach. Ta z obłamanym rogiem to „Mećka” Kargulowa. Kargule tu są!
– Ten bandyta?! – zaskoczony Kaźmierz zareagował odruchowo, lecz nagle na jego twarzy zagościł wyraz ulgi.
– Aj, Bożeńciu, taż znaczy sia, znaleźli my swoje miejsce na ziemi – omal nie zleciał z żelaznej drabinki, bo pociąg w tej samej chwili szarpnął i zaczął się toczyć w nieznane.
– Stóóój! Stóójjj! – machał zerwaną z głowy czapką.
– Odczepiamy!