IX. Fosa przy Wrotach Wschodnich

ACHILLES: A co się dzieje, jeśli natrafi się na obraz

wewnątrz obrazu, w który już się weszło?

ŻÓŁW: Dokładnie to, czego się spodziewasz, panie:

wnika się w ten obraz w obrazie.

Douglas R. Hofstadter,

Godel, Escher, Bach – an Etemal Golden Braid


– …To już pewna przesada, kochanie. – Cesar nawijał spaghetti na widelec. – Wyobrażasz sobie…? Praworządny obywatel, prowadząc swój, przypadkowo niebieski, samochód staje równie przypadkowo na światłach i widzi, jak podchodzi do niego bazyliszek pod postacią ładnej dziewczyny i ni stąd, ni zowąd mierzy do niego z pistoletu. – Popatrzył na Muńoza, jakby rozsądek tego ostatniego mógł przyjść mu z odsieczą. -…Przecież każdy by chyba zmartwiał?

Szachista, który kręcił właśnie na obrusie kulkę z chleba, znieruchomiał, jednak nie podniósł wzroku.

– Ale nie udało jej się. To znaczy, nie strzeliła – odezwał się cicho. – Samochód zdążył odjechać.

– Logiczne. – Cesar sięgnął po kieliszek wina rose. – Miał zielone światło.

Julia oparła sztućce o krawędź talerza, obok prawie nietkniętej lasagni. Uczyniła to gwałtownie i z hałasem, czym zasłużyła sobie na zbolałe, pełne wyrzutu spojrzenie antykwariusza rzucone znad kieliszka.

– Posłuchaj, głuptaku. Samochód stał tam, zanim zrobiło się czerwone, miał wolną drogę. Ale stał, i to dokładnie przed galerią, kapujesz?

– Kochanie, są setki takich samochodów. – Cesar delikatnie postawił kieliszek na stole, osuszył usta i przywołał na twarz łagodny uśmiech. – A może to był – dodał, zniżając tajemniczo głos – jakiś adorator twojej cnotliwej Menchu. Jakiś umięśniony, czerstwy stręczyciel, co ma nadzieję wykolegować Maxa. Czy ktoś w tym rodzaju.

Julia czuła głuche rozdrażnienie. Wściekało ją, że w momentach kryzysowych Cesar ubierał się w szatki napastliwego złośliwca, niczym stara żmija. Ale teraz nie chciała tracić nerwów na dyskusję. Zwłaszcza przed Muńozem.

– Równie dobrze – odparła, kiedy już się opanowała i policzyła do pięciu – mógł to być ktoś, kto wolał się na wszelki wypadek zmyć, jak tylko zobaczył, że wychodzę z galerii.

– Możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne, najdroższa. Wierz mi.

– Tak samo uznałbyś za mało prawdopodobne, żeby ktoś Alvarowi skręcił kark jak królikowi, i proszę.

Antykwariusz skrzywił się, uznając pewnie tę uwagę za niestosowną, i pokazał na talerz Julii.

– Lasagna ci wystygnie.

– Mam w dupie lasagnę. Chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz. Ale szczerze.

Cesar spojrzał na Muńoza, ale ten nadal beznamiętnie kręcił swoją kulkę z chleba. Antykwariusz oparł się więc nadgarstkami o kant stołu, symetrycznie po obydwu stronach talerza, i wbił wzrok w wazonik, w którym stały dwa goździki – biały i czerwony.

– Możliwe, że masz rację. – Uniósł brwi, jakby wymuszona szczerość i uczucie, którym darzył Julię, toczyły teraz ostrą walkę w jego duszy. -… To pragnęłaś usłyszeć? Proszę bardzo. Powiedziałem. – Niebieskie oczy patrzyły na nią czule, bez zgryźliwości, która dotąd się w nich kryła. – Przyznaję, że ten samochód mnie niepokoi.

Julia spojrzała nań ze złością.

– Można wiedzieć, dlaczego mimo to od pół godziny rżniesz idiotę? – Zniecierpliwiona walnęła zaciśniętą dłonią w obrus. – Nie, nie musisz mi mówić. Sama wiem. Tatunio nie chce, żeby córuchna się martwiła, prawda? Będzie lepiej, jeśli wsadzę głowę w piasek, jak struś… Albo jak Menchu.

– Ale niczego nie rozwiążesz, napadając na ludzi tylko dlatego, że ich o coś podejrzewasz… Poza tym, jeżeli podejrzenia się potwierdzą, takie wyskoki mogą się okazać groźne. I to groźne dla ciebie.

– Miałam przy sobie twój pistolet.

– Obym nigdy nie żałował, że ci go dałem. To nie zabawa. W prawdziwym życiu bandyci też miewają pistolety… I grywają w szachy.

Dźwięk słowa “szachy”, jak można było się spodziewać, wyrwał Muńoza z odrętwienia.

– Ostatecznie – mruknął szachista w przestrzeń – szachy są kombinacją wrogich odruchów…

Zaskoczeni popatrzyli na niego. Ta uwaga nijak się miała do treści ich rozmowy. Muńoz wpatrywał się w powietrze, jak gdyby jeszcze nie wrócił z dalekiej podróży.

– Mój wielce szanowny przyjacielu – odezwał się Cesar, nieco zirytowany, że mu przerwano. – Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ma pan sto procent racji, ale bylibyśmy wysoce zobowiązani, gdy zechciał pan łaskawie wyrażać się jaśniej.


Muńoz obracał w palcach kulkę z chleba. Miał na sobie niemodną, niebieską marynarkę i ciemnozielony krawat. Rogi pomiętego i niezbyt czystego kołnierzyka koszuli sterczały nieco w górę.

– Nie wiem, co mam państwu powiedzieć. – Potarł podbródek wierzchem dłoni. – Od paru dni ciągle wracam do tej sprawy… – znów się zawahał, szukając może odpowiednich słów. – Rozmyślam o naszym przeciwniku.

– Podejrzewam, że podobnie jak Julia. I jak ja sam. Wszyscy rozmyślamy o tym nędzniku…

– To nie to samo. Mówiąc o nim “nędznik”, ucieka się pan do sądu subiektywnego… To niewiele nam da, za to może odwrócić naszą uwagę od rzeczy naprawdę istotnych. Ja staram się go rozgryźć na podstawie jedynego dostępnego czynnika obiektywnego: jego ruchów szachowych. To znaczy… – Przesunął palcem po krawędzi kieliszka z winem, którego dotąd nie tknął, i zamilkł, jakby ten gest go rozproszył. – Styl gry zdradza gracza… Chyba zresztą już kiedyś państwu o tym wspominałem.

Julia pochyliła się zaciekawiona ku szachiście.

– Czyli że bada pan teraz osobowość mordercy…? I zna go pan już lepiej?

Przez usta Muńoza przemknął zdawkowy uśmiech, ale jego oczy patrzyły na nią z absolutną powagą. Ten człowiek nigdy nie kpił.

– Są różne rodzaje graczy. – Przymknął powieki. Spoglądał pewnie w odległe, ale bardzo dobrze mu znane rejony. – Oprócz stylu każdy szachista ma swoje drobne manie, cechy, które różnią go od pozostałych: Steinitz nucił Wagnera podczas gry, Morphy nigdy nie spojrzał na przeciwnika do czasu decydującego ruchu… Inni gadają coś po łacinie albo w wymyślonym języku… Są to sposoby na rozładowanie napięcia, na lepsze przygotowanie się do dalszej gry. Stosowane przed albo zaraz po ruchu. Prawie każdy to ma.

– Pan też? – spytała Julia. Szachista zawahał się, zmieszany.

– Chyba tak.

– To jaką pan ma małą manię? Muńoz przyjrzał się swoim dłoniom, ciągle ugniatającym kulkę.

– Chodźmy do Pendżabu przez dwa H.

– Chodźmy do Pendżabu przez dwa H…?

– Tak.

– A co to znaczy “Chodźmy do Pendżabu przez dwa H”?

– Nic nie znaczy. Po prostu mówię to przez zęby albo tylko w myśli, kiedy wykonuję decydujące posunięcie, tuż przed dotknięciem bierki.

