Figury na szachownicy nie miały litości. Zatrzymywały
go i pochłaniały. Była w tym jakaś groza, ale i jedyna
w swoim rodzaju harmonia. Bo przecież czy istnieje na
świecie coś poza szachami?
Vladimir Nabokov, Zaszczita Łużyna
Muńoz skrzywił się w niepełnym uśmiechu, mechanicznym i nieobecnym, który nie obligował go do niczego, nie usiłował nawet wzbudzać sympatii.
– A więc tak się sprawy miały… – powiedział cicho, dopasowując swój krok do Julii.
– Ano. – Szła zamyślona, z pochyloną głową. Wyjęła dłoń z kieszeni kurtki i odgarnęła włosy z twarzy. – Zna pan teraz całą historię… Chyba miał pan prawo do tego. Zasłużył pan.
Szachista popatrzył przed siebie, dumając nad tym nowo nabytym prawem.
– No tak – mruknął.
Szli bez pośpiechu, w milczeniu, jedno obok drugiego. Było chłodno. Węższe i mniejsze uliczki spowijał jeszcze mrok, a światło latarni gdzieniegdzie odbijało się w mokrym asfalcie, połyskując jak świeży werniks. Za to na otwartej przestrzeni cienie bledły pod naporem coraz gęstszej jasności, napływającej z drugiego końca alei, gdzie sylwetki budynków na tle nieba przechodziły już z czerni w szarość.
– A czy jest jakiś szczególny powód – spytał Muńoz – że dotychczas ukrywała pani przede mną resztę tej historii?
Zanim Julia odpowiedziała, zerknęła nań z ukosa. Nie widać było po nim urazy, raczej niedbałe zainteresowanie. Patrzył beznamiętnie na wyludnioną ulicę, ręce trzymał w kieszeniach płaszcza, postawiony kołnierz sięgał mu uszu.
– Uznałam, że może nie chciałby pan komplikować sobie życia.
– Rozumiem.
Kiedy wyszli zza rogu, powitał ich łoskot śmieciarki. Muńoz zatrzymał się i pomógł Julii przejść między dwoma pustymi kubłami.
– A co teraz pani zamierza zrobić?
– Nie wiem. Chyba dokończę renowację. I napiszę o całej sprawie długi raport. Dzięki panu stanę się trochę sławna.
Muńoz słuchał nieuważnie, jakby myślami był gdzie indziej.
– Jak tam śledztwo?
– Pewnie w końcu znajdą mordercę, o ile taki istnieje. Zawsze kogoś znajdują.
– Podejrzewa pani kogoś? Julia wybuchła śmiechem.
– Boże święty, pewnie, że nie – zamyśliła się z grymasem niepewności na twarzy. – Przynajmniej nie chciałabym…
– Spojrzała na szachistę. – Mam wrażenie, że prowadzenie śledztwa w sprawie zbrodni, której mogło nie być, bardzo przypomina to, co pan zrobił z obrazem.
Muńoz skrzywił usta w niedokończonym uśmiechu.
– Wszystko zapewne jest kwestią logiki – odparł. – Może tyle detektyw i szachista mają ze sobą wspólnego… – Przymknął oczy, więc Julia nie potrafiła orzec, czy żartował, czy mówił serio. – Podobno Sherlock Holmes grywał w szachy.
– Czytuje pan kryminały?
– Nie. Chociaż to, co czytuję, trochę je przypomina.
– Co na przykład?
– Rzecz jasna, książki o szachach. I jeszcze o zabawach matematycznych, problemach logicznych… Takie rzeczy.
Przeszli przez opustoszałą aleję. Dotarłszy do przeciwległego chodnika, Julia znów ukradkiem popatrzyła na swojego rozmówcę. Nie wyglądał na kogoś o porażającej inteligencji. Poza tym raczej trudno było przypuszczać, żeby mu się w życiu wiodło. Gdy tak szedł z rękami w kieszeniach, w koszuli z pomiętym kołnierzykiem i z dużymi uszami sterczącymi ponad płaszczem, robił wrażenie dokładnie tego, kim był: posępnego urzędnika, który ze świata przeciętności mógł uciec tylko w świat kombinacji, zagadnień i ich rozwiązań, a znajdował go właśnie w szachach. Najdziwniejsze u niego było spojrzenie, które gasło z chwilą, gdy nie padało już na szachownicę. I jeszcze ten sposób przechylania głowy, jakby jakiś straszny ciężar uciskał mu kręgi szyjne. Może miało to sprawić, żeby świat zewnętrzny spływał po nim, dotykając go jak najmniej. Przypominał trochę jeńców wojennych z dawnych dokumentalnych filmów wojennych, co to maszerują ze spuszczonymi głowami. Można go było bez omyłki wziąć za pokonanego jeszcze przed bitwą, kogoś, kto budzi się co rano z klęską od razu wypisaną w oczach.
