XIII. Siódma Pieczęć

I w tej płomiennej chwili ujrzał coś, co

napełniło go trudnym do zniesienia lękiem:

koszmar przepastnych głębin szachownicy.

Vladimir Nabokov, Zaszczita Łuzyna


– Rzecz jasna – powiedział Paco Montegrifo – ta okropna historia w niczym nie zmienia naszej umowy.

– Jestem panu wdzięczna.

– Nie ma za co. Wiemy, że stało się to nie z pani winy. Dyrektor Claymore'a odwiedził Julię w pracowni w Prado, przy okazji – jak oświadczył, pojawiwszy się bez zapowiedzi – spotkania z dyrektorem muzeum w związku z planowanym zakupem jakiegoś rekomendowanego jego firmie Zurbarana. Zastał ją przy pracy, kiedy wstrzykiwała mieszankę kleju i miodu do drobnego otworu w tryptyku przypisywanym Ducciowi di Buoninsegna. Nie mogąc odłożyć przedmiotów, trzymanych w ręku, pozdrowiła Montegrifa szybkim skinieniem głowy i wcisnęła tłok strzykawki, którą nakładała przygotowaną substancję. Dyrektor domu aukcyjnego był zachwycony, że przyłapał ją in flagranti – jak wyraził się, posyłając jej swój najbardziej promienny uśmiech – usiadł więc na jednym ze stołów i przyglądał się, paląc papierosa.

Julia czuła się niezręcznie, więc skończyła pracę tak szybko, jak tylko mogła. Na fragment, który poddawała renowacji, położyła dla ochrony woskowany papier i starannie przycisnęła woreczkiem z piaskiem. Potem wytarła dłonie w pstrokato poplamiony fartuch i sięgnęła po napoczętego papierosa, który dymił w popielniczce.

– Coś cudownego – Montegrifo wskazał obraz. – Koło tysiąc trzechsetnego, prawda? Mistrz Buoninsegna, o ile się nie mylę.

– Tak. Muzeum kupiło go parę miesięcy temu. – Julia przyglądała się krytycznym okiem rezultatom własnej pracy. – Miałam trochę kłopotu ze złotymi płatkami na lamówce szaty Matki Bożej. W paru miejscach poodpadały.

Montegrifo z uwagą profesjonalisty pochylił się nad tryptykiem.

– W każdym razie wspaniała robota – ocenił. – Jak wszystko, co wychodzi spod pani rąk.

– Dzięki.

Dyrektor popatrzył na Julię z życzliwym smutkiem.

– Aczkolwiek, rzecz jasna, nie ma porównania z naszym kochanym arcydziełem flamandzkim…

– Pewnie, że nie. Nie ujmując niczego Ducciowi.

Uśmiechnęli się obydwoje. Montegrifo poprawił nieskazitelne mankiety koszuli, żeby wystawały dokładnie trzy centymetry spod rękawów granatowej marynarki w pepitkę, dzięki czemu można było podziwiać złote spinki z jego inicjałami. Miał na sobie idealnie wyprasowane szare spodnie i czarne włoskie buty, lśniące mimo deszczu.

– Wiadomo, co z van Huysem? – spytała dziewczyna.

Dyrektor domu aukcyjnego spoglądał z wykwintną melancholią.

– Niestety nie. – Wprawdzie po podłodze walały się trociny, papierki i resztki farby, on jednak strzepnął papierosa do popielniczki. – Ale jesteśmy w stałym kontakcie z policją… Mam wszelkie pełnomocnictwa ze strony rodziny Belmonte. – Tym razem mina wyrażała pochwałę dla takiej roztropności i jednoczesny żal, że właściciele nie uczynili tego wcześniej. – Paradoksalnie, Julio, jeśli Partia szachów się odnajdzie, ten ciąg przykrych wydarzeń z pewnością nieprawdopodobnie wpłynie na jej cenę…

– Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości. Ale sam pan mówi: jeśli się odnajdzie.

– Widzę, że nie jest pani optymistką.