– Przecież to nieracjonalne…

– Wiem. Ale nawet nieracjonalne gesty czy manie wiążą się ściśle ze stylem gry. I są też informacją o charakterze szachisty… Podczas analizy stylu danego gracza przydaje się każdy fakt. Na przykład Petrosjan był człowiekiem strasznie defensywnym, miał silne poczucie niebezpieczeństwa. Dużo czasu poświęcał na przygotowanie obrony przed ewentualnymi atakami, nawet zanim przyszły one do głowy jego przeciwnikom…

– Paranoik – skomentowała Julia.

– Sama pani widzi, że to nietrudne… W innych przypadkach mamy do czynienia z typową grą egoisty, człowieka agresywnego, megalomana… Weźmy chociażby przykład Steinitza: w wieku sześćdziesięciu lat utrzymywał, że jest w stałym, bezpośrednim kontakcie z Bogiem i że byłby w stanie wygrać z Nim, dając Mu fory w postaci jednego piona i pozwalając grać białymi…


– A nasz niewidzialny gracz? – zapytał zasłuchany Cesar, trzymając kieliszek w połowie drogi między stołem a ustami.

– Jest niezły – odparł Muńoz bez namysłu. – A dobrzy gracze bywają nierzadko ludźmi skomplikowanymi… Mistrz potrafi intuicyjnie dostrzec korzystne posunięcie i wyczuć zagrożenie wynikające z błędnego ruchu. Ten typ instynktu ciężko opisać słowami… Patrząc na szachownicę, taki człowiek nie widzi statycznego przedmiotu, ale teren, na którym krzyżują się rozmaite siły magnetyczne, łącznie z tymi, którymi emanuje on sam. – Przez parę sekund przypatrywał się kulce z chleba, następnie odłożył ją delikatnie na bok niczym miniaturowego pionka na nieistniejącej szachownicy. – Jest człowiekiem agresywnym, lubi ryzyko. Chcąc chronić swojego króla, wcale nie uciekł się do hetmana… Bardzo błyskotliwie zagrał czarnym pionem, potem czarnym skoczkiem, stwarzając tym samym napięcie wokół białego króla, a jednocześnie dręczy nas ewentualną perspektywą wymiany hetmanów… Mam wrażenie, że ten facet…

– Albo ta kobieta – przerwała Julia.

Szachista spojrzał na nią niepewnie.

– Nie wiem, co o tym myśleć. Niektóre kobiety dobrze grają w szachy, ale jest ich niewiele… W tym przypadku zagrania naszego przeciwnika względnie naszej przeciwniczki świadczą o pewnym okrucieństwie, a dodałbym także, że i o sadystycznej ciekawości… Trochę jak kot bawiący się z myszką.

– Podsumowując – Julia liczyła na palcach dłoni – nasz przeciwnik jest prawdopodobnie mężczyzną raczej niż kobietą, bardzo pewnym siebie, agresywnym, okrutnym, posiada cechy sadysty-podglądacza. Tak czy nie?

– Chyba tak. I lubi niebezpieczeństwo. Ewidentnie odrzuca klasyczny punkt widzenia, zgodnie z którym czarnym bierkom przypada rola defensywna. Poza tym ma dobre wyczucie ruchów przeciwnika… Potrafi postawić się na cudzym miejscu.

Cesar złożył usta i wydobył z siebie gwizd podziwu, od nowa patrząc na Muńoza z szacunkiem. Szachista miał znów nieobecną minę, myślami powędrował w odległe rejony.

– O czym pan myśli? – zapytała Julia.

Muńoz zwlekał z odpowiedzią.

– O niczym takim… Często podczas rozgrywki mamy do czynienia z walką pomiędzy nie dwiema szkołami szachów, a dwiema filozofiami… Pomiędzy dwoma sposobami rozumienia świata.

– Białe i czarne, nieprawdaż? – wtrącił Cesar, jakby recytował stary wiersz. – Dobro i zło, niebo i piekło, wszystkie te cudowne antytezy.

– Możliwe.

Mina Muńoza świadczyła, że szachista nie czuje się na siłach analizować tę kwestię na równie akademickim poziomie. Julia przyjrzała się jego wysokiemu czołu i dużym uszom. Znów zapaliło mu się to fascynujące światełko w zmęczonych oczach i dziewczynę zastanowiło, ile czasu upłynie, nim na powrót zgaśnie, jak po tylekroć dotąd. Widząc ów blask, miała zawsze prawdziwą ochotę wniknąć do wnętrza i poznać milczka, który siedział przed nią.

– A jaka jest pańska szkoła?

Szachista najwyraźniej nie spodziewał się tego pytania. Sięgnął w stronę kieliszka, ale zatrzymał dłoń w pół drogi, na obrusie. Jego wino stało nietknięte od czasu, kiedy nalał je kelner na początku ich spotkania.

– Nie sądzę, żebym należał do jakiejś szkoły – odrzekł cicho. Można było chwilami odnieść wrażenie, że gdy mówi o sobie samym, jego skromna osoba przeżywa niewypowiedziane katusze. – Chyba jestem z tych, co to uważają szachy za formę terapii… Czasami się zastanawiam, jak państwo, którzy nie grają w szachy, ratują się przed szaleństwem albo przed melancholią… Jak już kiedyś wspominałem, są ludzie, którzy grają, żeby zwyciężyć: Alochin, Lasker czy Kasparow… Zresztą większość wielkich mistrzów. I zdaje się nasz niewidzialny przeciwnik… Inni, jak Steinitz albo Przepiórka, wolą popisywać się swoimi teoriami i wykonywać błyskotliwe posunięcia… – znów się zacukał. Widać było, że już nie uniknie rozmowy na własny temat.

– Natomiast pan… – podsunęła Julia.

– Ja natomiast nie jestem ani agresywny, ani skłonny do ryzyka,

– Dlatego nigdy pan nie wygrywa?

– W duchu sądzę, że mógłbym wygrać. Ze jak sobie postanowię, to nie przegram ani jednej partii. Ale moim najgorszym przeciwnikiem jestem ja sam. – Dotknął czubka swojego nosa, przekrzywiwszy przy tym lekko głowę. – Kiedyś przeczytałem takie zdanie: “Człowiek urodził się nie po to, żeby rozwiązać problem świata, ale po to, żeby stwierdzić, gdzie ten problem leży”… Może dlatego nie staram się niczego rozwiązywać. Zagłębiam się w partię dla niej samej i czasami przyglądając się szachownicy, łapię się na tym, że śnię na jawie, że rozważam różne ruchy innych bierek lub też gram sześć, siedem ruchów do przodu poza ten, nad którym biedzi się akurat mój partner…

– Szachy w stanie najczystszym – dopowiedział Cesar, niezdolny dłużej ukrywać podziwu. Zerkał jednak zaniepokojony na Julię, widząc, jak pochyla się nad stołem i przysłuchuje słowom szachisty.

– Nie wiem – odparł Muńoz. – Ale to się przytrafia wielu znanym mi ludziom. Partie mogą trwać godzinami, w trakcie których na bok idą takie rzeczy, jak rodzina, problemy, praca… Wszyscy to mamy. I tylko część z nas podchodzi do partii jak do bitwy o zwycięstwo, my zaś, czyli reszta, traktujemy ją jako krainę marzeń i przestrzennych wariantów, gdzie słowa, takie jak “zwycięstwo” czy “przegrana”, nie mają znaczenia.

Julia sięgnęła po leżącą na stole paczkę papierosów, wyciągnęła jednego i stuknęła lekko końcem o szkiełko zegarka, który nosiła po wewnętrznej stronie nadgarstka. Cesar podał jej ogień, ona tymczasem znów popatrzyła na Muńoza.

– Wcześniej, kiedy opowiadał pan o walce dwóch filozofii, wspomniał pan o mordercy, o graczu czarnym. Tym razem chyba chce pan wygrać… Prawda?

Wzrok szachisty znów stał się nieobecny.

– Zdaje się, że tak. Tym razem chciałbym wygrać.

– Dlaczego?

– Instynkt. Jestem szachistą, i to dobrym. Ktoś mnie prowokuje, co zmusza do koncentracji na jego ruchach. Po prawdzie zresztą nie mam wyboru.

Cesar uśmiechnął się żartobliwie, również zapalając swojego papierosa ze złotym filtrem.