A przecież miał w sobie coś jeszcze. Kiedy objaśniał posunięcie w zagmatwanej partii, robił to z ulotną iskrą rzetelności, a nawet nieprzeciętnej inteligencji. Jak gdyby wewnątrz, pod pozorami lichej powierzchowności, krył się niezwykły talent logiczny, matematyczny czy jakiś inny, dzięki któremu jego słowa i postawa emanowały pewnością i niekwestionowanym autorytetem.
Dobrze byłoby poznać go bliżej. Zdała sobie sprawę, że niczego o nim nie wie poza tym, że gra w szachy i że jest buchalterem. Ale obudziła się za późno. Wykonał swoje zadanie, a na kolejne spotkanie szansę były marne.
– Dziwna ta nasza znajomość – powiedziała na głos.
Muńoz błądził przez parę sekund spojrzeniem wokół siebie, jakby szukał potwierdzenia dla tych słów.
– Typowa znajomość szachowa… – odrzekł. – Trwała dokładnie tyle, ile ciągnie się partia. – Znowu się uśmiechnął w ten dziwny sposób, który niczego nie oznaczał.
– Niech pani zadzwoni, jak zechce pani jeszcze raz pograć.
– Pan mnie peszy – odezwała się ni stąd, ni zowąd.
– Na serio.
Zatrzymał się i spojrzał na nią zdumiony. Już się nie uśmiechał.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie, prawdę mówiąc. – Julia zawahała się, niepewna gruntu, po którym się porusza. – W panu są jakby dwie różne osoby. Czasem jest pan nieśmiały i zamknięty w sobie, wzruszająco niezdarny… Ale gdy tylko sytuacja zaczyna pachnieć szachami, nabiera pan oszałamiającej pewności siebie.
– No i? – Szachista beznamiętnie czekał na dalszy tok rozumowania.
– No i nic – zacukała się, trochę zawstydzona własnym brakiem taktu, by wreszcie z uśmieszkiem zadrwić z samej siebie. – Wyobrażam sobie, jak to absurdalnie brzmi o świcie. Przepraszam.
Stał przed nią z rękami w kieszeniach płaszcza, z wystającą, gładko wygoloną grdyką nad rozpiętym kołnierzykiem koszuli, z głową przechyloną w lewo, jakby przeżuwał usłyszane właśnie słowa. Ale już nie wyglądał na zbitego z tropu.
– Ach, tak – powiedział i ruchem podbródka dal jej do zrozumienia, że pojmuje, chociaż Julia nie za bardzo wiedziała, co pojmuje. Następnie spojrzał za jej plecy, może w nadziei, że ktoś podrzuci mu zapomniane słowo. I wreszcie zrobił coś, co później dziewczyna zawsze wspominała z najwyższym osłupieniem. Dokładnie tam, w tym momencie, w niespełna kilku zdaniach, tonem chłodnym i bezosobowym, jakby chodziło o kogoś innego, streścił jej swoje życie. Przynajmniej Julia tak to odebrała. Ku jej zaskoczeniu trwało to dosłownie chwilę, nie było żadnej pauzy czy szczególnej intonacji, za to przy zachowaniu absolutnej precyzji, z jaką Muńoz zazwyczaj tłumaczył ruchy w szachach. I dopiero kiedy skończył i znów zapadł w milczenie, na jego wargach zagościł na powrót uśmieszek, będący może rodzajem leciutkiej autoironii, kpiny z człowieka, którego właśnie opisał, a do którego szachista nie żywił w głębi duszy ani współczucia, ani pogardy, miał za to dla niego coś na kształt pozbawionej złudzeń, wyrozumiałej solidarności. A Julia dłuższą chwilę trwała przed nim nieruchomo, nie wiedząc, co powiedzieć, i zastanawiała się, jakim, u diabła, cudem ten człowiek, który nie zawraca sobie głowy słowami, potrafi opowiedzieć tak dużo tak trafnym językiem. Dowiedziała się o chłopcu, który grał w myślach w szachy, patrząc na sufit sypialni, kiedy ojciec karał go za opuszczanie się w nauce. Dowiedziała się o kobietach, które z zegarmistrzowską precyzją potrafią rozebrać mężczyznę na kółka i sprężynki. Dowiedziała się o samotności, będącej parawanem przed klęską i beznadzieją. Wszystko to zrozumiała naraz, nawet nie mając czasu się nad tym zastanowić, a pod koniec, który nastąpił zaraz po początku, wcale nie była pewna, jaką część z tego usłyszała z jego ust, a jaką wyobraziła sobie sama. Założywszy oczywiście, że Muńoz faktycznie zrobił coś ponad to, że wtulił nieco głowę w ramiona i uśmiechnął się jak zmęczony gladiator, obojętny na kierunek, który wskaże kciuk decydujący o jego losie. Kiedy zaś przestał w końcu mówić, o ile w ogóle zaczął, a szary brzask oświetlił mu pół twarzy, drugą połowę pozostawiając w mroku – Julia pojęła z całą wyrazistością, czym dla tego faceta jest maty skrawek płaszczyzny podzielony na sześćdziesiąt cztery białe i czarne kwadraty: miniaturowym polem bitwy, na którym rozgrywa się tajemnica życia, sukcesów i porażek, straszliwych, sekretnych sił, które rządzą ludzkim losem.