– Po tym, co ostatnio przeszłam, raczej nie mam po temu powodów.

– Rozumiem panią. Wierzę jednakże w skuteczność działań policji… Albo w szczęście. Jeżeli zdołamy odzyskać obraz i wystawić go na aukcję, to zapewniam panią, że będzie to wydarzenie. – Uśmiechnął się, jak gdyby chował w kieszeni cudowny podarek. – Czytała pani ostatnie “Arte y Antigliedades”? Dali na tę historię pięć kolorowych stron. Ciągle wydzwaniają dziennikarze z branży. W przyszłym tygodniu będzie reportaż w “Financial Times”… Oczywiście paru dziennikarzy chciało nawiązać kontakt także z panią.

– Nie chcę żadnych wywiadów.

– Jeśli mogę wyrazić swoją opinię, to wielka szkoda. W pani pracy prestiż to fundamentalna sprawa. Reklama podnosi pani pozycję zawodową…

– Ale nie taka reklama. Przecież obraz skradziono z mojego domu.

– Ten szczegół staramy się przemilczać. To nie była pani wina, o czym dobitnie świadczy raport policyjny. Według dostępnych danych, narzeczony pani przyjaciółki dostarczył obraz nieznanemu pośrednikowi; śledztwo toczy się w tym kierunku. Jestem przekonany, że się odnajdzie. Bardzo trudno nielegalnie wywieźć dzieło równie sławne, jak van Huys. Zacznijmy od tego.

– Gratuluję dobrego samopoczucia. Trzeba przyznać, że umie pan przegrywać. Można by powiedzieć, wzorowy sportowiec. A miałam wrażenie, że kradzież była koszmarnym ciosem dla pana firmy…

Montegrifo przybrał cierpiętniczy wyraz twarzy. Wątpiąc obraża mnie pani – można było wyczytać w jego oczach.

– Istotnie, ma pani rację – odparł patrząc na Julię, jakby oceniała go niesprawiedliwie. – Prawdę mówiąc, musiałem się gęsto tłumaczyć naszej londyńskiej centrali. Ale cóż poradzić, taki biznes… Nawiasem mówiąc, nie ma tego złego… Nasza filia w Nowym Jorku przy okazji odkryła innego van Huysa: Wekslarza z Leuven.

– “Odkryła” to trochę za dużo powiedziane. To znany obraz, figuruje w katalogach. Należy do prywatnego kolekcjonera.

– Jak widzę, jest pani świetnie poinformowana. Chodziło mi o to, że jesteśmy w trakcie negocjacji z właścicielem. Chyba wyczuł, że może teraz na nim dobrze zarobić. Tym razem moi nowojorscy koledzy uprzedzili konkurencję.

– Winszuję.

– Pomyślałem, że moglibyśmy to uczcić. – Zerknął na swojego rolexa. – Dochodzi siódma, więc zapraszam panią na kolację. Musimy omówić nasze przyszłe wspólne przedsięwzięcia… Mam rzeźbę w drewnie, polichromowaną. Siedemnastowieczna szkoła z Indii Portugalskich. Chciałbym, żeby rzuciła pani na to okiem.

– Bardzo panu dziękuję, ale nie jestem w nastroju. Śmierć przyjaciółki, ta cała afera z obrazem… Nie byłabym dziś wymarzoną towarzyszką.

– Szkoda. – Montegrifo przyjął jej odmowę z galanterią, nie przestając się uśmiechać. – Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, zadzwonię na początku przyszłego tygodnia… Może w poniedziałek?


– Zgoda. – Julia wyciągnęła dłoń, którą dyrektor uścisnął delikatnie. – I dziękuję za odwiedziny.

– Spotkanie z panią to zawsze wielka przyjemność, Julio. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować – spojrzał jej głęboko w oczy z intencją niełatwą do odczytania – podkreślam, czegokolwiek, wszystko jedno. Proszę się nie wahać, tylko dzwonić.