– Gniew Muńoza, syna Peleja, opiewaj, bogini [18] – zacytował tonem radosnej parodii – Muńoza, który w końcu postanowił wyjść ze swojej nory… Nasz przyjaciel wyrusza na wojnę. Dotychczas zachowywał się jak bezstronny biegły, cieszę się więc, że zdecydował się w końcu złożyć przysięgę na sztandar. Oto bohater malgre lui [19], ale jednak bohater. Szkoda – przez jego gładkie, blade czoło przemknął cień – że to tak piekielnie subtelna wojna.

Muńoz popatrzył zaintrygowany na antykwariusza.

– Ciekawe, co pan mówi.

– Dlaczego?

– Bo gra w szachy to faktycznie namiastka wojny, ale jeszcze czegoś… Mam na myśli ojcobójstwo. – Spojrzał na nich niepewnie, może nie chcąc, żeby brali jego słowa zbyt serio. – Szach królowi, rozumieją mnie państwo…? To mord na ojcu. Powiedziałbym wręcz, że szachy mniej mają wspólnego ze sztuką wojenną, za to więcej ze sztuką mordowania.

Wokół stołu powiało lodowatym chłodem. Cesar patrzył na zaciśnięte już usta szachisty spod przymrużonych oczu, jakby drażnił go dym własnego papierosa. Prawą dłonią trzymał fifkę z kości słoniowej, lewy łokieć oparł na stole. W oczach miał autentyczny podziw dla kogoś, kto właśnie otworzył wrota do niezgłębionych tajemnic.

– Niesamowite – mruknął.

Julia też siedziała zafascynowana szachistą, ale wpatrywała się nie w jego usta, jak Cesar, ale w oczy. Ten przeciętny, niepozorny człowiek, o dużych uszach i nieśmiałej, niechlujnej powierzchowności, wiedział doskonale, o czym mówił. W niezwykłym labiryncie, o którym sama myśl przyprawiała ją o dreszcz niemocy i strachu, tylko Muńoz potrafił odczytać znaki, znaleźć drogę tam i z powrotem bez narażania się na śmiertelne spotkanie z Minotaurem. I wtedy, tam, we włoskiej restauracji, nad talerzem zimnej lasagni, której ledwie spróbowała, z matematyczną, niemal szachową precyzją pojęła, że na swój sposób właśnie on był z całej ich trójki najsilniejszy. Jego umysł nie był obciążony uprzedzeniami wobec przeciwnika, czarnego gracza, potencjalnego zabójcy. Podchodził do zagadki z tym samym chłodem naukowca-egoisty, z jakim Sherlock Holmes rozwiązywał problemy zadawane mu przez niegodziwego profesora Moriarty'ego. Muńoz rozegra tę partię do końca, nie kierując się poczuciem sprawiedliwości. Jego motywy nie są moralne, a logiczne. Zrobi to zwyczajnie dlatego, że przypadek postawił go po tej stronie szachownicy, choć równie dobrze – na samą myśl o tym Julia zadrżała – mógł go postawić po drugiej. Czy grał czarnymi, czy białymi, było mu wszystko jedno. Dla Muńoza nowością było tylko to, że pierwszy raz w życiu chciał partię wygrać.

Wymieniła spojrzenie z Cesarem i pojęła, że on myśli to samo. W tym momencie antykwariusz przemówił łagodnie i cicho, jakby też się bał, że blask w oczach szachisty zagaśnie.

– Zabić króla… – Podniósł powoli fifkę do ust i wciągnął w płuca sporo dymu. – Bardzo interesujące. Jak rozumiem, to freudowska interpretacja. Nie wiedziałem, że w szachach też chodzi o te okropne sprawy.

Muńoz przechylił głowę, pochłonięty swoim krajobrazem wewnętrznym.

– Zazwyczaj to ojciec uczy syna pierwszych kroków na szachownicy. A marzeniem każdego syna grającego w szachy jest wygrać z ojcem. Zabić króla… Poza tym w szachach szybko możemy się zorientować, że ów ojciec, ów król, jest najsłabszą figurą z całego kompletu. Wciąż jest obiektem nagonki, wciąż potrzebuje ochrony, roszady, posuwa się tylko o jedno pole… Ale paradoksalnie jest to figura niezbędna. Przecież sama jego nazwa dała imię całej grze, bo słowo “szachy” pochodzi od perskiego shah, czyli “król”, i na dobrą sprawę w każdym języku brzmi podobnie.

– A królowa? – spytała zaciekawiona Julia.

– To matka, kobieta. Przy każdym ataku na króla jest jego najskuteczniejszym obrońcą, dysponuje po temu największą siłą… My nazywamy ją hetmanem, bo pełni rolę królewskiego dowódcy. A obok tej pary monarchów stoi goniec, po angielsku bishop, czyli “biskup”: ten, który błogosławi ich związkowi i wspiera ich w walce. Nie zapominajmy o arabskim faras, czyli skoczku, który przeskakuje ponad liniami nieprzyjaciela, zwanym po angielsku knight, a więc “rycerz”… Prawdę mówiąc, ten problem wyszedł dużo wcześniej, zanim van Huys namalował Partię szachów. Ludzie próbują go objaśnić od tysiąca czterystu lat.

Muńoz przerwał na chwilę, po czym znów poruszył wargami, jakby chciał coś dodać. Ale na jego ustach, zamiast słów, zagościł znowu ów półuśmiech, ledwie zarysowany i nigdy nie dokończony. W końcu opuścił wzrok na kulkę z chleba, która nadal leżała na obrusie.

– Czasem zastanawiam się – rzekł z wyraźnym wysiłkiem – czy szachy zostały wynalezione przez człowieka, czy tylko odkryte… Może to coś, co zawsze było, od początku wszechświata. Jak liczby całkowite.

Julia niczym we śnie usłyszała, jak pęka pieczęć, i pierwszy raz uświadomiła sobie całą rzeczywistość: była to wielka szachownica, która zawierała w sobie przeszłość i teraźniejszość, van Huysa i ją samą, a nawet Alvara, Cesara, Montegrifa, rodzinę Belmonte, Menchu, a także Muńoza. Naraz poczuła tak przejmujący strach, że najwyższym, niemal widocznym wysiłkiem fizycznym powstrzymała głośny krzyk. Ta wewnętrzna walka na pewno odmalowała się na jej twarzy, bo Cesar i Muńoz popatrzyli na nią z zaniepokojeniem.

– Wszystko w porządku. – Potrząsnęła głową, łudząc się, że tym ruchem ukoi myśli, i wyciągnęła z torebki schemat poziomów interpretacyjnych, które Muńoz przypisał swego czasu obrazowi. – Przyjrzyjcie się temu.

Szachista popatrzył na kartkę, po czym przekazał ją bez słowa Cesarowi.

– I co wy na to? – spytała dziewczyna.

Cesar skrzywił usta w jakimś nieokreślonym grymasie.

– Niepokojące. Ale może już za bardzo to literackie… – Jeszcze raz przyjrzał się diagramowi sporządzonemu przez Julię. – Ciekaw jestem, czy łamiemy sobie głowy czymś naprawdę głębokim, czy przeciwnie, potwornie banalnym.

Julia nie odpowiedziała, patrzyła uważnie na Muńoza. Chwilę wcześniej szachista położył kartkę na stole, wyjął długopis z kieszeni i coś tam poprawił. Następnie podsunął jej rysunek.

– Teraz mamy jeszcze jeden poziom – powiedział z powagą. – Jest pani w to wplątana co najmniej na równi z postaciami obrazu:


– Tak, jak przypuszczałam – kiwnęła głową dziewczyna. – Poziomy numer jeden i pięć, prawda?

– Co w sumie daje sześć. Poziom szósty, który zawiera w sobie wszystkie pozostałe. – Szachista pokazywał elementy schematu. – Czy pani chce, czy nie, tkwi pani w tym po uszy.

– A to znaczy… – Julia patrzyła na Muńoza szeroko otwartymi oczami, jakby pod stopami otwarła jej się studnia bez dna – że osoba, która być może zamordowała Alvara, a która wysłała nam tę karteczkę, rozgrywa jakąś obłędną partię szachów… Partię, gdzie się gra nie tylko mną, ale nami wszystkimi… Czy to możliwe?