Poznała tę prawdę w ciągu niecałej minuty. A także naturę tego uśmiechu, który nigdy do końca nie zdołał zagościć na jego ustach. I powoli pochyliła trochę głowę, bo była dziewczyną inteligentną i wszystko zrozumiała. On zaś popatrzył w niebo i powiedział, że robi się zimno. Wtedy ona wyciągnęła paczkę papierosów, poczęstowała go, on wziął – i wówczas pierwszy i przedostatni raz widziała, jak Muńoz pali. Ruszyli w dalszą drogę, by zatrzymać się przed bramą domu Julii. Tutaj szachista miał nieodwołalnie wypaść z całej historii, więc wyciągnął rękę, zamierzając się pożegnać. Ale w tym momencie Julia zerknęła na domofon i zobaczyła niewielką kopertę wielkości wizytówki, złożoną i wciśniętą w szparkę koło jej dzwonka. A gdy otworzyła i wyjęła ze środka karteczkę, zrozumiała, że Muńoz w żadnym razie nie powinien odchodzić. I że zdarzy się jeszcze parę rzeczy, na pewno niedobrych, zanim ostatecznie pozwoli mu odejść.
– Nie podoba mi się – powiedział Cesar. Julia zauważyła, że palce obejmujące fifkę z kości słoniowej drżą nieznacznie. – Wcale mi się nie podoba, że jakiś wariat łazi sobie swobodnie i bawi się z tobą w Fantomasa.
Można było odnieść wrażenie, że słowa antykwariusza były sygnałem, na który wszystkie znajdujące się w sklepie zegary, jeden po drugim bądź jednogłośnie, różnymi tonami od słabego szmeru po ciężki brzęk zegarów ściennych, wybiły cztery kwadranse i godzinę dziewiątą. Ale mimo tego zbiegu okoliczności Julii nie było do śmiechu. Spoglądała na zamkniętą za szkłem Lucyndę Bustellego i czuła się tak samo krucha jak ona.
– Mnie się też nie podoba. Ale nie jestem pewna, czy mamy jakiś wybór.
Odwróciła się od porcelanowej lalki i popatrzyła na stół w stylu regencji, na którym Muńoz rozłożył już swoją małą kieszonkową szachownicę i ponownie ustawił bierki zgodnie z sytuacją namalowaną przez van Huysa.
– Niech no ten kanalia wpadnie mi w ręce – mruknął Cesar, zerkając podejrzliwie na karteczkę, którą Muńoz trzymał za sam róg, jak pionka, którego nie wie, gdzie postawić. -Jeśli to ma być żart, to stanowczo przekroczył granicę śmieszności…
– To nie jest żart – zaoponowała Julia. – Zapomniałeś o biednym Alvarze?
– Zapomnieć? – Antykwariusz podniósł fifkę do ust i wypuścił gwałtownie dym. – Bardzo bym sobie tego życzył!
– A jednak to ma sens – odezwał się Muńoz.
Popatrzyli na niego. Nieświadom wrażenia własnych słów szachista stał nad szachownicą oparty o blat, nadal trzymając karteczkę w palcach. Nie zdjął jeszcze płaszcza, a jego niedogolony podbródek w świetle padającym przez witraż nabrał niebieskiego odcienia, podobnie jak wyraźnie podkrążone od niewyspania, zmęczone oczy.
– Przyjacielu – w głosie Cesara można było wyczuć jednocześnie uprzejme niedowierzanie i nieco ironiczny szacunek. – Szczere gratulacje, jeśli zdoła pan odnaleźć sens w tym zamieszaniu.
Muńoz wzruszył ramionami, nie zwracając uwagi na słowa antykwariusza. Był już pochłonięty nowym problemem, zaszyfrowanym na karteczce:
Wb3(?)… d7-d5+
Jeszcze przez chwilę Muńoz przypatrywał się na przemian to zapisowi, to sytuacji na szachownicy. Następnie przeniósł wzrok najpierw na Cesara, potem na Julię.
– Ktoś – owo “ktoś” przyprawiło dziewczynę o dreszcz, jakby gdzieś blisko otwarto niewidzialne drzwi – chyba interesuje się partią rozgrywaną na tym obrazie… – przymknął oczy i przytaknął głową, może zgadzając się z jakichś niejasnych powodów z motywacją tajemniczego pasjonata. – Kimkolwiek jest, zna przebieg rozgrywki i wie bądź też podejrzewa, że rozpracowaliśmy jej zagadkę wstecz. Sam proponuje pójść naprzód, kontynuować grę, wychodząc od sytuacji przedstawionej na obrazie.
– Pan żartuje – powiedział Cesar.
Zapadło krępujące milczenie. Muńoz wpatrywał się uważnie w antykwariusza.