Poszedł, posyłając jej od progu ostatni olśniewający uśmiech. Julia została sama. Jeszcze pól godziny popracowała nad Buoninsegną i też zaczęła się zbierać. Muńoz i Cesar przekonywali ją, żeby przez parę dni nie pokazywała się w domu, antykwariusz zaoferował jej gościnę. Julia jednakże twardo obstawała przy swoim, zmieniła tylko zamek w drzwiach. Uparta i niezłomna, jak z wyrzutem w głosie określił jej postawę Cesar, dzwoniąc raz po raz, żeby się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Co zaś się tyczyło Muńoza, Julia wiedziała (antykwariusz nie zdołał utrzymać tajemnicy), że noc po zamordowaniu Menchu obydwaj spędzili na straży w pobliżu jej domu, ogrzewając skostniałe ciała kawą z termosu i piersiówką koniaku, którą Cesar przewidująco zabrał ze sobą. Sterczeli tam ładnych parę godzin, otuleni w płaszcze i szaliki, i zacieśniali przedziwną przyjaźń, którą wskutek dramatycznego obrotu spraw te dwie jakże różne postacie zdołały przy Julii zawiązać. Dowiedziawszy się o wszystkim, Julia zabroniła im powtarzania podobnych wybryków. W zamian obiecała, że nikomu nie będzie otwierać i że będzie sypiać z derringerem pod poduszką.

Spojrzała na pistolet, kiedy pakowała rzeczy do torebki, i musnęła czubkami palców chłodny metal lufy. Mijał czwarty dzień od śmierci Menchu. Nie pojawiły się nowe karteczki, nie było głuchych telefonów. Może – pomyślała bez przekonania – koszmar się skończył.

Nakryła Buoninsegnę płótnem, powiesiła fartuch do szafy i narzuciła na siebie płaszcz. Tarcza zegarka, połyskująca po wewnętrznej stronie lewego przegubu, pokazywała za piętnaście ósmą. Właśnie miała zgasić światło, kiedy zadzwonił telefon.


Odłożyła słuchawkę i znieruchomiała, wstrzymując oddech i hamując się przed gwałtowną ucieczką. Dreszcz przebiegł ją po plecach niczym lodowaty podmuch, tak nagły, że aż się cała zatrzęsła. Musiała się oprzeć o stół, żeby odzyskać jaki taki spokój. Nie była w stanie oderwać przerażonych oczu od aparatu. Głos, który usłyszała, był nie do rozpoznania, bezpłciowy, taki, jakiego brzuchomówcy użyczają swym niesamowitym lalkom. Skrzeczący głos, od którego przeszła ją gęsia skórka, a sercem zawładnął ślepy strach.

“Sala dwunasta, Julio…” Cisza i stłumiony oddech: być może ten ktoś zasłonił mikrofon chustką. “… Sala dwunasta” – powtórzył. “Bruegel starszy” – dodał po chwili milczenia. Potem rozległ się krótki suchy, złowrogi śmiech i trzask odkładanej słuchawki.

Usiłowała zebrać rozdygotane myśli i nie dać się opętać obezwładniającej panice. Podczas nagonki – powiedział jej kiedyś Cesar – pierwsze kaczki, które padają na widok strzelby myśliwego, to te przerażone… Cesar. Chwyciła telefon, żeby wykręcić numer antykwariatu, potem jego domu – na próżno. Muńoza też nie zastała. Przez jakiś czas, którego długość napawała ją niepokojem, będzie musiała dawać sobie radę sama.

Wyjęła i odbezpieczyła derringera. Przynajmniej teraz jest w stanie być równie groźna, jak tamci. I znów przypomniała sobie słowa Cesara. Kiedy była mała, zwierzyła mu się ze swoich dziecinnych lęków, a on, udzielając jej kolejnej lekcji, powiedział: “W ciemności rzeczy nie zmieniają kształtu ani miejsca, po prostu tylko ich nie widzimy”.