Szachista wytrzymał jej spojrzenie w milczeniu. Na jego twarzy nie malował się jednak niepokój, tylko swoista ciekawość, jak gdyby sytuacja podsuwała intrygujące wnioski, którym nie omieszkałby się przyjrzeć.

– Gratuluję – znów ten ulotny uśmieszek zagościł na jego ustach – wreszcie zdali sobie z tego państwo sprawę.


Menchu nałożyła w domu bardzo precyzyjny makijaż i ubrała się z absolutną premedytacją: krótka, bardzo obcisła spódniczka i wytworny żakiet z czarnej skóry narzucony na kremowy pulower, który uwydatniał jej biust w sposób wręcz nieprzyzwoity, jak oceniła to Julia. Być może spodziewając się tego, sama zdecydowała się w ten wieczór na strój swobodny: mokasyny, dżinsy i sportowa, zamszowa kurteczka, do tego jedwabna apaszka na szyi. Gdyby Cesar widział, jak wysiadają z fiata Julii przed biurami Claymore'a, z miejsca powiedziałby, że to matka z córką.

Stukot obcasów i zapach perfum Menchu dotarł do gabinetu dyrektora przed nimi. Paco Montegrifo wyszedł im na spotkanie, ucałował dłonie i zaprezentował swoje wspaniale kontrastujące z opalenizną błyszczące zęby, które z powodzeniem mogły mu służyć jako wizytówka. W gabinecie, wyłożonym szlachetną boazerią, stał imponujący stół z mahoniu, lampa i ultranowocześnie zaprojektowane fotele. Kiedy już w nich usiadły, podziwiając zawieszonego na honorowym miejscu znakomitego Vlamincka, dyrektor domu aukcyjnego zajął miejsce pod obrazem, po drugiej stronie stołu, ze skromną miną człowieka, który szczerze żałuje, że nie może zaoferować lepszego widoku. Jakiś Rembrandt – zdawało się mówić jego spojrzenie, którym prześliznął się po prowokująco skrzyżowanych nogach Menchu, by z uwagą zatrzymać się na twarzy Julii. Albo na przykład Leonardo.

Montegrifo przystąpił do tematu natychmiast po tym, jak sekretarka przyniosła im kawę w porcelanowych filiżankach Kompanii Indyjskiej. Menchu osłodziła swoją kawę sacharyną, Julia popijała gorzką, nie czekając, aż ostygnie. Kiedy zapalała papierosa, gospodarz zza szerokiego stołu wykonał w jej kierunku jakiś nieporadny, bezużyteczny gest ze złotą zapalniczką w dłoni. W tym czasie zdążył już jednak wyłożyć sprawę w ogólnych słowach. I w głębi duszy Julia musiała przyznać, że, nie uchybiając nienagannym manierom, załatwił to bez ogródek.

A rzecz była więcej niż oczywista: Claymore z przykrością odrzuca warunki zaproponowane przez Menchu w sprawie podziału zysków ze sprzedaży van Huysa. Jednocześnie czuje się w obowiązku powiadomić je, że właściciel obrazu, pan… – tu Montegrifo flegmatycznie zajrzał do notatek – Manuel Belmonte, w porozumieniu ze swoją bratanicą i jej mężem, zdecydował się anulować umowę zawartą z panią Carmen Roch i przekazuje prawa do van Huysa Claymore'owi i Wspólnikom. Wszystko to – dodał, splótłszy dłonie i oparłszy się łokciami o brzeg stołu – zostało zalegalizowane przed notariuszem, dokument jest u niego w szufladzie, do wglądu. – Tu Montegrifo popatrzył na Menchu ze smutkiem, czemu towarzyszyło westchnienie człowieka światowego.

– Chce mi pan powiedzieć – filiżanka drżała w roztrzęsionej dłoni Menchu – że grozi mi pan odebraniem obrazu?

Dyrektor zerknął z wyrzutem na złote spinki koszuli, jakby powiedziały coś niestosownego, i delikatnie wyciągnął wykrochmalone mankiety.

– Obawiam się, że już go pani odebraliśmy – odrzekł ze skruchą jak człowiek, który musi przedstawić wdowie nieopłacone przez zmarłego rachunki. – W każdym razie pani pierwotny procent od zysku ze sprzedaży na aukcji pozostaje, jak uzgodniono. Oczywiście po odliczeniu wydatków. Claymore nie zamierza czegokolwiek panią pozbawiać, a tylko nie zgadza się na zbyt twarde warunki, droga pani. – Leniwym ruchem wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę i położył ją na stole. – Claymore nie widzi powodu, żeby zwiększać pani procent. To wszystko.

– Nie widzicie powodu? – Menchu spojrzała zagniewana na Julię, spodziewając się okrzyków solidarnego oburzenia albo czegoś w tym rodzaju. – Powód, panie Montegrifo, jest taki, że dzięki wykonanym przez nas badaniom wartość tego obrazu znacznie wzrasta… Czy to powód niewystarczający?

Bez słowa, samym uprzejmym spojrzeniem Montegrifo zapewnił Julię, że nie posądza jej o to obrzydliwe oszustwo. Następnie zwrócił się do Menchu ze znacznie bardziej surowym wzrokiem.

– Jeśli badania, które panie wykonały – mówiąc “panie”, nie zamierzał ukrywać, jaką opinię ma na temat talentów badawczych Menchu – podniosą wartość van Huysa, automatycznie wzrośnie też wysokość procentu, jaki uzgodniła pani z Claymore'em… – Tu pozwolił sobie na pobłażliwy uśmiech, po czym znów jakby zapomniał o Menchu i popatrzył na Julię. – Jeśli o panią chodzi, nowa sytuacja absolutnie nie godzi w pani interesy, wręcz przeciwnie. Claymore – jego uśmiech nie pozostawiał wątpliwości, kto konkretnie u Claymore'a – uważa, że pani osiągnięcia w tej materii są naprawdę wyjątkowe. Dlatego zwracamy się do pani z prośbą o dalszą renowację obrazu. I proszę się nie niepokoić finansowym aspektem sprawy.

– Przepraszam, można wiedzieć – oprócz dłoni trzymającej filiżankę i spodeczek Menchu drżała też dolna warga – jakim cudem jest pan tak dobrze poinformowany na temat prac nad obrazem…? Julia, owszem, jest nieco prostoduszna, ale nie wyobrażam sobie, żeby opowiedziała panu przy świecach całe swoje życie. Chyba że się mylę?

Był to cios poniżej pasa, Julia już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale Montegrifo uspokoił ją gestem dłoni.

– Niech pani posłucha, pani Roch… Pani przyjaciółka odrzuciła kilka propozycji zawodowych, jakie złożyłem jej przed paroma dniami, i uczyniła to, mówiąc kurtuazyjnie, że musi się zastanowić. – Otworzył papierośnicę i skrupulatnie, jakby przeprowadzał ważną operację, wyjął z niej papierosa. – Szczegółów o stanie obrazu, o ukrytym napisie i tym podobnych rzeczach była łaskawa dostarczyć mi bratanica właściciela. To zresztą uroczy pan, ten don Manuel. A muszę przyznać – nacisnął zapalniczkę i wypuścił niewielki obłoczek dymu – że sprzeciwiał się pozbawieniu pani praw do van Huysa. Jak się zorientowałem, człowiek niezwykle lojalny, upierał się, proszę sobie wyobrazić, żeby nikt poza Julią nie dotykał obrazu, zanim renowacja nie dobiegnie końca… W tych rokowaniach niebywale pomógł mi sojusz natury taktycznej, jaki zawarłem z bratanicą don Manuela… Natomiast jej mąż, pan Lapeńa, nie zgłaszał obiekcji, zwłaszcza gdy usłyszał o ewentualnej zaliczce.

– Następny Judasz – Menchu prawie wypluła te słowa.

Montegrifo wzruszył ramionami.

– Przypuszczam – powiedział obojętnym tonem – że można by go ochrzcić takim przydomkiem, zgoda. I jeszcze paroma innymi.

– Ale ja też mam podpisany dokument – zaprotestowała Menchu.