– Ja nigdy nie żartuję – rzekł wreszcie, jakby zastanawiał się wcześniej, czy wypada mu użyć takiego sformułowania. – Tym bardziej gdy w grę wchodzą szachy – stuknął palcem wskazującym w karteczkę. – Zapewniam pana, że on ma dokładnie taki zamiar: ciągnąć dalej partię od momentu, w którym zostawił ją malarz. Niech państwo spojrzą na szachownicę:
– …Widzą państwo – Muńoz pokazał świstek. – Wb3(?)… d7-d5 +. “Wb3” oznacza, że białe przesuwają wieżę z b5 na pole b3. Znak zapytania w nawiasie interpretuję jako jego sugestię pod naszym adresem. To pozwala się domyślać, że my gramy białymi, a przeciwnik czarnymi.
– Pasuje jak ulał – skomentował Cesar. – Równie nikczemne, jak on sam.
– Nie wiem, czy to nikczemne, czy nie, wiem, że właśnie tak postąpił. Mówi nam: “ja gram czarnymi i proponuję wam ruch wieży na b3”… Rozumieją państwo? Jeśli podejmujemy wyzwanie, musimy zagrać tak, jak nam sugeruje, choć moglibyśmy wybrać posunięcie lepsze. Na przykład zbić czarnego piona na b7 pionem z a6… Albo białą wieżą z b6… – Tu zamilkł na chwilę, jakby jego myśl jęła automatycznie ogarniać kombinacje wynikające z właśnie zaproponowanego przezeń ruchu. Po chwili zamrugał oczami i z widocznym wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. – Nasz przeciwnik uznał za pewnik, że przyjmiemy jego warunki i ruszymy białą wieżę na b3, żeby chronić naszego króla przed atakiem czarnego hetmana z prawej strony i jednocześnie grozić matem czarnemu królowi na a4 przy wsparciu drugiej białej wieży i białego skoczka… Z tego wszystkiego wnoszę, że lubi ryzyko.
Julia śledziła słowa Muńoza, patrząc na szachownicę. Teraz podniosła na niego wzrok. Była przekonana, że wyczuła w głosie szachisty ślad podziwu dla nieznanego gracza.
– Dlaczego pan tak uważa…? Skąd pan może wiedzieć, co tamten lubi, a czego nie?
Muńoz schował głowę w ramiona i przygryzł dolną wargę.
– Nie wiem – odparł z wahaniem. – Każdy gra w szachy zgodnie ze swoją naturą. Chyba kiedyś już to państwu tłumaczyłem. – Położył karteczkę na blacie koło szachownicy. – “D7-d5+” znaczy, że czarne wybrały teraz ruch pionem z d7 na d5 i dają szacha białemu królowi… Ten plusik koło cyfr oznacza szacha. Należy przez to rozumieć: jesteśmy w niebezpieczeństwie. Niebezpieczeństwie, którego możemy uniknąć, zbijając tego piona naszym białym, stojącym na polu e4.
– Tak – powiedział Cesar. – Jeśli chodzi o ruchy na szachownicy, pełna zgoda. Ale nie pojmuję, co to ma wspólnego z nami… Jaki związek może mieć zagranie szachowe z rzeczywistością?
Muńoz zrobił nieokreśloną minę, jakby uważał, że żądają od niego zbyt wiele. Julia zobaczyła, że szukał wzrokiem jej oczu, ale zaraz spojrzał w inną stronę.
– Nie wiem, jaki jest ścisły związek. Może w grę wchodzi ostrzeżenie, może chce nas o czymś uprzedzić… W każdym razie następnym logicznym posunięciem czarnych po zbiciu ich piona na d5 byłby nowy szach białemu królowi skoczkiem z d1 na b2… Jeśli tak, to białe mogą zrobić jeden ruch, żeby uciec spod szacha i zachować pozycję osaczającą wobec czarnego króla: zbić czarnego skoczka białą wieżą. Wieża z pola b3 bije skoczka na b2. Przypatrzmy się teraz położeniu na szachownicy:
Wszyscy troje stali nieruchomo i nie odzywali się, studiowali jedynie nowe ustawienie bierek. Dużo później Julia twierdziła, że w owym momencie, nie rozumiejąc jeszcze całej łamigłówki, przeczuła, że szachownica nie jest już zwykłą mozaiką białych i czarnych kwadratów, że przeistacza się w obraz jej własnego życia. I jak w lustrze rozpoznała dziwnie znajome cechy w tej małej figurce z drewna, symbolizującej białą królową na polu e1, w melodramatycznie groźnej bliskości czarnych bierek.
Ale to Cesar pierwszy się zorientował.
– Boże – to słowo zabrzmiało tak przedziwnie w jego agnostycznych ustach, że Julia aż spojrzała na niego zaniepokojona. Antykwariusz wpatrywał się w szachownicę, zatrzymawszy fifkę kilka centymetrów od ust, jak gdyby to nagłe odkrycie go sparaliżowało.