Wyszła na korytarz z pistoletem w dłoni. O tej porze w budynku byli tylko strażnicy. Robili właśnie obchód, ale trudno było się zorientować, gdzie akurat mogła na nich trafić. W końcu korytarza były schody, a tam, gdzie zakręcały pod kątem prostym, znajdowały się szerokie podesty. Światła alarmowe tworzyły wokół niebieski półmrok, w którym można było dostrzec zarysy ciemnych swą patyną obrazów, marmurową balustradę schodów i popiersia rzymskich patrycjuszy, pełniących wartę w swoich niszach.

Zdjęła buty i wsadziła je do torebki. Chłód podłogi przeniknął ją poprzez pończochy. W najlepszym przypadku cała dzisiejsza przygoda skończy się gigantycznym przeziębieniem. Zeszła po schodach, przechylając się co i raz przez barierkę, ale niczego podejrzanego nie zauważyła. Wreszcie dotarła na sam dół i tu musiała dokonać wyboru. Jedna droga, wiodąca przez ciąg sal przeznaczonych do renowacji dzieł sztuki, prowadziła aż do wyjścia ewakuacyjnego, przez które dzięki karcie elektronicznej Julia mogła wydostać się na ulicę. Idąc drugą drogą, przez wąziutki korytarzyk, docierało się do drzwi wychodzących na część wystawową muzeum. Wprawdzie z reguły były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku do dziesiątej wieczorem, kiedy strażnicy robili ostatni obchód aneksu, w którym się teraz znajdowała.

Stojąc u stóp schodów na bosaka, z pistoletem w ręku, zastanawiała się nad obydwiema możliwościami. Od dołu ciągnęło zimnem, w żyłach krew łomotała nieznośnie i strasznie szybko. Za dużo palę – przyszła jej do głowy kretyńska myśl. Cała skupiła się teraz na dłoni ściskającej derringera. Uciec stąd w te pędy, czy sprawdzić, co się kryje w sali dwunastej… Druga ewentualność oznaczała niemiłą perspektywę sześciu, siedmiu minut spacerku przez opustoszały gmach. Gdyby tylko miała szczęście dopaść po drodze strażnika tego skrzydła… Był to młody mężczyzna, który za każdym razem, kiedy spotykał Julię podczas pracy w warsztacie konserwatorskim, zapraszał ją na kawę z automatu i przekomarzał się, mówiąc, że najpiękniejszym eksponatem całego muzeum są jej nogi.

Niech to diabli – pomyślała po chwili zastanowienia. Przecież zabijała już w życiu piratów. Jeżeli zabójca jest tam w środku, to nadarza się świetna okazja, może jedyna, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. W końcu to on się porusza, a ona, czujna i ostrożna kaczka, kątem oka obserwuje teren, ściskając w dłoni pięćset gramów chromowanego metalu, masy perłowej i ołowiu, które po uruchomieniu z odpowiedniej odległości mogą radykalnie zmienić układ sił w tym specyficznym polowaniu.

Julia nie wypadła sroce spod ogona, na dodatek była tego świadoma. Rozchyliła nozdrza, jakby chciała zwietrzyć, z której strony nadciąga niebezpieczeństwo, zacisnęła zęby i przypomniała sobie wściekłość, jaką budziły w niej wspomnienia Alvara i Menchu. Postanowiła, że nie będzie wystraszoną marionetką na szachownicy, ale figurą zdolną do odwetu przy pierwszej okazji. Oko za oko, ząb za ząb. Ktokolwiek to jest, wyjdzie mu na spotkanie. Czy to w sali dwunastej, czy choćby w piekle. Na rany Chrystusa, tak zrobi.

Popchnęła drzwi wewnętrzne, które, jak się spodziewała, stały otworem. Stróż nocny był chyba daleko, bo wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Minęła nawę, z której spoglądały na nią puste, nieruchome oczy marmurowych posągów, rzucających groźne cienie. Dalej była sala ze średniowiecznymi retabulami, na których w mroku zdołała dojrzeć tylko słabe refleksy złoceń i aureoli. Na drugim końcu nawy, po lewej, widziała już zarys schodków, wiodących do sal z wczesnym malarstwem flamandzkim. Wśród nich była też sala dwunasta.