– Wiem. Ale to zwykłe porozumienie bez mocy prawnej, moje tymczasem ma kontrasygnatę notariusza, są bratanica i jej mąż jako świadkowie, i rozmaite poręczenia, łącznie z gwarancją w postaci depozytu pieniężnego z naszej strony… Jeśli pozwoli pani, posłużę się zwrotem, którego użył pan Alfonso Lapeńa w momencie składania swojego podpisu: mucha nie siada.

Menchu pochyliła się do przodu i Julia przestraszyła się, że trzymana przez nią filiżanka z kawą wyląduje zaraz na nieskazitelnie białej koszuli Montegrifa. Jej przyjaciółka jednak tylko postawiła ją na stole. Sapała z oburzenia, a złość, pomimo solidnego makijażu, wyraźnie dodawała jej lat. Spódnica podciągnęła się do góry, ukazując całe uda. Julii było autentycznie potwornie głupio, że znalazła się w tak absurdalnej, żałosnej sytuacji.

– A co Claymore na to – powiedziała szorstko Menchu – jeśli postanowię pójść z obrazem do innego domu aukcyjnego?

Montegrifo obserwował dym unoszący się spiralnie z papierosa.

– Ze szczerego serca – wydawało się, że naprawdę rozważa taką ewentualność – radziłbym, żeby nie komplikowała sobie pani życia. Byłby to krok nielegalny.

– Mogę was wpakować w proces, który na cale miesiące zablokuje jakąkolwiek aukcję obrazu! Nie przyszło wam do głowy?

– Jasne, że mi przyszło. Ale wtedy pani będzie pierwszą ofiarą. – W tym momencie uśmiechnął się z wyższością człowieka, który udzielił najlepszej rady. – Claymore, jak się pani domyśla, dysponuje niezłymi adwokatami… W sumie – zawahał się na chwilę, jakby nie wiedział, czy ma coś jeszcze dodać – może pani wszystko stracić. A to byłaby szkoda.

Menchu gwałtownie obciągnęła spódnicę i wstała.

– Wiesz, co ci powiem? – Przy przejściu na ty jej głos załamał się z wściekłości. – Jesteś najgorszym skurwielem, jakiego w życiu spotkałam!

Montegrifo i Julia też wstali, dziewczyna zakłopotana, dyrektor całkowicie opanowany.

– Bardzo mi przykro za tę scenę – Montegrifo zwrócił się do Julii ze spokojem. – Naprawdę jest mi przykro.

– Mnie też – dziewczyna spojrzała na Menchu, która gestem myśliwego przewieszała sobie torebkę przez ramię niczym strzelbę. – Nie moglibyśmy być trochę bardziej rozsądni?

Menchu spiorunowała ją wzrokiem.

– Sama sobie bądź rozsądna, skoro ten kutas tak cię kręci… Ja się zmywam z tej złodziejskiej meliny.

I wyszła, nie zamykając drzwi. Wściekły stukot obcasów oddalał się szybko razem z nią. Julia została, zawstydzona i niepewna, czy powinna pójść za przyjaciółką, czy nie. Montegrifo wzruszył ramionami.

– Kobieta z charakterem – rzekł, paląc w zamyśleniu.

Julia odwróciła się do niego, ciągle oszołomiona.

– Dużo sobie obiecywała po tym obrazie… Niech pan postara się ją zrozumieć.

– Ależ rozumiem ją – uśmiechnął się pojednawczo.

– Tylko nie mogę przystać na szantaże.


– Pan też spiskował za jej plecami, dogadywał się z bratanicą właściciela… Nie grał pan czysto.

Montegrifo uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby mówił: takie jest życie. Następnie popatrzył w otwarte drzwi, przez które wyszła Menchu.

– Jak pani sądzi, co teraz zrobi?

Julia pokręciła głową.

– Nic. Wie, że przegrała bitwę.

Dyrektor zadumał się.

– Ambicja, Julio, jest jak najbardziej usprawiedliwionym uczuciem – rzekł po chwili. – Gdy w grę wchodzi ambicja, jedyny grzech, jaki można popełnić, to ponieść klęskę, zwycięstwo zaś automatycznie staje się cnotą. – Wyglądał na zadowolonego. – Pani Roch, czy raczej panna Roch, wpakowała się w historię, która ją przerosła. Powiedzmy – puścił kółko z dymu i przyglądał się, jak płynie ku sufitowi – że jej możliwości nie dorównały jej ambicjom. – Kasztanowe oczy patrzyły teraz surowo i Julia doszła do wniosku, że Montegrifo może być niebezpiecznym rywalem, kiedy przestaje zachowywać się uprzejmie. A może jest i niebezpieczny, i uprzejmy jednocześnie. – Ufam, że nie przysporzy nam nowych problemów, bo za taki grzech słono by zapłaciła… Rozumie pani, co mam na myśli? A teraz, jeśli pani pozwoli, porozmawiamy o naszym obrazie.


Belmonte był w domu sam. Przyjął Julię i Muńoza w salonie, siedząc w wózku pod ścianą, gdzie niegdyś wisiała Partia szachów. Samotny, zardzewiały gwóźdź i wyblakły ślad po ramie przywodziły na myśl patetyczny obraz złupionego, opuszczonego domu. Belmonte popatrzył w ślad za ich spojrzeniem i uśmiechnął się smutno.

– Na razie nie chciałem tu niczego wieszać – wyjaśnił. – Jeszcze nie – uniósł wychudzoną rękę i machnął z rezygnacją. – Ciężko się przyzwyczaić.

– Rozumiem pana – odrzekła Julia ze szczerą sympatią.

Starzec powoli pochylił głowę.

– Tak. Wiem, że pani rozumie – spojrzał na Muńoza, spodziewając się naturalnie podobnego odruchu współczucia z jego strony, ale szachista milczał i tylko obserwował beznamiętnie puste miejsce na ścianie. – Od pierwszego spotkania wydała mi się pani inteligentną młodą osobą. – Zwrócił się do szachisty: – Pan też jest tego zdania, kawalerze?

Muńoz wolno przeniósł wzrok ze ściany na starego gospodarza i lekko skinął głową, nie otwierając ust. Wyraźnie pochłonięty był własnymi, odległymi myślami.

Belmonte zerknął na Julię.

– Jeśli chodzi o pani przyjaciółkę… – nachmurzył się zakłopotany. – Życzyłbym sobie, żeby jej pani wytłumaczyła… Zapewniam panią, że nie miałem wyboru.

– Rozumiem to doskonale, proszę się nie martwić. A Menchu też zrozumie.

Twarz inwalidy pojaśniała, a jego mina wyrażała uznanie.

– Cieszę się, że pani się tym zajmie, bo strasznie mnie naciskali… Nawiasem mówiąc, pan Montegrifo uczynił nam korzystną propozycję. Do tego obiecał, że nagłośni historię obrazu… – pogłaskał się po niedogolonym podbródku. – Przyznam, że to mnie trochę oszołomiło. No i pieniądze.

Julia pokazała na grający w kącie gramofon.

– Zawsze nastawia pan Bacha, czy to przypadek? Zeszłym razem też była włączona ta płyta…

Musikalisches Offert – Belmonte wyraźnie się ucieszył. – Często tego słucham. To dzieło tak skomplikowane i genialne, że do dziś zdarza mi się odkryć w nim jakąś niespodziankę – przerwał, jakby coś sobie przypomniał.

– Wiedzą państwo, że niektóre tematy muzyczne można interpretować jako streszczenia całego życia…? Coś w rodzaju luster, w których można się przejrzeć… Weźmy na przykład tę kompozycję: temat pojawia się rozpisany na różne głosy i w różnych tonacjach. Czasem nawet w różnych tempach, przy odwróconych interwałach albo od końca do początku… – Przechylił się przez podłokietnik wózka w stronę gramofonu. – Proszę posłuchać. Dostrzegają to państwo? Najpierw pojedynczy głos śpiewa swój temat, potem drugi rozpoczyna cztery tony wyżej albo niżej od pierwszego, ten zaś podejmuje motyw drugoplanowy… Każdy głos wchodzi we właściwym momencie, tak jak różne wydarzenia w życiu… A kiedy wszystkie głosy wchodzą do gry, następuje koniec reguł – posłał Julii i Muńozowi szeroki, smutny uśmiech. – Sami państwo widzą, to idealna metafora starości. Muńoz wskazał na pustą ścianę.