Julia znowu popatrzyła na szachownicę, czując, jak krew pulsuje jej głucho w nadgarstkach i skroniach. Widziała tylko tę bezbronną białą królową, ale czuła na plecach ciężkie brzemię zagrożenia. Podniosła oczy na Muńoza, licząc na jego pomoc, i zobaczyła, że szachista kręci zadumany głową, a czoło przecina mu głęboka pionowa zmarszczka. Po chwili na jego ustach pojawił się tak dobrze jej znany słaby uśmiech, ale nie było w nim cienia wesołości. Przypominał raczej przelotny grymas niezadowolenia kogoś, kto wbrew sobie musi uchylić kapelusza przed czyimś talentem. I wtedy Julię ogarnął mroczny, silny strach, bo zrozumiała, że Muńoza też można zaskoczyć.
– Co się dzieje? – spytała, nie poznając własnego głosu. Pola szachownicy tańczyły jej przed oczami.
– Ano to się dzieje – odparł Cesar, wymieniając poważne spojrzenia z Muńozem – że ruch białej wieży postawił czarną królową w szachu… Nie mylę się?
Szachista pochylił podbródek na znak, że przyznaje mu rację.
– Tak – dodał po dłuższej chwili. – W tej rozgrywce czarny hetman, wcześniej będący pod osłoną, teraz jest wystawiony na niebezpieczeństwo… – zamilkł. Zapuszczanie się w pozaszachowe interpretacje nie leżało w jego naturze. – Może to oznaczać, że nasz niewidzialny gracz coś nam chce przekazać: że jest przekonany o rozwiązaniu zagadki obrazu. Czarny hetman…
– Czyli Beatrycze Burgundzka – wymamrotała dziewczyna.
– Tak. Beatrycze Burgundzka. Czarna królowa, która, o ile wiem, już raz zadała śmiertelny cios.
Ostatnie słowa Muńoza zawisły w powietrzu, jakby nie czekały na odpowiedź. Cesar w milczeniu wyciągnął dłoń i delikatnie strzepnął papierosa do popielniczki. Robił to powoli jak ktoś, kto potrzebuje czynności, która pozwoli mu utrzymać kontakt z rzeczywistością. Potem rozejrzał się, spodziewając się może, że pośród stojących w sklepie mebli, obrazów i przedmiotów znajdzie odpowiedź na nurtujące ich wszystkich pytania.
– To absolutnie nieprawdopodobny zbieg okoliczności, drodzy przyjaciele – odezwał się. – Tak nieprawdopodobny, że aż niemożliwy.
Uniósł ręce i opuścił je bezradnie wzdłuż ciała. Muńoz ograniczył się do posępnego wzruszenia ramionami przykrytymi płaszczem.
– Tu nie wchodzi w grę żaden zbieg okoliczności. Ktoś, kto to wszystko obmyślił, jest prawdziwym mistrzem.
– A co z białą królową? – spytała Julia.
Muńoz wytrzymał przez chwilę jej spojrzenie, po czym wyciągnął rękę, zatrzymując ją zaledwie kilka centymetrów od królowej, jak gdyby nie śmiał jej tknąć. Następnie wskazał palcem czarną wieżę na c1.
– Biały hetman może zostać zbity – odrzekł spokojnie.
– No tak – Julia była rozczarowana. Spodziewała się mocniejszych przeżyć, kiedy ktoś na głos potwierdzi jej własne obawy. – O ile dobrze zrozumiałam, fakt odkrycia tajemnicy obrazu, to znaczy winy czarnej królowej, został zilustrowany ruchem wieży na b2… A biała królowa czuje, że znalazła się w niebezpieczeństwie, bo zamiast buszować i komplikować sobie życie, wycofała się w cichy zakątek. Czy to nauczka, panie Muńoz?
– Mniej więcej.
– Ależ wszystko to zdarzyło się pięć wieków temu – zaoponował Cesar. – Tylko ktoś niespełna rozumu…
– Może mamy do czynienia z kimś takim – przerwał obojętnym tonem Muńoz. – Ale w szachy grał przy tym, czy raczej gra, rewelacyjnie.
– I mógł znowu zabić – dodała Julia. – Teraz, parę dni temu, w dwudziestym wieku. Alvara.
Cesar podniósł rękę oburzony, jakby dziewczyna popełniła nietakt.
– Wolnego, księżniczko. Bo się zawikłamy. Żaden morderca nie przeżyłby pięciuset lat. A obrazy nie potrafią zabijać.
– Zależy, jak na to spojrzeć.
– Nie pozwalam ci pleść podobnych bzdur. I nie plącz różnych spraw. Mamy z jednej strony obraz i zbrodnię popełnioną pięć wieków temu… Z drugiej strony nieżywego Alvara…
– I wysłane dokumenty.
– Ale na razie nie wykazano, że osoba, która je wysłała, zabiła Alvara… W końcu możliwe jest nawet, że ten nieudacznik naprawdę strzaskał sobie łeb w wannie.
– Antykwariusz uniósł trzy palce. – Z trzeciej strony ktoś usiłuje grać z nami w szachy… Koniec, kropka. Nie ma dowodów, że te sprawy wiążą się ze sobą.
– A obraz?