Zawahała się, stanąwszy na pierwszym stopniu, i wbiła czujny wzrok w ciemności. W tej części strop był dużo niższy, więc światełka alarmowe pozwalały dostrzec więcej szczegółów. W niebieskawym półmroku kolory obrazów sprowadzały się do czystego światłocienia. Ledwie rozpoznała Zdjęcie z krzyża van der Weydena, wyolbrzymione złowrogo i nierealnie przez ciemność, w której dawało się rozróżnić jedynie najjaśniejsze plamy: sylwetka Chrystusa i oblicze Jego zmartwiałej Matki z ręką leżącą obok bezwładnego ramienia Syna.

Oprócz postaci z obrazów nie było tu nikogo, a i one, niewidoczne z braku światła, wydawały się pogrążone w długim śnie. Spokój tego miejsca musiał być tylko pozorny, więc Julia, natchniona przez śledzące ją ze ścian obrazy stworzone rękami ludzi zmarłych setki lat temu, podeszła do progu sali dwunastej. Daremnie usiłowała przełknąć ślinę, w ustach miała kompletnie sucho. Obejrzawszy się za siebie jeszcze raz i nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, czując, jak mięśnie twarzy tężeją jej od napięcia, zaczerpnęła powietrza i weszła do sali tak, jak widziała na filmach: palec na spuście pistoletu, kolba ściśnięta obydwiema dłońmi, lufa wycelowana w mrok.

Tu też nikogo nie było i na Julię spłynęła nieskończona, upojna ulga. Najpierw zobaczyła w mroku zarys genialnego koszmaru Ogrodu rozkoszy, zajmującego większą część jednej ze ścian. Sama oparła się o ścianę przeciwległą, mącąc oddechem przejrzystą szybę okrywającą Autoportret Durera. Wierzchem dłoni otarła pot ściekający po czole i ruszyła w kierunku trzeciej ściany, tej w głębi. W miarę jak się zbliżała, kontury, a potem i kolory obrazu Bruegla z wolna wyłaniały się przed jej oczami. Ciemność skrywała szczegóły, ale potrafiła je rozpoznać bez trudu, bo dzieło zawsze wywierało na niej niezwykłe wrażenie. Od lat szczególnie mocno działał na jej wyobraźnię tragizm oddany najdrobniejszym ruchem pędzla, wyraziste, niezliczone postacie ogarnięte nieubłaganym tchnieniem śmierci, mnogość scen złączonych w makabryczną całość. W słabym błękicie dobiegającym z sufitu można było rozróżnić szkielety wylewające się tłumnie z wnętrzności ziemi na podobieństwo mściwego, niszczącego wichru, czarne sylwetki ruin odcinające się na tle odległej pożogi, obracające się daleko koła męczarni, obok szkielet wznoszący miecz nad głową skazańca, który modli się na klęczkach z zawiązanymi oczyma… A na pierwszym planie króla zaskoczonego w środku festynu, objętych kochanków, nieświadomych nadejścia ostatniej godziny, roześmianą czaszkę walącą w kotły Sądu Ostatecznego, zdjętego przerażeniem rycerza, który jednak wciąż ma na tyle odwagi, że w geście buntu wyciąga miecz z pochwy, by drogo sprzedać swą skórę w tej beznadziejnej, końcowej walce…

Karteczka tkwiła wciśnięta na dole między obraz a ramę. Tuż nad pozłacaną winietką, na której Julia raczej odgadła niż zobaczyła dwa straszliwe słowa, będące tytułem dzieła: Triumf śmierci.


Na zewnątrz lało jak z cebra. Izabelińskie latarnie oświetlały smugi wody, spadające wściekłą, ciemną zasłoną na bruk. Z kałuż rozpryskiwały się niezliczone, grube strugi, w których chaotycznie odbijał się korowód świateł miasta.