– Ten goły gwóźdź – powiedział nieco szorstko – też może symbolizować mnóstwo rzeczy.

Belmonte spojrzał z uwagą na szachistę i powoli przytaknął.

– Bardzo trafna uwaga – westchnął. – Wiedzą państwo? Czasem łapię się na tym, że wpatruję się w to miejsce po obrazie i wydaje mi się, że nadal go widzę. Już go tam nie ma, a ja go widzę. Po tylu latach – dotknął palcem własnego czoła – mam go tutaj: postacie, precyzyjnie oddane szczegóły… Moimi ulubionymi fragmentami były zawsze krajobraz widoczny za oknem i wypukłe lustro po lewej, w którym ukośnie odbijają się gracze.

– I szachownica – dodał Muńoz.

– I szachownica, naturalnie. Czasami, szczególnie na początku, kiedy moja biedna Ana go odziedziczyła, odtwarzałem na swojej szachownicy sytuację z obrazu…

– Grywa pan? – zapytał Muńoz z głupia frant.

– Kiedyś grywałem. Teraz właściwie już nie… Ale po prawdzie nigdy nie przyszło mi do głowy, że tę partię można rozegrać wstecz… – zamyślił się, bębniąc palcami w kolana. – Gra do tyłu… Zabawne! Wiedzą państwo, że Bach uwielbiał odwrotne układy muzyczne? W niektórych kanonach odwraca temat i tworzy melodię, która cofa się w tym samym czasie, gdy oryginalny motyw posuwa się naprzód… Efekt może się wydać dziwny, ale jak się przyzwyczaić, to nawet sprawia wrażenie bardzo naturalne. Nawet w Musikalisches Opfer jest jeden kanon, który należy grać wstecz wobec partytury. – Spojrzał na Julię. – Chyba już pani wspominałem, że Johann Sebastian lubił przewrotne pułapki. W jego twórczości dosłownie roi się od zagadek. Tak, jakby niektóre nuty, warianty czy pauzy mówiły: “Ukrywam przesłanie. Odkryj je”.

– Zupełnie jak ten obraz – powiedział Muńoz.

– Tak. Z tą tylko różnicą, że muzyka nie polega wyłącznie na obrazach, usytuowaniu figur czy w tym wypadku na częstotliwościach, ale na emocjach, jakie te częstotliwości wywołują w mózgu danej osoby… Napotkałby pan poważne problemy, gdyby chciał zastosować przy muzyce podobne metody badawcze, jakimi posłużył się przy rozwiązywaniu zagadki obrazu… Musiałby pan stwierdzić, która nuta odpowiada za konkretne stany emocjonalne. A ściślej, która kombinacja nut… Chyba to bardziej skomplikowane niż gra w szachy?

Muńoz zastanowił się nad tym.

– Moim zdaniem nie – odezwał się po chwili. – Bo ogólne zasady logiki są zawsze takie same. Muzyka, podobnie jak szachy, opiera się na regułach. Czyli zadanie polegałoby na wyodrębnieniu symbolu-klucza – skrzywił kącik ust. – Jak kamień z Rosetty dla egiptologów. Kiedy tego dokonamy, reszta jest kwestią roboty, kwestią metody. No i czasu.

Belmonte z niedowierzaniem zamrugał powiekami.

– Tak pan sądzi…? Uważa pan, że wszystkie ukryte komunikaty są do odczytania…? Ze wystarczy zastosować jakiś system, żeby zawsze znaleźć właściwe rozwiązanie?

– Jestem o tym przekonany. Istnieje jeden system uniwersalny, ogólne prawa, które pozwalają udowodnić to, co da się udowodnić, i wykluczyć to, co da się wykluczyć.

Stary pokiwał głową ze sceptycyzmem.

– Absolutnie się z panem nie zgadzam, proszę mi wybaczyć. Uważam, że wszelkie podziały, klasyfikacje, porządki i systemy, które przypisujemy wszechświatu, są arbitralną fikcją… Nie ma takiego układu, który nie zawierałby własnego przeciwieństwa. Mówi to panu ktoś, kto już swoje przeżył.

Muńoz przekręcił się nieco na krześle, błądząc wzrokiem po pokoju. Nie był uszczęśliwiony tokiem rozmowy, ale Julia odniosła wrażenie, że wcale nie chce zmieniać tematu. Wiedziała, że ten facet nie jest skłonny gadać po próżnicy, więc na pewno coś tam ukrywa. Może także Belmonte jest jedną z figur, które szachista bierze pod uwagę, próbując rozwiązać zagadkę.

– To dyskusyjna sprawa – odezwał się wreszcie Muńoz.

– Wszechświat jest na przykład pełen udowadnialnych nieskończoności: liczby pierwsze, kombinacje szachowe…

– Naprawdę pan w to wierzy…? Ze wszystko da się udowodnić? Muszę to panu powiedzieć jako były muzyk – starzec trzepnął pogardliwie dłonią w bezwładne nogi – albo mimo kalectwa ciągle jednak muzyk, że nie istnieje system zamknięty. A udowadnialność jest dużo słabszym pojęciem niż prawda.

– Prawda jest jak doskonałe zagranie szachowe: istnieje, ale trzeba ją znaleźć. Po upływie odpowiedniego czasu zawsze da się udowodnić.

Słysząc to, Belmonte uśmiechnął się złośliwie.

– Skłonny jestem raczej dopuścić, że doskonałe zagranie, jak pan to nazwał, czy po prostu prawda, być może istnieje. Ale nie zawsze da się przeprowadzić na to dowód. A każdy system, który podejmie się tego zadania, jest ograniczony i względny. Niech pan wyśle mojego van Huysa na Marsa albo na planetę X i ciekaw jestem, czy tam ktoś rozwiąże jego zagadkę. Powiem więcej: niech pan im wyśle tę płytę, której teraz słuchamy. A żeby jeszcze bardziej ten kłębek zasupłać, niech im pan ją wyśle połamaną. I jakiego sensu się w niej dopatrzą…? A skoro jest pan wielbicielem ścisłych reguł, przypomnę panu, że suma kątów w trójkącie równa się stu osiemdziesięciu stopniom w geometrii euklidesowej, ale jest większa w eliptycznej, a mniejsza w hiperbolicznej… Rzecz w tym, że nie ma jednego systemu, nie ma aksjomatów. Mamy różne systemy, mamy różnice w łonie każdego systemu… Lubi pan rozwiązywać paradoksy? Nie tylko muzyka, ale podejrzewam, że i malarstwo, i szachy są ich pełne. Proszę popatrzeć. – Wyciągnął dłoń w stronę stołu, chwycił ołówek i papier, napisał coś szybko i podał kartkę Muńozowi. – Proszę rzucić na to okiem, jeśli łaska.

Szachista przeczytał na głos:

– “Zdanie, które w tej chwili piszę, jest zdaniem, które pan w tej chwili czyta”… – Spojrzał zaskoczony na Belmontego. – I co?

– Właśnie to. Napisałem to zdanie półtorej minuty temu, a pan przeczytał je czterdzieści sekund temu. Zatem moje pisanie i pańskie czytanie nastąpiło w różnych chwilach. Na papierze “ta chwila” i “ta chwila” są bez wątpienia tą samą chwilą… Czyli zdanie z jednej strony prawdziwe, a z drugiej traci swoją wartość… A może abstrahujemy od pojęcia czasu…? To chyba niezły przykład paradoksu…? Widzę, że nie zna pan na to odpowiedzi, a analogiczne zjawiska możemy napotkać w zagadkach stawianych przez mojego van Huysa albo w innych sytuacjach… Kto panu zagwarantuje, że pańskie rozwiązanie problemu jest właściwe? Pańska intuicja i pański system? Poza tym, jakim systemem posłuży się pan, aby wykazać, że ma pan dobrą intuicję i dobry system? A jakim systemem potwierdzi pan słuszność poprzednich dwóch systemów…? Jest pan szachistą, więc chyba spodobają się panu te strofy:

I Belmonte zaczął deklamować, robiąc długie pauzy:

Lecz gracz jest także, tak jak oni, więźniem

(sentencja jest Omara) innej szachownicy,

w której dzień biały w czarnej nocy grzęźnie.

Bóg graczem rządzi, ten figurę trzyma.