– To nie jest dowód. To przypuszczenie. – Cesar popatrzył na Muńoza. – Nie mam racji?
Szachista zachowywał milczenie, nie chcąc się mieszać, czym zasłużył sobie na urażone spojrzenie Cesara. Julia pokazała na leżącą obok szachownicy karteczkę.
– Chcecie dowodów? – wypaliła, bo nagle zrozumiała, o co w tym chodzi. – Tu mamy coś, co łączy śmierć Alvara z tajemniczym graczem… Aż za dobrze znam te karteczki… Alvaro używał ich w pracy – przerwała na moment, chcąc uświadomić sobie własne słowa. – Ten, kto go zamordował, mógł wziąć ze sobą garść jego fiszek – zamyśliła się, po czym wyciągnęła chesterfielda z paczki, którą miała w kieszeni kurtki. Irracjonalna panika, w jaką wpadła jeszcze parę minut temu, rozwiewała się, ustępując miejsca bardziej konkretnym obawom, o wyraźnie zaznaczonych kształtach. Julia tłumaczyła sobie, że strach przed strachem nie jest tym samym, czym strach przed śmiercią z ręki żywej istoty. Niewykluczone, że wspomnienie Alvara i jego śmierci w światłach rampy, przy odkręconych kranach, rozjaśniło jej umysł, przepędzając precz inne, nadprogramowe lęki. Ten jeden wystarczał w zupełności.
Podniosła papierosa do ust i przypaliła go, ufając, że ten gest zaświadczy przed obydwoma mężczyznami o jej spokoju. Wypuściła pierwszy kłąb dymu i przełknęła ślinę. Gardło miała nieprzyjemnie suche. Gwałtownie potrzebowała wódki. Albo paru wódek. Albo pięknego, silnego, milczącego mężczyzny, z którym kochałaby się do utraty przytomności.
– I co teraz? – spytała tak opanowanym głosem, na jaki było ją stać.
Cesar popatrzył na Muńoza, a ten na Julię. Stwierdziła, że jego wzrok na powrót zmętniał, życie zeń uleciało, jakby to wszystko przestało szachistę interesować do czasu kolejnego posunięcia.
– Czekamy – powiedział Muńoz, pokazując szachownicę. – Teraz jest ruch czarnych.
Menchu była niezwykle podniecona, ale nie z powodu tajemniczego gracza. W miarę opowieści Julii jej oczy coraz bardziej upodabniały się do spodków, aż do chwili kiedy wytężywszy słuch, można było dosłyszeć niedyskretny brzęk kasy podliczającej ostateczną sumę. Bez wątpienia w sprawach pieniędzy Menchu zawsze wykazywała pazerność. A w tym momencie, podliczając przyszłe wpływy, wykazywała ją w szczególności.
Jest pazerna i lekkomyślna – dodała w duchu Julia – skoro na wieść o ewentualnym mordercy lubiącym szachy ledwie okazała zaniepokojenie. Menchu wolała zachowywać się wobec problemów zgodnie z tym, co jej dyktowała własna osobowość – jakby tych problemów nie było. Niezdolna do skupiania uwagi na jakiejś sprawie przez dłuższy czas, może dodatkowo znużona obecnością w domu goryla w postaci Maxa – co utrudniało inne manewry – właścicielka galerii postanowiła zmienić swój punkt widzenia. W jej mniemaniu wszystko to było teraz ciągiem zdumiewających zbiegów okoliczności albo dziwacznym żartem, najpewniej niegroźnym, wykoncypowanym przez kogoś o szczególnym poczuciu humoru, kogoś, czyje motywy były dla niej za mądre. Tę wersję uznała za bardziej uspokajającą, zwłaszcza wobec sporych zarobków czekających na nią po drodze. A co do śmierci Alvara, czy Julia nigdy nie słyszała o pomyłkach w śledztwie…? Weźmy zamordowanie Zoli przez tego Dreyfussa czy na odwrót. Albo Lee Harveya Oswalda czy inne podobne wpadki. Poza tym każdemu mógł się przydarzyć upadek w wannie. No, prawie każdemu.
– Jeśli chodzi o van Huysa, zobaczysz, zgarniemy mnóstwo kasy.
– A co robimy z Montegrifem?
W galerii było niewielu klientów – dwie panie w dojrzałym wieku, dyskutujące przy dużym oleju marynistycznym o klasycznej fakturze, oraz jakiś ciemno ubrany mężczyzna, który przeglądał teczki z grafikami. Menchu oparła dłoń na biodrze niczym na kaburze pistoletu, zatrzepotała teatralnie rzęsami i powiedziała cicho:
– Nie będzie miał wyboru, maleńka.
– Sądzisz?
– Mówię ci. Albo się zgodzi, albo wojna między nami – zaśmiała się władczo. – Mamy twoje badania historyczne, mamy wspaniały scenariusz o księciu Ostenburga i tej czarnej owcy, jego ślubnej. Przy takiej historii w Sotheby’s czy w Christie's witają nas z otwartymi ramionami. A Paco Montegrifo ma dobrze pod kopułą… – Nagle coś sobie przypomniała. – Racja, dziś wieczorem jesteśmy z nim umówione na kawę. Zrób się na bóstwo.