Julia podniosła głowę pozwalając, by deszcz obmył jej włosy i policzki. Do twarzy, stężałej z zimna, przykleiły się mokre kosmyki. Zapięła wysoki kołnierz płaszcza i ruszyła między żywopłotami i kamiennymi ławkami, nie bacząc na deszcz i na coraz bardziej wilgotne buty. Obraz Bruegla ciągle stał jej powidokiem w oczach, oślepionych przez samochody jadące pobliską aleją i wykrawające światłami stożki jasnego deszczu. Chwilami sylwetka dziewczyny wyłaniała się z mroku – długi cień pełzał po połyskujących plamach wilgoci na chodniku. W jej wyobraźni, rozświetlona lampami miasta i aut, rozgrywała się teraz na nowo przejmująca tragedia średniowieczna. Wyraźnie widziała, jak kobiety i mężczyźni, pogrążeni w lawinie wychodzących z ziemi szkieletów zagłady, niosą na ramionach postacie z innego obrazu: Rogera d'Arras, Ferdynanda Altenhoffena, Beatrycze z Burgundii… A nawet, na drugim planie, spuszczoną głowę i zmęczoną twarz starego Pietera van Huysa. W tej straszliwej, fatalnej scenerii wszystko się łączyło, tam ostatecznie zmierzały piękno i brzydota, miłość i nienawiść, dobro i zło, wysiłek i rezygnacja, bez względu, jaką wartość pokaże ostatnia kostka, tocząca się wciąż po powierzchni ziemi. I sama Julia też rozpoznała siebie w zwierciadle, w którym z nieubłaganą oczywistością widać było przełamanie Siódmej Pieczęci Apokalipsy. To ona jest ową dziewczyną, odwróconą plecami do całej sceny, pogrążoną w marzeniach, oczarowaną dźwiękami lutni, na której przygrywa uśmiechnięty kościotrup. W tym mrocznym krajobrazie nie było już miejsca na piratów ani ukryte skarby, wszystkie Wendy toczyły beznadziejną walkę z legionem szkieletów, Kopciuszek i Królewna Śnieżka z przerażeniem w wybałuszonych oczach wietrzyły zapach siarki, a ołowiany żołnierzyk, czyli święty Jerzy, co porzucił smoka – albo może Roger d'Arras z mieczem na poły wyciągniętym z pochwy – już nie mógł nic dla nich zrobić. Powodowany raptem poczuciem honoru, daremnie usiłował zadać skuteczne pchnięcie w próżnię. Niebawem i on, jak cała reszta, splecie ręce z chudymi kośćmi Śmierci, która powiedzie ich wszystkich w swój ostatni taniec.

Światła jakiegoś auta padły na budkę telefoniczną. Julia weszła jak w malignie, wyszukała monety w torebce i mechanicznymi ruchami wybrała numery najpierw Cesara, potem Muńoza. Nie odpowiadali. Odwiesiła słuchawkę, mokrą od wody ściekającej jej z włosów, oparła głowę o szybę kabiny i wsunęła w ściśnięte, zziębnięte usta mokrego papierosa. Spowił ją dym. Kiedy, nie otwierając oczu, poczuła, że żar pali jej wargi, upuściła niedopałek na ziemię. Deszcz dzwonił monotonnie o dach budki, ale nawet tutaj Julia nie czuła się bezpiecznie. Miała gorzką, potwornie znużoną świadomość, że to tylko niepewne zawieszenie broni i że wcale nie ocali jej przed zimnem, światłami i cieniami, które były coraz bliżej.


Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła w budce. W pewnej chwili znów wrzuciła monety do aparatu i wybrała tym razem numer Muńoza. Usłyszawszy głos szachisty, z wolna wróciła do siebie, jakby zakończyła właśnie długą podróż, co w pewnym sensie było prawdą. Podróż przez czas i czeluście własnej duszy. Ze spokojem, który umacniał się z każdym wypowiedzianym słowem, zrelacjonowała mu, co zaszło. Muńoz zapytał o treść bileciku, na co odparła: G: P, goniec bije piona. Na drugim końcu kabla zapadła cisza, po której Muńoz, dziwnym, nieznanym jej dotąd tonem, spytał, gdzie się znajduje. Usłyszawszy odpowiedź, poprosił, by nie ruszała się stamtąd, on przyjedzie tak szybko, jak to będzie możliwe.