Jaki bóg spoza Boga spisek rozpoczyna,

zmowę prochu i czasu, i snu, i agonii? [20]

– Świat jest ogromnym paradoksem – zakończył starzec. – A teraz niech się pan poważy udowodnić mi twierdzenie przeciwne.

Julia spojrzała na Muńoza, który wpatrywał się bacznie w Belmontego. Przechylił nieco głowę, a oczy już mu zmętniały. Wyglądał na zakłopotanego.

Przefiltrowana przez wódkę muzyka – miękki jazz, ściszony niemal do poziomu delikatnego szmeru, który snuł się po ciemnych kątach mieszkania – spowijała ją niczym słaba, uspokajająca pieszczota. Dzięki niej Julia odczuwała jasny spokój. Tak jakby wszystko, noc, muzyka, mrok, cienie, a nawet wygoda, z jaką jej głowa spoczywała na skórzanym oparciu sofy, tworzyło doskonałą harmonię, w której nawet najmniejszy przedmiot wokół niej, najbardziej ulotna myśl, odnalazły właściwe miejsce w umyśle albo w przestrzeni i z geometryczną precyzją wpasowały się w jej świadomość i zmysły.

Nic, najmroczniejsze choćby wspomnienia nie były w stanie zburzyć spokoju, jaki panował teraz w jej duszy. Pierwszy raz od dawna odzyskała równowagę i zupełnie się w niej zatraciła. Magii tej chwili nie zniszczyłyby nawet głuche telefony, z którymi ostatecznie zdołała się już oswoić. Zamknąwszy oczy, kiwała głową w takt muzyki i uśmiechała się radośnie. W takich chwilach życie w zgodzie z samą sobą wydawało się bardzo łatwe.

Podniosła leniwie powieki. Polichromowane oblicze Madonny gotyckiej też uśmiechało się w półmroku, a jej oczy emanowały odwiecznym spokojem. Z obrazu w owalnej ramie, stojącego na poplamionym farbami dywanie z Szirazu i opartego o nogę stołu, spod nie do końca zdjętego werniksu, wyglądał romantyczny pejzaż andaluzyjski, nostalgiczny i delikatny: snująca się rzeka sewilska o gęsto porośniętych, zielonych brzegach, łódź i drzewa w oddali. A na środku pokoju – tu i tam rzeźby z drewna i z brązu, ramy, farby, pojemniki z rozpuszczalnikami, obrazy na ścianach i na podłodze, barokowy Chrystus w trakcie renowacji, stosy książek o sztuce i płyt, ceramika – w przypadkowym, choć wyraźnym, przedziwnym punkcie przecięcia się rozmaitych linii i perspektyw, stała Partia szachów, sprawując uroczyście władzę nad tym uporządkowanym bałaganem, przypominającym magazyn domu aukcyjnego albo sklep ze starociami. Słabe światło dobiegające z przedpokoju tworzyło na powierzchni obrazu wąski, jasny prostokąt, dzięki któremu flamandzka scena nabierała życia, a wszystkie detale, lekko zniekształcone przez szarą poświatę, były jednak dobrze widoczne z miejsca, gdzie siedziała Julia. Stopy miała bose, a na gołe nogi naciągnęła prawie do kolan czarny wełniany sweter. Deszcz łomotał o lukarnę, ale wewnątrz nie było chłodno, grzejniki trzymały ciepło.

Nie odrywając wzroku od obrazu, sięgnęła ręką, po omacku szukając na dywanie papierosów, które leżały gdzieś obok szklanki i butelki z rżniętego szkła. Wreszcie trafiła na nie, położyła sobie paczkę na brzuchu, powoli wyciągnęła jednego papierosa i włożyła go do ust, ale nie zapaliła. Na razie nawet nie chciało jej się palić.

W półmroku jasno świeciły złote litery świeżo odsłoniętego napisu. Kosztowało ją to dużo drobiazgowej pracy, przerywanej co chwila w celu sporządzenia dokumentacji fotograficznej wszystkich faz procesu. Po ostatecznym usunięciu zewnętrznej warstwy żywiczanu miedzi aurypigment gotyckich liter wyszedł na jaw pierwszy raz po tym, jak pięćset lat temu Pieter van Huys zakrył go, by jeszcze bardziej zamotać tajemnicę.

I oto był widoczny jak na dłoni: QUIS NECAVIT EQUITEM. Julia wolałaby pozostawić go pod wierzchnią warstwą zielonej farby, dowodem istnienia napisu były przecież zdjęcia rentgenowskie. Ale Montegrifo uparł się, żeby go odsłonić – jego zdaniem to mogło wzniecić gorączkę u klientów. Niebawem obraz zostanie wystawiony na widok publiczny, będą go oglądać pracownicy domów aukcyjnych, kolekcjonerzy, historycy sztuki…

Okres dyskretnej egzystencji, jaką dotąd się cieszył, wyjąwszy krótki czas spędzony w Prado, dobiegał końca. Wkrótce Partia szachów stanie się przedmiotem badań ekspertów, tematem polemik, artykułów w prasie, wybitnych prac doktorskich, specjalistycznych opracowań podobnych do tego, jakie właśnie pisała sama Julia… Nawet autor, dawny mistrz flamandzki, nie mógł się spodziewać, że jego dzieło zyska taką sławę. Ferdynand Altenhoffen zaś zadrżałby zapewne z radości pod zakurzoną kamienną płytą krypty w jakimś belgijskim czy francuskim opactwie, gdyby echo tych wydarzeń mogło doń dotrzeć. Jego imię zostanie ostatecznie zrehabilitowane. Kilka wierszy w książkach historycznych trzeba będzie napisać na nowo.

Spojrzała na obraz. Niemal cała wierzchnia warstwa utlenionego werniksu już znikła, a wraz z nią pożółkły welon skrywający dotychczas kolory. Uwolniony od tego filtru i z odsłoniętym napisem obraz błyszczał doskonałymi kolorami nawet po ciemku. Precyzyjnie kreślone, idealne kontury postaci były świetnie widoczne, a harmonia, jaka panowała w tej scence domowej (domowej, o paradoksie – pomyślała Julia), stanowiła tak doskonałą kwintesencję stylu i epoki, że bez wątpienia obraz uzyska na aukcji niebotyczną cenę.

Domowa, o paradoksie… Widząc dwóch zasępionych rycerzy pogrążonych w szachowej rozgrywce i damę ubraną na czarno, skromnie czytającą pod ostrołukowym oknem, nikt nie domyślałby się dramatu, który wyłaniał się z głębi obrazu na podobieństwo pokręconego korzenia pięknej z pozoru rośliny.

Popatrzyła na profil Rogera d'Arras, pochylonego nad szachownicą i pochłoniętego partią, w której rzecz toczyła się o jego życie, w której właściwie padł już martwy. W stalowym naszyjniku zbroi i napierśniku wyglądał na rycerza, żołnierza, jakim przecież kiedyś był. Wojaka obdarzonego cnotami, który pewnego dnia, odziany może w tę wypolerowaną zbroję widoczną na obrazie z Diabłem, powiódł jako drużba ku łożu małżeńskiemu kobietę zniewoloną przez rację stanu. Julia wyobraziła ją sobie bardzo wyraźnie, jeszcze jako dziewczynę, znacznie młodszą niż na obrazie, w czasach, nim gorycz dorysowała jej zmarszczki wokół ust – jak wygląda spoza zasłonek lektyki, jak ucisza porozumiewawczy śmiech podróżującej z nią piastunki i szpieguje ukradkiem wdzięcznego kawalera, przybyłego w ślad za własną wielką sławą. Był przyjacielem jej przyszłego męża, młodym jeszcze mężczyzną, który u boku towarzysza zabaw dziecinnych odnalazł spokój po walkach, jakie stoczył pod francuską lilią przeciwko lwu angielskiemu. Jej niebieskie, szeroko otwarte oczy musiały wtedy spotkać się z jasnym, zmęczonym wzrokiem rycerza.