– Jesteśmy?
– Ty i ja. Dzwonił rano, słodziutki jak karmelek. Ma skubaniec nosa.
– Mnie w to nie mieszaj.
– Ja cię wcale nie mieszam. Sam nalegał, żebyś przyszła. Nie wiem, coś ty mu zrobiła, dziewczyno. Taka mizerotka.
Obcasy ręcznie szytych, potwornie drogich, ale dwa centymetry za wysokich butów Menchu zostawiały na beżowej wykładzinie nieprzyjemne ślady. W jej galerii, na wielkich przestrzeniach spowitych odbitym od ścian światłem, panoszyła się – jak to określał Cesar – sztuka prostacka: głównie akryle i gwasze połączone z kolażami, płócienne płaskorzeźby na zmianę z zardzewiałymi kluczami francuskimi albo plątaniny plastikowych rur zlepione z kierownicami pomalowanymi na błękitno. I tylko gdzieniegdzie, w dalszych zakątkach, pojawiał się bardziej konwencjonalny portret czy pejzaż, sprawiając wrażenie nieproszonego gościa, który jednak służy jako dowód szerokich gustów pretensjonalnej gospodyni. Mimo to galeria przynosiła Menchu pieniądze. Sam Cesar musiał to niechętnie przyznać, wspominając z rozrzewnieniem czasy, kiedy byle gmina nie mogła się obejść w swojej sali konferencyjnej bez uczciwego obrazu comme il faut [17], adekwatnie spatynowanego, w grubej, złoconej ramie. Następne pokolenia, które wprowadziły się do tych samych gabinetów po uprzednich wizytach najmodniejszych, kosztownych dekoratorów, wolały już obłędne wymysły postindustrialne, zgodne z duchem epoki: plastikowe pieniądze, plastikowe meble, plastikowa sztuka.
Ot, paradoksy życia. Menchu i Julia przyglądały się teraz dziwnej kombinacji czerwieni i zieleni, ilustrującej wydumany tytuł Uczucia, która wyszła kilka tygodni wcześniej spod pędzla Sergia, najnowszego oblubieńca Cesara. Był to obraz, który antykwariusz sam im zarekomendował, aczkolwiek, trzeba przyznać, spuścił uczciwie wzrok, kiedy o nim mówił.
– Tak czy inaczej sprzedam go – westchnęła z rezygnacją Menchu, gdy już obydwie się nań napatrzyły. – W sumie wszystko da się sprzedać. Nie uwierzysz, co?
– Cesar jest ci bardzo wdzięczny – powiedziała Julia. – Ja też.
Menchu potarła z wyrzutem nos.
– To mnie właśnie denerwuje. Że jeszcze się wstawiasz za tą całą zgrają twojego antykwariusza. Ta stara ciota mogłaby się już nieco ustatkować.
Julia potrząsnęła zaciśniętą pięścią przed nosem przyjaciółki.
– Daj mu spokój. Wiesz dobrze, że Cesar to święty człowiek.
– Wiem, wiem. Ciągle nic, tylko Cesar to, tamto, siamto, od kiedy cię znam… – popatrzyła udręczona na obraz Sergia. – Powinniście oboje iść do psychoanalityka i zabić mu klina. Już was widzę razem na kozetce, jak nawijacie mu tę freudowską gadkę: “Widzi pan, panie doktorze, od dzieciństwa nie chciałam posuwać się z ojcem, wolałam tańczyć walca z antykwariuszem. Który notabene jest pędzlem, ale mnie uwielbia…” Zwątpiłby, dzidzia.
Julia patrzyła na przyjaciółkę, ale nie zdobyła się nawet na uśmiech.
– Jesteś bezczelna… Przecież wiesz, na czym polega nasza przyjaźń.
– A kto was tam wie…
– Idź do diabła. Wiesz aż za dobrze… – zamilkła i prychnęła, wściekła na samą siebie. – To jakiś absurd. Za każdym razem, kiedy mówisz o Cesarze, zaczynam się usprawiedliwiać.
– Bo jest w was coś nienormalnego. Przypomnij sobie, nawet jak byłaś z Alvarem…
– Zostaw Alvara. Zajmij się swoim Maxem.
– Mój Max przynajmniej daje mi to, czego mi trzeba… No właśnie, a co z tym szachistą, którego wyciągnęliście z kapelusza? Marzyłabym, żeby rzucić na niego okiem.
– Na Muńoza? – teraz Julia nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Oj, rozczarowałby cię. Nie jest w twoim typie… Ani w moim – zamyśliła się. Nigdy nie sądziła, że będzie go musiała opisać. – Wygląda jak urzędnik z czarno-białych filmów.
– Ale van Huysa ci rozwiązał – Menchu zamrugała szelmowsko z szacunku dla szachisty. – Jakieś zdolności posiada.