Kwadrans później koło budki zatrzymała się taksówka i Muńoz otworzył drzwiczki, żeby mogła wsiąść. Julia popędziła w strugach deszczu w stronę samochodu. Kiedy taksówka ruszyła, szachista pomógł jej zdjąć przemoczony płaszcz i narzucił na nią własny.

– Co się dzieje? – zapytała dziewczyna, szczękając zębami.

– Zaraz się pani przekona.

– Co oznacza bicie piona przez gońca?

Mijane światła rzucały błyski na posępną twarz szachisty.

– Ze czarny hetman – odparł – zaraz zbije następną bierkę.

Zaskoczona Julia zamrugała oczami. W zziębnięte ręce ujęła dłoń Muńoza i spojrzała na niego z niepokojem.

– Trzeba ostrzec Cesara.

– Mamy czas – odrzekł.

– A dokąd jedziemy?

– Do Pendżabu. Przez dwa H.


Kiedy dotarli do klubu szachowego, deszcz padał z taką samą siłą. Muńoz, nie puszczając ręki Julii, otworzył drzwiczki.

– Proszę iść ze mną.

Posłusznie poszła. Wspięli się po schodach do holu. Przy stolikach jeszcze siedziało paru graczy, ale Cifuentesa już nigdzie nie było widać. Muńoz skierował się prosto do biblioteki, gdzie pomiędzy dyplomami i pucharami, na oszklonych regałach, stało kilkaset książek. Szachista puścił wreszcie dłoń Julii i otworzył jedną z szaf. Wziął do ręki opasły tom oprawny w sukno, na którego okładce zbita z tropu Julia przeczytała tytuł wypisany złotymi literami, pociemniałymi ze starości:

Tygodnik Szachowy. Trzeci kwartał.

Rok był nieczytelny.

Muńoz położył księgę na stole i przerzucił kilka pożółkłych kartek z kiepskiego papieru. Zadania szachowe, analizy partii, informacje o turniejach, wyblakłe zdjęcia uśmiechniętych triumfatorów w niedzisiejszych garniturach, białych koszulach, krawatach i fryzurach. Zatrzymał się na rozkładówce zapełnionej fotografiami.

– Niech się pani uważnie przypatrzy – powiedział. Pochyliła się nad zdjęciami. Były lichej jakości, na wszystkich widniały grupki szachistów pozujących do obiektywu. Niektórzy trzymali puchary albo dyplomy. Przeczytała nagłówek rozkładówki: II TURNIEJ KRAJOWY IM. JOSE RAULA CAPABLANKI. Zdezorientowana spojrzała na Muńoza.

– Nie rozumiem – wymamrotała.

Szachista palcem wskazał jedno ze zdjęć. Tu też uwieczniono grupkę chłopców, dwóch dzierżyło w dłoniach niewielkie puchary. Pozostała czwórka wpatrywała się uroczyście w obiektyw. Podpis brzmiał: FINALIŚCI ROZGRYWEK MŁODZIEŻOWYCH.

– Rozpoznaje pani kogoś? – spytał Muńoz.

Julia przyjrzała się uważnie każdej twarzy. Tylko u jednego, stojącego najbardziej z prawej, odnalazła jakieś znajome rysy. Chłopak miał z piętnaście, szesnaście lat, włosy zaczesane do tyłu, marynarkę, krawat i opaskę żałobną na lewym ramieniu. Spoglądał przed siebie spokojnym, inteligentnym wzrokiem, który miał w sobie nawet coś wyzywającego. I wtedy go poznała. Drżącą ręką pokazała jego twarz, a kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że szachista kiwa potakująco głową.

– Tak – rzekł Muńoz. – To nasz niewidzialny gracz.

Загрузка...