Z pewnością połączyło ich coś jeszcze oprócz tego spojrzenia. Z niejasnych powodów, może na skutek figla, jakiego płatała jej wyobraźnia – jak gdyby długotrwała praca nad obrazem zdołała wytworzyć tajemną więź między Julią a przedstawionym przez van Huysa fragmentem przeszłości – dziewczyna, patrząc na scenę, była, a w każdym razie czuła się, członkiem tej małej społeczności, jak ktoś, kto z nimi mieszka, komu bliskie są wszystkie szczegóły i drobiazgi ich codzienności. Okrągłe zwierciadło namalowane na ścianie, odbijające zmniejszone sylwetki graczy, zawierało też i jej podobiznę. Tak samo jak lustro na obrazie Damy dworu, które odbija parę królewską (portret czy żywych ludzi?) spoglądającą na scenę malowaną przez Velazqueza, albo mikroskopijny autoportret Jana van Eycka na Portrecie małżonków Arnolfinich.

Uśmiechnęła się do cieni w pokoju, postanawiając wreszcie zapalić papierosa. Blask zapałki oślepił ją na moment i przesłonił Partię szachów, wkrótce jednak jej źrenice na powrót wyłowiły z ciemności całą scenę, postacie, kolory. I ona też tu była z pewnością od samego początku, od chwili, gdy Pieter van Huys wyobraził sobie całą kompozycję. Nawet zanim flamandzki artysta zręcznie zmieszał węglan wapnia z klejem zwierzęcym, by zagruntować dębową deskę przed rozpoczęciem malowania.


Beatrycze, księżna Ostenburga. Mandolina, na której brzdąka siedzący pod murem paź, powoduje, że w jej oczach, opuszczonych na książkę, pojawia się nuta melancholii. Kobieta przypomina sobie burgundzką młodość, swoje nadzieje i marzenia. Kamienny kapitel w oknie, wychodzącym na przeczyste błękitne niebo Flandrii, wyobraża mężnego świętego Jerzego w chwili, gdy ten mierzy włócznią w smoka wijącego się pod kopytami jego konia. Czas złamał świętemu – nieomylne oko malarza, ale także oko Julii, która przygląda się malarzowi, dostrzegają takie szczegóły – górny koniec włóczni, a w miejscu, gdzie jeździec wystawiał groźnie prawą stopę, uzbrojoną niewątpliwie w ostrogę, teraz widać tylko obłamany fragment. Zatem nikczemnego smoka zabija święty Jerzy nie w pełni uzbrojony, kulawy, z tarczą zniszczoną przez wiatr i deszcz. Ale może właśnie dlatego łatwiej się utożsamić z takim rycerzem, który przez dziwną grę wyobraźni kojarzy się Julii z wojowniczą powierzchownością okaleczonego ołowianego żołnierzyka.

Beatrycze z Ostenburga czyta – pomimo małżeństwa nigdy nie zagasła w niej dumna krew burgundzkiego rodu. Czyta tajemniczą książkę, nabijaną srebrnymi ćwiekami, z jedwabną zakładką w formie wstążki. Inicjały, wyborne iluminowane miniatury, są dziełem mistrza od Coeur d'Amour epris. Książka nosi tytuł Poemat o róży i rycerzu, oficjalnie jest nieznanego autorstwa, ale wszyscy wiedzą, że powstała blisko dziesięć lat wcześniej na dworze króla francuskiego Karola Walezjusza, napisana przez rycerza ostenburskiego nazwiskiem Roger d'Arras:

O, pani, ta sama rosa,

co brzaskiem przygnana przychodzi,

by róże okryć srebrzystym

welonem w twoim ogrodzie,

opada i w ogniu bitewnym,

wśród szczęku, wśród krzyków powodzi,

rdzewieje od niej mój pancerz,

od łez rdzewieje mi serce…

Co chwila jej niebieskie oczy, błyszczące flamandzkim światłem, wędrują znad książki ku dwóm mężczyznom, którzy grają przy stole w szachy. Jej małżonek duma, oparty na lewym łokciu, prawą dłonią bezwiednie gładząc się po Złotym Runie, które posłał mu w ślubnym podarunku jego kuzyn Filip Dobry, świeć, Panie, nad jego duszą, a które on nosi teraz na szyi, zawieszone na ciężkim łańcuchu ze złota. Ferdynand Ostenburski waha się, wyciąga dłoń w stronę jednej bierki, dotyka jej, po namyśle jednak cofa rękę i spogląda przepraszającym wzrokiem w spokojne oczy Rogera d'Arras. “Dotknięta bierka musi wykonać ruch, panie” – mruczą z przyjazną ironią uśmiechnięte uprzejmie usta rycerza, wobec czego lekko zawstydzony Ferdynand z Ostenburga wzrusza ramionami i przesuwa bierkę, której dotknął, bo wie, że człowiek zasiadający z nim przy szachownicy to ktoś więcej niż dworak: to jego przyjaciel. Poprawia się na taborecie i czuje się mimo wszystko szczęśliwy. Ostatecznie to nic złego mieć koło siebie kogoś, kto co jakiś czas przypomni, że nawet książąt obowiązują pewne reguły.

Dźwięki mandoliny płynące z ogrodu docierają też do innego okna, którego nie widać z tej komnaty. Okna, za którym nadworny malarz Pieter van Huys przygotowuje dębową deskę złożoną z trzech części, właśnie sklejanych przez jego pomocnika. Stary mistrz nie może się jeszcze zdecydować, jakiej tematyki się podejmie. Może wybierze motyw religijny, który od jakiegoś czasu chodzi mu po głowie: młoda Madonna, prawie dziecko, która toczy krwawe łzy, wpatrując się z bólem na twarzy w swoje puste łono. Ale po namyśle van Huys wzdycha zniechęcony i kręci głową. Wie, że nigdy nie namaluje tego obrazu. Nikt nie zrozumie go tak, jak należy, a on miał już przed laty dostatecznie dużo kłopotów ze Świętym Oficjum. Jego znużone członki nie zniosłyby kaźni. Paznokciami brudnymi od farb drapie się po łysinie pod wełnianym biretem. Starzeje się i dobrze wie o tym, cierpi na niedostatek praktycznych pomysłów, za to umysł zaludniają mu ulotne widma. Chcąc je przegnać, zamyka na chwilę zmęczone oczy, by otworzyć je na powrót i popatrzeć na nietkniętą dębową powierzchnię, w nadziei, że życie przyjdzie mu z pomocą. W ogrodzie brzdąka mandolina, pewnie jakiś zakochany paź. Mistrz uśmiecha się do siebie i umoczywszy pędzel w glinianym naczyniu, nakłada grunt cienkimi warstwami, z góry na dół, zgodnie z fakturą drewna. Raz po raz zerka przy tym przez okno, napełniając oczy światłem, wdzięczny ciepłym promieniom słonecznym, które padając ukośnie ogrzewają jego stare kości.


Roger d'Arras powiedział coś cicho, na co książę odpowiada śmiechem. Jest zadowolony, bo właśnie zbił konika. A Beatrycze Ostenburska czy też Burgundzka czuje, że muzyka staje się nieznośnie smutna. Już, już chce nakazać jednej z dworek, żeby poszła uciszyć grajka, ale powstrzymuje się, bo słyszy w płynących z ogrodu nutach echo tego żalu, który spętał jej serce. Muzyka miesza się z przyjacielską pogawędką dwóch mężczyzn grających w szachy, ona tymczasem odnajduje przejmujące piękno w czytanym właśnie poemacie. A ta sama rosa, co okrywa różę i zbroję rycerza, teraz spływa łzą z jej niebieskich oczu, gdy kobieta podnosi wzrok i napotyka spojrzenie Julii, która z ciemnego kąta obserwuje scenę w milczeniu. I pewnie Beatrycze sądzi, że te ciemne oczy i młoda, śródziemnomorska twarz, podobna do twarzy na portretach, które przybywają z Włoch, to tylko odbicie jej własnego, zbolałego oblicza w dalekim, matowym zwierciadle. Beatrycze Ostenburska, czyli Burgundzka, wyobraża sobie, że jest poza komnatą, po drugiej stronie ciemnego szkła, skąd kontempluje samą siebie, siedzącą pod okaleczonym świętym Jerzym z gotyckiego kapitelu, pod oknem wychodzącym na jasny błękit nieba, który tak mocno kontrastuje z czernią jej sukni. I dociera do niej, że żadna spowiedź nie zmazę jej grzechu.

Загрузка...