– Na swój sposób potrafi być bardzo inteligentny… Ale nie zawsze. Czasem patrzysz i widzisz, że jest bardzo pewny siebie, że rozumuje jak maszyna, i nagle dosłownie gaśnie w oczach. Wtedy dostrzegasz wytarty kołnierzyk koszuli, prostackie rysy i podejrzewasz, że na pewno jedzie mu ze skarpetek.
– Żonę ma?
Julia wzruszyła ramionami. Patrzyła w dal, gdzieś poza wystawione w oknie obrazy i zdobne ceramiki.
– Nie wiem. Nie należy do tych, co ci się zwierzają – zastanowiła się nad własnymi słowami, bo zdała sobie sprawę, że to pytanie nie przyszło jej nawet do głowy. Muńoz interesował ją nie jako istota ludzka, lecz jako ktoś, kto przyda się przy rozwiązywaniu zagadki. Dopiero poprzedniego dnia, na krótko przedtem, nim znalazła fiszkę w domofonie, nim mieli pożegnać się na zawsze, zdołała co nieco poznać jego życie wewnętrzne. – Przypuszczam, że raczej ma żonę. Albo miał… Nosi jakieś rany, które tylko my, kobiety, potrafimy zadać.
– A co Cesar na niego?
– W porządku. Pewnie go trochę śmieszy. Cesar odnosi się do Muńoza z wielką galanterią, czasem podszytą ironią… Na przykład kiedy Muńoz w błyskotliwy sposób objaśnia jakieś posunięcie szachowe, Cesara jakby kłuła zazdrość. Ale kiedy tamten odwraca oczy od szachownicy, od razu kapcanieje, a Cesar się uspokaja.
Przerwała zaskoczona. Ciągle spoglądała przez szybę na ulicę i właśnie zobaczyła po drugiej stronie, przy krawężniku, dziwnie znajomy samochód. Gdzieś go przedtem już widziała…
Nadjechał autobus i zasłonił zaparkowany wóz. Miała lęk wypisany na twarzy, co zaniepokoiło Menchu.
– Coś się dzieje?
Pokręciła niepewnie głową. Za autobusem pojawił się dostawczak i zatrzymał na światłach, więc trudno było stwierdzić, czy tamten samochód ciągle stoi. Ale widziała go na pewno. To był ford.
– Ej, co jest?
Menchu popatrywała to na nią, to na ulicę, nic nie rozumiejąc. Julia poczuła pustkę w żołądku, niemiłe wrażenie, które ostatnio zdołała poznać aż za dobrze. Stała nieruchoma i skupiona, jakby umiała wysiłkiem woli przeniknąć wzrokiem przez blachę ciężarówki i sprawdzić, czy samochód jeszcze tam jest. Niebieski ford.
Bała się. Czuła, jak strach mrowi się po całym ciele, jak pulsuje w żyłach i w skroniach. W końcu – pomyślała – przecież ktoś może ją śledzić. I to od paru dni, od kiedy Alvaro i ona… Niebieski ford z zaciemnionymi szybami.
Nagle przypomniała sobie. Stał zaparkowany “na drugiego” przed agencją kurierską, przejechał za nimi na czerwonym świetle na bulwarze tego ranka, kiedy lało. Dostrzegała go z góry przez firanki mieszkania albo na ulicach tu i ówdzie… Przecież to mógł być ten sam samochód…
– Julio, dziecinko – Menchu była poważnie zdenerwowana – jesteś cała blada.
Dostawczak ciągle stał na światłach. Może to przypadek. Na świecie pełno jest niebieskich samochodów z ciemnymi szybami. Zrobiła krok w kierunku wystawy i wsunęła dłoń do kieszeni kurtki, którą przewiesiła sobie przez ramię. Alvaro w wannie z odkręconymi kranami. Grzebała na oślep, odsuwając na bok papierosy, zapalniczkę, puderniczkę. Trafiając na kolbę derringera, odczuła jakąś radosną pociechę, a jednocześnie patetyczną nienawiść wobec tego niewidocznego teraz wozu, symbolu jej nagiego lęku. Skurwysynu – pomyślała, a dłoń w kieszeni zaciśnięta na pistolecie zaczęła się trząść ze strachu i ze złości. – Skurwysynu, nie wiem, kim jesteś, i wprawdzie na razie jest ruch czarnych, ale ja ci pokażę szachy… Ku zdumieniu Menchu wyszła na ulicę z zaciętą miną, wpatrzona w ciężarówkę zasłaniającą tajemniczy samochód. W chwili kiedy znów zapaliło się zielone, minęła wozy zaparkowane na chodniku. Obskoczyła jakiś zderzak, puściła mimo uszu klakson za plecami i już, już miała wyszarpnąć z kieszeni derringera, żeby przepędzić ciężarówkę, kiedy, dotarłszy pośród spalin na drugą stronę jezdni, zobaczyła, jak niebieski ford z zaciemnionymi szybami, o numerach rejestracyjnych kończących się na TH, oddala się od niej, niknąc w ruchu ulicznym.